Ukryta konsumpcja. Wpływ na środowisko, z którego nawet nie zdajesz sobie sprawy - Tatiana Schlossberg - ebook

Ukryta konsumpcja. Wpływ na środowisko, z którego nawet nie zdajesz sobie sprawy ebook

Schlossberg Tatiana

3,8

Opis

Z nudów oglądasz kolejny odcinek serialu na platformie streamingowej? Udało ci się ustrzelić na wyprzedaży kaszmirowy sweter za grosze, choć właśnie idzie wiosna? Trzymasz w chmurze robocze wersje swojej magisterki, bo nigdy nie wiadomo? Zostawiasz na serwerze wszystkie mejle, nawet potwierdzenia ze sklepu sprzed dekady? Niby nic takiego. A jednak właśnie powodujesz zatrucie wody po drugiej stronie globu, przyczyniasz się do pustynnienia Mongolii i rozbudowy kolejnej farmy serwerów. Każda aktywność ma wpływ na środowisko naturalne, a tym samym zmiana drobnych nawyków może okazać się zbawienna dla planety. I w tym tkwi nadzieja na jej ocalenie: wyjmij ładowarkę z kontaktu, jeśli w tej chwili jej nie używasz, wykasuj niepotrzebne dane, pomyśl, czy naprawdę musisz zamawiać tę poliestrową bluzkę, jeśli najpewniej ją oddasz. Każdy tego typu ruch pochłania energię i wymaga zużycia paliwa. Głosuj portfelem. Do globalnego kryzysu ekologicznego w dużej mierze przyczyniły się niecierpliwość, krótkowzroczność i przyzwyczajenie do wygody. Badając cztery duże zagadnienia – internet i technologię, modę, nawyki żywieniowe oraz paliwo – Tatiana Schlossberg pomaga lepiej zrozumieć, jak bardzo złożonym zjawiskiem są zmiany klimatyczne i dlaczego wszyscy bez wyjątku jesteśmy w nie uwikłani

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (30 ocen)
10
11
5
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Całkiem niezła

Ciekawe informację dla osób, które zastanawiają się, co jeszcze można zrobić w kwestii ochrony środowiska poza rzeczami oczywistymi, jak np. sortowanie śmieci, niejedzenie mięsa, czy korzystanie z wielorazowych toreb.
20
kelayno

Dobrze spędzony czas

ciekawe
00

Popularność




Tytuł oryginału Inconspicuous Consumption
Przekład ANNA HALBERSZTAT
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Redakcja KRYSTIAN GAIK
Korekta BARTEK KUZIA
Projekt okładki name-TK, © 2019 by Hachette Book Group, Inc.
Adaptacja projektu okładki AGNIESZKA WRZOSEK
Opracowanie graficzne i typograficzne, łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Copyright © 2019 by Tatiana Schlossberg Copyright © for the translation by Anna Halbersztat Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66671-98-0
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Wszystkim klimatologom,prawnikom zajmującym się środowiskiem,aktywistom i rzecznikom,za ich pomoc i niepoddawanie się.

I mojej rodzinie.

Wprowadzenie

Gdy myślimy o zmianach klimatycznych, jako pierwsze do głowy przychodzą nam: topnienie polarnych czap lodowych, huragany albo pożary lasów. Jeśli zastanowimy się chwilę dłużej, przejdziemy do odnawialnych źródeł energii, emisji gazów cieplarnianych czy węgla. Znacznie niżej na liście, jeśli w ogóle, znajdą się zwykłe, codzienne sprawy, w tym tak prozaiczne jak: para dżinsów, hamburger, Netflix, klimatyzacja.

Ale te cztery zagadnienia, i wiele innych, powinny zająć znacznie wyższe miejsce na tej liście. W rzeczywistości niemal wszystko, co robimy, jemy, czego używamy w Stanach Zjednoczonych (i w większości innych krajów na świecie) ma duży wpływ na zmiany klimatyczne i środowisko, ze względu na to, jak wykorzystujemy zasoby, ile odpadów wytwarzamy, ile gazów cieplarnianych emitujemy, nawet się nad tym nie zastanawiając.

Właśnie dlatego chciałam napisać tę książkę: rzeczy, z którymi codziennie wchodzimy w interakcje, wiele naszych codziennych aktywności, nie istnieje w próżni – są dużo bardziej połączone ze sobą, z globalnymi zmianami klimatycznymi, z każdym z nas, niż nam się to wydaje.

Historia zmian klimatycznych – i należących do nas przedmiotów – jest w rzeczywistości historią wszystkiego: nauki, zdrowia, niesprawiedliwości, nierówności, polityki krajowej i międzynarodowej, przyrody, biznesu, normalnego życia. Zmiany klimatyczne oddziałują na nas nieustannie, ale do niedawna zwykle rozmawialiśmy o tym przez kilka dni, o ile w ogóle, gdy wydarzyła się jakaś katastrofa naturalna lub gdy opublikowano jakiś rządowy raport naukowy, po czym przechodziliśmy do innego tematu. Serio, powinniśmy mówić o tym cały czas. To bywa przerażające i chociaż „ludzkość stoi w obliczu egzystencjalnego kryzysu”, nie zawsze wydaje się to łączyć z naszym życiem, co oznacza, że nie rozmawialiśmy o tym wystarczająco dużo.

Pozwólcie, że trochę się cofnę: zanim zostałam dziennikarką zajmującą się zmianami klimatu i środowiskiem, ogólnie rozumiałam, czym są te zmiany i dlaczego zachodzą – że transport, przemysł, rolnictwo, generacja energii elektrycznej wiążą się z procesami powodującymi emisję dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych zatrzymujących ciepło w atmosferze, co prowadzi do wzrostu ogólnej temperatury powierzchni planety. A co za tym idzie – topią się polarne czapy lodowe i podnosi się poziom morza, pojawiają się silniejsze burze, susze, pożary lasów, powodzie i tym podobne. Wiedziałam, że istnieją i inne rodzaje zanieczyszczeń, które powodują problemy, na przykład plastik w oceanach i kwaśne deszcze. Ale nie szukałam więcej informacji. Nie lubiłam czytać o zmianach klimatycznych i ich skutkach – napełniało mnie to strachem i sprawiało, że czułam się bezsilna. Problemy wydawały się zbyt duże i zbyt nieuchronne, bym mogła coś z nimi zrobić, miałam więc wrażenie, że najlepszym rozwiązaniem jest odwrócić wzrok. Intelektualnie zdawałam sobie sprawę, że zmiany klimatyczne są najważniejszym problemem świata. Udawanie, że nie istnieją, nie doprowadziłoby do zniknięcia problemu, więc w końcu postanowiłam zgłębić ten temat; miałam też szczęście: redakcja „New York Timesa” uznała, że dam radę.

Jednak gdy zaczęłam pisać o zmianach klimatycznych oraz środowisku, stało się dla mnie jasne, że wiele informacji pozostaje poza dyskursem, także to, co sprawia, że te kwestie są nam bliskie. Poza tym artykuły o zmianach klimatycznych bywają naprawdę nudne. Nawet ja uważam, że są nudne! Na ogół są niesamowicie specjalistyczne lub ich autorzy zakładają, że wszyscy mamy ogromną wiedzę i znamy kontekst, co nie zawsze jest prawdą. Szkoda, bo te sprawy naprawdę są niezwykle ciekawe. Oczywiście są też skomplikowane, ale łączą się ze sobą i z nami na wiele zaskakujących i fascynujących sposobów.

Zauważyłam także, że bardzo trudno jest prowadzić rozważania o zmianach klimatycznych w kontekście naszego życia, zrozumieć, jak przyzwyczajenia i produkty, których używamy, wpływają na środowisko. Zaczęłam się zastanawiać: co robię lub co kupuję bez zastanawiania się nad tym, skąd to pochodzi lub jak to wpływa na środowisko? Jak moje nawyki i oczekiwania zmieniły się w czasie? Czy przyczyniają się do wytwarzania większej ilości śmieci, a może zachęcają do zwiększania konsumpcji? Co z tego, co ja sama i inni ludzie robimy, można uznać za marnotrawstwo, ale dzieje się niemal bezwiednie?

Myślałam o tym, jak zmieniło się oglądanie telewizji i filmów od czasów, gdy byłam mała: wtedy program emitowano raz w tygodniu i jeśli się go przegapiło, można było jedynie mieć nadzieję na powtórkę. Teraz mogę obejrzeć cały serial na laptopie podczas jednego posiedzenia, a oglądanie filmów online wielu z nas uznaje za coś oczywistego. Może myślimy o elektryczności potrzebnej do naładowania laptopów, ale zapewne nie zastanawiamy się nad tym, że samo bycie online zużywa energię elektryczną, która często pochodzi z paliw kopalnych. W Stanach Zjednoczonych nadal około jednej trzeciej elektryczności pochodzi z węgla, więc transmisje online są zasilane węglem, a produktem ubocznym jego spalania jest popiół węglowy, jeden z największych strumieni odpadów stałych, w znacznej mierze pozostający poza wszelkimi regulacjami i odpowiedzialny za zanieczyszczenie wód gruntowych, źródeł, jezior i rzek[1]. Bez względu na to, jak wariacko to zabrzmi, oglądanie twojego ulubionego odcinka Biura może odbywać się kosztem czyjejś czystej wody.

