Ukraińska noc - Marci Shore - ebook + książka

Ukraińska noc ebook

Marci Shore

4,0

Opis

Za co bylibyście gotowi dziś życie? Nie przed wiekami, ale kilka lat temu; nie gdzieś daleko stąd, ale tuż za naszą wschodnią granicą; nie wielcy mężowie stanu, ale zwykli ludzie - porzucili bezpieczne prace i wygodne łóżka, żeby walczyć o bliskie im wartości - wolność i demokrację.

Najnowsza książka wybitnej amerykańskiej historyczki Marci Shore pokazuje ludzką twarz wydarzeń, które dla większości z nas były tylko kolejnym newsem na ekranie telewizora. Rozmawiając z tymi, którzy w zimę 2013–14 ruszyli na Majdan autorka z empatią przygląda się pojedynczym ludzkim historiom pozwalając nam się w nich przejrzeć i zobaczyć w nich samych siebie. Ten żywy, drobiazgowy wręcz portret młodych i starszych, ludzi różnych zawodów i o szerokim spektrum sympatii politycznych układa się w spójną historię o ludzkiej solidarności i sile.

 

Jako przewodniczka, historyczka i gawędziarka, Marci Shore ukazuje nam złożone wybory, przed jakimi stają Ukraińcy, po mistrzowsku przeplatając ich osobiste historie z intelektualną, społeczną i polityczną historią regionu. - Anne Applebaum

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
5
13
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kalewkowi i Talijce,

z nadzieją na lepszy świat

Czy wy znacie

noc na Ukrainie?

Nie,

wy nie znacie ukraińskiej nocy!

Tam

    niebo

      w gęstym

ściemnia się dymie,

WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI

Obowiązek wobec Ukrainy,

przeł. Artur Międzyrzecki

Przedmowa

Ukraińska rewolucja na Majdanie (2013 – 2014) to najbardziej niezwykła rzecz, jaką dane mi było oglądać w ciągu ćwierćwiecza, które upłynęło pod znakiem podróży do Europy Wschodniej. To, co polityczne, stało się tym, co egzystencjalne. Widziałam, jak moi przyjaciele i wieloletni znajomi podejmują decyzje, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłyby dla nich niewyobrażalne. Ludzie ceniący prywatność nagle obnażali swoje dusze. Ostatecznie poleciałam kilka razy do Lwowa, Kijowa i Dniepropietrowska (przemianowanego w maju 2016 roku na Dniepr), ale Majdan obserwowałam głównie z Wiednia, gdzie akurat mieszkałam. Widząc, jak ukraińscy znajomi podróżują do Kijowa i z powrotem, a jednocześnie żyjąc w medialnej kulturze Zachodu, czułam, jak słabo świat rozumie tę rewolucję. Dziennikarze i politycy komentowali politykę NATO, kwestie rurociągów naftowych, międzynarodowe finanse, ale nie mówili o przemianie ludzkich dusz.

Na początku dwudziestego wieku Stanisław Brzozowski napisał: „Co nie jest biografią – nie jest w ogóle”. Oto mój punkt wyjścia. Ta książka początkowo miała być esejem, próbą portretu ukraińskiego tłumacza literackiego, Jurka Prochaśki. Pierwotny tytuł brzmiał „«To był mój wybór»: Fenomenologia ukraińskiej rewolucji”. Chodziło o fenomenologię w duchu filozofii Edmunda Husserla: o opis rewolucji jako czystego doświadczenia subiektywnego. Książka nie jest analizą współczesnej polityki ukraińskiej; nie formułuję tu argumentów ani przewidywań, które dotyczyłyby rezultatów o charakterze politycznym. Rewolucja interesuje mnie jako żywe doświadczenie konkretnych ludzi.

Próbuję zrozumieć, co sprawiło, że niektórzy moi przyjaciele i koledzy – ludzie tacy jak ja, tacy jak my – znaleźli się w położeniu, w którym nigdy nie spodziewali się znaleźć; co sprawiło, że gotowi byli zaryzykować życie. Wszyscy oni doświadczyli sytuacji, która wymagała dokonania wyboru. Chodzi o wybór w najmocniejszym, egzystencjalistycznym znaczeniu tego słowa, opisanym przez Jeana-Paula Sartre’a: „Zanim zaczęliśmy żyć, życie było niczym, od nas tylko zależy, aby mu nadać sens, a wartość jest właśnie tylko sensem przez nas wybranym”. Raz po raz słyszałam powtarzane w różnych językach słowa: „To był  mój wybór”.

„Dostojewski napisał: «Gdyby Bóg nie istniał, wszystko byłoby dozwolone» – argumentuje Sartre. „To właśnie jest punktem wyjścia dla egzystencjalistów. W rzeczy samej, wszystko jest dozwolone, jeżeli Bóg nie istnieje, i w konsekwencji człowiek jest osamotniony, gdyż nie znajduje ani w sobie, ani poza sobą punktu oparcia”. Sartre próbował przesunąć człowieka na miejsce zwolnione przez Boga; Marks starał się przesunąć tam Historię. Związek Radziecki – materializacja Marksowskiej metafizyki – to najśmielsza z nowoczesnych prób zastąpienia Boga. Klęska tej próby i szerzej, porażka marksizmu, ostatniej z wielkich narracji, mogły być powodem końca nowoczesności jako takiej.

Ponowoczesność zaczęła się od tego, że zrezygnowano z prób zastąpienia Boga: teraz nie tylko Bóg jest martwy, ale też nikt i nic zastąpić go nie może. Przyszłość prawdy w takim świecie nie jest oczywista. Prawie ćwierć wieku po upadku komunizmu rewolucja ukraińska rzuciła nowe światło na granicę między nowoczesnością a ponowoczesnością. Skłoniła też do postawienia pytań o to, co nadejdzie później. „Wraz z rewolucją 2014 roku na Ukrainie skończyła się ponowoczesność”, pisał rosyjski historyk Ilja Gierasimow. „Nowej rzeczywistości wciąż nie potrafimy skonceptualizować”.

Rewolucja na kijowskim Majdanie, choć wiąże się z historią konkretnego kraju, odsłoniła uniwersalne pytania o istotę jaźni, o plastyczność czasu i przyszłość prawdy. Kiedy protest przekracza niewidzialną granicę i przeobraża się w rewolucję? Co zbliża rodziców i dzieci, a co dzieli pokolenia? W jakich okolicznościach człowiek pozbywa się strachu? Czym się różni czas rewolucyjny od czasu zwykłego codziennego bytowania? Jak zmienia się doświadczenie czasu i przestrzeni? Dlaczego znika różnica między dniem i nocą? W jaki sposób indywidualność urzeczywistnia się, a zarazem zostaje przekroczona, w doświadczeniu solidarności? Co to znaczy, że ludzie filmują, jak inni do nich strzelają? W jakich warunkach zaciera się granica między rzeczywistością a fikcją?

W drugiej część książki – dotyczy ona następstw Majdanu i wojny w Donbasie – próbuję zgłębić szczególnie tę ostatnią kwestię. Kiedy w 1989 roku upadła żelazna kurtyna, Francis Fukuyama ogłosił „koniec historii”: osiemnastowieczne Oświecenie, celebrując swoją wiarę w rozum i prawdę, stworzyło teleologię postępu, którego kresem miała być liberalna demokracja. Chyba nic dziwnego, że tym, co położyło kres „końcowi historii”, była niepokojąca fuzja romantycznej woli z „postfaktycznością”.

W tym świecie po końcu historii zarówno amerykański kapitalizm, jak i postsowiecka oligarchia stworzyły ekspercki rynek public relations dla gangsterów; telewizyjne reality shows zniosły rozróżnienie fikcji i rzeczywistości. To świat, w którym watażkowie mogą się promować na Instagramie i Twitterze, a ukraińscy i amerykańscy oligarchowie z aspiracjami do prezydentury korzystają z usług tego samego doradcy strategicznego.

Karol Marks trochę się pospieszył, stwierdzając, że „wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu”. W połowie dziewiętnastego wieku spostrzeżenie to było ciągle jeszcze przedwczesne. Dziś już chyba nie jest: w świecie „postfaktycznym” większość tego, co stałe, rzeczywiście rozpłynęła się w powietrzu. Pozostają jednak ludzie. Ta książka należy do literatury faktu, to historia rewolucji opowiedziana przez tych, którzy postanowili wziąć w niej udział. Pisanie historii i literatura służą temu samemu: chodzi o to, by umożliwić czytelnikowi spotkanie z odmiennością, ułatwić mu wyobraźniowy przeskok w inne miejsce i czas, dać szansę zrozumienia Drugiego. Mam nadzieję, że rozdziały poświęcone wojnie w Donbasie przyczynią się choć trochę do nadania ludzkiej twarzy jeszcze jednej z tych tragedii, jakie Neville Chamberlain określił mianem „kłótni w odległym kraju pomiędzy ludźmi, o których nic nie wiemy”.

