Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy - Katarzyna Łoza - ebook + audiobook

Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy ebook i audiobook

Łoza Katarzyna

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak doświadczenie Majdanu zmieniło Ukrainę i jej obywateli?

Co to znaczy mieć porobione?

I jak we Lwowie wynająć cudze życie i wprowadzić się do niego?

Ukraina to kraj pełen kontrastów: powstały na micie kozactwa, lecz rozdarty między Wschodem a Zachodem. Tutaj tożsamość narodowa nie zawsze łączy się ze znajomością języka, a najszybszym testem na to, czy jesteś swój, pozostaje pytanie: czyj Krym?

Ta książka to słodko-gorzka podróż po kraju, gdzie jednocześnie chodzi się do cerkwi i wróżki, w szafie obok tradycyjnej soroczki wisi futro, a smak sałatki warzywnej miesza się z kawiorem i kiszonym arbuzem. Autorka opowiada o miejscach pełnych turystów i miastach, o których nikt nie mówi, o realiach życia w kraju w stanie wojny, o bogatej kuchni i pustych portfelach. Przemierzając górskie szlaki Zakarpacia, wybrzeże Morza Czarnego i postkomunistyczne blokowiska w Charkowie, odkrywa blaski oraz cienie współczesnej Ukrainy.

Niesamowita opowieść o Ukrainie napisana przez znawczynię Lwowa: lekko i z dystansem, szczegółowo, często krytycznie. Jak ciekawe jest widzieć różnice między naszymi narodami! To wcale nie musi nas dzielić: właśnie to, że się różnimy, przyciąga nas do siebie, wzbogaca i otwiera nam oczy – dokładnie tak, jak to robi ta książka.

 

Weronika Marczuk

polska producentka filmowa, aktywistka, autorka m.in.: O!Ukraina. Przewodnik po smakach i smaczkach, najbardziej znana Ukrainka w Polsce

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 56 min

Lektor: Joanna Gajór
Oceny
4,3 (26 ocen)
12
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TheSzimek

Nie oderwiesz się od lektury

Ukraina jest tak blisko, a tak na prawde niewiele o niej wiemy i o jej zwyklych mieszkancach. Warto przeczytac.
00
GwenBunny
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
Joannab2

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny reportaż o Ukrainie. Szeroki przekrój tematów- trochę historii, trochę życia codziennego mieszkańców, trochę o zabytkach. Gorąco polecam. Warta przeczytania.
00

Popularność




W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:

Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji

Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach

Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc

Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija

Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki

Mikołaj BuczakSobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii

Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony

Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino

Damian Hadaś Alaska. Przystanek na krańcu świata

Copyright © Katarzyna Łoza, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Agata Gać

Redakcja: Adrian Stachowski

Konsultacja merytoryczna: dr Julia Rysicz-Szafraniec

Korekta: Agata Tondera, Katarzyna Dragan, Daria Kozierska

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Fotografia na okładce: © Zhihong Zhuo | Getty Images

Fotografie na stronach działowych: s. 12, 136 © Bartosz Dziwak; s. 104 © Venera, s. 122 © shchus | Adobe Stock

Fotografia autorki na okładce i fotografie na stronach działowych: 6, 36, 58, 78, 150, 172, 276 pochodzą z archiwum autorki.

Opracowanie przypisów: Olha Kazymyrska

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-67176-46-0

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Wstęp. Ukraińska specjalność

Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Ukrainę w 1997 roku, obie byłyśmy jeszcze młode i niedoświadczone. Ja byłam studentką pierwszego roku studiów etnologicznych, pierwszy raz za granicą, ona ledwie sześć lat wcześniej ogłosiła niepodległość i dopiero szukała swojej drogi w postradzieckiej rzeczywistości. Wkrótce miało się okazać, że w wyniku jednej spontanicznej decyzji moje życie będzie związane z tym krajem na długie lata i przyjdzie mi nie tylko obserwo­wać jego dojrzewanie, ale i brać w nim udział.

Ukraina wciąż była tylko jedną z wielu postsowieckich republik, dla obserwatora z zewnątrz nie wyróżniała się niczym szczególnym, a ktoś, kto znalazł się tu przypadkowo, miałby problem z odgadnięciem, czy znajduje się na głównej promenadzie Zaporoża, czy na przykład Włady­kaukazu. W 2003 roku ówczesny ukraiński prezydent ­Leonid Kuczma napisał książkę pod tytułem Ukraina to nie Rosja. Słowo „nie” jest na okładce wyróżnione na czerwono, ale książka, paradoksalnie, napisana jest po rosyjsku. Lwowska dziennikarka, która na początku lat dwutysięcznych podjęła wyzwanie, by kupować przez rok wyłącznie produkty produkcji ukraińskiej, nie podołała temu – wciąż korzystano tu z tych samych przedmiotów codziennego użytku co w innych krańcach upadłego imperium. Nawet filmy w kinach były wyświetlane wyłącznie po rosyjsku. Codzienność była dziwną mieszanką tego, co pozostało po czasach ZSRR, i nowego, które dopiero kiełkowało. Osiągnięcia Ukraińców najczęściej zapisywano do tej pory na poczet innych państw, więc nie było niczym dziwnym, że świat o nich nie słyszał. Nawet na igrzyskach olimpijskich w Lillehammer w 1994 roku, kiedy złoty medal zdobyła przedstawicielka Ukrainy, moja rówieśnica, łyżwiarka figu­rowa Oksana ­Bajuł, okazało się, że organizatorzy nie przygotowali nawet ukraińskiego hymnu – zaproponowano w zamian hymn ZSRR lub rosyjski. Ukraińska reprezentacja się nie zgodziła i wręczenie nagród przeciągnęło się o prawie godzinę. Szukano nagrania.