Myślałam o bawełnie. Czasami słyszymy, że susze i nawadnianie w rolnictwie generują problemy dla środowiska lub że powodują niedobory świeżej wody, ale nie zawsze mówi się tak samo o bawełnie, mimo że to też roślina. Bawełnę trzeba gdzieś uprawiać, a w zależności od tego, skąd pochodzi, potrzeba ponad siedem i pół tysiąca litrów wody, żeby uzyskać kilogram bawełny, i prawie jedenaście tysięcy litrów, żeby zrobić z niej parę dżinsów, co najprawdopodobniej wpływa na czyjeś zapasy wody, na przykład mieszkańca uzbeckiej wsi[2].

Jeśli kiedykolwiek przeglądaliście poradnik o tym, jak ograniczyć ślad węglowy, prawdopodobnie przeczytaliście, że usunięcie z diety czerwonego mięsa jest całkiem skuteczne[3]. Ale pomyślałam, że może istnieją inne niż emisja gazów cieplarnianych szkody, które generuje rolnictwo. Okazuje się, że owszem: w Stanach Zjednoczonych większość krów je paszę produkowaną z kukurydzy i soi, a metody uprawiania tych roślin także doprowadzają do ogromnych zanieczyszczeń wody.

Na ogół nie słyszymy o tego rodzaju problemach ze środowiskiem, ale gdy już się o nich dowiemy, pozwalają nam one lepiej zrozumieć zakres zagadnienia. Kiedy zaczęłam pogłębiać wiedzę o wielu aspektach zmian klimatycznych, zobaczyłam, że te ledwo widoczne nici są tak naprawdę częścią wielkiego gobelinu opowiadającego dzieje zanieczyszczeń i odpadów oraz ludzi, kultur i historii. Nie przestałam się martwić, ale mój lęk i przerażenie nieco się zmniejszyły. Zaczęłam rozumieć, co się dzieje na świecie, że mogę oceniać, co mówią politycy, naukowcy czy liderzy biznesu, i poczułam, że jestem lepiej poinformowaną i bardziej odpowiedzialną obywatelką.

Niestety, wiedza niekoniecznie zmienia nasze, bardzo realne, poczucie bezsilności. Choć wiemy, jak zminimalizować efekty zmian klimatycznych (powstrzymać emisję gazów cieplarnianych i, przy odrobinie szczęścia, wyciągnąć ich więcej z atmosfery), w rzeczywistości jest to trudne, ponieważ emisja gazów wiąże się niemal ze wszystkim, co robimy, a pewien stopień ocieplenia i zmiany jest na tym etapie nie do uniknięcia. Niewiele osób zaproponowało logiczne rozwiązania. Nie mówi się nam za dużo o skuteczności tych pomysłów czy też o faktycznym wysiłku lub kosztach związanych z ich realizacją. Zamiast tego wciąż słyszymy o tymczasowych rozwiązaniach na mniejszą skalę, które odwołują się do naszej indywidualnej potrzeby wpływu, podczas gdy większe problemy systemowe są często pozostawione bez wyjaśnienia i bez rozwiązania. Większość z nas wie, że plastikowe butelki tworzą odpady i zamiast nich powinniśmy używać butelek wielokrotnego użytku. Często też mówi się nam, że pod koniec następnej dekady cała zużywana przez nas energia elektryczna powinna pochodzić ze źródeł odnawialnych, co jednak wymagałoby znacznego przeorganizowania gospodarki, transformacji sieci elektrycznej i rozwoju technologii akumulatorowej, ale te przedsięwzięcia często podejmowane są dopiero w dalszej kolejności. Z jakiegoś powodu wydaje się, że tym dwóm opcjom poświęca się tyle samo uwagi i namysłu. (Właściwie to kwestia plastikowej butelki prawdopodobnie przyciąga więcej uwagi; może dlatego, że jej rozwiązanie jest dla nas łatwiejsze do osiągnięcia i bezpośrednio gratyfikujące. Zmiana sieci elektrycznej nie jest czymś, co wy lub ja moglibyśmy zrobić sami). Skupiamy się na niewielkich rzeczach w nadziei, że mają znaczenie, abyśmy mogli poczuć, że w obliczu nadchodzącej apokalipsy przynajmniej coś zrobiliśmy. Zebrane razem te niewielkie kwestie mają znaczenie. Ale tak naprawdę nie chodzi o używanie czy nieużywanie plastikowych butelek (choć nie sądź, że odpuszczę ci twoje nawyki: w 2018 roku w Stanach Zjednoczonych zużyto ponad pięćdziesiąt sześć miliardów plastikowych butelek[4], a naprawdę nie było takiej potrzeby), czy popijanie przez papierową lub plastikową słomkę[5]. Ten problem jest znacznie większy od tych wszystkich kwestii, ma wymiar globalny, w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa.

Chodzi o wszystko, czego używamy: z czego jest to zrobione, jak zostało wytworzone, jak tego używamy, co się dzieje, gdy to wyrzucamy. Mam nadzieję, że pomogę wam zrozumieć, jakie to wszystko jest skomplikowane – jeśli coś brzmi prosto, prawdopodobnie takie nie jest. Wszystkie nasze decyzje dotyczące tego, co kupujemy i czego używamy, wymagają pewnych kompromisów, a jeśli słyszysz o polityce lub produkcie mającym być cudownym rozwiązaniem, prawdopodobnie nie znasz całej historii.

W tej książce skupiłam się na czterech obszarach: Internecie i technologii, żywności, modzie oraz paliwie, z którymi stykamy się na co dzień, ponieważ bez względu na to, czy o tym myślisz, czy nie, życie, jakie prowadzimy, ma wpływ na zmiany klimatyczne i środowisko.

Być może sądzisz, że słuchanie o tym, jak wielki jest to problem i jak bardzo pogarszamy sytuację, nie myśląc o nim, w niczym nie pomaga. Zgadzam się: skala tego problemu i narracja o osobistej odpowiedzialności są zgubne! Sprawiają, że czujemy się winni za wszystko, co robimy, nawet jeśli nie mamy o czymś pojęcia lub nie jesteśmy odpowiedzialni za powstanie przemysłu hodowli bydła! To nie na konsumencie spoczywa odpowiedzialność za ustalenie, który gatunek ryb jest dobry do jedzenia lub który z niedrogich kaszmirowych swetrów można kupić (co nie oznacza, że powinieneś jeść ryby i nosić tanie kaszmirowe swetry bez zastanowienia). To producent powinien wytwarzać kaszmir w sposób odpowiedzialny oraz nie łowić i nie sprzedawać ryb, które nie powinny być łowione czy sprzedawane, jako że firmy zarabiające na tych działaniach są ekspertami (teoretycznie) kontrolującymi, jak dany produkt jest wytwarzany. Możemy się domagać, by firmy wprowadziły odpowiednie zmiany. Nie musimy kupować ich produktów, jeśli ich przedstawiciele nie są skłonni powiedzieć nam przynajmniej tego, skąd one pochodzą.

Może zabrzmi to śmiesznie, ale podczas pisania tej książki przeszłam pięć etapów żałoby nad środowiskiem: zaprzeczenie, złość, próby używania mniejszej ilości plastiku, depresję, determinację – i z ogromną siłą uświadomiłam sobie, że w ostatecznym rozrachunku nie jesteśmy bezsilni. Możemy głosować. I może to zadziała. W 1969 roku śmieci w rzece Cuyahoga niedaleko Cleveland w Ohio zapaliły się po raz trzynasty, ponieważ do wody wylewano ropę i odpady przemysłowe, ponadto w Santa Barbara w Kalifornii nastąpił ogromy wyciek ropy. W następnym roku aktywiści i politycy zorganizowali pierwszy Dzień Ziemi, który wyprowadził dwadzieścia milionów Amerykanów na metaforyczne i dosłowne ulice. Jednym z ich celów było zachęcenie ludzi do oparcia swojego głosu na jednej kwestii – środowisku. W wyborach 1970 roku kilkoro z tych aktywistów, członków Environmental Action [Działanie na Rzecz Środowiska], obrało za swój cel dwunastu członków Kongresu, którzy mieli najgorsze notowania, jeśli chodzi o głosowania w kwestiach związanych ze środowiskiem, i nadało im przydomek „Brudna Dwunastka”. Gdy siedmiu z nich przegrało w wyborach, wpływ grupy wykroczył znacznie poza tę siódemkę. Przekaz dotarł do wszystkich innych prawodawców i bezpośrednio doprowadził do uchwalenia Ustawy o czystym powietrzu [Clean Air Act] i Ustawy o czystej wodzie [Clean Water Act], dwóch najbardziej znaczących i najskuteczniejszych aktów prawnych w historii amerykańskiego ustawodawstwa dotyczącego środowiska[6]. Ta historia zaczyna się powtarzać: gdy pisałam tę książkę, po wyborach środka kadencji w 2018 roku, kilkoro nowo wybranych członków Izby Reprezentantów, wśród których znalazły się też młode, niebiałe kobiety, a także kilku senatorów, na swój priorytet wyznaczyło sobie uchwalenie ustawy Green New Deal [nowy zielony ład], konkretnego zestawu strategii walki ze zmianami klimatycznymi[7].