New Haven, styczeń 2017

CZĘŚĆ PIERWSZAREWOLUCJA – MAJDAN

Niebo czarne od dymu

We wtorek 18 lutego 2014 roku, tuż przed północą, dwudziestojednoletni, cuchnący dymem Misza Martynienko wrócił do kijowskiego mieszkania, które dzielił z matką, babką i dziesięcioletnią siostrą. Na szyi miał krzyżyk z białych paciorków. Widząc twarz matki, Misza stwierdził, że odkąd rano wyszedł z domu, postarzała się o kilka lat. Spojrzał w lustro: jego twarz była szaro-czarna, miał wybałuszone oczy. Rozpłakał się.

Prawie dziesięć godzin później Misza obudził się w ubraniu pokrytym kurzem i sadzą. Całe miasto miało jednakową barwę, tamtego dnia niebo nad Kijowem było czarne od dymu. Na ulicach wokół głównego placu, zwanego Majdanem, tysiące ludzi wykopywały cegły i kostkę brukową potrzebne do budowy barykad. Podpalano ubrania, opony, wszystko, co chciało się palić. Ludzie bronili się przed berkutowcami – specjalnymi oddziałami policji ukraińskiej, szturmowcami w maskach przeciwgazowych. Srebrne tarcze osłaniały im twarze i ciała, tworząc coś w rodzaju ruchomego bunkra, przez który trudno było się przebić koktajlami Mołotowa. Ze stanowisk na dachu hotelu Ukraina, wysoko ponad płonącymi barykadami, strzelali snajperzy; zabici padali na ulice spowite czarnym dymem.

Wśród ofiar snajperów była postrzelona w szyję Olesia Żukowska, pielęgniarka w białym uniformie z czerwonym krzyżem. Rówieśniczka Miszy. Kiedy z szyi trysnęła jej krew, Olesia wystukała na ekranie telefonu twitterowy komunikat: „Umieram”.

Kraina Gogola

Wieczorem w środę 19 lutego 2014 roku wybitny ukraiński intelektualista, politolog Mykoła Riabczuk, wygłaszał w Wiedniu odczyt do wypełnionej sali. Mówił spokojnie i z namysłem. Mykoła nie był optymistą, ale nie tracił nadziei. Nie miał wątpliwości, że walka o wolność na Ukrainie będzie trwała. Tym razem być może nie zakończy się sukcesem, Mykoła był jednak przekonany, że pewnego dnia tak się stanie. Odpowiedział szczerze na wszystkie pytania. Nie zdradził słuchaczom, że jego żona i dwudziestosześcioletni syn, Jurij, byli w Kijowie, że syn wrócił do domu o czwartej nad ranem, a teraz znowu był na Majdanie, i że Mykoła nie wie, czy tej nocy, może nawet teraz, podczas wykładu w bibliotece wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, Jurij nie zostanie zabity.

(„Rodzice nigdy mnie nie prosili, żebym został w domu” – powiedział mi Jurij, kiedy spotkaliśmy się później w Kijowie. „Przekracza się pewną granicę…” – dodał.

„Myślałeś o tym, że możesz zginąć?” – zapytałam.

„Tak”).

„Jak możemy pomóc?” – spytała młoda Polka słuchająca wykładu.

W odpowiedzi Mykoła przytoczył scenę z Rewizora Mikołaja Gogola. Pod koniec sztuki Piotr Iwanowicz Bobczyński zwraca się do przybyłego z Petersburga rewizora z „pokorną prośbą”: uniżenie prosi Jego Ekscelencję, by ten po powrocie do Petersburga wspomniał carowi, że w tym miasteczku mieszka Piotr Iwanowicz Bobczyński. Po prostu żeby pamiętał, że jest taki człowiek, który nazywa się Piotr Iwanowicz Bobczyński.

„Po prostu pamiętajcie” – powiedział Mykoła – „że jest taki kraj, który nazywa się Ukraina”.

Wielkość intencji

„W faszyzmie kat sławi kata” – pisał Albert Camus, charakteryzując różnicę między faszyzmem a bolszewizmem – „w komunizmie, bardziej dramatycznym, kata sławią ofiary. Faszyzm nigdy nie myślał o wyzwoleniu każdego człowieka, lecz tylko nielicznych, którym oddawał we władanie pozostałych; komunizm, przeciwnie, chce wyzwolić wszystkich, na razie wszystkich zniewalając. Trzeba mu przyznać wielkość intencji”.

Ukraina dwudziestego pierwszego wieku była spadkobierczynią tych „wielkich intencji”, śmiałych eksperymentów społecznych. „Na razie Europa i Rosja prowadzą badania w naszym laboratorium” – stwierdził ukraiński pisarz Taras Prochaśko. „Eksperymentują, choć nie mają pojęcia o tym, jaki może być wynik tej syntezy”.

Eksperymenty zaczęły się na długo przed rewolucją bolszewicką. Tereny dzisiejszej Ukrainy przez stulecia rządzone były z Wilna lub z Warszawy. U progu nowoczesności ziemie te zostały podzielone między Rzeczpospolitą Obojga Narodów a carską Rosję. Kiedy w osiemnastym wieku mocarstwa ościenne dokonały rozbioru Polski, Lwów i większość terenów dzisiejszej zachodniej Ukrainy przypadła w udziale cesarzowej Marii Teresie z dynastii Habsburgów. Dzisiejszy Lwiw, przedtem należący do Polski Lwów, stał się austriackim Lembergiem, celem „misji cywilizacyjnej” imperium Habsburgów.

Pierwsza wojna światowa położyła kres starej imperialnej Europie. Na początku roku 1917 niedobory chleba w mroźnym Piotrogrodzie doprowadziły do demonstracji, strajków i buntu wśród żołnierzy cara Mikołaja II. Imperium upadło. Car abdykował. Jego miejsce zajął ustrój „dwuwładzy”: chwiejnego przywództwa liberalnego Rządu Tymczasowego i socjalistycznego Sowietu Piotrogrodzkiego. Podczas przedłużającej się wojny z Niemcami i Austrią wybuchły protesty rozczarowanych chłopów. Rząd Tymczasowy zgromadził milicję na prowincji; chłopi zajmowali ziemię i nie chcieli dostarczać zboża. W miastach zaczynało brakować żywności. Rozczarowanie zradykalizowało chłopów.

W kwietniu 1917 roku Lenin przyjechał do Piotrogrodu, gdzie „zobaczył, że władza leży na ulicy, więc się schylił i ją podniósł”. W warunkach anarchii bolszewicy dokonali radykalnego wyboru. Kiedy w październiku 1917 roku Lenin i bolszewicy przypuścili szturm na Pałac Zimowy, działali w imię metafizycznego proletariatu – proletariatu, który jeszcze się nie narodził.

Wkrótce ukraińscy przywódcy w Kijowie ogłosili powstanie Republiki Ukraińskiej. Przywódcy ukraińscy w Galicji wahali się, czy do nich dołączyć; większość nadal chciała powołania autonomicznej korony ukraińskiej w ramach imperium Habsburgów. Niebawem jednak stało się to niemożliwe; imperium habsburskie przestało istnieć. Pierwszego listopada 1918 roku Centralna Rada Ukrainy ogłosiła powstanie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej ze stolicą we Lwowie; tydzień później Polska ogłosiła niepodległość. Przez większość listopada siły polskie i ukraińskie toczyły walkę o Lwów, zakończoną zwycięstwem Polaków – i pogromem Żydów. Habsburski Lemberg, przez chwilę ukraiński Lwiw, znowu był polskim Lwowem.

W marcu 1918 roku, wierząc, że lada moment wybuchnie ogólnoświatowa rewolucja, Lenin wynegocjował odrębny traktat pokojowy z Niemcami. Lecz na terenach dawnego Cesarstwa Rosyjskiego wojna nie zakończyła się w 1918 roku; przerodziła się w krwawą wojnę domową między bolszewikami a ich przeciwnikami oraz w wojnę między bolszewikami a niepodległą Polską, na którą składały się fragmenty imperium habsburskiego, niemieckiego i carskiej Rosji. Ludzie uciekali przed przemocą i pogromem; ziemie między Warszawą a Petersburgiem zapełniły się uchodźcami. Kijów podzielony – jak Paryż – na Lewy i Prawy brzeg, był dużą metropolią; mimo to pod naporem uchodźców „miasto pęczniało, rosło, kipiało niczym zaczynione ciasto w dzieży”, jak pisał w Białej gwardii Michaił Bułhakow. W końcu Kijów znalazł się pod okupacją pięciu różnych armii. Upadły cztery europejskie imperia: niemieckie, osmańskie, habsburskie i carska Rosja. Galicja i zachodni Wołyń – dzisiejsza zachodnia Ukraina – znalazły się w granicach niepodległej Polski; Kijów, Charków, Dniepropietrowsk, Odessa, Donieck i Ługańsk – miasta leżące dziś na terenie centralnej i wschodniej Ukrainy – znalazły się pod kontrolą Armii Czerwonej.