Od tej pory zmieniło się prawie wszystko. Ukraińcy stworzyli sześć jednorożców (firm wycenianych na co najmniej miliard dolarów), produkują rakiety kosmiczne, wymyślili WhatsApp i Grammarly, wygrali konkurs Eurowizji, a nawet zatańczyli w klipie Madonny. Tuż obok mojego domu we Lwowie butik otworzyła projektantka, u której ubierały się Sharon Stone i Jessica Clark. Za bilet w lwowskim tramwaju można zapłacić, skanując kod QR, a życie w Kijowie stało się droższe niż w Moskwie1. Ukraińcy pokazali też, że – podobnie jak niegdyś dla Kozaków – wolność jest dla nich jedną z najważniejszych wartości. Kraj przeszedł dwie duże rewolucje społeczno-polityczne, a pokolenie urodzone w niepodległej Ukrainie już dorosło. Pokolenie, któremu przyszło żyć w niespokojnych czasach i podejmować niełatwe, a nawet dramatyczne wybory nadal szuka własnej tożsamości i nowej definicji dla pojęcia Ukraina. Dlatego w czasie pisania tej książki podjęłam świadomą decyzję, aby używać form „w Ukrainie”, „do Ukrainy”, choć nie są one jeszcze w Polsce normą językową. Uważam, że takie zwroty podkreślające niezależność kraju, ułatwią nam myślenie o Ukrainie jako o sąsiedzie i partnerze, a nie czymś, co kiedyś było „nasze”.

Rewolucja w Kijowie w 2014 roku, jedna z wyżej wspomnianych, była bez wątpienia przeżyciem pokoleniowym. Typowy uczestnik Majdanu był moim rówieśnikiem, przedstawicielem pokolenia X, które Wikipedia opisuje jako „ludzi urodzonych w drugiej połowie XX w., którzy nie wiedzą, dokąd mają zmierzać, społeczeństwo zagubione w chaosie współczesności, wykreowanych przez modę wzorców, szukające odpowiedzi na trudne pytania i sensu własnej egzystencji. Symbol X oznaczać ma niewiadomą”2. Ukraińskie pokolenie X odnalazło sens egzystencji, ale zapłaciło wysoką cenę. Nie wyrażała się ona w pieniądzach, bo życie kosztowało w tym czasie tylko osiem hrywien, tyle co wartość kuli. W tamtych dniach ludzie ginęli na głównych ulicach ukraińskiej stolicy. Jedna czwarta społeczeństwa zaangażowała się w przedsięwzięcia wolontariackie, a trzy czwarte brało udział w projektach dobroczynnych3. Majdan – dziś słowo utożsamiane z protestami, rewolucją – to, można rzec, ukraińska specjalność. Ksiądz profesor Franciszek Longchamps de Bérier podczas spotkania z lwowskimi studentami zapytał, co wybiorą, mając do wyboru stabilizację i kryzys. Wybrali kryzys, ponieważ jest on szansą na zmianę.

Moja opowieść o Ukrainie nie jest przewodnikiem. Nie starałam się być obiektywna ani w doborze tematów, ani w ich opisie. To opowieść o kraju w stanie ciągłego kryzysu. O kraju, w którym życie często nie jest łatwe i który nie jest oczywistym kierunkiem emigracji. Większość osób, z którymi rozmawiam, nie rozumie, jak można dobrowolnie wybrać życie w Ukrainie, kraju postrzeganym jako biedny, skorumpowany, w którym na każdym kroku widać przeżytki minionej epoki. Jednak to państwo, niesłusznie i stereotypowo uważane za nieprzyjazne Polakom, dla mnie stało się ukochanym domem. Jeśli przyjrzeć się Ukrainie z bliska, okaże się, że stereotypy mają mało wspólnego z prawdą; z biedą sąsiadują enklawy bogactwa, tworzy się nowa klasa średnia: otwartych i życzliwych ludzi, którzy nie załamują rąk, ale tworzą nową rzeczywistość tu i teraz. Jej tradycja wcale nie jest skansenem czy cepelią, a żywym i twórczo przekształcanym bogactwem, harmonijnie współżyjącym z nowoczesnymi technologiami i milionowymi inwestycjami. Moja opowieść jest o kraju, który zmienia się na moich oczach, który uczy się korzystać ze swojego ogromnego potencjału i idzie naprzód mimo trwającej wojny. O współczesnych Kozakach, którzy kochają swój kraj, choć w każdym regionie i dla każdego słowo Ukraina oznacza co innego.

Bogato złocona cerkiew Świętych Niewiast Niosących Wonności w Charkowie. Fot. Bartosz Dziwak

1Tel Aviv is the world’s most expensive city, The Economist, https://www.economist.com/graphic-detail/2021/11/30/tel-aviv-is-the-worlds-most-expensive-city, data dostępu: 18.12.2021.

2Pokolenie X, Wikipedia, https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Pokolenie_X, data dostępu: 17.12.2021.

3 M. Aleksyeyenko, Ukrayins`kyj proryv: Suspil`stvo. Za svoyu bagatovikovu istoriyu ukrayinci spromoglysya na velyki zvershennya, https://ukrinform.ua/rubric-society/3080807-ukrainskij-proriv-suspilstvo.html, data dostępu: 21.12.2021.

Życie w cudzym mieszkaniu

Moje pierwsze spotkanie z Ukrainą oglądam w pamięci jak pozbawiony akcji i kolorów film z festiwalu kina niezależnego.