Bez względu na to, co się stanie, będziemy musieli nadal walczyć, aby coś zmienić. Potrzebujemy rozległych i skomplikowanych zmian, ale wiele grup interesów zjednoczyło się przeciwko postępowi, więc ci nowo wybrani kongresmeni mogą nie być w stanie doprowadzić do wdrożenia zmian od razu – może nam się nie udać zmienić całej sieci elektrycznej podczas jednej sesji Kongresu – ale to nie oznacza, że nie powinniśmy zacząć działać. Wprowadzanie nawet małych zmian będzie zdecydowanie lepsze niż pozostanie w tym miejscu, w którym jesteśmy. I to lepsze może nie będzie idealne, ale na pewno będzie dobre.

Jako obywatele mamy obowiązek wybierania na stanowiska przywódców o postępowych poglądach w kwestiach środowiska. Ale nie kończy się to – i nie może się kończyć – tylko na tym. Musimy mieć taką wiedzę, aby rozumieć, co nam proponują, aby wiedzieć, że to właśnie trzeba zrobić, i aby móc pociągnąć ich do odpowiedzialności za ich działania. Jeśli chcemy mieć czystą energię, odpowiedzialnie wytwarzać żywność, produkować towary i podróżować, musimy zrozumieć, co trzeba zrobić, żeby to osiągnąć i sprawić, by się ziściło. W tej książce próbowałam stworzyć kontekst do zrozumienia tych kwestii, głównie poprzez opowiadanie o dotyczących nas sprawach. To do nas należy zbudowanie państwa, które poważnie traktuje swoje zobowiązania wobec planety, wobec siebie nawzajem, wobec tych, którzy urodzą się w świecie wyglądającym inaczej niż nasz w ciągu około dziesięciu tysięcy ostatnich lat. Jeśli nie będziemy wystarczająco uważni, ludzie o destrukcyjnych intencjach lub innych motywacjach mogą zadecydować za nas.

Zasadniczo to, co opisuję, to dożywotnia ciężka praca z niewielkimi szansami na odniesienie sukcesu. Ale musimy działać; dzięki temu przynajmniej będziemy mieć satysfakcję, że staraliśmy się, by było lepiej. Mam nadzieję, że ta książka okaże się pomocna, bo jeśli nie zaczniemy teraz, świat się skończy i kontrolę przejmą szczury.

No dalej, będzie zabawnie (?).

Technologiai Internet

Ludzie często wydają się być zaskoczeni, gdy słyszą, że Internet ma jakikolwiek wpływ na środowisko. Mam poczucie, że to dlatego, iż wewnętrzne funkcjonowanie Internetu jest niewidzialne, ma on jednak fizyczną infrastrukturę, zbudowaną z drutów i kabli, serwerów i routerów. By działać, potrzebuje energii, jest zawsze włączony i nigdy nie przestaje pracować.

Nie musimy rozumieć, jak działa Internet (czy nawet nasz komputer i telefon komórkowy), żeby móc z niego korzystać. Wiemy, że działa, ale ponieważ nie wiemy, w jaki sposób, robimy różnego rodzaju założenia, na przykład, że działa skutecznie i logicznie. Ale tak nie jest.

Początkowo Internet nie był zaprojektowany do tego, do czego używamy go dzisiaj, czyli zakupów, oglądania filmów, korzystania z serwisów społecznościowych, rozrywania się nawzajem na strzępy, hakowania wyborów itp., itd.: zwykłych, codziennych spraw. Te możliwości zostały dodane do istniejącego projektu, skleconego, aby uaktywnić różne opcje, a przede wszystkim by umożliwić urzędnikom rządowym porozumiewanie się ze sobą. Okazuje się, że duża część „projektowania” Internetu powstała jako obejście problemu.

Z jednej strony łatwość używania Internetu spowodowała, że technologia jest powszechnie dostępna, pozwala ludziom z całego świata uzyskiwać informacje, do których wcześniej nigdy by nie dotarli, rozmawiać ze sobą, współpracować, odkrywać, tworzyć, znajdować nowe rozwiązania dla starych problemów. Z drugiej strony pozwala nam oddzielić się, przynajmniej intelektualnie, od rzeczy, których używamy, oraz procesów, dzięki którym powstają i działają.

Dotyczy to także energii elektrycznej.

Sektor teleinformatyki [ICT, Information and Communication Technologies], obejmujący nasze urządzenia, centra danych (gdzie przechowywane są informacje) i transmisje sieci, wykorzystuje około procentu całej elektryczności wytwarzanej na świecie i przyczynia się do około dwóch, trzech procent emisji dwutlenku węgla, czyli nieco więcej niż transport lotniczy i prawie tyle co przemysł żeglugowy[1]. Zakłada się, że do 2030 roku sektor ICT osiągnie niemal dwadzieścia jeden procent światowego zapotrzebowania na elektryczność, a w najlepszym razie dojdzie do ośmiu procent. W każdym razie to niemało[2].

Dlaczego Internet potrzebuje energii elektrycznej? Wyjaśnienie tego wymaga krótkiej dygresji na temat historii Internetu, ponieważ aby to zrozumieć, musimy wiedzieć co nieco o tym, jak on działa i gdzie się fizycznie znajduje. Dzięki temu lepiej zrozumiemy znaczenie centrów danych i przetwarzania w chmurze i będziemy mogli przejść od bycia kimś, kto udaje, że rozumie, czym są te rzeczy, do kogoś, kto faktycznie wie, o co chodzi. Chcę przeanalizować, czemu centra danych zużywają tak dużo energii (ma to wiele wspólnego z naszym zachowaniem i tym, do czego chcemy wykorzystywać Internet). Zrozumienie działania Internetu i tego, jak sprawił, że różne rzeczy są możliwe, pomoże także wyjaśnić wykorzystanie energii i zasobów podczas zakupów online oraz to, czy dla środowiska jest to lepsze, czy gorsze od pójścia do fizycznego sklepu. Pochylimy się także nad kryptowalutami, ponieważ mamy rok 2019 i jeślibym o tym nie napisała, wszyscy pytaliby mnie, dlaczego tego nie zrobiłam; poza tym jest to ciekawe. Uważam jednak, w mojej skromnej-i-nieco-nerwowej-że-zaatakują-mnie-entuzjaści-kryptowalut opinii, że rozmowa o kryptowalutach i wykorzystywanej przez nie energii jest rozpraszająca.

Nie tylko Internet wpływa na środowisko. Twój komputer, telefon komórkowy i inne urządzenia także znacząco na nie oddziałują. Może czytaliście artykuły o praktykach stosowanych wobec robotników w fabrykach, w których produkuje się komputery i telefony, oraz o problemach, jakie te fabryki przysparzają zatrudnionym w nich pracownikom; jest to naprawdę ważne. Ale wpływ jest jeszcze większy: zasoby wykorzystywane do produkcji tych urządzeń są wydobywane z ziemi w sposób, który może spowodować znaczące szkody; stosowane podczas produkcji toksyczne chemikalia, zwłaszcza środki czyszczące, mogą dostać się do środowiska i negatywnie oddziaływać na zdrowie robotników i ludzi mieszkających w pobliżu fabryk bądź miejsc, gdzie niegdyś odbywała się produkcja. Tymczasem my używamy tych urządzeń niefrasobliwie: mniej więcej trzy czwarte z nich zużywa energię elektryczną, gdy są wyłączone lub nieużywane[3]. Dochodzi jeszcze kwestia tego, co się dzieje z naszymi sprzętami, kiedy już przestaniemy ich używać. Urządzenia elektroniczne powinny być recyklingowane, ale na całym świecie niemal dziewięćdziesiąt procent odpadów elektronicznych jest utylizowanych niepoprawnie lub wyrzucanych[4]. Nawet jeśli „recyklingujecie” swój stary komputer, wcale nie musi to być zrobione jak należy. Wasz sprzęt nadal może znajdować się na wysypisku śmieci i mogą z niego wyciekać toksyczne chemikalia. Mógł też zostać wywieziony (często nielegalnie) do krajów rozwijających się, gdzie zostanie poddany „nieformalnemu recyklingowi”: rozbiciu na kawałki, spaleniu lub zniszczeniu w inny sposób. (Dla waszej informacji: palenie plastiku nie jest dobre ani dla ludzi, ani dla planety). Zawarte w nim cenne metale wydobywa się ręcznie, co powoduje znaczne negatywne konsekwencje dla zdrowia ludzi i dla środowiska.