W roku 1922 Lenin ogłosił powstanie Związku Radzieckiego, z Ukraińską Socjalistyczną Republiką Ludową jako jedną z republik założycielskich. Dwa lata później Lenin umarł. Stalin, który doszedł do władzy pod koniec dekady, zarządził kolektywizację rolnictwa. Sięgając po wszystkie możliwe i niemożliwe środki, ukraińscy chłopi sprzeciwiali się konfiskacie swojego dobytku i ziemi. Kolektywizacja była brutalna i krwawa; w efekcie produkcja rolna dramatycznie spadła. Kiedy w 1932 roku Stalin zwiększył o czterdzieści cztery procent obowiązkowy kontyngent zbożowy dla Ukrainy, chłopi nie byli już w stanie się wyżywić: sowieckie prawo zabraniało dystrybucji zboża do kołchoźników przed przekazaniem Moskwie wymaganych dostaw. Urzędnicy partyjni, wspomagani przez regularne wojsko i jednostki tajnej policji, wypowiedzieli wojnę chłopom, którzy nie chcieli oddawać zboża. Efektem nieurodzaju i drakońskich kontyngentów był prawdziwy pomór. Stalin konfiskował zboże, sprzedawał je za granicą i pozyskiwał środki niezbędne do sfinansowania industrializacji, tymczasem ukraińscy chłopi byli coraz bardziej wycieńczeni i puchli z głodu. Dochodziło do aktów kanibalizmu. W latach 1932 – 1934 na terenie sowieckiej Ukrainy z głodu umarło ponad trzy i pół miliona ludzi.

Nastał okres terroru. Stalin obwieścił, że walka klasowa nasila się w miarę postępów w budowie socjalizmu. Coraz bardziej zdesperowany wróg działał w ukryciu; teraz można było spotkać go wszędzie, nawet we własnym łóżku. Należało zachować czujność; nie wolno było nikomu ufać. Wszędzie czaili się „wrogowie ludu”: spiskowcy-kontrrewolucjoniści, szkodnicy i sabotażyści, kapitaliści i imperialiści, nacjonalistyczni konspiratorzy i trockistowscy szpiedzy. Stalin zrzucił odpowiedzialność za głód na Ukraińców; teraz to oskarżenie przybrało absurdalną postać wyimaginowanego spisku. Był czas Wielkiego Terroru: masowych aresztowań, wymuszanych torturami samooskarżeń, setek tysięcy egzekucji. W latach 1937 – 1938 na terenie sowieckiej Ukrainy oddziały NKWD przeprowadziły 123421 udokumentowanych egzekucji.

Pierwszego września 1939 roku hitlerowskie Niemcy napadły na Polskę. We Lwowie na krótko pojawili się niemieccy żołnierze, ale na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 roku miasto szybko zostało zajęte przez Armię Czerwoną i przyłączone do sowieckiej Ukrainy. Czerwonoarmiści twierdzili, że przybywają, by wyzwolić Żydów i Ukraińców spod polskiego jarzma. Dawniej Habsburgowie napuszczali Polaków na Ukraińców, teraz sowieci podburzali Ukraińców przeciwko Polakom. Uchodźcy z okupowanej przez Niemców Polski napływali do barokowego, niegdyś habsburskiego Lwowa, w którym nasilał się stalinowski terror.

„Wyzwolili nas i nie ma na to rady” – żałował ukraiński kompozytor Stanisław Ludkewycz.

To nie była Ukraina, jakiej chcieli Ukraińcy.

Kiedy 22 czerwca 1941 roku Hitler zaatakował Związek Radziecki, wielu Ukraińców potraktowało wejście Niemców jako zakończenie epoki sowieckiego terroru. We wschodniej Galicji niemieccy żołnierze pojawili się w towarzystwie ukraińskich pomocników, wielu z nich należało do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów pod przywództwem Stepana Bandery. Kiedy pod koniec czerwca i na początku lipca 1941 roku Wehrmacht przemieszczał się na wschód, oddziały NKWD dokonywały masowych aresztowań, a we Lwowie rozstrzelały tysiące więźniów. Niemiecka i ukraińska propaganda nacjonalistyczna obwiniała o masakrę „judeobolszewików” i wzywała do zemsty. Żydów zmuszono do zbierania ciał zamordowanych więźniów. Trzydziestego czerwca 1941 roku drugi, obok Bandery, przywódca nacjonalistów, Jarosław Stećko, ogłosił deklarację niepodległości Ukrainy. Kolejny dzień był kulminacyjnym punktem pogromu Żydów. Pogrom, dokonany przez Ukraińców, sfilmowali Niemcy.

Ukraińscy nacjonaliści liczyli na autonomię pod rządami Niemców, ale się rozczarowali. Wkrótce po proklamowaniu ukra-ińskiej państwowości Stećko i Bandera zostali aresztowani przez Niemców. Żydów zamknięto w gettach. Ukraińska Armia Powstańcza dokonała krwawej czystki etnicznej, mordując Polaków zamieszkujących wschodnie tereny okupowanej przez Niemców Polski. W czerwcu 1943 roku Lwów był Judenrein. Następnego lata, a dokładnie 23 lipca 1944, Armia Krajowa częściowo przejęła kontrolę nad Lwowem i stoczyła walki z ukraińskimi nacjonalistami. Cztery dni później w centrum miasta stała już Armia Czerwona.

Kiedy wojna zbliżała się do końca, sowieci i ukraińscy mieszkańcy wschodniej Galicji uzgodnili, że należy wydalić stamtąd Polaków. Między sowiecką Ukrainą a Polską doszło do „wymiany ludności”; „przywracanie jednorodności etnicznej” było zgodne z duchem czasu. Moskwa słała Rosjan i Ukraińców ze wschodu, żeby pomogli zintegrować Galicję i Wołyń; miejscowi mieszkańcy mieli zostać przerobieni na ludzi radzieckich. Ten lokalny projekt inżynierii społecznej rozgrywał się na tle partyzanckiej wojny, którą Ukraińska Armia Powstańcza toczyła z siłami radzieckimi; w wyniku walk śmierć poniosło sto dwanaście tysięcy Ukraińców. Ostatecznie sowieci zwyciężyli.

Po wojnie Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka obejmowała tereny zachodniej Ukrainy, Galicję, Wołyń, a także Ruś Zakarpacką odebraną Czechosłowacji i północną Bukowinę zabraną Rumunii. Istniała do roku 1991, kiedy Związek Radziecki się rozpadł, a Ukraina – tak jak Rosja, Łotwa, Litwa, Estonia i inne byłe republiki – stała się osobnym krajem. Był to rewolucyjny moment, któremu nie towarzyszyła rewolucja. Związek Radziecki nie został obalony, upadł sam. W efekcie Ukraina uzyskała niepodległość. Najśmielszy na świecie eksperyment w dziedzinie inżynierii społecznej dobiegł końca.

Fantazje galicyjskie

„Między mną a każdym nowym człowiekiem zaczyna się świat na nowo, jak gdyby nic jeszcze nie było dotychczas ustalone i zadecydowane” – pisał Bruno Schulz. Schulz, polsko-żydowski artysta i pisarz, urodził się w 1892 roku w Drohobyczu, na terenie wschodniej Galicji. Zasłynął opisami urzekających „sklepów cynamonowych” na drohobyckim rynku, rumieniących się „panienek sklepowych”, mężczyzn w czarnych melonikach, brodatych Żydów w kolorowej gabardynie, prostytutek w długich koronkowych sukniach, a także swojego rodzinnego mieszkania, „pełnego wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych”. W jego opowiadaniach pory roku się zmieniają, temperatura skacze, a światło drży. Światło często bywa przyćmione i blade, a obrazy wron, motyli, karakonów, kanek na mleko, lamp, grzebieni, kolczastych akacji i znaczków pocztowych z cesarzem Franciszkiem Józefem są wyraziste i zmysłowe. Niektóre szczegóły wydają się niemal odstręczające w swojej sensualności; bywa że Schulz balansuje na granicy między uwodzicielskością a groteską.

W opowiadaniu Sierpień opisuje, jak późnym latem spacerował z matką po rynku, „aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić”. Opowiadanie mówi o czasach, kiedy Schulz był dzieckiem, a Drohobycz leżał w zakątku imperium habsburskiego, zamieszkanym przez ludność mówiącą po polsku, ukraińsku, żydowsku i niemiecku; przez rzymskich katolików, unitów, katolików obrządku ormiańskiego, prawosławnych i żydów.

Cesarzowa Maria Teresa określiła mianem „Galicji” terytorium odebrane pod koniec osiemnastego wieku Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Galicja, ojczyzna Schulza, pozostała w rodzinie cesarzowej do końca istnienia imperium habsburskiego. Pod koniec roku 1918 i na początku 1919 Drohobycz znalazł się na krótko w granicach Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Kiedy Schulz wspominał aptekę przy ulicy Stryjskiej, Drohobycz należał już do niepodległej Polski. We wrześniu 1939 roku Armia Czerwona wkroczyła na tereny wschodniej Polski i Drohobycz przyłączony został do sowieckiej Ukrainy. W czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowały Związek Radziecki i Drohobycz znalazł się pod okupacją Wehrmachtu. Schulz był Żydem. Przez pewien czas Hauptscharführer SS Felix Landau zapewniał mu ochronę, w zamian za co Schulz malował baśniowe sceny na ścianach w pokoju dziecięcym jego willi. W listopadzie 1942 roku Schulz zginął od kuli gestapowca.