Pojechaliśmy we trójkę, studenci pierwszego roku – Ola (dziś pani doktor w PAN), Szymon (zrezygnował potem ze studiów, żeby wstąpić do zakonu) i ja. Z plecakami, pełni entuzjazmu, zupełnie bez obaw przed nieznanym. To było w 1997 roku, dla mnie był to pierwszy w życiu wyjazd zagraniczny, w dodatku samodzielny. Szymon wziął stary plecak, żal mu było nowego, bo był przekonany, że mu go ukradną. Nie obawiał się tego – raczej czekał na to jak na coś nieuniknionego. Nie ukradli. Mieliśmy reprint przedwojennego przewodnika po Lwowie – innych wtedy nie było, bo do 1989 roku to, co znajdowało się za wschodnią granicą, było obłożone cenzurą, a nowych przewodników jeszcze nikt nie napisał. Mieliśmy też kilka kontaktów do ukraińskich znajomych naszych znajomych i rozmówki polsko-ukraińskie, z których zdążyłam wcześniej nauczyć się na pamięć kilku rozdziałów.

Do Lwowa dotarliśmy późnym wieczorem. Nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu. Byliśmy zdani tylko na siebie, parę wyuczonych zdań po ukraińsku i kilka numerów telefonów do obcych ludzi. Dziś wydaje mi się nieprawdopodobne, że na opustoszałym w nocy dworcu na obrzeżach miasta znalazłam automat telefoniczny, zadzwoniłam pod jeden z zapisanych „na wszelki wypadek” numerów i… znalazłam nam nocleg. Starsza kobieta, która odebrała, po wysłuchaniu mojej artykułowanej łamanym ukraińskim prośby o polecenie jakiegoś hotelu powiedziała:

– Biedne dzieci! Nie macie gdzie spać! Przyjeżdżajcie natychmiast do nas!

Niestety nie pamiętam dziś ani jej imienia, twarzy, ani adresu w lwowskim blokowisku, do którego cudem dotarliśmy. Następnego dnia podziękowaliśmy za gościnę, planując znaleźć inną kwaterę, ale nasi gospodarze nie zgodzili się na to, nalegając, żebyśmy zostali u nich. Takiej gościn­ności nie doświadczyłam nigdy przedtem – ani nigdy później.

Nikt z naszej trójki nie miał kresowych korzeni, nie znaliśmy sentymentalnych opowieści o mieście, nie mieliśmy kontaktów z miejscowymi Polakami, więc braliśmy Lwów takim, jakim był. Już pierwszy wyjazd sprawił, że zakochałam się w Ukrainie i szukałam możliwości, aby odwiedzać ją częściej. Po kilkunastu wyjazdach turystycznych dostałam stypendium we Lwowie. Wtedy poznałam mojego przyszłego męża i w 2004 roku wróciłam – już na stałe.

W latach dziewięćdziesiątych i jeszcze do połowy lat dwutysięcznych Lwów dostarczał wrażeń zupełnie innych niż dziś. Nie było to na pewno, jak głosi teraz turystyczne hasło, „miasto otwarte dla świata”. Nie było infrastruktury, a wodę puszczano tylko w godzinach porannych i wieczornych, z przerwą od dziewiątej do osiemnastej. W dodatku była tak zanieczyszczona, że mieszkańcy nalewali ją wcześ­niej do dużych słoi i czekali, aż na dnie zbierze się gruba warstwa osadu, zanim użyli jej do zupy czy herbaty. Bary i jadłodajnie przypominały raczej te z filmu Miś (dziś mi za nimi tęskno, bo nastawione na turystów lokale wyparły je prawie całkowicie). Nocleg w centrum można było znaleźć już za dwa dolary, ale nie było niczym dziwnym spanie w hotelu w śpiworze lub nawet we własnej pościeli. Za prysznic płaciło się dodatkowo, a arogancja obsługi i karaluchy były gratis. Jednocześnie zachwycała architektura – miasto wyglądało, jakby od czasów wojny tylko nieco się przykurzyło. Secesyjne kamienice, bogato wyposażone świątynie, eleganckie gmachy teatrów, banków i muzeów kontrastowały z postsowiecką biedą prywatnych mieszkań, upadających fabryk i barów z tanią wódką. Sami mieszkańcy, zajęci codzienną walką o byt, zdawali się nie dostrzegać jego piękna. Jednocześnie miasto żyło, a pod powierzchnią wręcz kipiało. Świadomość odrębności od reszty kraju była tak duża, że lwowscy Ukraińcy czuli się awangardą, Piemontem, który nauczy resztę, czym powinna być Ukraina. To tutaj, w największym ukraińskojęzycznym mieście świata – a nie w stolicy – najaktywniej dyskutowano o tym, jaka będzie przyszłość kraju, tu rodziły się idee narodowe i patriotyczne, tu kiełkowały kolejne rewolucje, a nawet powstały idee separatyzmu galicyjskiego – miałby on uchronić ten ostatni bastion ukraińskości przed totalną rusyfikacją, którą, zdaniem separatystów, prowadziły władze państwowe4. Tu działały środowiska ukraińskiej inteligencji. Część moich znajomych była dysydentami, inni uważali się po prostu za patriotów – kolekcjonowali sztukę ludową, chodzili na zebrania inteligencji greckokatolickiej, odczyty i wystawy. Niektórzy otwarcie nazywali siebie nacjonalistami. To oni odkryli przede mną krąg ludzi, którzy kochali Lwów równie mocno jak Polacy (byli wśród nich lwowiacy z przedwojennym rodowodem, co we współczesnym Lwowie, dotkniętym powojennymi wysiedleniami, jest rzadkością) i dla których miasto było ważnym ośrodkiem ich – uciskanej przez komunistów – kultury, którą zresztą chętnie się dzielili.