Żeby być wobec was uczciwą: napisałam tę książkę na komputerze, wiele informacji zebrałam w Internecie, więc jesteśmy w tym wszyscy razem. Nauczymy się i zrozumiemy więcej i, miejmy nadzieję, będziemy podejmować lepsze decyzje. Dołączcie do mnie, gdy będę zarzucać was moimi wątpliwościami i obawami dotyczącymi nowoczesnych technologii (niezwiązanych z zachowaniem prywatności, jak u innych!).

Fizyczny Internet

Podążajcie za ciągiem słupów telefonicznych przez dostatecznie długi czas, a znajdziecie Internet. Nie musicie nawet wiedzieć, czego szukacie – znak wskaże wam miejsce. Będzie ustawiony gdzieś na trasie kabla światłowodowego i poinformuje, żebyście nie kopali w pobliżu miejsca, w którym stoicie, ponadto zasygnalizuje coś o komunikacji i Stanach Zjednoczonych.

O tym, że te kable światłowodowe i znaki istnieją, dowiedziałam się z badań, jakie przeprowadziłam do tej książki, ale i tak byłam zaskoczona, gdy zobaczyłam je na własne oczy.

Pewnego razu biegałam na nartach (sama, czego przy moich umiejętnościach nie powinnam była robić) i upadłam. Zdarzyło się to w grudniu 2017 roku, w środkowo-zachodnim Colorado, gdy w górach nie było jeszcze zbyt dużo śniegu. Na ziemi leżała co najwyżej czterocentymetrowa warstwa ubitego śniegu (zwanego inaczej lodem), góry nadal były brązowe, a chude, karłowate drzewa wystawały z ziemi. Szlak, po którym się poruszałam, ciągnął się białą smugą przez pustynię; nie była to zimowa kraina czarów, jaką sobie wyobrażałam, gdy wrobiono mnie w ten wyjazd.

Sednem tej historii jest, że gdyby spadło więcej śniegu – jeśli na ziemi leżałoby go więcej niż kilka centymetrów – nie bolałoby mnie tak bardzo i może nie zdecydowałabym się poleżeć na ziemi przez dziesięć minut. A gdybym tam nie leżała, mogłabym nie zauważyć znaku wskazującego Internet, który, gdyby pod koniec grudnia spadło więcej śniegu, byłby pogrzebany w zaspie, typowej dla Gór Skalistych o tej porze roku.

4 stycznia 2018 roku, kiedy zaczęłam pisać tę część książki, około tygodnia po tej zabawnej wyprawie, pokrywa śnieżna w stanie Colorado miała zaledwie połowę swej zwykłej grubości. Wysokie temperatury – średnia temperatura miesięczna wynosiła około siedmiu i pół stopnia Celsjusza, cztery stopnie więcej niż zazwyczaj[1] – spowodowały, że nawet gdy śnieg spadł, szybko topniał. Objętość wody w pokrywie śnieżnej, która stanowi znaczną część zasobów wody pitnej na zachodzie Stanów Zjednoczonych, ma spaść nawet o sześćdziesiąt procent w ciągu najbliższych trzydziestu lat[2] – ponad te dwadzieścia procent, które już straciliśmy od 1915 roku – w zależności od tego, jak bardzo uda nam się ograniczyć emisję gazów cieplarnianych[3].

Zamiast tego zobaczyłam wystające ze szlaku znaki obwieszczające obecność Internetu, znajdujące się kilkaset metrów nad rzeką, poniżej dumnej parady słupów telefonicznych, których druty rozciągały się nad pustynią.

Kilka rzeczy wskazywało na to, że ów znak oznaczał, iż tu znajduje się Internet (niestety nie mówił wprost: TO JEST INTERNET). Słowa KABEL ŚWIATŁOWODOWY to jedna ze wskazówek; kolejna: że jest własnością US West Communications. (US West Communications już nie istnieje – zostało wykupione przez Qwest Communications International w 2000 roku[4], a ci połączyli się w 2011 roku z CenturyLink, globalną firmą telekomunikacyjną z siedzibą w Luizjanie[5]).

Ale najważniejszą wskazówką jest to, że znak znajduje się poniżej linii telefonicznej. W Stanach Zjednoczonych większość linii światłowodowych przewodzących zarówno sygnał internetowy, jak i telewizyjny, podąża za liniami telefonicznymi. Te natomiast rozciągają się niczym pajęcza sieć po całym kraju, ale w sposób nieprzypadkowy – wiele z nich biegnie po śladzie linii telegraficznych, które je poprzedzały. Te zaś podążały za liniami kolejowymi i vice versa[6]. Czasami ciągną się też za autostradami, także tworzącymi istotną siatkę połączeń, ale to linie kolejowe były pierwszą formalną i finansowaną przez rząd siecią, dlatego skupiam się na nich.

Linii kolejowych, w przeciwieństwie do autostrad, nie zaplanowano strategicznie – biegną przypadkowo i zostały połączone przez konkurujące ze sobą firmy, aby skomunikować miejsca i ludzi, którzy w tamtych czasach niekoniecznie musieli być skomunikowani. Tory kolejowe często podążają po linii najmniejszego oporu – czyli drogami, które na przestrzeni kraju miały najmniejszy stopień nachylenia, a nie tymi, których przebieg był najsensowniejszy. Dlatego też Council Bluffs w Iowa stało się dla Union Pacific punktem początkowym pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej – droga stamtąd biegła wzdłuż czterdziestego drugiego równoleżnika przez Wielkie Równiny, terenem o jednolitym nachyleniu[7]. Ponieważ rząd federalny dotował zakup ziemi i zapewniał pierwszeństwo kompaniom kolejowym, nie miało to w zasadzie znaczenia, które drogi wybierano lub jak wiele linii poprowadzono z St. Louis do San Francisco – pieniądze nie stanowiły problemu. Linie kolejowe dosłownie ukształtowały Zachód, jaki znamy. Niektóre miasta powstały w danym miejscu, dlatego że biegła tamtędy linia kolejowa: na przykład Billings w Montanie czy Spokane w stanie Waszyngton. Linie kolejowe zakrzywiły czasoprzestrzeń, pozwalając ludziom, towarom i informacjom przemieszczać się dalej i szybciej, na nowo definiując ludzkie koncepcje na temat tego, co jest prawdopodobne i wygodne (podobnie uczynił Internet). Ale większość z nich stanowiła fizyczny dowód na amerykańską ekspansję poprzez umożliwienie białym osadnikom łatwego dostępu do Zachodu oraz zbytków wieku pozłacanego[1*] (ponieważ wiele z tych linii było w istocie niepotrzebnych). Budowa linii kolejowych była przesiąkniętym korupcją procesem, przynoszącym bogactwo nielicznym kosztem ubóstwa większości, który nazywamy kapitalizmem. (Te wielkie idee dotyczące kolei w większości pochodzą z książki historyka Richarda White’a Railroaded: The Transcontinentals and the Making of Modern America [Po szynach: koleje transkontynentalne i początki nowoczesnej Ameryki]).

Gdy w XIX wieku w całym kraju zaczęto instalować linie telegraficzne, firmy je zakładające zdały sobie sprawę, iż najkorzystniej będzie montować przewody wzdłuż torów kolejowych, częściowo dlatego, że szlaki kolejowe biegły najprostszymi drogami, ale co ważniejsze, dlatego że łatwiej było uzyskać prawo do użytkowania od jednego podmiotu – firmy kolejowej – niż od wielu właścicieli ziemi w każdym stanie od Nowego Jorku do Kalifornii. Właściciele firm kolejowych byli zadowoleni z tego, że kable telegraficzne biegły wzdłuż ich tras, ponieważ generowały dochód pasywny oraz pomagały kierownikom stacji w ustaleniu, gdzie znajduje się dany pociąg o danej godzinie, co pozwalało uniknąć wypadków[8]. Wraz z ekspansją na zachód linie telegraficzne czasami wyprzedzały szlaki kolejowe, umożliwiając firmom komunikację z placówkami znajdującymi się w miejscach, w których zamierzano położyć tory.

Kiedy telefony zastąpiły telegramy, firmy telefoniczne wykorzystywały i rozbudowywały wcześniej wytyczone na kontynencie drogi. Gdy zbudowano międzystanowy system autostrad, firmy telefoniczne (które kładły także kable telewizyjne) postąpiły w identyczny sposób.