W lutym 2001 roku Jurko Prochaśko, ukraiński tłumacz i eseista, został członkiem niewielkiego zespołu, powołanego przez niemieckiego dokumentalistę Benjamina Geisslera, który odnalazł freski wykonane przez Schulza na zlecenie Landaua. Drohobycz stanowił już wówczas część niepodległej Ukrainy. Kiedy Geissler zatelefonował do Jurka z prośbą o pomoc, ten był sceptyczny. „Znajdę je”, upierał się filmowiec. W willi, z której balkonu Landau strzelał kiedyś do przechodniów, mieszkała starsza kobieta, ubrana na czarno, w żałobie po śmierci syna. To było dwa dni przed jego pięćdziesiątymi urodzinami. Staruszka nie wiedziała, kim był Bruno Schulz; mimo to wpuściła gości do środka. Jurko wszedł do małego pokoju. W pierwszej chwili obrazy na ścianach były niewyraźne. Potem zaczęły się pojawiać księżniczka i król, jeździec i tancerz, karoca i krasnal. Głowa konia. Potwór.

Dla Jurka Prochaśki Bruno Schulz był kimś ważnym: Schulz i jego prace stanowiły część „utraconego raju” o nazwie Galicja. W dzieciństwie Jurko tęsknił do tego świata, dorastając w Iwano-Frankowsku, oddalonym od Drohobycza o sto trzydzieści kilometrów. W roku 1970, kiedy Jurko przyszedł na świat, Iwano-Frankowsk od dwudziestu pięciu lat należał do Związku Radzieckiego. Jednak w mieszkaniu jego rodziców pozostały „przedmioty, wszystko to, z czego składa się tekstura codzienności… to były szczątki, pozostałości po raju utraconym, który ja dla siebie podsumowałem mitycznym słowem «Galicja»”. Choć jego matka dbała o ciągłość i opowiadała synom o dziadkach i pradziadkach, to nigdy nie sugerowała, że ten stary świat był doskonały. Jurko wyczarował tę wizję sam. Wydawało mu się oczywiste, że wszystkie rzeczy z tego minionego świata – budynki, przedmioty, sztuka, język – były lepsze niż to, co je zastąpiło. W szkole uczono go, że Związek Radziecki przyniósł postęp w każdej sferze życia. Ale Jurko już jako dziecko widział, że nie był to postęp, lecz upadek, przede wszystkim estetyczny i moralny.

Nie tylko przedmioty sprawiały, że Jurka ciągnęło do mitycznej Galicji. Byli też ludzie, starsi ludzie, którzy mówili archaiczną odmianą ukraińskiego, których oczy miały inny wyraz, których gestykulacja i maniery sugerowały, że przynależą do utraconego świata. Pisarz Jurij Andruchowycz, starszy od Jurka o dziesięć lat, także wychował się w Iwano-Frankowsku. On też zauważył w młodości starszych ludzi, którzy mówili galicyjskim dialektem, pamiętali ze szkoły łacińskie przysłowia i ubierali się tak, jakby zaraz mieli witać habsburskiego arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Być może, pisał Andruchowycz, „naprawdę stanowili oni jakieś tajne stowarzyszenie, jakiś ezoteryczny cesarsko-królewski klub imienia Brunona Schulza”. Dla niego byli istotami z innej planety. Obserwował ich, ale nie dawał się im uwieść. Inaczej niż Jurko, który odczuwał „libidinalne przyciąganie”, stanowiące rewers odruchowej niechęci do „sowieckości, która otaczała i podmywała naszą archaiczną, muzealną galicyjskość”. Oto jak opisywał swoje uczucia wobec świata, o którym przypominali mu starzy ludzie: „«Idealizacja» to byłoby za słabo powiedziane. Ja mówiłbym raczej o «mistyfikacji», o takim dążeniu do transcendowania, transcendentności… ja bym to określił po niemiecku jako Verlustlust. Czyli jest Lust, jest Eros, i jego się nie da pozbyć, bo on po prostu jest wszędzie, ale ten Eros jest skierowany na rzeczy, które albo są już utracone, albo zagrożone utratą”.

Jurko nie próbował naśladować przedwojennej estetyki. Kiedy spotkaliśmy się we Lwowie w kwietniu 2014 roku, był gładko ogolony i miał na sobie dżinsy; jasnobrązowe włosy wpadały mu do niezwykle jasnych, niebieskich oczu. Jurko zajmował się literaturą dwudziestego wieku: tłumaczył z niemieckiego – Roberta Musila, Josepha Rotha i Franza Kafkę; z polskiego – Józefa Wittlina, Jarosława Iwaszkiewicza i Leszka Kołakowskiego; Deborę Vogel z jidysz. Polsko-żydowska poetka Debora Vogel była przyjaciółką Brunona Schulza. I podobnie jak Schulz została zabita przez Niemców w 1942 roku. W esejach samego Jurka wyczuwało się obecność wszystkich tych głosów. Był w jego pisaniu jakiś rodzaj subtelnej żarliwości.

Historyczne milieu, którego Jurko czuł się częścią, tkwiło korzeniami w świecie Brunona Schulza. Niewielu przypuszczało, że takie milieu w ogóle istnieje: Jurko był potomkiem unickiej klero-arystokracji, greckokatolickich Ukraińców z Galicji, którzy oparli się zarówno rusyfikacji, jak i polonizacji; ukrainofilów, którzy przyjęli liberalny nacjonalizm Wiosny Ludów 1848 roku. To niewielkie środowisko – zaliczające się do ostatniej garstki liberałów w międzywojennej Europie – nigdy nie akceptowało radykalnego nacjonalizmu Stepana Bandery i Ukraińskiej Armii Powstańczej; wrogości do Polaków, Żydów i innych narodowości; terroryzmu i czystek etnicznych. Nigdy nie uznawali tego dziedzictwa za swoje.

„To wszystko doprowadziło do tego, że rosłem w świecie takiej fantazjowanej ekskluzywności” – wyjaśnił mi Jurko. Czuł, że wszystko, co najlepsze, zostało utracone. Dorastał w przeświadczeniu, że większość ludzi należących do brzydkiego sowieckiego świata nie jest w stanie go zrozumieć. Później, już jako dorosły człowiek, wyjechał do Austrii na szkolenie psychoanalityczne; z czasem pojął, że pragnienie przynależności do raju utraconego jest „narcystyczną fantazją”, która wymaga refleksji.

Dorastając, Jurko mówił po ukraińsku i po rosyjsku. Nauczył się polskiego i niemieckiego, ponieważ były to galicyjskie języki z epoki jego dziadków. Dziadkowie od strony matki studiowali w Wiedniu; babka praktykowała medycynę w dziewiętnastej dzielnicy. Zarobione tam pieniądze umożliwiły im powrót do wschodniej Galicji i postawienie domu, w którym wychował się Jurko. W tamtych czasach, w latach trzydziestych, wszystko w tym domu było nowoczesne: architektura w stylu Bauhausu, meble, centralne ogrzewanie, elektryczność, lampy. Dziadkowie Jurka, potomkowie ukraińskiej klero-arystokracji, byli posłańcami europejskiej nowoczesności.

W roku 1939 nadeszła katastrofa. Nazizm i stalinizm zniszczyły cały ten świat. Niewiele zostało z tego maleńkiego milieu – z etosu arystokratycznego, greckokatolickiego liberalnego ukraińskiego patriotyzmu. Dziadkowie Jurka byli ostatnim pokoleniem rozmiłowanym w nowoczesności, w przeciwieństwie do samego Jurka.

„Bo poprzez tę utratę, poprzez to Verlustlust, ja lubię tylko antykwariat”.

Matka Jurka, urodzona w 1940 roku, podczas okupacji wschodniej Galicji przez Armię Czerwoną, zawsze była ukraińską patriotką. Dorastając w czasach późnego stalinizmu, widziała, jaką katastrofą są sowieckie rządy: rodzina została wywłaszczona, niektórych krewnych zabito, inni potracili zmysły w więzieniu. Mimo to matka Jurka bardzo chciała śpiewać piękne piosenki i wierzyć, że Związek Radziecki pragnie, by na całym świecie zapanował pokój. W oczach Jurka była osobą głębokiej dobroci i głębokiej naiwności. Nazywał ją „orchideą, orchideą katastrofy”.

Ojciec był inny. Nie pochodził z greckokatolickiej szlachty, lecz z ukrainofilów pnących się w hierarchii społecznej, których dobytek skonfiskowali bolszewicy. Pradziad Jurka był inżynierem; w 1948 roku wraz ze swoją córką i wnukiem – ojcem Jurka – został zesłany do Gułagu. Ojciec Jurka miał wówczas osiem lat; wychował się w stalinowskich łagrach, gdzie nastolatki były już przestępcami. W gułagu nastoletni chłopcy grali w karty, a zwycięzca wybierał obcego człowieka, którego przegrany musiał zabić. Ten, kto przegrał, miał wejść do pomieszczenia, gdzie wyświetlany był film, i zadźgać nożem osobę siedzącą, powiedzmy, na pierwszym krześle w czwartym rzędzie.