Środowisko lwowskich Polaków poznałam później. Nie jest ich wielu (nigdy nie mówcie o nich „Polonia”, mogą uznać to za obraźliwe – Polonia to ci, którzy wyjechali z ojczyzny, oni zaś nigdy tego nie zrobili). Spis z 2001 roku wspomina o sześciu i pół tysiącu osób (mniej niż jeden procent ludności Lwowa5), różne szacunki podają czasem liczby wielokrotnie wyższe, ale dwie szkoły polskojęzyczne – każda licząca około trzystu osób – mają problemy z zapełnieniem ławek wyłącznie Polakami. Poza tym działają cztery polskie grupy przedszkolne, kilkanaście towarzystw, radio, gazeta, jeden teatr, jeden klub sportowy i drużyna harcerska. Większość polskich organizacji nie ma strony w internecie, nie ogłasza się w miejscowej polskiej prasie. Polacy nie wykształcili żadnej siły politycznej, która reprezentowałaby ich interesy, czy to w radzie miejskiej Lwowa, czy tym bardziej w strukturach państwowych.

Liczba organizacji wciąż rośnie, zwłaszcza tych młodzieżowych, ponieważ zaczęło odchodzić pokolenie, które pamiętało szykany okresu sowieckiego, a doszło do głosu nowe – legitymujące się Kartą Polaka. Wraz z wejściem w 2008 roku ustawy o Karcie wiele osób nagle przypomniało sobie o swoich korzeniach i zaczęło nadrabiać zaległości z języka i kultury polskiej w zamian za wymierne korzyści, które daje Karta w Polsce. Są też osoby, które mają polskie pochodzenie, ale z różnych przyczyn nie znają kultury ani nawet języka. Ich rodzice chcieli uchronić swoje dzieci przed szykanami – albo na odwrót, wierzyli w komunizm i nowego, radzieckiego człowieka, przystosowali się do nowej rzeczywistości i zasymilowali; albo byli odcięci od kontaktów z innymi Polakami, wychowywali się w rodzinach mieszanych, byli sierotami, w końcu – płynęli z prądem lub byli po prostu zbyt leniwi, jak pewna pani, która zaczepiła mnie po ukraińsku w kolejce pod konsulatem:

– Pani też na Kartę Polaka?

– Nie, mam polski paszport.

– I jak, ciężko było? Oj, a ja głupia, mogłam czytać „Trybunę Ludu”, którą dziadziuś prenumerował, przynajmniej język byłby z głowy!

Znam wiele takich osób. Najczęściej nie afiszują w żaden sposób swojego pochodzenia, nie należą do organizacji, czasem nawet nie przywiązują wagi do swoich korzeni. Dlatego właśnie odpowiedź na pytanie, ile właściwie jest Polaków we Lwowie, nie jest wcale prosta. Ci, którzy zachowali swoją tożsamość wbrew przeciwnościom, stanowią właśnie tę niezbyt liczną, ale widoczną i aktywną grupę. Trzeba zrozumieć, że w czasach ZSRR można było bez przeszkód wpisać sobie w dowodzie narodowość polską, ale już posyłanie dzieci do polskiej szkoły nie było dobrze widziane, za chodzenie do kościoła groziło zwolnienie ze stanowiska, a za potajemne nauczanie religii lub innej niż oficjalna wersji historii – łagry. Nic dziwnego, że środowisko to ukształtowało się specyficznie. Było hermetyczne i na swój sposób elitarne. Tak długo jak trwał komunizm do tej grupy można było dołączyć tylko (poza nielicznymi wyjątkami) przez urodzenie się w polskiej rodzinie.

W miarę upływu czasu przekonałam się jednak, że niezależnie od okazywanej mi sympatii i liczby posiadanych przyjaciół, wszystkich stopni wtajemniczenia nie osiągnę nigdy. Z jednego powodu – nie urodziłam się we Lwowie i nigdy nie będę jedną z nich. Nigdy nie zrozumiem pewnych rzeczy, zawsze zadam jedno pytanie za dużo, będę się dziwić czemuś, co oczywiste, lub powiem coś, co nigdy nie miało zostać wypowiedziane.

Dzisiejszy Lwów jest zupełnie innym miastem. Czerpie całymi garściami ze swojego turystycznego potencjału, jest „otwarty dla świata”, przynajmniej na poziomie reklamowych haseł. Jest pełen hoteli i restauracji, które prześcigają się w oryginalnych pomysłach, byle tylko zainteresować turystę z innych regionów kraju czy z zagranicy. Polaków przyciąga do Lwowa jego historia, Ukraińców – oryginalna w skali kraju architektura. Wraz ze wzrostem ruchu turys­tycznego we Lwowie istotna stała się kwestia remontów i renowacji zabytków, a także sposobu prezentacji wspólnego dziedzictwa kulturowego i podejścia do niego. Okazało się, że Lwów, który odwiedzają Ukraińcy, i ten, który widzą (lub chcą widzieć) Polacy, to dwa zupełnie różne miasta.

Polacy postrzegają Lwów przez pryzmat mitu kresowego, który każe nam wciąż myśleć o Ukrainie jak o części większej całości, jak o narośli, która nie może żyć samodzielnie. Większość Polaków w Ukrainie była tylko we Lwowie i myśli, że tak wygląda cały kraj.

Fontanna z z postacią Neptuna znajduje się w jednym z czterech narożników lwowskiego rynku. Fot. Bartosz Dziwak (u góry) Lwowski ratusz. Z wieży można podziwiać panoramę miasta. Fot. Bartosz Dziwak (na dole)

Często spotykam się z ludźmi przekonanymi, że wszystko na Kresach było „nasze”. „Gdyby ze Lwowa zabrać wszystko, co zbudowali tam Polacy, to zostałby tylko pomnik Bandery” – napisał w komentarzu na mojej stronie internetowej anonimowy czytelnik. Mało kto bierze pod uwagę, że we Lwowie jedną trzecią mieszkańców stanowili Żydzi, a kolejne kilkanaście procent Ukraińcy6. Oni również mieli swój wkład w budowę miasta – zarówno fizyczny, jak i duchowy. Tak zresztą pokazują Lwów turystom przewodnicy: Polakom to, co polskie, Ukraińcom – co ukraińskie. „Swój do swojego po swoje”. Zapomnieliśmy, że Rzeczpospolita była państwem Obojga – a faktycznie trojga, czworga, wielu – Narodów i łatwo przypisujemy wyłącznie sobie wszystkie jej zdobycze i zwycięstwa. Z punktu widzenia historiografii wymienne stosowanie do okresu przed rozbiorami nazw Rzeczpospolita i Polska jest błędem – Polska była tylko częścią Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W nomenklaturze anglojęzycznej przedrozbiorowa Rzeczpospolita określana jest słowem Commonwealth, co można także przetłumaczyć jako „wspólne bogactwo”. Dziś nie chcemy się tym bogactwem z nikim dzielić. Dobrym przykładem tego było oburzenie, jakie wywołała reklama zachęcająca do odwiedzenia Żółkwi, wykorzystująca ukraińskie barwy narodowe i historyczną postać założyciela miasta: „Stanisław Żółkiewski. Założył Żółkiew. Zdobył Moskwę”. Twórcy reklamy zastrzegli od razu, że „ma ona wyłącznie promocyjny charakter, nie zawiera aluzji czy twierdzeń co do przynależności etnicznej bohatera, nie ma na celu obrażania czyichkolwiek uczuć”. „Kolory zostały użyte w celach patriotycznych w związku z wydarzeniami na wschodzie Ukrainy. Nie można negować wspólnej spuścizny wielu narodowości, które tu mieszkały”7 – napisano. Mimo to wykorzystanie postaci hetmana wielu Polakom się nie spodobało: „Pewnie się dowiemy, że był to Ukrainiec, wypadałoby nie fałszować historii” – komentowano w internecie. Jestem pewna, że gdyby w reklamie Żółkwi nie wspomniano o Żółkiewskim, reakcja byłaby identyczna: Gdzie Żółkiewski?! Wypadałoby nie fałszować historii!

Polacy skarżą się także, że Ukraińcy niszczą polskie zabytki. Niszczą, ale nie dlatego, że te obiekty są polskie – to zdarza się rzadko. Niszczą przez brak funduszy na remonty, złą gospodarkę, brak odpowiedniej kontroli, brak świadomości, głupotę, chęć zysku. Z tych samych powodów Ukraińcy niszczą zresztą i własne zabytki – i z tych samych powodów niszczeją także zabytki w Polsce.

Bardzo obrazowy jest przypadek cerkwi w Sławsku, położonej około stu kilometrów od Lwowa. Nie ma ona nic wspólnego z Polakami, została wybudowana dla Ukraińców i przez Ukraińców. Cerkiew pochodzi z 1901 roku, jej ówczesny proboszcz, za radą arcybiskupa greckokatolickiego Andrzeja Szeptyckiego, znanego mecenasa sztuki, zaprosił do prac nad wnętrzem wybitnych ukraińskich artystów okresu secesji: Modesta Sosenkę i Juliana Bucmaniuka. W 2019 roku wspierany przez parafian proboszcz przeprowadził w nim samowolny remont. Skuto cenne freski i zdemontowano ikonostas. Mimo natychmiastowego nagłośnienia potrzeby ratowania historycznego wyposażenia cerkwi środowiska artystyczne i konserwatorskie ze Lwowa nie zdołały zapobiec katastrofie. Kiedy wokół remontu cerkwi zaczęło się robić gorąco, ksiądz przyspieszył prace, a komisja, która miała zbadać sprawę, zastała tylko kupkę gruzu ze zbitych tynków. Remont zabytku został przeprowadzony bez dokumentów czy choćby konsultacji, tylko i wyłącznie według uznania i gustu miejscowego księdza. Niestety instytucje państwowe są w tym zakresie prawie całkowicie bezradne.

Cmentarz Obrońców Lwowa często odwiedzany przez Polaków jest częścią Cmentarza Łyczakowskiego. Fot. Bartosz Dziwak

Lepiej radzą sobie struktury samorządowe. Lwów, mimo iż cierpi z powodu chaotycznej zabudowy i dzikiej deweloperki, która woli zburzyć historyczną willę, aby na jej miejscu wybudować kolejny blok mieszkaniowy, i tak jest w tej kwestii o kilka kroków przed resztą Ukrainy. Ochroną zabytków w mieście kieruje Biuro Spuścizny, którego aktywna działalność jest obiektem zazdrości w innych his­torycznych miastach Ukrainy. Biuro zajmuje się działal­nością konserwatorską i oświatową, pozyskaniem sponsorów, jest między innymi partnerem w restauracjach prowadzonych z polskich funduszy, wydało także informator dla mieszkańców – o tym, jak właściciele mieszkań i lokali usługowych w starych kamienicach mogą zadbać o historyczną spuściznę8. Lwów ma także swój własny rejestr zabytków, który – w odróżnieniu od państwowego – tylko w kategorii „architektura” zawiera ponad dwa tysiące pozycji. Tu pracownicy przedsiębiorstw komunalnych nie mogą już bezkarnie zbijać sztukaterii z fasad, nie da się nawet niepostrzeżenie wynieść na śmietnik starych drzwi lub okien – sąsiedzi doniosą. We Lwowie działa miejski program restaurowania balkonów i drzwi wejściowych do kamienic. Mieszkańcy budynku muszą opłacić tylko część prac, resztę pokrywa miasto lub sponsorzy. Wyremontowano tak już ponad setkę drzwi.

Co roku powiększa się też grono ludzi, którzy działają na rzecz odnowy zabytków jako wolontariusze. Młodsze pokolenia, nawet jeśli ich rodzice czy dziadkowie przyjechali do Lwowa z odległych stron, sami czują się już zakorzenieni, lepsi, bardziej kulturalni i „zachodni” od tych, którzy we Lwowie mieszkają od niedawna, a także od mieszkańców innych regionów. Lwowiacy w ogóle w wielu dziedzinach lubią uważać się za tych, którzy świecą przykładem.

We Lwowie przekonałam się, że można wynająć lub nawet kupić cudze życie i wprowadzić się do niego.

Od kiedy zamieszkałam tu na stałe, zmieniłam mieszkanie cztery razy. Pierwszym zdziwieniem, którego doznałam, było to, że ludzie wynajmują mieszkania, w których zostawili rzeczy – swoje lub swoich bliskich. I nie chodzi tu bynajmniej o meble, a o rzeczy najbardziej osobiste.

W pierwszym mieszkaniu znalazłam na przykład do połowy rozwiązane węgierskie krzyżówki i blaszany kubeczek z napisem „0,25 l, do nauki” – jedyne, co mi przyszło wtedy do głowy, to że służył on do nauki picia wódki w większych ilościach, ale jego prawdziwego przeznaczenia nigdy nie odkryłam. Z tego mieszkania, położonego w blokowisku, przeprowadziłam się do oficyny w kamienicy sąsiadującej z Cmentarzem Łyczakowskim. Mieszkanie było niewielkie i ciemne, miało wejście z podwórka wprost do kuchni i zagrzybioną na czarno łazienkę. Poprzedni właściciele wyprowadzili się stąd do willowej dzielnicy niemalże w popłochu, zostawiając połowę swojego dobytku, w tym wszystkie książki. Wpadali czasem, kiedy potrzebowali którejś pozycji z bogatego księgozbioru. Wszystkie moje sąsiadki handlowały kwiatami przed wejściem na cmentarz. Pewnego dnia jedna z kwiaciarek zaprosiła mnie do siebie. Jej mieszkanie mieściło się w dawnych składzikach war­sztatów kamieniarskich. Przypominało celę więzienną – miało tylko jedno pomieszczenie, ciemne i ciasne, z maleńkim okienkiem tuż pod sufitem. Na korytarzu, wspólnym dla jeszcze kilku podobnych apartamentów, znajdowało się ujęcie wody. Toaleta była w piwnicy w sąsiednim skrzydle. Sąsiadka opowiedziała mi, że swoje mieszkanie zostawiła córce, a z pozostałych oszczędności kupiła to. Kosztowało dwa i pół tysiąca dolarów. Za dwanaście tysięcy można było wtedy kupić trzy pokoje w prestiżowej dzielnicy. Za wynajem swojego lokalu płaciłam pięćdziesiąt dolarów miesięcznie.

Najbardziej jednak utkwiło mi w pamięci mieszkanie koło politechniki, choć mieszkaliśmy w nim najkrócej. Zostało wynajęte przez syna wieloletniej właścicielki dosłownie tydzień po jej śmierci. Mój mąż z kolegą osobiście „wynosili” przez okno wersalkę zasikaną przez zmarłą staruszkę. W mieszkaniu zostało całe jej życie – ubrania, sprzęty kuchenne, książki, leki, portret z młodości, który wisiał na ścianie. „Nasza babcia” (szybko się nią stała) przynajmniej nie była anonimowa. Dowiedzieliśmy się, że była rosyjską Żydówką, która przyjechała do Lwowa z rodziną zaraz po wojnie. Albo więc byli wysokiej klasy specjalistami w przemyśle, albo funkcjonariuszami aparatu represji, bo przeważnie takich ludzi sprowadzała z Rosji sowiecka władza.

Pozostałości polskich szyldów na lwowskich kamienicach. Fot. Bartosz Dziwak

Kobieta na fotografii lekko się uśmiechała spod czarnego kapelusza ozdobionego piórem. Trzy idealne loki opadały na czoło, smukłą szyję otulała jedwabna apaszka w kwiaty. Obok był mąż, w marynarce i pod krawatem. Z tyłu podpis po rosyjsku: „Drogiej mamusi na pamiątkę od córki i zięcia, 5 V 1950 r.”.

W jednej z szaf znaleźliśmy cały album takich zdjęć. Na ich oglądaniu, szukaniu podobieństw i więzów rodzinnych zszedł nam cały wieczór. Nawet nie zauważyliśmy, jak zalaliśmy łazienkę.

Mieszkanie miało dziwny układ, jak się potem okazało, dlatego że było połówką większego, przedwojennego. Wejście z klatki schodowej zamurowano, zostały schody kuchenne z podwórza. Sąsiadka obok miała drugą część. Jej dostał się salon i łazienka, „naszej babci” – drugi pokój i kuchnia, która przez dłuższy czas była wspólna, dopiero w latach sześćdziesiątych zamurowano przejście, a sąsiadka jakoś się urządziła po swojej stronie.

Takie samo mieszkanie z historią kupiliśmy na własność. Secesyjna kamienica z czasów panowania Franciszka Józefa, wysokie na trzy i pół metra sufity, niemal niezmieniony układ pomieszczeń, dwa wejścia, cztery balkony, przedwojenne meble, stolarka, parkiety, piece kaflowe i nawet płytki na ścianie w łazience! Oczywiście wszystko do generalnego remontu. Mieszkanie po wojnie zostało podzielone na dwa mniejsze, komunalne – ale tylko na papierze. Podobnie jak to przy politechnice miało wspólną kuchnię, a także łazienkę. Jedno mieszkanie przypadło ormiańskiemu oficerowi Armii Czerwonej, drugie dostał lotnik, Rosjanin. Prawowitym właścicielom, Polakom, zezwolono jeszcze przez jakiś czas mieszkać w jednym pokoju, aż wyjechali na Ziemie Odzyskane. Nie zabrali wiele – na pewno nie było miejsca na meble, ale został także komplet sztućców do ryb z monogramem, szpiegowski słowniczek rosyjsko-niemiecki wielkości pudełka zapałek i talerzyk do wyciskania cytryn z napisem Karlsbad.

Kupiliśmy więc formalnie dwa mieszkania, z dwoma adresami, od dwóch właścicieli. Były to dzieci lotnika – syn Jurij, spadkobierca jednej połowy, i córka Halina, która wykupiła mieszkanie Ormianina, kiedy się usamodzielniła. Byli pokłóceni i każde obgadywało drugie za jego plecami. Pewnie dlatego sprzedawali to mieszkanie od dwudziestu lat.

Halina zabrała ze sobą wszystko oprócz marnej kopii obrazu jakiegoś Riepina czy Sierowa, a Jura ze swojej części zabrał tylko książki i szczoteczkę do zębów.

Do całego majdanu rzeczy przedwojennych dołączyły cierpliwie gromadzone w czasach ZSRR wycinki z kroniki sportowej, bombki na choinkę, szlafrok w pasy, stoper, który spieszył się o dziesięć sekund na minutę, przetwory z lat siedemdziesiątych, zdjęcia, pukiel włosów („Jura, 16”), pudełko baretek od sowieckich orderów, a nawet cały pojemnik kawałków szarego mydła. Był też wydrapany na framudze cyrylicą napis „Jura”, który zostawiliśmy na pamiątkę.

Jura zostawił nam bez żalu wszystkie meble, w tym secesyjną toaletkę i pianino Białoruś (jak się potem dowiedzieliśmy, należało do siostry). Wśród mebli był także podrapany przez kota okrągły stół z rzeźbionymi nóżkami. Kiedy poznaliśmy sąsiada z góry, zapytał, czy nie było w mieszkaniu czasem okrągłego stołu z rzeźbionymi nóżkami.

– Jeśli wam na nim nie zależy, odkupię go. To mój dziadek przywiózł z Moskwy – powiedział. Okazało się, że nasz sąsiad jest synem ormiańskiego oficera i urodził się w naszym mieszkaniu. Ostatecznie jednak ze stołu zrezygnował. Później wyszło na jaw, że to nie z Moskwy, a „zdobyczny”, z jakiegoś mieszkania na Łyczakowskiej.

Mieszkanie w cudzych mieszkaniach i życie w cudzych życiach towarzyszy więc lwowianom od końca II wojny światowej, kiedy nowe władze wysiedliły praktycznie wszystkich rdzennych mieszkańców miasta – nie tylko Polaków, ale i Ukraińców, osiedlając na ich miejscu kadry z Rosji oraz wschodniej Ukrainy i siłę roboczą z pobliskich wsi. Nie wszyscy uświadamiali sobie, że z ich pięknym apartamentem w nowo podbitym mieście powiązana jest jakaś ludzka tragedia. Dziś potomkowie skrzywdzonych i krzywdzicieli mieszkają razem w jednym państwie i na nowo uczą się ze sobą żyć. Jedną z takich historii opisała ukraińska blogerka Ustia Stefanczuk:

Po wojnie do mieszkania babci wprowadziła się inna rodzina. Przez kilka dni obserwowała ona, jak „nowi” rozgaszczali się w ich mieszkaniu, nosili ich kapcie, skonfiskowali rower i lalki. Po powrocie z zesłania – patrzenie na ten, cudzy już, dom z daleka… A kiedy po pięćdziesięciu latach chciała wejść choćby na podwórko, nie wpuścili – „jaki dom rodzinny, o czym pani mówi, my tu całe życie mieszkamy, od czterdziestego siódmego”9.

We Lwowie wiele osób ma podobne wspomnienia z dzieciństwa, więc opowieść wywołała falę komentarzy, takich jak te:

Byłam w domu u koleżanki. Nawet wtedy, jako na dziecku, zrobiła na mnie wrażenie kolekcja porcelanowych figurek, srebrne talerze i ogromna waza na zupę, fortepian, parkiet z cennych gatunków drewna. Koleżanka powiedziała: dziadek się tu wprowadził i wszystko to mu się „dostało”.

Bratowa dziadka opowiadała, że kiedy przyjechali z Petersburga, wszystko już było dla nich gotowe – i meble, i nawet portrety w mieszkaniu wisiały. Wtedy babcia wtrąciła – przecież te portrety do kogoś należały, a ci ludzie gdzieś się podziali. Na co dostała odpowiedź: nie pomyślałam…

Dziadek znajomej dostał mieszkanie, w którym było wszystko – nawet ubrania i naczynia. Babcia wszystko, oprócz dużych mebli, spakowała i wyniosła do osobnego pokoju. Nikt nie miał prawa tego ruszać, czekała, aż pojawią się gospodarze, żeby im to oddać. Zmarła w 90., a te rzeczy nadal leżą nieruszone.

Panorama Lwowa z widokiem na Stare Miasto. Fot. z archiwum autorki

Jednak dziś takich historii i takich mieszkań jest coraz mniej. Trudno kupić lokal, który ominął jewroremont, euroremont – panele, kartongips, plastikowe okna. Jewroremont to nie tylko remont, ale też filozofia i styl życia, tania wersja Europy, wymalowane farbą Śnieżka marzenia o lepszym życiu. Jeszcze kilka lat temu było to „najlepsze”, a na pewno najdroższe, co można było dostać na rynku nieruchomości. Agenci i właściciele prześcigali się w wymienianiu jednym tchem, ile to cennych, historycznych elementów wyrzucili z mieszkania, aby podnieść jego standard. Bo mimo wszystko najbardziej cenione były wciąż mieszkania w starej, przedwojennej zabudowie, przede wszystkim tak zwany polski lux, czyli domy z lat trzydziestych, budowane tak solidnie, że nawet współczesne „elitarne” inwestycje nie mogą się z nimi równać pod względem trwałości i komfortu. Co prawda w pakiecie ze starym mieszkaniem w dobrej dzielnicy otrzymywało się zasikaną klatkę schodową i byłego kagiebistę za sąsiada, o czym nas uprzedzano, i co się ziściło.