Firmy kolejowe czerpały korzyści na wiele sposobów, dostosowując się do zmieniającej się sytuacji transportowej i komunikacyjnej. W 1972 roku Southern Pacific Railroad, która wcześniej obsługiwała kable telegraficzne wzdłuż swoich torów, zdecydowała się na wykorzystanie istniejących linii komunikacyjnych do dalekodystansowych rozmów telefonicznych. Do połowy dekady sprzedawała czas na swoich mikrofalowych liniach komunikacyjnych indywidualnym klientom. W końcu przekształciła się w Sprint, co jest akronimem nazwy Southern Pacific Railroad Internal Network Telecommunications. W 1988 roku Philip Anschutz, amerykański biznesmen, właściciel festiwalu muzycznego Coachella, wykupił Southern Pacific Railroad i wynegocjował prawo do położenia światłowodów wzdłuż torów SP (i tych należących do innych firm). Wraz z inną swoją firmą, Qwest Communications, zaczął montaż światłowodów i przełączników na użytek własny firmy. W 2000 roku kupił US West Communications, właścicieli znaku, który zauważyłam, gdy leżałam na pokrytej lodem ziemi w przypływie użalania się (nienawiści) do samej siebie.

Próbowałam się dowiedzieć, kto odpowiada za położenie tego konkretnego kawałka kabla. Nie wiedziałam, czy była to firma US West Communications – czy to działająca samodzielnie, czy jako część AT&T – czy może MCI, posiadająca rządowy kontrakt na ułożenie linii światłowodowej w celu uruchomienia Internetu na samym początku jego istnienia, albo Qwest na zlecenie MCI, a może ktoś zupełnie inny. Zapytałam firmę CenturyLink, która wykupiła Qwest w 2011 roku. Odparli, że nie mogą powiedzieć, kto położył kable ani do kogo należą. Wysłałam im zdjęcie znaku; nie byli w stanie stwierdzić, czy go sprzedali, a znak po prostu pozostał niezmieniony. Podałam im przybliżone współrzędne geograficzne znaku. Odpisali, że nie mogą mi pomóc[9].

W każdym razie chodzi o to, że istniejące już kable światłowodowe, używane do przesyłania sygnału telewizji kablowej, mogły przenosić także sygnał Internetu. Podczas gospodarczego rozkwitu sektora ICT pod koniec lat dziewięćdziesiątych firmy telekomunikacyjne prześcigały się w kładzeniu kabli wzdłuż torów kolejowych. Inne tradycyjne przedsiębiorstwa dostarczające media – gaz ziemny, prąd elektryczny – oferowały swoje istniejące sieci jako szkielet dla ścieżek światłowodów, co było kolejną fizyczną manifestacją rozkwitu bańki internetowej[10].

Wszyscy widzimy korzyści płynące z bliskości stacji starych linii kolejowych lub hotspotów sieciowych: w ostatniej dekadzie koncerny Google, Microsoft i Facebook zbudowały swoje centra danych w Iowa, bo w tym stanie – a dokładnie w mieście Council Bluffs – miała początek kolej transkontynentalna. Warto też zauważyć, że ceny elektryczności w Iowa są nieco niższe od średniej krajowej, a stan nie nakłada podatku na zużycie energii elektrycznej[11].

Może się wydawać, że ta długa dygresja nie ma wiele wspólnego ze środowiskiem, ale zaufajcie mi: tak jak Internet reprezentuje wymianę idei i informacji, jest też czymś fizycznym, siecią, która łączy nas na całym świecie także w sposób materialny: kablami, routerami i migoczącymi diodami.

Poza kablami istnieje też kilka innych ważnych fizycznych elementów Internetu. Jednym z nich jest wasze urządzenie (komputer, telefon), które wykorzystuje elektryczność, żeby w ogóle działać, i jeszcze więcej energii elektrycznej, żeby korzystać z Internetu. Są też takie, dobrze znane, jak centra danych czy farmy serwerów, oraz inne, znacznie mniej popularne, jak na przykład punkty wymiany ruchu internetowego (IXP). Mają one wpływ na środowisko z racji swoich rozmiarów – czasami są bardzo duże – ale co ważniejsze, wymagają elektryczności, co na ogół oznacza spalanie paliw kopalnych, a ich całkowite obciążenie środowiska jest dużo większe niż sama energia elektryczna wykorzystywana przez urządzenia.

Gdy podłączacie się do Internetu, tak naprawdę podłączacie się do serwera swojej sieci, który łączy się z większym Internetem już poza nią. Te serwery także magazynują informacje w postaci stron internetowych, programów pocztowych czy innych platform online z danymi. Serwery, podobnie jak wszystkie komputery, potrzebują elektryczności, by wykonywać zadania, które zlecamy im, kiedy tylko mamy na to ochotę, są więc zawsze włączone, żeby utrzymać łączność sieciową. Ciągłe przetwarzanie danych oznacza także, że się nagrzewają, więc do ich chłodzenia wykorzystuje się jeszcze więcej elektryczności. Firmy, szkoły, agencje rządowe i inne połączone sieciowo środowiska często posiadają własne serwery; inni mogą zdecydować się na kolokację, wykorzystując pojemność sprzętu należącego do kogoś innego, najczęściej w odległym miejscu, czasami nawet w chmurze.

Sposób, w jaki informacje z tych serwerów podróżują po Internecie, jest (dla mnie) trudny do zrozumienia. Nie tylko informatyka jest skomplikowaną dziedziną, ale i same sieci są zagmatwane, zbudowane jedna na drugiej, a Internet nie stanowi wydajnego, przejrzystego, łatwego do zrozumienia systemu.

Postaram się nieco to uprościć: punkty wymiany ruchu internetowego są ważną częścią ruchu w Internecie – łączą sieci w bezpośredni, fizyczny sposób. Jeśli korzystamy z oferty różnych dostawców usług internetowych i ja chcę wysłać wam mejl, moja wiadomość musi opuścić moją sieć i dostać się do waszej. IXP to umożliwia i sprawia, że jest to szybsze, niż gdyby moja wiadomość musiała przejść do większej szkieletowej sieci internetowej, do której obie nasze sieci są podłączone. Na całym świecie IXP są na ogół zlokalizowane wokół dużych skupisk ludności lub przybrzeżnych naziemnych stacji końcowych kabli transoceanicznych; centra danych i inne fizyczne elementy sieci także znajdują się blisko tych punktów wymiany.

Wyobrażenie sobie fizycznej obecności Internetu pomaga nam zrozumieć, jak on działa jako system, jak różnych zasobów potrzebuje – przede wszystkim energii i ziemi. Podczas gdy dostawcy usług internetowych płacą za ziemię i elektryczność, zazwyczaj nie musieli płacić za koszty środowiskowe związane z wytwarzaniem energii elektrycznej. Reszta z nas (zwłaszcza ludzie żyjący w pobliżu fabryk opalanych węglem, którzy wdychają produkty uboczne spalania węgla lub używają skażonej nimi wody) już tak.

Może się wydawać, że nie ma to wiele wspólnego ze środowiskiem. Ale jeśli będziecie pamiętać, że Internet jest fizycznym systemem, to gdy usłyszycie o rosnącym dostępie do Internetu na świecie, rosnącej częstotliwości, z jaką jesteśmy online, oraz przyroście danych, możecie także pomyśleć o potrzebnej do tego elektryczności i wyobrazić sobie konkretne miejsca, w których znajduje się Internet, i to, w jaki sposób może je zmieniać.

Logiczne są następne pytania: czemu Internet gromadzi się w kilku miejscach? Gdzie one są? Dlaczego właśnie te? I dalej: dlaczego ja?

Jeśli przychodzi wam do głowy choć jedno miejsce, gdy myślicie o Internecie, to jest to zapewne Dolina Krzemowa. Ale równie dobrze może to być północna Wirginia.

Oryginalny Internet był produktem amerykańskiego Departamentu Obrony. Na początku swojego istnienia (w latach sześćdziesiątych XX wieku) znany pod nazwą ARPANET[12], został zaprojektowany jako wewnętrzna sieć komunikacyjna, zdolna do przetrwania ataku nuklearnego. Jako twór wojskowy ARPANET był blisko związany z Pentagonem, znajdującym się w północnej Wirginii. Gdy rząd rozpoczął prace nad przyszłym ARPANET-em (a później nad Internetem), korzystał z usług informatyków zatrudnionych w instytucjach naukowych i finansowanych ze środków federalnych wykonawców rządowych, którzy przeprowadzili się w pobliże Waszyngtonu i Pentagonu, gdzie dozwolona była działalność komercyjna, łatwo było się tam dostać dzięki stosunkowo nowej sieci autostrad międzystanowych, a do tego było tam dużo otwartej przestrzeni. Ta część hrabstwa Loudoun, znana jako Tysons Corner (znajdowała się tu także wieża z anteną radiolinii, będąca częścią dawnego systemu obrony przed atakiem nuklearnym, składającego się z urządzeń służących do komunikacji i z sieci podziemnych bunkrów; miejsce to wybrano ze względu na jego historię sięgającą okresu wojny secesyjnej, kiedy to wykorzystywano je jako punkt obserwacyjny), wraz z otaczającym je wiankiem rozległych przedmieść połączonych autostradami stała się krajową stolicą Internetu, domem dla przemysłu zbrojeniowego i firm informatycznych[13].

Proces przekształcania się ARPANET-u w Internet jest dość skomplikowany, a moje nieudolne próby wyjaśnienia takich terminów jak komutacja pakietów, protokoły TCP/IP oraz biurokracja rządowa zagmatwałyby go jeszcze bardziej, i nikt z nas nie czerpałby z tego przyjemności. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tej historii, polecam książkę Internet Alley: High Technology in Tysons Corner, 1945–2005 [Internetowa aleja: Zaawansowana technologia w Tysons Corner, 1945–2005] Paula E. Ceruzziego oraz fundamentalne dzieło Janet Abbate Inventing the Internet [Wymyślając Internet], wchodzące w skład serii podręczników „Inside Technology” [Wewnątrz technologii].

Wspomnę tylko, że z inicjatywy rządu i za jego pieniądze wiele firm informatycznych przeniosło się do Tysons Corner, a gdy National Science Foundation [Krajowa Fundacja Naukowa] przejęła budowę infrastruktury Internetu, jeden z najwcześniejszych punktów dostępu sieci (prekursor IXP), znany jako Metropolitan Area Exchange East, został wymyślony i zbudowany w piwnicy w Tysons Corner przez kilka firm z branży technologicznej[14]. Szkielet Internetu (główna, szybka sieć kabli światłowodowych łącząca duże i ważne sieci, routery, punkty dostępu i IXP) wyrósł na tych wilgotnych, nisko położonych bagnistych terenach. Tak jak napisała Ingrid Burrington w swojej mistrzowskiej serii artykułów w „The Atlantic”: „Sieci budowane na sieciach oraz obecność szkieletu Internetu w Tysons Corner doprowadziły do powstania nowych sieci szkieletowych, kolejnych firm technologicznych i centrów danych” skoncentrowanych w tym jednym miejscu[15]. Władze hrabstwa Loudoun szacują, że przechodzi tamtędy 70 procent globalnego ruchu internetowego[16], co wynika z wielu historycznych uwarunkowań, które przywiodły Internet do północnej Wirginii. Pierwszego sklepu Apple nie otwarto w Cupertino, ale właśnie w Tysons Corner[17]. (Ich drugi sklep został otwarty – trzy godziny później – w Glendale w południowej Kalifornii)[18].

Co więc pokazuje historia fizycznego istnienia Internetu? Według mnie – że nikt nie przewidział, jak użyteczny będzie Internet ani jak zmieni każdy aspekt współczesnego życia. Dowód: najbardziej ruchliwy punkt wymiany ruchu internetowego został stworzony w niczym się niewyróżniającym budynku w prowincjonalnej Wirginii.

Internet zbudowano właśnie w tym miejscu także dlatego, że znajdowała się tam tania otwarta przestrzeń, a skutki jej wybrukowania i wypełnienia budynkami biurowymi wydawały się w tamtych czasach minimalne. Energia była wtedy – i nadal jest – tania, w większości dzięki paliwom kopalnym. W czasach kształtowania się Internetu jeszcze więcej jego mocy pochodziło z węgla i właśnie ta stosunkowo tania elektryczność prawdopodobnie pozwoliła mu się rozwijać. W Wirginii jest gorąco i wilgotno, co sprawia, że serwery nagrzewają się jeszcze bardziej, więc tania energia stawała się coraz bardziej istotna.

Tempo, w jakim Internet rośnie, nie przestaje zadziwiać: niemal co dwa lata firmy medialne i grupy branżowe z zapartym tchem relacjonują, że 90 procent wszystkich danych w Internecie stworzono w ciągu ostatnich dwóch lat[19]. (Tłumaczenie: wzrost jest wykładniczy). Ludzie również wykorzystują Internet inaczej niż kiedyś, w sposób, który jest coraz bardziej energochłonny. Przesyłanie strumieniowe filmów, jako odsetek wykorzystywania Internetu, nie przestaje rosnąć: w 2010 roku stanowiło czterdzieści procent[20], w 2015 około siedemdziesięciu procent i zakłada się, że w 2020 osiągnie osiemdziesiąt dwa procent[21]. Ponad cztery miliardy ludzi na świecie korzystają z Internetu; większość z nich ogląda filmy, których jakość rośnie, co wymusza większy transfer danych, a co za tym idzie, wymaga więcej elektryczności.

W dodatku coraz więcej ludzi zaczyna być online. W 2018 roku osiemdziesiąt osiem procent dorosłych Amerykanów oświadczyło, że używa Internetu, dwadzieścia sześć procent przyznało, że są online „niemal bez przerwy”, a sześćdziesiąt pięć procent używa szerokopasmowego łącza internetowego w domu[22]. Wśród dorosłych siedemdziesiąt siedem procent posiada smartfona, a ich liczba wzrosła ponaddwukrotnie od 2011 roku[23]. W 2018 roku nieco ponad połowę stron internetowych wyświetlaliśmy na smartfonach[24], a zakłada się, że do początku 2019 ponad sześćdziesiąt procent ludzkości będzie mieć telefony podłączone do Internetu[25].

Wraz ze wzrostem Internetu – mierzonym w bajtach – i rosnącą liczbą jego użytkowników, jak również budowanych sieci, musimy zadbać o jego zrównoważony i odpowiedzialny rozwój. Centra danych są dobrym przykładem, dlaczego musimy to robić, a niektóre z rozwiązań w tym obszarze mogą dostarczyć dobrych wskazówek, jak można tego dokonać.

Ściągając chmurę na ziemię

Od wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych przez Atlantyk do kontynentalnej Europy rozciąga się jeszcze więcej kabli światłowodowych, być może oznaczonych mniejszą liczbą znaków wskazujących na właściciela, co zdecydowanie sprawia, że transatlantycka aktywność internetowa jest możliwa.

Na międzynarodowym lotnisku w Keflaviku, niegdysiejszej (a może i przyszłej) bazie NATO na obrzeżach Reykjaviku na Islandii, podwodne kable z Europy wyszły z oceanu na krawędź płyty lotniska od strony morza i wpełzły do szeregu niskich budynków. Po całej tej ciężkiej pracy, potrzebnej, żeby je tu dociągnąć, i futurystycznym, niemal nierealnym osiągnięciu, jakim jest przekazanie sygnału internetowego przez ocean, kable kończą tak, jak w każdym innym miejscu: w czymś, co przypomina typowy kompleks biurowy, mogący stać w dowolnym miejscu na świecie – na przykład na prowincji w Wirginii.

W tych budynkach znajdują się centra danych dla wysokowydajnych obliczeń komputerowych należące do Verne Global, firmy zapewniającej hosting innym przedsiębiorstwom zajmującym się takimi usługami jak modelowanie projektów samochodów i kopanie bitcoinów.

Verne Global mieści się na Islandii nie dlatego, że jest islandzką firmą (bo nie jest), ale po to, by korzystać z połączeń światłowodowych i taniej energii geotermalnej, (niemal) neutralnej pod względem emisji dwutlenku węgla („niemal”, bo jednak emituje trochę tego gazu), a także pochodzącej z elektrowni wodnych elektryczności, z której na zaspokojenie potrzeb i codziennej aktywności Islandczyków wykorzystuje się około dziesięciu procent, więc dużo jej zostaje do zastosowania na przykład w centrach danych czy do wytapiania aluminium. Założyciele Verne Global zdali sobie sprawę, że jeśli umieszczą swoje serwery w miejscu, w którym przez większą część roku jest zimno, nie będą marnować tak dużo energii na ich chłodzenie, a zamiast tego wykorzystają (nieprzyjemną) temperaturę otoczenia (tak, nie lubię zimy). Dodatkową korzyścią było to, że dzięki tym uwarunkowaniom ich centra danych są przyjaźniejsze dla środowiska niż te znajdujące się w innych miejscach[1].

To ryzyko może się opłacić: w miarę jak będzie rosła ilość naszych danych, będziemy potrzebować więcej serwerów, a co za tym idzie więcej energii elektrycznej do ich zasilenia. Niższe zapotrzebowanie na elektryczność przy stałych, niskich kosztach z dodatkowym atutem w postaci neutralności węglowej będzie stanowić dużą przewagę firmy Verne Global, która wszem wobec chwali się swoim zrównoważonym podejściem.

Centra danych Verne Global i podobnych firm na całym świecie tworzą chmurę. Choć nazywanie tego tworu „chmurą” wprowadza w błąd: w rzeczywistości jest to fizyczny, pożerający elektryczność system łączący Internet z ziemią.

Istnieją inne rodzaje serwerów (które zużywają więcej energii i stanowią większą część Internetu), ale skoncentruję się na chmurze, bo to w tę stronę zmierza Internet. Chmura jest wydajniejsza od tradycyjnych serwerów, tu też swoje dane przechowuje pięć największych firm świata według kapitalizacji giełdowej: Alphabet, Apple, Facebook, Amazon i Microsoft. Łącznie firmy te zapewniają hosting stron internetowych, które stanowią ponad jedną trzecią Internetu, więc decyzje podejmowane przez nie w dowolnym obszarze mają istotne znaczenie dla zachowania innych firm i sposobu, w jaki konsumenci korzystają ze swoich produktów, a w konsekwencji także z energii elektrycznej i innych zasobów.

Wszystko, co robimy w Internecie – wyszukiwanie w Google, wysyłanie mejli, oglądanie filmów na YouTube – wymaga energii. W 2009 roku Google oszacowało, że typowe wyszukiwanie wykorzystuje tyle samo elektryczności, ile potrzeba do zasilenia sześćdziesięciowatowej żarówki przez siedemnaście sekund, i wytwarza 0,2 grama dwutlenku węgla[2]. W 2009 roku używaliśmy Internetu inaczej niż teraz; obecnie tworzymy znacznie więcej danych niż kiedyś: przeciętna strona internetowa, głównie z powodu zdjęć i filmów, ma 3 MB, czyli więcej niż cała komputerowa gra Doom z lat dziewięćdziesiątych[3].

Masowe rozprzestrzenianie danych odbywa się za pomocą filmów, które stanowią niemal dwie trzecie ruchu w Internecie[4]. W ciągu niecałej dekady sposób, w jaki oglądamy filmy online, ogromnie się zmienił. W 2011 roku, gdy w ciągu roku ludzie obejrzeli online 3,2 miliarda godzin pełnometrażowych filmów i programów telewizyjnych, jedno z badań wykazało, że streaming w większości przypadków przyczynił się do mniejszej emisji dwutlenku węgla niż oglądanie DVD, zwłaszcza gdy do procesu oglądania DVD (obejmującego produkcję i transport płyt DVD) włączymy też podróż samochodem, żeby je kupić lub wypożyczyć[5]. W tym badaniu energia elektryczna zużyta przez centra danych wynosiła mniej niż 1 procent całkowitej energii koniecznej do obejrzenia filmu online[6]. Ponadto streaming pozwala uniknąć wytworzenia nowych materialnych odpadów w postaci samych płyt i ich plastikowych opakowań.

Wydaje się to dziwne, gdy obecnie niemal dziewiętnaście procent ruchu w Internecie w Ameryce Północnej stanowi streaming samego tylko serwisu Netflix[7], który globalnie zużywa do piętnastu procent przepustowości Internetu[8]. W 2018 roku około 228,8 miliona ludzi w Stanach Zjednoczonych oglądało cyfrowe treści wideo[9], a każdy z nich spędził na tym średnio około osiemdziesięciu dwóch minut dziennie[10]. Łącznie dało to ponad sto czternaście miliardów godzin rocznie, wliczając także filmiki na YouTube, ale bez uwzględnienia niemal czterech godzin dziennie spędzonych przez każdego Amerykanina na oglądaniu tradycyjnej telewizji[11], co prowadzi mnie do przekonania, że większość ludzkich mózgów to stopione stosy mięsa. Sto czternaście miliardów godzin rocznie (mniej, jeśli nie uwzględnimy filmów na YouTube) to prawie trzydzieści pięć razy więcej niż w 2011 roku i niemal cztery razy więcej niż to, co w tamtym roku obejrzeliśmy – łącznie – online i na DVD. Autorzy badania szacują, że oglądanie filmów online wytworzyło 0,4 kilograma dwutlenku węgla na godzinę, co łącznie daje 1,3 miliarda kilogramów rocznie[12]. Zakładając, że emisja godzinowa jest na mniej więcej takim samym poziomie (biorąc pod uwagę, że niektóre centra danych zestarzeją się, gdy nowe będą wprowadzane do sieci), daje to około 45,6 miliarda kilogramów dwutlenku węgla rocznie z samych filmów internetowych[13]. (Stany Zjednoczone emitują 6,511 miliarda ton ekwiwalentu dwutlenku węgla rocznie[14], więc streaming filmów w Internecie stanowi około 0,77 procent emisji; nie jest to dużo, ale pamiętajmy, że chodzi tu wyłącznie o filmy w Internecie). Ponadto około trzydziestu procent Amerykanów nadal kupuje i wypożycza DVD („Schlossberg’s Wierzcie lub Nie!”)[2*]; jest to znacząco mniej w porównaniu z 2011 rokiem, ale jednak nie zero[15].

Możliwe, że oszczędności powstałe dzięki temu, iż produkujemy mniej płyt DVD, oznaczają, że ogólnie emitujemy mniej, a prawdopodobnie także wytwarzamy mniej odpadów, ale jednocześnie oglądamy znacznie więcej filmów niż kiedyś, zatem te oszczędności mogą nie wystarczyć, by zrównoważyć całą energię, jaką zużywamy, oglądając w kółko The Great British Bake Off online, dopóki nasze mózgi nie zamienią się w szlam i nie umrzemy.

Ludzie zajmujący się badaniem energii i wydajności nazywają to zjawisko efektem odbicia: kiedy oszczędności wynikające ze wzrostu wydajności lub z dematerializacji są zniwelowane przez odpowiadający im wzrost zużycia.

Istnieją dwa sposoby na zapewnienie, by Internet, który nieuchronnie będzie coraz większy, ponieważ coraz więcej usług przenosi się w strefę online, rósł w sposób odpowiedzialny i zrównoważony, zwłaszcza kiedy pojawią się kryptowaluty, sztuczna inteligencja, samochody autonomiczne oraz inne usługi, których teraz nawet nie umiemy sobie wyobrazić.

Pierwszym sposobem jest wydajne obsługiwanie centrów danych, i nad tym pracują firmy informatyczne oraz big data. Dzięki magazynowaniu danych w chmurze i hiperskalowym centrom danych wzrost zużycia energii jest stosunkowo niewielki. Bez poprawy wydajności, zwłaszcza w chmurach i innych centrach danych, zużycie elektryczności podwoiłoby się od 2010 do 2014 roku, ale dzięki wzrostowi wydajności pozostało w zasadzie na tym samym poziomie, stanowiąc około 1,8 procent zużycia energii elektrycznej w Stanach Zjednoczonych[16]. Jak to zrobiono? Serwery w centrach danych tych firm działają na wyższych obrotach (mniej serwerów pozostaje bezczynnych i wykorzystuje się więcej ich pojemności), więc udaje się lepiej panować nad ich temperaturą, poza tym do chłodzenia używa się ponownie wykorzystywanej wody lub ścieków.

Naukowcy badający zużycie energii w centrach danych oraz ich wydajność energetyczną wierzą, że te firmy utrzymają wydajność swoich systemów. Eric Masanet, profesor nadzwyczajny na Wydziale Inżynierii Mechanicznej Uniwersytetu Northwestern, który badał wydajność energetyczną centrów danych dla Lawrence Berkeley National Laboratory, Natural Resources Defense Council [Rady Ochrony Zasobów Naturalnych] oraz International Energy Agency [Międzynarodowej Agencji Energetycznej], widzi pozytywne trendy: wzrost wydajności naszych urządzeń, związany głównie z próbami wydłużenia życia baterii; dbanie o produktywność oraz informowanie o zużyciu energii i wykorzystywaniu energii odnawialnej przez firmy prowadzące centra danych, częściowo z powodu negatywnych opinii na ich temat; oraz zwiększenie wydajności transmisji sieciowych z każdą nową generacją telefonów komórkowych.

„Co kilka lat energia związana z użyciem danych spada o połowę”, powiedział mi Masanet. „Jak długo może trwać ta tendencja?”[17]. Na razie poprawa wydajności była „wystarczająca, żeby zrównoważyć ilość danych, jakie konsumujemy jako społeczeństwo, i jest obecnie znacznie szybsza niż w przypadku jakiejkolwiek innej technologii”. A liczby potwierdzają założenia Masaneta: w ciągu ostatniej dekady centra danych stały się średnio około półtora raza wydajniejsze energetycznie (i około 2,25 razy wydajniejsze, jeśli mówimy o Google)[18]. Ale wciąż znajdzie się miejsce na poprawę. Niektóre badania wskazują, że chociaż centra danych stały się produktywniejsze, niż pierwotnie planowano, nadal mogłyby zmniejszyć poziom zużycia energii o jedną trzecią, gdyby wprowadziły niewielkie zmiany[19].

Nie wszyscy zgadzają się z tą narracją. Adam Nethersole, dyrektor Verne Global, powiedział: „Ilość energii, jakiej będziemy potrzebować, aby zaspokoić nasze wymagania dotyczące danych – z powodu boomu samochodów autonomicznych, sztucznej inteligencji i tak dalej – znajdzie się w punkcie, w którym dostępność potrzebnej do działania energii gwałtownie się zmniejszy”[20].

Nethersole i inni uważają, że najważniejsze jest pochodzenie energii. Dla Verne Global i innych firm, z których wiele ma swoje siedziby w Skandynawii, źródła energii neutralne pod względem emisji dwutlenku węgla lub o niskiej emisji stanowią największą różnicę. Niektóre firmy podchodzą do tej kwestii podobnie: centra danych Google znajdują się w Finlandii[21]; Facebook zbudował część swoich centrów w Danii[22] i Szwecji[23]. Tak jak wspominałam wcześniej, pisząc o Verne Global, lokalizowanie centrów danych w krajach o zimnym klimacie skutkuje tym, że można zużywać mniej energii do chłodzenia serwerów, a to może się przełożyć na niższe ogólne zużycie energii.

Istnieją również pewne zastosowania, w których wykorzystanie mniejszej ilości energii elektrycznej lub wykorzystanie energii elektrycznej neutralnej pod względem emisji dwutlenku węgla może mieć jeszcze większe znaczenie. Skoro już o tym wspomniałam, opowiem wam teraz o bitcoinie i kryptowalucie. Jeśli nie rozumiecie, czym jest bitcoin, nie jesteście sami, ponieważ większość ludzi, którzy twierdzą, że rozumieją, czym on jest – kłamią. Niektórzy – na ogół hejterzy – mogą zapytać, dlaczego cała ta książka nie jest o bitcoinie i kryptowalutach, i będą mieli rację. Resztę książki poświęcę właśnie na wyjaśnienie tych spraw... Żartuję! Ale interesują mnie kryptowaluty i to, w jaki sposób mogą funkcjonować i się rozwijać.

W każdym razie bitcoin jest wiodącą kryptowalutą – tego pojęcia używa się do opisania cyfrowych aktywów (walut), które są wymieniane online i zabezpieczane kryptograficznie, często za pomocą technologii blockchain, będącej w zasadzie publicznym rejestrem transakcji. Ogólnie rzecz ujmując, kryptowaluty istnieją bez scentralizowanego banku czy instytucji, zgodnie z ideą, że decentralizacja, publiczny rejestr i kody sprawiają, iż te aktywa są bardziej bezpieczne. Słowo „bitcoin” odnosi się do dwóch pojęć: jednostki kodu reprezentującej same aktywa cyfrowe oraz sieci, która utrzymuje rejestr wszystkich transakcji dokonanych przy użyciu tych jednostek. Oto jak działa bitcoin (mniej więcej): istnieje skończona liczba bitcoinów, a ich zasoby są kontrolowane przez algorytm budujący cały system. Niewielką liczbę bitcoinów będzie się wypuszczać co godzinę (za każdym razem nieco mniejszą partię), aż na świecie pojawi się cała pula dwudziestu jeden milionów bitcoinów. Bitcoiny uzyskuje się poprzez „kopanie” – wydobywa się je za pomocą oprogramowania komputerowego, które rozwiązuje skomplikowane matematyczne problemy; odpowiedzi są przetwarzane, a następnie dodawane do bloków zweryfikowanych transakcji bitcoinowych, tzw. blockchainów. Udało się. Razem przebrnęliśmy przez wyjaśnienie, czym jest bitcoin.

Wydobywanie bitcoinów – jako że wymaga działających komputerów, pracującego oprogramowania i rozwiązywania skomplikowanych zadań matematycznych, których ludzie nie potrafią rozwikłać – wykorzystuje dużo elektryczności, i dlatego właśnie rozmawiamy o bitcoinie[24].

Kopanie bitcoinów i innych opartych na blockchainie kryptowalut rozkręciło się na Islandii, z tego samego powodu, który przyciągnął tam Verne Global, mający zresztą wśród swoich klientów kopalnie bitcoinów: niezawodnej, taniej energii, dostępnej w stałej cenie. Ilość energii, jaką wykorzystują bitcoin i inne technologie blockchainowe, nie jest mała, ale sposób, w jaki ludzie o tym mówią, możne wywołać wrażenie, że stanowi to największy kryzys energetyczny, z jakim mamy do czynienia.

Po pierwsze, istnieje nie tylko bitcoin, ale i inne blockchainowe technologie (jak ethereum), które próbują przejść na wymagający mniej elektryczności sposób zapewnienia bezpieczeństwa, zwany proof of stake [PoS, dowód stawki], podczas gdy bitcoin działa jako proof of work [dowód pracy][25], ale ani społeczność ethereum, ani żaden inny z głównych graczy kryptowaluty jeszcze nie dokonali tej zmiany. Zrozumienie różnicy między dowodem pracy a dowodem stawki nie jest szczególnie istotne dla naszych celów. Ważne jest to, że dowód stawki ma potencjał zaoszczędzenia energii, który można wdrożyć w przeciągu kolejnych trzech do pięciu lat, w zależności od tego, czy to rzeczywiście działa i czy można go zastosować na tak dużą skalę, aby coś się zmieniło[26]. Ethereum ma urosnąć, ale gdy piszę ten tekst, jego udział w rynku stanowi około jednej szóstej bitcoina, o wiele większej kryptowaluty[27].

Po drugie, istnieje wiele nieporozumień w kwestii tego, ile tak naprawdę elektryczności zużywa kopanie bitcoinów. Niektórzy ludzie są tym bardzo zaniepokojeni: w artykule opublikowanym w maju 2018 roku stwierdzono, że z końcem roku bitcoin będzie zużywał około pół procent globalnej elektryczności[28]. Analizy oparte na tym badaniu wykazały, że pojedyncza transakcja bitcoinowa zużywa średnio tysiąc pięć kilowatogodzin, podczas gdy sto tysięcy transakcji kartą Visa zużywa sto sześćdziesiąt dziewięć kilowatogodzin[29]. Inni uznali to badanie za problematyczne, twierdząc, że zastosowano w nim słabą metodologię[30] oraz że wydobycie bitcoinów nawet w przybliżeniu nie zużywa aż tyle elektryczności. Tak czy inaczej możemy uznać, że wydobycie bitcoinów z pewnością wymaga znaczącej ilości elektryczności.

Oczywiście w zależności od tego, jak się rozwiną, bitcoin i inne kryptowaluty oparte na blockchainie mogą stanowić realny problem. Niektórzy próbują wskazywać, że będą zużywały mniej energii, zważywszy na to, że wykorzystują mniej zasobów – fizycznych, osobistych – niż bankowość globalna. Ale ten argument zakłada, że będziemy używać wyłącznie bitcoinów, co się nie dzieje, a ja nie jestem przekonana, że nawet najwięksi entuzjaści bitcoina lub blockchaina przewidują, że tak się stanie w najbliższym czasie. Na marginesie: podczas gdy karty kredytowe mogą zużywać mniej elektryczności na pojedynczą transakcję, globalny system bankowy nadal wykorzystuje energię elektryczną związaną z Internetem, a to tylko lekko dotyka kwestii zużywanych zasobów: metali, tekstyliów (na rachunki), papieru, plastiku, długopisów na łańcuszkach i elektryczności potrzebnej do zasilenia bankomatów, a także fizycznych siedzib banków, w których oświetlenie jest włączone przez całą dobę, na całym świecie.

To w zasadzie wyjaśnia kwestię bitcoinów i już nie będziemy się nią zajmować.

Problemem, którego uosobieniem są kryptowaluty, jest sposób, w jaki wykorzystujemy dane w ogóle. Nasze potrzeby w kwestii danych już teraz wymagają znacznej ilości energii; nasza aktywność online jest coraz bardziej intensywna i przekracza możliwości przechowywania danych. Poza tym traktujemy je jako coś nieskończonego, a rzeczy takie jak nielimitowane plany telefonii komórkowych tylko wzmacniają to podejście.

Moglibyśmy zmienić nasze podejście do danych, co wydaje się mało prawdopodobne, patrząc na tempo, w jakim żyjemy; moglibyśmy też zwiększyć wydajność, co już się dzieje, ale może osiągnąć swój limit; albo moglibyśmy zmienić źródła energii wykorzystywane do wytwarzania elektryczności, jeśli chcemy, żeby Internet rósł w sposób zrównoważony – takie podejście rozpoznały też firmy zajmujące się hostingiem danych. Ponadto wykorzystywanie energii odnawialnej jest korzystne dla biznesu: koszty są niższe, a profity płynące ze zdobycia uznania w oczach opinii publicznej – ogromne.