W odróżnieniu od matki ojciec Jurka nie miał żadnych złudzeń co do sowieckiego świata. A jednak wstąpił do partii komunistycznej. Był to z jego strony gest pragmatycznego konformizmu. Mieszkał razem z matką Jurka w bauhausowym domu, który w latach trzydziestych postawili jej dziadkowie. Utrzymywał rodzinę. Wychował się w gułagu; dobrze wiedział, co czeka tych, którzy sprzeciwiają się sowieckiemu reżimowi, i nie chciał, żeby spotkało to jego i jego rodzinę. A Jurko kochał ojca, choć w jego oczach ojciec był zdrajcą. Jurko idealizował świat matki, świat ludzi, którzy sprowadzili wiedeński modernizm przełomu wieków do wschodniej Galicji.

„Nie rozumiałem wtedy, że w tacie jest bardzo dużo witalności, a tam jest bardzo dużo posępności. Ale wolałem tę szlachetną posępność od oportunistycznej witalności”.

Jurko nigdy nie wierzył w sowiecką obietnicę. Libidinalna identyfikacja ze światem dawnej Galicji była zbyt absorbująca, a sowiecki świat zbyt odpychający. W wieku siedemnastu lat Jurko opuścił dom, żeby studiować germanistykę we Lwowie. W owym czasie (był rok 1987) prawdopodobieństwo spotkania na Ukrainie prawdziwego Niemca było niewielkie; studia nad literaturą niemiecką były przedsięwzięciem idealistycznym, próbą nawiązania łączności z nieistniejącym światem, w którym niemiecki był językiem kultury wysokiej. Lwów był ongiś stolicą austriackiej Galicji; dla Jurka stanowił „epicentrum kosmosu”. Dotarcie do Lwowa przypominało dotarcie do Jerozolimy. W Związku Radzieckim do władzy doszedł reformator Michaił Gorbaczow, nastały głasnost i pierestrojka.

„I to było wszystko w dobrym momencie, bo akurat w tym czasie przychodzi seksualność, przychodzą marzenia o przyszłości, przychodzi pierwsza miłość, przychodzi chęć emancypacji od taty, Gorbaczow”.

Wszystko to oznaczało możliwość zmiany, wyzwolenia. Odbywały się tysiące demonstracji – protesty przeciw energetyce jądrowej po katastrofie w Czarnobylu, marsze i pikiety poparcia dla języka ukraińskiego, Kościoła greckokatolickiego, niepodległości Ukrainy. Jurko brał udział we wszystkim; tamte demonstracje to była jego edukacja obywatelska.

Wtedy, pod koniec lat osiemdziesiątych, Jurko wierzył, że to, co dzieje się na Ukrainie, przypomina to, co dzieje się w Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech i w pozostałych krajach Europy Wschodniej. Nie przewidział, jak trwała okaże się sowieckość. Nie dostrzegał, że Ukraina jest inna, że Związek Radziecki różni się od swoich komunistycznych satelitów. Być może – myślał – gdyby wszyscy nosili w sobie tamten miniony galicyjski świat, na Ukrainie doszłoby do takiej samej rewolucji jak w 1989 roku w Polsce. Ale emisariusze tamtego świata okazali się zbyt nieliczni.

Zamiast tego w grudniu 1991 roku pierwszym prezydentem niepodległej Ukrainy został Leonid Krawczuk, który wcześniej przez ponad trzydzieści lat należał do partii komunistycznej. „Jak można było zagłosować na Krawczuka, który jest kontynuacją, który był sekretarzem od ideologii w partii komunistycznej w Politbiurze sowieckiej Ukrainy?” – pytał siebie Jurko w 1991 roku. „I żeby on został prezydentem niepodległej Ukrainy, to już dla mnie była profanacja”. Jurko zrozumiał wtedy, że Ukraina to nie Czechosłowacja, gdzie prezydentem został Václav Havel, ani Polska, gdzie wybrano Lecha Wałęsę; że Ukraina to co innego – i „my będziemy długo, długo się męczyć w tym czyśćcu postsowieckim”.

Miał nadzieję, że Ukraina dołączy do Europy. Okazało się jednak, że większość opowiada się za kontynuacją epoki sowieckiej. Jurko zajął trudne do utrzymania stanowisko: odrzucał ciągłość z czasami komunistycznymi, odrzucał Moskwę jako „wrogą, brutalną i bezlitosną”, odrzucał kult Stepana Bandery i Ukraińskiej Armii Powstańczej. Niełatwo było żyć nostalgią za światem, który przestał istnieć na długo przed jego urodzeniem; uparcie trzymać się liberalnego nacjonalizmu, którego historyczny czas przeminął, zanim idea mogła się urzeczywistnić; obstawać przy łagodnym, antyimperialnym patriotyzmie, przy wizji narodu ukraińskiego, który harmonijnie realizuje swoje możliwości w granicach kosmopolitycznego państwa ukraińskiego. I niełatwo było znaleźć się na „zapomnianych obrzeżach Europy”, trzymanym na dystans przez tych, którzy zajmowali bezpieczne miejsce w centrum. „Być niechcianym to nie jest miłe uczucie” – pisał Jurko w 2011 roku.

Rewolucje, których nie było

Pierwszy rewolucyjny moment w życiu Jurka – rozpad Związku Radzieckiego – wiąże się z opowieścią o dojrzewaniu. Mieć dwadzieścia jeden lat w 1991 roku – to było jak szczęśliwy zbieg okoliczności. Wszystko, co przyszło później, nie było już tak szczęśliwe. W latach dziewięćdziesiątych do władzy doszedł Leonid Kuczma i stanął na czele organizmu państwowego, który politolog Keith Darden określił mianem „państwa-szantażysty”. W 2004 roku wskazany przez Kuczmę następca, Wiktor Janukowycz, ogłosił swoje zwycięstwo w wyborach prezydenckich nad Wiktorem Juszczenką. Janukowycz, przestępca z wyrokami za napady rabunkowe, reprezentował postsowiecką korupcję, oligarchię, bandytyzm. Juszczenko, były prezes Narodowego Banku Ukrainy, symbolizował, tak się przynajmniej zdawało, demokrację, rządy prawa, zbliżenie z Europą. Rzekome zwycięstwo Janukowycza wiązało się z otruciem Juszczenki dioksynami – i z fałszerstwem wyborczym.

W listopadzie 2004 roku tysiące Ukraińców wyszły na Majdan Niezałeżnosti, czyli plac Niepodległości w Kijowie, żeby zaprotestować przeciw fałszowaniu wyborów. Majdan, położony na końcu Chreszczatyka, największej ulicy handlowej w mieście, właśnie przeszedł estetyczną transformację. Wiek dwudziesty dobiegł końca; szarość komunizmu, realizmu socjalistycznego i sowieckości odeszła w zapomnienie. Teraz na placu wyrastały spod ziemi szklane kopuły, wystające sufity podziemnego centrum handlowego. Przyszedł czas mieszczańskich butików – i jaśniejszych barw. W pierwszym roku nowego tysiąclecia ukończono budowę żółtej repliki średniowiecznej bramy wjazdowej do Kijowa. Bramę wieńczył posąg Michała Archanioła z mieczem, tarczą, aureolą i szeroko rozpostartymi pozłacanymi skrzydłami. W tym samym 2001 roku odsłonięto pomnik upamiętniający dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości przez Ukrainę: sześćdziesięciometrową kolumnę pokrytą białym włoskim marmurem. Na szczycie ustawiono rzeźbę autorstwa tego samego artysty, który stworzył posąg Michała Archanioła – Berehynię, słowiańskie bóstwo dzierżące gałąź kaliny. Michał i Berehynia świetnie do siebie pasowali: silni, posągowi, odlani z brązu.

Kijów, w przeciwieństwie do Lwowa, nie jest jakoś szczególnie urokliwy; Majdan nie ma tego wdzięku, co główne place w mniejszych miastach. Wielopoziomową przestrzeń miejską otaczają tu sowieckie gmachy. Szklane kopuły schowane za średniowieczną bramą wyglądają dziwnie, ale sugerują rodzaj pojemnego eklektyzmu. Ta pojemność wynika również z samych rozmiarów: Majdan to przestronna agora, rozbite tu namioty nie stały w ścisku. Późną jesienią 2004 roku Ukraińcy przez trzy tygodnie tkwili na Majdanie i marzli.

„Pomarańczowa rewolucja” była bezkrwawa. Była też zwycięska: pod koniec grudnia 2004 roku odbyły się ponowne wybory, a w styczniu 2005 prezydentem Ukrainy został Juszczenko. „Gazowa księżniczka Julia”, Julia Tymoszenko, która nosiła jasne włosy zaplecione w ludowy warkocz owinięty wokół głowy, przez długi czas głośno sprzeciwiała się Kuczmie. Teraz została premierem w gabinecie Juszczenki. Wszyscy wrócili do domu szczęśliwi i usatysfakcjonowani.

We Lwowie jednym z najaktywniejszych uczestników pomarańczowej rewolucji był fizyk Iwan Wakarczuk. Jego najstarszy syn, Sława, jest gwiazdą rocka, wokalistą niezwykle popularnego zespołu Okean Elzy. Według słów Sławy, jego ojciec nie był ani wierzącym komunistą, ani dysydentem, tylko „mądrym, porządnym człowiekiem o wysokich standardach moralnych”, który w czasach sowieckich chodził po cichu do kościoła. Pod koniec lat osiemdziesiątych Iwan Wakarczuk zaczął rozmawiać z nastoletnim synem o polityce. Nie mógł dłużej czekać: był to czas, kiedy zabroniona wcześniej literatura „spadła jak lawina”: Vladimir Nabokov, Aleksander Sołżenicyn, Mistrz i Małgorzata Bułhakowa. „Ni stąd, ni zowąd” – jak wydawało się Sławie – jego ojciec, profesor fizyki, stał się politykiem: w 1989 Iwana Wakarczuka wybrano na deputowanego do Rady Najwyższej w Moskwie.