Jewroremont ma swoje charakterystyczne cechy, które pewnie kiedyś będą opisywane w podręcznikach do historii sztuki. Poza wymienionymi jest to koniecznie podwieszany lub, w wersji VIP, naciągany sufit w fantazyjne wzory, gipsowe sztukaterie kupowane na metry w marketach budowlanych, ściana wyłożona sztucznym kamieniem, szafa przesuwna, łóżko w stylu neobaroku zajmujące całą sypialnię, żyrandol ze sztucznych kryształów i również sztuczny krzew różany. Ściany najlepiej w jaskrawych odcieniach zieleni i różu. W wersji VIP – dodatkowo robiony na zamówienie witraż, „antyczne” gipsowe kolumny, kominek i akwarium z rybkami. I duża liczba elementów w kolorze złotym.

Dziś jewroremont powoli odchodzi do lamusa. Wypierają go nowe style: skandynawski, loftowy. W centrum Kijowa otwarto showroom z designerskimi meblami produkcji ukraińskiej, których nie powstydziliby się i w Mediolanie. Mieszkanie pary lwowskich architektów, w którym umiejętnie połączono stare z nowoczesnym, trafiło na strony prestiżowego portalu o architekturze Archdaily.com. Idzie moda na to, co autentyczne, co niesie ze sobą jakąś historię. Przeglądając niedawno ogłoszenia w dziale nieruchomości, pierwszy raz natrafiłam na takie, w którym agent zachwalał stare okna i parkiety, wspominał o architekcie, epoce i stylu. Mało tego: ten, kto zdecyduje się na kupno, otrzyma gratis secesyjną lampę i portret ślubny przedwojennych właścicieli.

Lwów, największe ukraińskojęzyczne miasto na świecie, miejsce urodzenia lub działalności setek wybitnych Ukraińców, kolebka idei narodowych, stolica kultury ukraińs­kiej, jest jednocześnie dla Ukrainy bardzo niereprezentatywne. Nie doświadczymy tu dualizmu językowego ani problemów z tożsamością; Lwów nie boryka się ze spadkiem po carskiej Rosji ani ZSRR, który w bardzo małym stopniu odcisnął swoje piętno w mieście. Nie zobaczymy tu starych i imponujących zabytków ukraińskich z doby Rusi Kijowskiej czy Kozaczyzny, brakuje kijowskiego rozmachu, nowoczesności i otwartości. „Ze Lwowa Ukrainy nie zobaczysz” – twierdzi kierownik grupy socjologicznej Rating, Oleksij Antypowicz10. Gdzie w takim razie można zobaczyć Ukrainę? I jak ona wygląda?

4Na odynattsatomu rotsi isnuvannia Ukrajins’koji derzhavy v zakhidnykh oblastiakh use chastishe vedutsia dyskusji dovkola stvorennia okremoi rehionalnoi derzhavnoi struktury, https://www.radiosvoboda.org/a/891815.html, data dostępu: 11.01.2022.

5 Wyniki spisu powszechnego z 2001 r., http://2001.ukrcensus.gov.ua/results/general/nationality/lviv/fizycz, data dostępu: 11.01.2022.

6 K. Wnęk, Przemiany demograficzne we Lwowie w latach 1829–1938, „Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Jagiellońskiego” 2008, „Prace Historyczne” z. 135, s. 114.

7 Facebook, Strona Informacji Turystycznej m. Żółkiew, https://www.facebook.com/zhovkvatic/posts/2407081162732837/, data dostępu: 13.01.2022.

8 Byuro Spadshhyny, https://spadshchyna.lviv.ua/, data dostępu: 21.12.2021.

9 U. Stefanchuk, post na Facebooku, https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=3476668825694931&id=100000555442445, data dostępu: 18.12.2021.

10 O. Buzena, U „reytynhu” poyasnyly, chomu 41% ukrayintsiv pohodylysya iz tezoyu pro „odyn narod” z rosiyeyu, https://tvoemisto.tv/news/u_reytyngu_poyasnyly_chomu_41_ukraintsiv_pogodyvsya_iz_tezoyu_pro_odyn_narod_122000.html, data dostępu: 20.12.2021.

Ukraina chce być sobą

Dziś, trzydzieści lat po ogłoszeniu niepodległości, wciąż nie wszyscy są przekonani, że „Ukraina to nie Rosja”. Mają na to wpływ zarówno historia, jak i uwarunkowania językowe czy religijne, a przede wszystkim wciąż aktywna rosyjska propaganda, która promuje tezę, że Ukraińcy i Rosjanie są właściwie jednym narodem. Takie stwierdzenia wielokrotnie padały z ust rosyjskiego prezydenta i choć jest on odbierany w Ukrainie skrajnie negatywnie, to z jego słowami zgadza się aż 41 procent ukraińskiego społeczeństwa. Najwięcej na wschodzie kraju, który najdłużej pozostawał pod rządami rosyjskimi, najmniej – na zachodzie, który przez ostatnie stulecia był pod rządami austriackimi i polskimi.

W powszechnej świadomości ukraina to słowo oznaczające region położony na skraju (u kraju). Ale – skraju czego? Polacy tłumaczą sobie, że Rzeczpospolitej, Rosjanie – że Rosji. Jednak żadna z tych hipotez nie jest prawdziwa. Nazwy Ukraina użyto pierwszy raz (a raczej: ten zapis jest najstarszy spośród zachowanych) w 1187 roku w Latopisie Kijowskim, przy opisie śmierci jednego z książąt, za którym „Ukraina wielce rozpaczała”11. Kroniki z XII wieku wspominają o Ukrainie jako o terenach wokół Kijowa, Podolu po Zbrucz i okolicach współczesnej Winnicy, Wołyniu, a nawet okolicach Chełma, Zamościa i Białej Podlaskiej. Ukraina była wówczas po prostu synonimem słów ziemia, kraina, kraj.