Dwa lata później, podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych, Iwan Wakarczuk został przedstawiony jako polityk radziecki.

„Nie – poprawił gospodarza – nie ma już takiego państwa jak Związek Radziecki”.

W grudniu 1991 roku Związek Radziecki oficjalnie przestał istnieć. Iwan Wakarczuk wrócił z Moskwy i objął stanowisko rektora Uniwersytetu Lwowskiego. W 2004 roku, jeszcze jako rektor, zaangażował się ze wszystkich sił w rewolucję, która wydawała się wielkim sukcesem.

A jednak zwycięstwo pomarańczowej rewolucji okazało się pozorne. Wiktor Juszczenko i Julia Tymoszenko szybko stali się wrogami. Europa nie czekała na Ukrainę z otwartymi ramionami; Ukraina zwlekała z wprowadzaniem reform. Trwały rządy oligarchii i korupcja. Próbując zdystansować się od Moskwy, Juszczenko zajął się polityką pamięci: uczcił nie tylko ofiary Hołodomoru, wielkiego głodu z lat trzydziestych, ale także Organizację Ukraińskich Nacjonalistów, czyniąc z niej symbol walki z rosyjskim imperializmem. W styczniu 2010 roku przyznał pośmiertnie tytuł „Bohatera Ukrainy” (najwyższy tytuł honorowy w państwie) faszyście Stepanowi Banderze.

Sława nie przypominał sobie, żeby Juszczenko kiedykolwiek robił na nim duże wrażenie. Uważał się „raczej za cynika”, choć pisał liryczne piosenki. Albo: choć miał liryczne serce, to jego umysł był cyniczny.

„Moja mama ma bardzo artystyczną naturę, tata to umysł ścisły, ja jestem pół na pół” – wyjaśniał Sława. „Wiele osób mówi, że to bardzo dziwna i bardzo rzadka kombinacja”.

To prawda: Sława jest bardzo wrażliwy; poruszają go piękna muzyka, ludzkie cierpienie, rozstania z przyjaciółmi. Jest mężczyzną, który nie wstydzi się płakać. Zarazem trzeźwo patrzy na kondycję ludzką; wie, że człowiek ulega słabości, egoizmowi, pokusie nieodpowiedzialności. Podczas pomarańczowej rewolucji Sława wyszedł na ulicę przede wszystkim po to, by zaprotestować przeciw sfałszowanym wyborom. Wiązał nadzieje z Juszczenką, ale wkrótce zrozumiał, że na prawdziwą zmianę Ukraina będzie musiała poczekać trochę dłużej.

„To nie była jego osobista wina” – powiedział Sława o Juszczence. „Społeczeństwo obywatelskie nie było gotowe na innych przywódców. Nadal tęsknili do mesjasza. Więc chcieli, żeby Juszczenko został dobrym carem, i on sam też chciał zostać dobrym carem”.

Jurko Prochaśko miał krytyczny stosunek do własnej tęsknoty za dobrym carem. Zrozumiał, że pomarańczowa rewolucja była rewolucją naiwną, psychologicznie niedojrzałą.

„Myśmy byli wtedy przekonani” – wspominał – „że możemy delegować to jednemu człowiekowi i on jest dobry, tak idealny, że on wszystko zrobi. Myśmy skończyli rewolucję w trzy tygodnie, delegowali jemu wszystko i poszli sobie. W tym sensie to było bardzo korzystne doświadczenie – tej zdrady Juszczenki… Myśmy wtedy myśleli, że był zły ojciec i że trzeba złego ojca zmienić na dobrego ojca, a teraz w ogóle nie wierzymy już w ojca”.

Nie wszystko było stracone. Rozczarowanie Juszczenką wyleczyło ludzi z paternalizmu, ale też doświadczenie ludzkich mas wychodzących w jednej chwili na ulicę było źródłem poczucia siły. Jurko przekonywał znajomych, którzy popadali w sceptycyzm: „Wy się jeszcze zdziwicie. Jeden taki moment i wszyscy będą zmobilizowani”. Za jego życia wydarzyło się to już dwa razy. A skoro wydarzyło się dwa razy, może wydarzyć się znowu.

„Lajki” się nie liczą

Wiktor Juszczenko i Julia Tymoszenko zawiedli tak bardzo, że w wyborach 2010 roku Janukowycz wrócił do gry, pokonał Tymoszenko, a następnie doprowadził do jej uwięzienia. Janukowycz największym poparciem cieszył się na wschodzie i na południu Ukrainy; sam pochodził z Donbasu, regionu górniczego we wschodniej Ukrainie. Dla wielu mieszkańców Donbasu był swoim chłopakiem, który zaistniał w wielkim świecie. Oczywiście „nikt go tak naprawdę nie kochał”; oczywiście był „ohydnym, śmiesznym, niedokształconym” bandziorem o proletariackich korzeniach, który przeobraził się w kleptokratę i parweniusza o okropnym guście, ale mimo wszystko – spekulował Jurko – w Donbasie myślano o nim jak o swojaku, „jednym z nas”. A to może być źródłem dumy. W oczach niektórych ludzi Janukowycz oferował stabilność, wprawdzie osobliwego rodzaju, jeśli zważyć, że za jego rządów koszmarne warunki pracy w Donbasie wcale się nie poprawiły. Janukowycz i członkowie jego mafijnej „Rodziny” politycznej budowali sobie złote wille, podczas gdy zwykli ludzie cierpieli z głodu, zimna i ginęli w eksplozjach, do których dochodziło w kopalniach, nieprzestrzegających zasad bezpieczeństwa. Gangsterzy terroryzowali właścicieli małych biznesów, wymuszając od nich pieniądze. W wielu miasteczkach i wsiach było zupełnie jasne, że porządek utrzymuje lokalny smotriaszczy – dosłownie „ten, który patrzy” – przedstawiciel mafijnej grupy, która kontroluje dany obszar i wymusza haracze. Janukowycz nie zaproponował żadnej wielkiej narracji, nie obiecywał transcendencji, nie miał na podorędziu opowieści o wyższym celu, który tłumaczyłby obecne cierpienie. Był gangsterem i za nic nie przepraszał.

(„Chodzi nie tylko o to, że jest gangsterem” – powiedział mi politolog Iwan Krastew. „Chodzi o to, że jest drobnym gangsterem”. Na co polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski, wtrącił: „No cóż, sumy, które wchodziły w grę, nie były drobne”).

Ukraina nigdy nie poznała rządów prawa. Ale za Janukowycza kleptokracja przybrała wyjątkowo bezczelną postać; wymiar sprawiedliwości można było wynająć do prywatnych celów, policja funkcjonowała zgodnie z zasadą arbitralności. Sława Wakarczuk uważał, że Ukraińcy dostali to, co sobie wybrali.

„Myślę, że Janukowycz uczciwie wygrał te wybory” – powiedział mi Sława – „a my zapłaciliśmy za to bardzo wysoką cenę. Ale była to uczciwa cena dla społeczeństwa ukraińskiego. Ponieważ społeczeństwo go wybrało i musiało poczuć konsekwencje tego błędu na własnej skórze”.

A jednak setki tysięcy ludzi, którzy wzięli udział w pomarańczowej rewolucji, nie wyszły teraz na ulicę. Mogło się wydawać, że czas rewolucji dobiegł końca, że ludzie pogodzili się z tym, iż przyszło im żyć w postsowieckim czyśćcu – aż do listopada 2013 roku, kiedy Janukowycz nieoczekiwanie odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Władimir Putin naciskał na Janukowycza, by ten przystąpił do jego Unii Euroazjatyckiej i sprzymierzył się z russkim mirem, „rosyjskim światem”, przeciwko Zachodowi. Mimo to odmowa podpisania przez Janukowycza umowy stowarzyszeniowej była czymś niespodziewanym: choć jego zwycięstwo wyborcze w 2010 roku zwiastowało polityczne zbliżenie z Rosją, retoryka ukraińskiego prezydenta konsekwentnie promowała jakąś postać europejskiej integracji, w szczególności zgodę na osłabienie barier handlowych i umożliwienie Ukraińcom bezwizowych podróży do strefy Schengen. Długo oczekiwana uroczystość podpisania umowy w Wilnie była już przygotowana, kiedy Janukowycz nagle zmienił zdanie. Umowa była daleka od ideału: nie obiecywała przyjęcia do Unii Europejskiej, zobowiązywała Ukrainę do wprowadzenia kosztownych reform i mogła pociągnąć za sobą finansowy odwet ze strony Rosji. Mimo to miała wielką wagę symboliczną: czy Ukraina będzie miała szansę należeć do Europy – czy nie?

Dla Jurka umowa oczywiście nie była szczytem marzeń. Miała głównie symboliczny wymiar. Ale była czymś, zwiastunem tego, że Ukraina, być może, powoli wejdzie na inną drogę, że nawet jeśli Janukowycz pozostanie obrzydliwym despotą, to będzie musiał podporządkować się, na przykład, reformie wymiaru sprawiedliwości. Oznaczałaby, że oligarchiczny reżim godzi się odejść od najbardziej ostentacyjnie kleptokratycznych praktyk. Byłaby dobrym początkiem na drodze do Europy.

Kiedy 21 listopada 2013 roku Janukowycz odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej, znajomi Jurka szamotali się między przekonaniem, że oto nadszedł koniec świata, a poczuciem, że dłużej tego nie zniosą, że miarka się przebrała. Tego dnia, około ósmej wieczorem, trzydziestodwuletni afgańsko-ukraiński dziennikarz Mustafa Najem, który pisał o ksenofobii i korupcji dla serwisu internetowego Ukrainska Pravda, zamieścił na swoim profilu facebookowym status: „Żarty się skończyły. Ладно, давайте серьезно. Kto jest gotów dziś o północy wyjść na Majdan? «Lajki» się nie liczą”.

Jedenastoletni syn Jurka narysował flagę Unii Europejskiej i napisał na niej „Ukraina – Unia”. Jurko zabrał go na główny plac we Lwowie, mały Majdan, gdzie ludzie zbierali się pod pomnikiem dziewiętnastowiecznego poety ukraińskiego Tarasa Szewczenki. Z początku była tam głównie młodzież: „Euromajdan” należał do studentów. Być może w krótkiej perspektywie to oni mieli najwięcej do stracenia: dostęp do strefy Schengen, stypendia, staże, możliwość studiowania za granicą. Czy Europa będzie dla nich otwarta, czy nie?

Byli pokoleniem iPhone’a, które – inaczej niż pokolenie Jurka, które widziało upadek Związku Radzieckiego, a kilkanaście lat później wyniosło Juszczenkę do prezydentury – nie miało jeszcze swojej rewolucji. Odczuwali zmęczenie polityką i partiami politycznymi. („To ciekawe” – powiedziała Katia Miszczenko, młoda ukraińska tłumaczka Waltera Benjamina i Theodora Adorno – „nikt nie czeka na Julię”). Mieli „obojętny stosunek do partii politycznych, ale nie do polityki” – wyjaśniał Taras Dobko, filozof po czterdziestce, prorektor Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie. Wielu demonstrujących było jego studentami. Wśród nich Markian Prochaśko, bratanek Jurka.

Markian, podobnie jak jego stryj, miał miękkie, rozczochrane włosy, które wpadały mu do oczu. Była w nim jakaś delikatność – szczupły i łagodny, wyglądał na jeszcze młodszego niż w rzeczywistości. Dwudziestego pierwszego listopada Markian przeczytał na Facebooku wezwanie Mustafy Najema, późno w nocy wsiadł na rower i przyjechał z obrzeży miasta pod pomnik Szewczenki w śródmieściu. Wraz z innymi studentami utworzyli krąg, trzymali się za ręce i krzyczeli: „Ukraina to Europa!”. Grupa studentów przyszła z młodym wykładowcą uniwersyteckim, Bohdanem Sołczanykiem, który powiedział im tamtej nocy: krzyczycie „rewolucja”, ale rewolucji nie da się zrobić w ciągu jednego dnia. Nazajutrz wrócili.

Markian spędził na tym małym lwowskim Majdanie trzy kolejne noce. Czwartego dnia postanowił ruszyć do Kijowa, oddalonego o kilka godzin jazdy pociągiem. Studenci organizowali wyjazdy grupowe, ale Markian wolał jechać sam. Kiedy dotarł na miejsce, kijowski Majdan wydał mu się smutny, w jakiś sposób przerażający, było tam niewiele ludzi i Markian zaczął mieć wątpliwości, czy ktokolwiek przejmuje się sytuacją na Ukrainie. Minęło kilka godzin. Wieczorem zobaczył, że schodzi się coraz więcej ludzi, i wtedy poczuł się szczęśliwy – że tam są, że on tam jest.

Jurko nie był tak szczęśliwy jak jego bratanek. Powiedział mi: „Ja nie przeżywałem żadnego podniecenia”.

Żadnego. Jak ja szedłem na rewolucję na Majdan, czy jechałem do Kijowa, czy tutaj we Lwowie, to nie było żadnej euforii i żadnej chęci. Ja nic nie krzyczałem… po prostu milczałem. Zawsze pojmowałem to jako trudną, nieprzyjemną, marudną, ale konieczną pracę. Po prostu pracę. Mnie się nie podobało marznąć, mnie się nie podobało stać, ja nie za bardzo lubię tłumy… wiedziałem, że muszę to zrobić, ale od czasu do czasu pytałem siebie: a co ja, stary, tutaj robię? Dlaczego ja im odbieram ich rewolucję? To jest ważne, żeby oni mieli swoją rewolucję.

Kolega Jurka, trzydziestodziewięcioletni Serhij Żadan, to pisarz zupełnie innego gatunku. „Kiedy miałem czternaście lat i swoje poglądy na życie, po raz pierwszy nawaliłem się alkoholem” – tak zaczyna się jego powieść Depeche Mode. „Do spadu. Było bardzo ciepło i nade mną płynęły błękitne niebiosa, a ja leżałem i umierałem na pasiastym materacu i nawet nie mogłem zaklinować, dlatego że miałem dopiero czternaście lat i klinować jeszcze się, po prostu, nie nauczyłem”. Jego powieści pełne są zagubionych młodych ludzi, wódki, seksu i rock and rolla – przy czym żadna z tych rzeczy nie jest specjalnie seksowna. (W przeciwieństwie do samego pisarza. Polski dziennikarz, uczestnik warszawskiego spotkania, na którym Żadan czytał swoje wiersze, stwierdził, że nigdy nie widział w marcu tak wielu młodych kobiet w krótkich spódniczkach). Jego powieści kojarzą się z epoką bitników, postacie z miasteczek postsowieckiej wschodniej Ukrainy przywodzą na myśl Jacka Kerouaca i Neala Cassady’ego. Kiedy w listopadzie studenci zaczęli demonstrować, Serhij, pomimo odmiennej wrażliwości literackiej, miał podobne uczucia jak Jurko.

„To dobrze” – powiedział Serhij znajomemu z Polski – „że wzięli sprawy w swoje ręce, że się zorganizowali. Według nich nadajemy się na złom, jesteśmy wypaleni, bezużyteczni. To jest ich szansa i ich rewolucja”.

Syn politologa Mykoły Riabczuka, Jurij, perkusista kapeli punkrockowej, był z wyglądu niesamowicie podobny do ojca. W tym pierwszym tygodniu Jurij poszedł na Majdan w Kijowie po prostu, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Skontaktowało się z nim kilku aktywistów: czy użyczy Euromajdanowi swoich wzmacniaczy? Jurij porozmawiał z ojcem: był młody i miał mało pieniędzy, a wzmacniacze są drogie. Mykoła zapewnił rodzicielskie wsparcie i polisę ubezpieczeniową: jeśli wzmacniacze zostaną zniszczone, kupi nowe.

Aktywiści skontaktowali się też ze Sławą Wakarczukiem, choć nie po to, by prosić go o wzmacniacze. Chcieli, żeby wygłosił przemówienie: Sława był gwiazdą rocka, ludzie będą go słuchać. Zgodził się, ale nie chciał mówić o Unii Europejskiej. Dla Sławy przynależność do Europy niewiele miała wspólnego z tym, czy Janukowycz podpisze umowę stowarzyszeniową, czy nie. Bycie częścią Europy, powiedział młodym ludziom, to kwestia wartości, takich jak wolność wyboru i godność.

„Nie poddawajcie się, to dopiero początek”. To ostatnie słowa, jakie wypowiedział do nich 28 listopada.

„Niestety” – powiedział mi o wiele później Sława – „potem zaczęły się nie tylko dobre rzeczy”.

Ojcowie i synowie

Po przemówieniu Sławy Wakarczuka 28 listopada 2013 roku Misza Martynienko został na Majdanie aż do rana. Zapamiętał, że tamtego wieczora Majdan był pełen młodości, radości, muzyki i tańca.

„Majdan wydawał się naprawdę spokojny” – wspominała tamte listopadowe dnie i noce studentka filmoznawstwa Justyna Krawczuk.

Markian Prochaśko także spędził noc po przemówieniu Sławy na Majdanie. Kolejnej nocy był tak zmęczony, że poszedł się przespać do kolegi. Kiedy około drugiej nad ranem Markian opuszczał Majdan, było tam jeszcze kilkaset osób. Dwie godziny później na miejsce przyjechał Berkut z gazem łzawiącym i pałkami. Berkutowcy bili studentów, nie wyłączając kobiet, i wszystkich innych, w tym ormiańskiego malarza Borysa Jegiazarjana i starszego mężczyznę, byłego oficera sowieckiej armii.

Ojciec Markiana, pisarz Taras Prochaśko, wiedział, że jego syn jest w Kijowie, i był z niego dumny. Taras myślał o wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy sam uczestniczył w demonstracjach od pierwszych dni, a rodzice nawet nie próbowali go zatrzymać: rozumieli, że musi wziąć udział w rozpadzie ZSRR. Taras rozumiał, że Markian musi teraz doświadczyć czegoś podobnego.

„Każde pokolenie powinno przeżyć swoją rewolucję” – powiedział mi Taras. Nie należało się wtrącać.

Taras Prochaśko był u siebie, w Iwano-Frankowsku, kiedy 30 listopada o szóstej rano zadzwonił telefon. Dzwoniła dziewczyna, której prawie nie znał; zatelefonowała do Tarasa, ponieważ był jedyną osobą w wieku postudenckim, której numer zachował się w jej komórce. Była zrozpaczona, mówiła szybko o pogromie, ofiarach, prosiła, by powiedział ludziom, co się stało. Wtedy pojawił się rodzicielski niepokój: dlaczego dzwoni do niego ta dziewczyna, a nie Markian? Co się stało z jego synem? Markian nie odbierał telefonu. Taras zaczął dzwonić do Kijowa, do szpitali i komisariatów, do znajomych lekarzy. Godzinami szukał i czekał. Był przygotowany na najgorsze.

Kiedy Markian się obudził, dochodziło południe. Włączył telefon i zobaczył, że niektórzy znajomi dzwonili do niego po czterdzieści razy. Zaczął oddzwaniać – do ojca, matki, dziewczyny, która umieściła na Facebooku informację, że Markian jest cały i zdrowy. Tego samego dnia Taras opuścił Iwano-Frankowsk, żeby dołączyć do Markiana w Kijowie. Jechał przez całą noc, a gdy rano dotarł na miejsce, na ulicach były już setki tysięcy ludzi. Taras zrozumiał, że cokolwiek się wydarzy, czy protesty przyniosą skutek czy nie, coś się w jego kraju zmieniło.

Trzydziestego listopada pisarz Jurij Andruchowycz był na lwowskim lotnisku i czekał na samolot do Wiednia, kiedy dowiedział się, że w Kijowie pałują studentów. Nie wsiadł do samolotu. Opuścił lotnisko i pojechał do Kijowa. Janukowycz złamał niepisaną umowę: w ciągu dwóch dekad, jakie minęły od odzyskania niepodległości, rząd nigdy nie użył tak brutalnej przemocy przeciwko obywatelom.

Ludzie nie mogli uwierzyć, pisał do mnie Markian, że coś tak brutalnego wydarzyło się nie na Białorusi, w Kazachstanie czy w Rosji, tylko na Ukrainie. Niektórzy studenci musieli być hospitalizowani. Inni uciekli do monasteru na placu świętego Michała, niespełna kilometr dalej. Tamtej soboty, 30 listopada, przed jasnoniebieską katedrą o złotej kopule gromadziło się coraz więcej ludzi. Markian był jednym z nich. Przez całą następną noc ludzie przynosili ciepłą strawę; stali na placu, żeby ochronić studentów, którzy ukryli się w monasterze.

Koleżanka Jurka, Ola Hnatiuk, krytyczka literacka i polska tłumaczka literatury ukraińskiej, zadzwoniła nazajutrz rano do swojej znajomej. Znajoma stała przez wiele godzin na placu świętego Michała; zmarzła tak, że nie mogła ruszać palcami. Ola przyszła z pomocą; pokroiła chleb na kanapki, a znajoma redaktorka zaparzyła w tym czasie herbatę i kawę. Stojąca obok kobieta właśnie rozlewała do talerzy sześć litrów gorącej zupy. Po godzinie kobieta, która przyniosła zupę, powiedziała Oli, że musi iść, bo zostawiła w mieszkaniu małe dziecko. Ola dopiero wtedy zauważyła, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży.

Spontaniczna samoorganizacja zrobiła wrażenie nawet na tych, którzy stali po drugiej stronie. Markian podsłuchał na dworcu centralnym w Kijowie rozmowę dwóch dobrze ubranych mężczyzn, zwolenników Janukowycza: „Ludzie przynoszą koce, ubrania – w hurtowych ilościach – na plac świętego Michała… mają kotły pełne ziemniaków i owsianki. Ogromne ilości smalcu. Jest herbata, kawa, cukier! Ogórki kiszone! Słoje pełne miodu!!! Mleko skondensowane! A ile kiełbasy!!!”.

Dla Jurka brutalne potraktowanie studentów oznaczało koniec ambiwalencji. Wcześniej zachowywał dystans: jego pokolenie miało już dwie szanse. Tym razem przyszła kolej na młodszych. Trzydziestego listopada wszystko się zmieniło. Nagle stało się jasne, że tym razem przyszła kolej na wszystkich.

Misza Martynienko nigdy nie widział w jednym miejscu tylu ludzi, co pierwszego grudnia.

Tamtego dnia Euromajdan stał się „Majdanem” bez przedrostka. Sława Wakarczuk, który nie był pewien, czy Ukraina jest gotowa, żeby wstąpić do Unii Europejskiej, przychodził tam teraz codziennie. Wiedział, że nie chodzi już tylko o umowę stowarzyszeniową z Unią. „Majdan” stał się żarliwym protestem przeciw brutalności, korupcji i władzy gangsterów. Buntem przeciwko temu, co po rosyjsku określono jako proizwoł – a co jest połączeniem arbitralności, tyranii i niewoli.

(„To poczucie, że jest się bezbronnym” – tłumaczyła Wiktoria Nariżna, aktywistka z Dniepropietrowska – „w obliczu…”

„Państwa” – dokończył jej mąż, Ihor Pietrowski).

„Żyjemy w państwie, w którym życie obywatelskie zatrzymało się na poziomie bandytyzmu” – napisał kilka lat wcześniej Taras Prochaśko. Teraz główny slogan brzmiał: „Precz z bandytami!”.

W oczach Jurka Janukowycz był psychopatą, patologicznie pozbawionym empatii. Dla Janukowycza Majdan był li tylko rozgrywką o władzę: Kto kogo?, by użyć sformułowania Lenina. Trzydziestego listopada Janukowycz liczył na to, że rodzice zabiorą swoje dzieci z ulicy. Przeliczył się.

Wielu rodziców myślało o epoce Gorbaczowa. W roku 1988, dwa lata po katastrofie w Czarnobylu, czternastoletni Taras Ratuszny wziął udział w swojej pierwszej akcji ulicznej, w proteście ekologicznym. Uczniowie mieli wówczas zajęcia z przysposobienia obronnego, więc Taras i trzej jego koledzy podprowadzili ze szkoły maski przeciwgazowe. Podczas zgromadzenia nałożyli maski i nieśli sztandary ze sloganem „Umieśćmy pozostałości Czarnobyla w murach Kremla!”. Byli tam również jego rodzice. Ojciec był biały jak ściana.

Od tamtego czasu upłynęło ćwierć wieku. Teraz rodzice, tacy jak Taras Ratuszny i Taras Prochaśko, nie zabierali swoich synów i córek z ulic. Przeciwnie, przyłączali się do nich. Weterani sowieckiej wojny w Afganistanie – Afgańcy, mężczyźni w średnim wieku i z doświadczeniem bojowym – przychodzili na Majdan, żeby bronić studentów.

„Panowało poczucie, że jesteśmy podatnikami, płacimy, żeby policja nas ochraniała” – tłumaczył filozof Taras Dobko – „a teraz widzimy, że głównym zadaniem policji jest pałowanie naszych dzieci”.

„Ochronimy nasze dzieci” stało się sloganem – nawet tych, którzy sami nie mieli dzieci. „Nie można do tego dopuścić” – Markian zapamiętał dwie starsze kobiety wypowiadające to zdanie w Kijowie; jedna z nich mówiła po ukraińsku, druga po rosyjsku. „Nie możemy pozwolić, żeby bili nasze dzieci”.

Jednym z tych pobitych dzieci był szesnastoletni syn Tarasa Ratusznego. Roman Ratuszny miał posiniaczone ramię, ale się nie przestraszył, pozostał na Majdanie.

„Twoja matka musiała być bardzo zdenerwowana” – powiedziałam. „Pozwoliła ci tam wrócić?”

„Mama robiła koktajle Mołotowa na ulicy Hruszewskiego”.

Marci Shore

Ukraińska noc. Rewolucja jako doświadczenie

Warszawa 2018

Tytuł oryginału: The Ukrainian Night. An Intimate History of Revolution

Copyright © by Marci Shore, 2017

Originally published by Yale University Press.

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-65853-99-8

Redakcja, korekta: Kamil Bogusiewicz

Opieka redakcyjna: Maciej Kropiwnicki

Projekt graficzny, skład i łamanie: Marcin Hernas | tessera.org.pl

Złożono pismami Chap Floriana Schicka i Lauriego Toikki oraz Marat i Marat Sans Ludwiga Übele

Zdjęcie na okładce: Tomáš Rafa

Zdjęcie autorki: Rostyslav Kostenko

Supported by a grant from the Open Society Foundations.

Książka ukazuje się przy wsparciu Open Society Foundations.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Jasna 10, lok. 3, I p.

00-013 Warszawa

wydawnictwo.krytykapolityczna.pl

[email protected]

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w siedzibie głównej Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10 lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3), księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl