Uciekałem przed zimą - Cédric Gras - ebook + książka

Uciekałem przed zimą ebook

Cédric Gras

3,5

Opis

Myśl o opisaniu rosyjskiego Dalekiego Wschodu wygnała autora z ciszy moskiewskiej Biblioteki im. Lenina na najdalsze krańce Ziemi. Żmudne przedzieranie się przez raporty i dane, które początkowo miało stać się doktoratem z geografii, zmieniło się w nostalgiczną podróż. Podróż, której towarzyszyła metafora jesieni, która jest „hymnem na cześć smutku, ale nie rozpaczy”. Owocem tej wyprawy stała się fascynująca książka spod znaku „geografii narracyjnej” – bardzo szczególnego rodzaju pisarstwa, w którym uczone odkrycia splatają się z opowieściami o rozmaitych, czasem najdziwniejszych, perypetiach.
Jak pisze Cédric Gras we Wstępie: „Chciałem nasycić moje oczy tym Dalekim Wschodem, przybliżyć go, spisać ciekawe miejsca, opowiedzieć ich historię i współczesność, przepowiedzieć przyszłość. Rosji nad Pacyfikiem nie da się wyjaśnić. Można tylko o niej opowiadać”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘPGEOGRAFIA NARRACYJNA

 

Myśl o tej podróży zrodziła się w ciszy obszernej czytelni Biblioteki im. Lenina. Moskwa była ogromna tak jak kraj, którym rządzi. Spędzałem dni, krążąc po cichych, wyłożonych chodnikami korytarzach tego przybytku radzieckiej wiedzy. Całe pokolenia studentów euroazjatyckich przeglądają tu niezliczone prace naukowe oprawione w kartonowe okładki. Rzesze akademików wszelkiego rodzaju czerpią swoją erudycję z książek prezentujących aktualny stan wiedzy, od geologii Swanetii czy aeronautyki w warunkach arktycznych, aż po transkrypcję koreańskiego na cyrylicę. Moją uwagę zaprzątał wyłącznie rosyjski Daleki Wschód.

Czytając nastrojowe opisy wybrzeży Morza Ochockiego i Japońskiego, urzeczony przedziwnymi nazwami geograficznymi, zaczynałem mimowolnie podróżować w myślach, poczynając od Czukotki, „Ultima Thule[1] Azji Północnej”, aż po „smagany wichrami Władywostok”. Zapamiętywałem takie zdania, porywały mnie, rozbudzały wręcz dziecięce marzenia… I wtedy mój wzrok błądził gdzieś na wysokości stalinowskich plafonów z tamtych czasów. Z kolei koledzy pisarze raczyli mnie „zorzą polarnych nocy” czy „roziskrzonymi plażami Pacyfiku”. Ich utwory nosiły tytuły w rodzaju: Sam na sam z morsami i tygrysami czy Wybrzeża wschodzącego słońca.

Przez dłuższy czas przebywałem we Władywostoku. Oglądałem wielokrotnie poranne świetlne kręgi nad horyzontem, podczas gdy o tej samej porze w Petersburgu – siedem stref czasowych na zachód – wystrojeni nocni birbanci „zaliczali” kolejne dyskoteki. Naukowcy radzieccy opiewali dalekie wybrzeża północnego Wschodu. Ale czas postępu technicznego i romantycznych wypraw musiał ustąpić miejsca rzeczywistemu światu. Dyktatura rynku i „tygrysy kapitalizmu” terroryzowały rosyjski Wschód. Wróciłem stamtąd do Moskwy, ażeby tu zabrać się do pracy nad doktoratem z geografii. Miałem ochotę na naukowe rozważania nad gospodarczą ruiną rzeki Amur, wybrzeży Sachalinu i dezorganizacyjnym zamętem we Władywostoku. Mimo wszystko pragnąłem odnaleźć jakiś złoty środek, jakąś nadzieję dla Dalekiego Wschodu Rosji i jej mieszkańców.

Wraz z upadkiem Związku Radzieckiego – pojedynczym, wielkim i specyficznym – Rosja wschodzącego słońca po prostu się zawaliła. Setki tysięcy ludzi spakowało swoje manatki. Ponad połowa tutejszej ludności zniknęła w ciągu jednego dziesięciolecia. Niewyobrażalna brutalność otwarcia na świat i wycofywania się państwa uderzyły również w ludzi mieszkających w głębi tajgi. Daleki Wschód Rosji, jego ambicje, a także jego karczownicy zostali nagle osieroceni przez moskiewskiego gwaranta. Cały ten region był uzależniony od Moskwy niczym samotna wyspa zdana na łaskę metropolii. Na północnym Wschodzie nastąpił jakiś nagły krwotok, który uczynił ciało radzieckiego kolosa na wpół obumarłym, bezkształtnym, niezdolnym do działania. Na południu ucieczka ludności przyjęła charakter nieodwracalny. Jej liczba zmalała z ośmiu do siedmiu milionów na przełomie 2000 roku, zanim spadła do sześciu milionów, co oddaje stan obecny. W tym samym okresie Chiny, Japonia i Korea przeżywały swoją prosperity, a Pacyfik stał się modnym oceanem, ku któremu zwracała się Ameryka.

Odczuwałem głęboką empatię dla tych odległych wschodnich regionów. Poznałem ich południowe wybrzeża w tym samym stopniu co Kamczatkę i Kołymę. Wielka Rosja podnosiła głowę, ale wyzwania pozostawały niezliczone. Pragnąłem to wszystko lepiej zrozumieć, przeszukiwałem zasoby Biblioteki im. Lenina, starałem się przeczytać wszystko, co dotyczyło rosyjskiego Dalekiego Wschodu, Dalnyj Wostok… Można to nazwać uroczyście „badaniami naukowymi”, ale ja odnosiłem wrażenie, że unoszę jedynie jakąś zasłonę, która zaciemniała ten rejon zupełnie nieznany Zachodowi. Trochę pisałem, taki brudnopis, daleki od akademickiej poprawności, zresztą forma uniwersytecka nie zadowalała mnie. Byłaby skazana na szybkie przedawnienie, pozbawiona wrażliwości. Zaprzyjaźnić się z północnym horyzontem, z górską ścieżką, pofalowanym stepem czy ciemnym lasem – to wydawało mi się najlepszym gwarantem poważnego podejścia do tematu.

I wtedy urzekła mnie forma, którą określa się jako „geografia narracyjna”. Ten rodzaj pisarstwa pozwala połączyć własne, uczone odkrycia z opowieścią o osobistych perypetiach. Ten typ literatury zyskał już uznanie w dziedzinie etnologii. Chodzi o prześledzenie zjawiska w zależności od biegu wydarzeń, w stylu przeplatającym staranną wiedzę z niewesołymi nieraz przygodami. W sposób szczery, a zarazem fachowy. Chodzi o zgodność między wiedzą a doświadczeniem. Zrezygnowałem z myśli o doktoracie, żeby podjąć naukę w szkole podróży. Chciałem nasycić moje oczy tym Dalekim Wschodem, przybliżyć go, spisać ciekawe miejsca, opowiedzieć ich historię i współczesność, przepowiedzieć przyszłość.

Rosji nad Pacyfikiem nie da się wyjaśnić. Można tylko o niej opowiadać.

[1] Kraniec świata (przyp. tłum.).

Pierwsza jesieńKRAŃCE ZIEMI

 

 

 

 

NIEKOŃCZĄCA SIĘ ZŁOTA JESIEŃ

Daleki Wschód Rosji pochłonął kilka najlepszych lat mojego życia. Śledziłem mapy z największą dokładnością. Rozmyślałem i rozważałem. Przypominam sobie pewien wieczór spędzony na nowym moście w Moskwie, naprzeciwko dworca „Kijowski”. Handlarze opatuleni w obszerne kapoty koloru khaki lub w kurtki ze sztucznego futra pakowali już swój towar, skarpety z wełny i futrzane czapki. A ponad tym wszystkim ogromne wieżowce Moskwy-Centrum, jeszcze nieukończone, odbijały w swoich szklanych elewacjach ciemnopurpurowe niebo. Włóczyłem się bez celu, zatopiony we własnych myślach. Dzień spędziłem pośród tysięcy fiszek znajdujących się w niezliczonych szufladkach Biblioteki im. Lenina. Przeglądałem mnóstwo skrótowych opisów, które długo jeszcze opierać się będą wszelkiej cyfryzacji i trwać niezmienione, podobnie jak dywany i żyrandole z czasów Stalina, nie wspominając już o nieśmiertelnych babuszkach-matrioszkach. A zatem kto się zajmował w tej dumnej Moskwie Dalekim Wschodem?

Pośród uspokajających tytułów większości uniwersyteckich opracowań natrafiłem na intrygujący tytuł z 1968 roku: Trois printemps en une année (Trzy wiosny w jednym roku). Niektórzy woleliby zapewne tytuł bardziej klarowny i konkretny. Podejrzewałem coś z gatunku poezji. Wypełniłem starannie cyrylicą podwójny druczek zamówienia i po upływie dwóch godzin przywieziono mi na małym wózeczku zamówioną książkę. Autor Siemion Szurtakow udawał się kolejno samolotem do trzech regionów Dalekiego Wschodu położonych od południa ku północy. Wobec tego najpierw podziwiał wiosnę we Władywostoku, potem, za drugim razem, już w kwietniu, w Pietropawłowsku Kamczackim i wreszcie w maju – gdzieś w regionie Jakucji, a może w Anadyrze. Przyznaję, że nie zapamiętałem trasy, ale logika podróży wprawiła mnie w marzycielski nastrój. A więc Szurtakow udawał się na północ zawsze w towarzystwie przebiśniegów. Na każdym etapie podróży witały go rozkwitające pączki kwiatów. Pierwszy rozdział rozpoczynał się tak: „Koniec świata? Ale jaki koniec, przecież każde dziecko wie, że Ziemia jest okrągła!”

To odkrycie rozweseliło mój dzień. Podobną refleksję odnalazłem później u Jeana Malaurie, kiedy żeglował w kierunku Ziemi Baffina. W dziele Les Derniers Rois de Thulé (Ostatni królowie Thule[1]*) pisze on: „Kiedy obudziłem się w Inuarfssuaq, miałem dziwne wrażenie poruszania się w czasie. Gdy płynąłem z Etah do przylądka Russel, zmiana szerokości geograficznej pozwoliła mi po raz trzeci i ostatni zarazem uczestniczyć w narodzinach wiosny”. Trzykrotnie zatem obaj autorzy obserwowali wiosnę następującą po zimie, topniejące lody i rozkwitające pąki kwiatów. To wszystko było bardziej pociągające niż pozostawanie w kręgu raportów i opracowań analizowanych w ciszy stołówki Akademii Nauk. Najlepsze, co mógłbym uczynić, to pojechać na ten rosyjski Daleki Wschód, zebrać wrażenia i odczucia. Wieczorem włóczyłem się samotnie, hołubiąc w myślach mój pomysł, co prawda nieco odmieniony. Otóż dla mojej podróży postanowiłem przyjąć inną metaforę, prawdziwą, a zarazem poetycką i błyskotliwą: jesień.

Dlaczego jesień? Ano dlatego, że Szurtakow podążał za wiosną w chwalebnych czasach radzieckiej kolonizacji krańców ZSRR. Obecnie natomiast upadek tych terytoriów i wyzwanie, jakie rzucają nowe czasy, są zdecydowanie bliższe zmierzchowej porze jesieni. Po drugie, dlatego że kocham jesień do szaleństwa. Jest hymnem na cześć smutku, ale nie rozpaczy. Okresem łagodnego spokoju, przynajmniej raz w roku. Wrzesień, październik, nierzadko też listopad to taka faza końcowa. Przystająca do flegmatycznego usposobienia tamtejszych ludzi. Co do mnie, nie lubię nowości, glansowanych obrazków rozkwitu gospodarczego, regionów, którym się we wszystkim powiodło, atrybutów postmodernistycznych czy aranżowanych krajobrazów. Jesień to przede wszystkim pora minionego czasu, sceneria wypolerowana przez czas.

Odnosiłem zawsze wrażenie, że lato to taki kolorowy obrazek namalowany przez dziecko przy użyciu kredek z pudełeczka, kredek w sześciu kolorach. Kolorach zasadniczych. A zatem mocno niebieskie niebo, białe nietknięte obłoki, trawa hojnie zielona i słońce oślepiająco żółte. Wachlarz kolorów użytych w sposób mechaniczny. Świat bez odcieni, w którym liście są mocno nasycone chlorofilem, morze lazurem, a zachody słońca jak z kart pocztowych. Takie ujęcie zniekształca już wystarczająco wakacje i porę lata. Podróż powinna mieć inny koloryt.

Gdyby jakieś bóstwo zapytało o moje życzenie, chciałbym móc wędrować ze zmierzchem i podążać za burzą. Pragnąłbym zatrzymać moment, w którym ogarnia mnie senność i zaczynają działać czary. Chciałbym jak Eos, bogini Jutrzenka, wsiadać u kresu nocy na rydwan, by potem kłusować bez końca po porannym niebie. Zachwyt nad istnieniem to odkrycie potężne i obezwładniające. Cudowność natury ma jednak charakter przemijający. Tylekroć pragnąłem, żeby świetlistość nieboskłonu trwała wiecznie, żeby ostatnie promienie słońca nie omiatały tak szybko ośnieżonych szczytów, żeby majestatu bezkresnych równin nie przytłaczało ciężkie i grafitowe niebo, żeby fiołkowe zbocza gór zachowywały jak najdłużej swoje jesienne okrycie…

Mogę bez końca przyglądać się purpurowym koronom drzew. O ile chwile szczęścia są na ogół ulotne, o tyle jesień jest szczególnie nietrwała. Przejściowa pora wiatrów i deszczy poprzedzielana momentami barwnego przepychu. Jesień to faza przejściowa. Jej istota polega na przeprowadzeniu nas z obfitości do ubóstwa. Jesień to takie delikatne światło łagodnego i umiarkowanego słońca. Zgoda i harmonia. Zrodziło się we mnie pragnienie, żeby Ziemia przestała się kręcić, nie, nie wokół swojej osi, lecz wokół Słońca. Postanowiłem zatem przedłużyć tę porę roku ulotną, a płomienną. Rozciągnąć tę ulotność, a zarazem utrwalić swoją obecność na drodze śniegów. Przeciwstawić się czasowi, przestrzeniom, przedłużyć porę jesieni i niejako zawiesić jej kres.

Dlatego wybrałem drogę ku Wielkiej Północy, przygodę w najwyższym stopniu estetyczną. Reszta mnie nie interesowała. Geografia uśmiechała się do mnie tylko wtedy, kiedy nabierała walorów poezji. Tak, zrozumiałem, że tylko podróż mogłaby zatrzymać jesienne złocistości w pełni ich krasy. Należałoby zatem przesuwać w kierunku południowym tę część naszej hemisfery, gdzie jesień teraz w pełni, i towarzyszyć tej porze roku od jej narodzin na północy aż do jej późnego pojawienia się już przy granicach z Koreą. Trzeba było zatem uciekać jak wędrowny ptak, z łopotem skrzydeł, przed zimą, która czaiła się tuż za nim. A nieco później, w październiku, podziwiać liściasto-iglaste bory ciągnące się aż do granic Północy i Wschodu, powolutku przeistaczające się w wielką biel. Tak, postanowiłem.

 

PIERWSZY DZWONEK

Tak naprawdę nic nie było jeszcze przygotowane. Nigdy nie udawało mi się być gotowym na czas, ani do zawodów sportowych, ani do egzaminów. Moja optymalna forma nigdy nie dotyczyła fazy startowej. Teraz jedynie jakiś mglisty zarys trasy błąkał się w moim umyśle. Ale cała reszta – daty odjazdu pociągów, ostatnie rejsy statków przed zimą, wyszukanie odpowiednich dróg czy kolor nieba w Jakucku – nie zaprzątały mojej głowy. Czas pośpiesznej improwizacji nadejdzie wkrótce. Zdradziłem stare rosyjskie porzekadło: „Spodziewaj się najlepszego, ale bądź przygotowany na najgorsze”. Śledziłem niebo w nocy, szukałem mojej szczęśliwej gwiazdy.

Tym razem dobrze byłoby jednak wiedzieć, czy istnieje w przewidywanym czasie możliwość przeprawy dopływami Leny, czy raczej należy myśleć o przełęczach górskiego łańcucha Dżugdżur. Czy byłoby rozsądne liczyć na wyrwanie się z wybrzeży Morza Ochockiego o tak późnej porze roku? W zaciszu bulwaru Puszkina w Doniecku, gdzie przebywałem, wszystko tchnęło spokojem i nie zapowiadało przyszłej zawieruchy… Wszystko będzie dobrze, powtarzałem sobie w duchu. No tak, ale ja wyruszałem w Rosję, a nie do romańskiej Szwajcarii… Tam, na krętej drodze przeznaczenia, nie zastanawiałem się nad przyszłością, była tak blisko jak jutrzejszy dzień. A poza tym czy jesień naprawdę przemieszczała się tak jak człowiek, który posuwa się systematycznie w kierunku południowym?

Pierwszy dzień września zadźwięczał dla mnie bez uprzedzenia, pewnej ciepłej letniej nocy pośród ukraińskich stepów. Była niedziela, ale uczniowie w mundurkach udawali się do szkół na rozpoczęcie roku szkolnego. „Pierwszy dzwonek” – tak nazywano ten dzień w krajach byłego Związku Radzieckiego, a rozpoczęcie roku szkolnego odbywało się bez względu na dzień tygodnia. Tak, to również pierwszego września 2004 roku miało miejsce to tragiczne wydarzenie w szkole w Biesłanie.

Na dźwięk szkolnego dzwonka wyruszyłem w drogę na lotnisko Prokofiewa w Doniecku. Odtąd byłem już zdany na łaskę losu. Na pewien czas zapomnę o hałdach węgla z ukraińskich kopalń tudzież o wiadomościach sportowych ze stadionu miejscowego oligarchy. Te wszystkie sprawy powracały teraz w moich myślach, a planowana podróż przywracała im smak. Jak ja do tej pory żyłem?

Moskwę „zaliczyłem” jako port tranzytowy aż nadto dobrze mi znany. Świt zastał mnie w kabinie samolotu Aerofłotu przelatującego nad rzeką Leną. W Jakucku dokonałem jeszcze kilku zakupów i wyruszyłem niezwłocznie w drogę, chaotyczną i nieskończoną, która prowadzi do Chandygi, a potem do Magadanu i nazywa się Traktem Kołymskim. Niebo wyraźnie w złym humorze. No cóż, i taka może być jesień, zapłakana i smutna. I oto stoję tu w błocie, na rozmiękłej od deszczu ziemi, trzymając w ramionach własne marzenia. „Jeżeli chcesz rozbawić Pana Boga, opowiedz Mu o swoich projektach” – ironizuje rosyjskie przysłowie. A niebo rozpłacze się ze śmiechu. Przeklinałem siebie, rozpamiętując moje marzenia o błękitnym niebie.

 

CZURAPCZA, JAKUCKIE LENNO

8 września62° szer. geogr. płn.

Ogarnęła mnie rozpacz. Te dziesiątki nadchodzących dni, ogrom przestrzeni, swoiste poczucie wolności – okazały się mocno uciążliwe. Początki podróży to jak zęby humorzastej piły. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Początkowe kilometry często napawają goryczą. A co powiedzieć o tych zamglonych horyzontach ujętych w kleszcze między czarnym błotem a grafitowym niebem? Nigdy dotąd nie doświadczyłem bardziej przygnębiającej drogi… Jedynie bezkresna dal niosła nieco nadziei, więc ruszyłem pod strumieniami deszczu.

Mój zapał powrócił natychmiast, kiedy nieduża ciężarówka UAZ zatrzymała się, aby mnie zabrać. Te mało wygodne automobile produkowane w Uljanowsku odgrywają w transporcie podobną rolę co karabiny Kałasznikowa wśród broni palnej: proste i niezawodne. Jakucki pojazd znosił z godnością wszystkie wstrząsy, podskoki i poślizgi. Noc już zapadała, gdy dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka tonącego w błocie i moja wewnętrzna radość znowu zastygła. Czy to możliwe, żeby moje poszukiwania jasnego nieba musiały przechodzić przez taką breję przypominającą najgorszą rasputitsa[2]. No cóż, stało się oczywiste, że mój szalony pomysł nie uwzględnił tego aspektu, że kiedy ziemia nasączona obficie wodą staje się jednym wielkim bagnem. Mongołowie, Napoleon, a także armia hitlerowska grzęzły w kolejnych stuleciach w tym bagnie będącym skutkiem wiosennych i jesiennych potoków deszczu.

O Czurapczy rozmyślałem podczas bezsennych nocy. Co ja robiłem na tej ziemi nacjonalistów sakha[3], kolebce jakuckiego prezydenta, o którym przebąkiwano, że to taki „niedobry Rusek” i że Słowianie opuścili te tereny. Przyrost naturalny ludów Północy podobnie jak odrodzenie się ich tożsamości są imponujące i zarazem mają w sobie coś z odwetu. Jednocześnie ogarniały mnie wątpliwości: czy zdołam sobie wykroić drogę w kierunku Morza Ochockiego przed pierwszymi opadami śniegu? W przeciwnym razie trzeba będzie zawrócić (ale ten deszcz bębni nieustannie po szybach…) w rejon Tommotu, Nieriungri i Tyngi od strony Amuru. W gazetach zaś można było przeczytać, że rzeka Amur wystąpiła z brzegów, zalewając okoliczne równiny, a zatem miałbym same kłopoty. Poza tym nie lubię deptać po własnych śladach. Do powtórek z geografii czuję odrazę. Podczas nocy spędzanej w jakimś przegrzanym domostwie ogarniał mnie autentyczny lęk przed dalszą podróżą.

Obieżyświat taki jak ja nie ma odpowiedniej sceny dla swoich dokonań. Za widownię musi mu wystarczyć jakiś zdziwiony wieśniak na skraju lasu lub szofer ciężarówki, który pomyśli podobnie na mój widok: a co to za wariat? Moje akty odwagi będą się dokonywać w pochwalnej ciszy przestrzeni utworzonej ze wzgórz czy fragmentu tajgi. Cierpieniem, lękiem, obawą czy wreszcie chwałą będę się mógł dzielić tylko z samym sobą. Nie będzie publiczności ani oklasków. Nie, nie chodzi o uznanie, którego brakuje zuchwałemu nowicjuszowi. To, czego będzie mu okrutnie brakowało, to odgłosów tłumu, który dmie w swoje wewnętrzne żagle, a także pewnej egzaltacji i nadziei widzów promujących swego faworyta. Niestety, jedynym moim świadkiem będzie własna samotność. Nikt nie podszepnie: odwagi! A zwłaszcza nie te otaczające mnie teraz ciemności. Zaś różnica godzin sprawia, że dni zaczynają się zacierać…

 

WYŚCIG Z CHMURAMI

9 września

Świt jest obietnicą. Ci, którzy wylegują się w łóżku, nic o tym nie wiedzą. Przeżuwają potem swój ponury nastrój pod nawałą chmur, które nagromadziły się, kiedy spali. Ich życie jest czarne i beznadziejne. Na szczęście wstałem dziś razem z pierwszymi promieniami słońca. Intensywnymi i błękitnymi. Nasycony ich widokiem i uradowany ich wspomnieniem brnąłem teraz w błocie, a pogoda już po opuszczeniu Czurapczy zaczęła się zdecydowanie psuć. Błękitne niebo szybko widać doszło do wniosku, że już wystarczająco mnie rozweseliło, i teraz mogłem obserwować jesień przechodzącą przez wszystkie swoje stany. Powróciła mżawka, zmieniając aurę tej pory roku, a ja na nowo doświadczałem jej szkaradnej dwoistości: albo oślepiająca jasność, albo rozpaczliwa ponurość.

Takie bywa spotkanie z jesienią. Była tu wraz ze swoją płową sierścią i czerwonawym upierzeniem. I niebem pokrytym chmurami. Nieduży UAZ należący do paru bezzębnych Jakutów, myśliwych, podwiózł mnie kilka kilometrów. Potem myśliwi skręcili w pościgu za dziką kaczką. Drogę kontynuowałem w skradzionym samochodzie prowadzonym przez dwóch ubogich młodzieńców, którzy dopiero co wyszli z więzienia. Ich życie można streścić w kilku słowach: nielegalny handel, dużo alkoholu (który można nabyć tylko do określonej godziny), trochę „konopi” z miejscowych szklarni, no i wizyty w agencjach towarzyskich w Jakucku. Uraczyli mnie litanią skarg na temat imigrantów tadżyckich wyzyskiwanych przez miejscowych skorumpowanych notabli. Ze stoickim spokojem wysłuchiwałem znanych mi już śpiewek o bezecnych obyczajach Zachodu. Droga, którą jechaliśmy, to jedno ogromne błoto z kałużami. Współczesna Jakucja ze swoimi diamentami i innymi darami niebios ukrytymi w czeluściach Ziemi była krajem zupełnie nieoswojonym z mechaniką samochodową. To było może i poetyczne, ale zarazem bardzo mało praktyczne. Nic nowego pod rosyjskim słońcem, które przenikało teraz zza chmur.

Wysadzili mnie na jakimś skrzyżowaniu i dalej poszedłem już pieszo. No i rozpoczął się mój długi wyścig z mgłą wleczoną przez chmury. Usiłowałem dostosować szybkość mojego marszu do błysków i rozświetleń nieba przemieszczających się nad wielką równiną i nad tajgą. Chciałem pozostawać jak najdłużej w snopach światła. To był taki trening w obliczu jesieni. Mroczna peleryna zimy przemieszczała się już z otchłani Północy w kierunku południowym. Trząsłem się przez godzinę na platformie jakiejś ciężarówki, później znowu maszerowałem w stronę horyzontu, gdy nagle jakiś UAZ należący – jak się okazało – do naczelnego doktora szpitala w Chandydze, a prowadzony dosyć ostro przez jego szofera, pozwolił mi uniknąć spędzania wilgotnej nocy w jednym z pobliskich rowów. Obaj oni, doktor i kierowca samochodu, poruszali się po tych uciążliwych drogach republiki jakuckiej w imieniu zdrowia publicznego. Dochody doktora wydawały mi się stosowne, miał także pierwszeństwo na promie łączącym dwa brzegi ogromnej rzeki Ałdan. Zatrzymaliśmy się w pobliżu wielkich ciężarówek udających się do Magadanu, rozważając wielkie przemiany w całej Jakucji ciągnącej się aż do Arktyki.

 

SZPITAL W CHANDYDZE

10 września62° 63’ szer. geogr. płn.

Naczelny doktor szpitala w Chandydze miał wyborną myśl, żeby ulokować mnie w szpitalu. Wskazał mi pokój w szpitalnym budynku korzystnie wyróżniającym się na tle miasteczka. Metalowe konstrukcje służące do zawieszania pojemników z krwią czy kroplówek wkrótce pokryły się moją wilgotną odzieżą. Spacerowałem po szpitalnym korytarzu trochę zawstydzony z powodu brudnych butów wsuniętych w ochraniacze z niebieskiego plastiku. Pacjenci przyglądali mi się ze zdumieniem, zaś młody chirurg z Jakucka pospieszył ku mnie, pytając o powód mojej obecności w tym miejscu. Zapewniłem go o doskonałym stanie mojego zdrowia i prosiłem, żeby przypadkiem nie pomylił mojego bloku z innym, podejrzewając konieczność przeprowadzenia nocnej operacji. Obawiałem się, że mój głęboki sen może sprawiać wrażenie narkozy.

Znowu zaczęło lać jak z cebra i znowu ogarnęło mnie zniechęcenie. Niestety, nie spałem dobrze, więc o bladym świcie wpatrywałem się w mokre szyby, po których spływały krople deszczu. Zaczynałem wątpić w jesień… Na szczęście po kilku godzinach radosne promienie słońca, które zalały białe mury szpitala w Chandydze, tudzież całe miasteczko, połączone z uśmiechami personelu medycznego i troską naczelnego doktora, przywróciły mi ufność, świeżą jak ten zaczynający się dzień. Zrobiłem sobie pierwsze śniadanie z produktów, które znalazłem w sklepie „Natasza” naprzeciwko szpitala. Potem zacząłem zbierać informacje co do dalszego ciągu mojej podróży. Tutejsi przechodnie posiadali dosyć kruchą wiedzę na temat górnego odcinka rzeki Ałdan. Wszyscy zgodnie twierdzili, że najlepszy będzie Trakt Kołymski. Trzeba przyznać na ich obronę, że to ja szukałem komplikacji. Ostatecznie dowiedziałem się, że nazajutrz wyrusza do Ust-Maji wodolot, ostatni o tej porze roku.

Chandyga leżąca w odległości kilku kabli[4] morskich od koła podbiegunowego była najbardziej na północ wysuniętym punktem mojej ryzykownej romantycznej wyprawy. Tu właśnie była teraz jesień. Czerwonawo-złociste liście pokrywały gałęzie, a zarazem i ziemię. Wędrowałem w tym płomienistym towarzystwie, nie opuszczało mnie ono ani na krok. Moja szalona wyprawa na południe właśnie się zaczynała. Babje leto, złota jesień będzie rozświetlać tajgę przez cały ten tydzień. Nie mogę się spóźnić na pociąg. Och, dać się porwać tej złocistej fali, niech mnie niesie aż do Władywostoku! Będę wszędzie ostatnim człowiekiem, zanim ziemię pokryje biały całun!

 

WIELKA PÓŁNOC

Postanowiłem spędzić w sposób owocny ten dzień przymusowego pobytu w Chandydze. Byłem pełen dobrej woli, ażeby odnaleźć dla tego niewielkiego miasteczka jakieś atuty, których uparcie odmawiały mu książki, pogłoski czy nawet opinie mieszkańców. Spacerowałem wzdłuż nadbrzeży Ałdanu, pokaszliwało tu kilka statków żeglugi rzecznej, cumowały barki, Potem udałem się w kierunku drewnianych, jednopiętrowych baraków charakterystycznych dla czasów podboju Wielkiej Północy przez Rosję radziecką. Niewątpliwie izolacja cieplna tych baraków była lepsza niż budynków z płyt betonowych, jednak ich kruchy wygląd – biorąc pod uwagę zawieje śnieżne i mrozy – nie zachęcał do spędzania zimy w Chandydze. Miejscowość Ojmiakon, „biegun zimna” z temperaturą –72oC, znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset kilometrów.

Napotkana na rogu ulicy kobieta niosąca ogromnego mrożonego łososia zaprosiła mnie do studia lokalnej telewizji, gdzie pracowała. Poproszono mnie, abym zechciał wytłumaczyć telewidzom, co przyciągnęło mnie do tak nieprzyjaznego regionu świata. Z wielkim trudem udało mi się odeprzeć proste w końcu oskarżenie: dlaczego nie spędzam swojego urlopu, opalając się na słonecznych plażach Zielonego Przylądka? Nie odłożyłem szpady i wychwalałem aż do końca cudowności podbiegunowej przyrody Dalekiego Wschodu Rosji.

Przypadkiem lub nie policja, która nie nazywa się już milicją (od czasu kosmetycznej reformy władz), raczyła się mną zainteresować. Ten odpuszczony już co prawda rytuał (dziennikarze często współpracowali ze służbami) sprawił, że moi nowi przyjaciele postanowili odświeżyć swoje kontakty z kolegami z rejonu górnego Ałdanu. Chciałem uzyskać informację, czy rzeka Maja jest żeglowna i czy miałbym szansę, choć najmniejszą, na skorzystanie z tej drogi. Przy okazji umożliwiłem moim dobroczyńcom poprawę znajomości geografii ich regionu, ponieważ zbyt często ich odpowiedzią na moje pytania było wymowne milczenie. Nieraz zdarzało mi się – ubolewam – wykładać miejscowym ludziom topografię ich okolicy. Te wszystkie telefony spoza tajgi dawały jednak jakąś mglistą nadzieję.

Następną noc spędziłem w domu studenckim miejscowego technikum, gdzie młodzi ludzie z okolicznych wiosek poznawali tajniki górnictwa. Skromna Chandyga, spadkobierczyni obozów dla więźniów politycznych z lat trzydziestych ubiegłego stulecia, ku chwale północno-wschodnich rubieży Związku Radzieckiego nadal pozostaje najważniejszym miejscem obszernego okręgu, gdzie człowiek staje się istotą coraz rzadziej spotykaną. Centrum administracyjne okręgu Tomponskij mieści się w budynkach ze zbrojonego betonu tak kiepsko dostosowanego do syberyjskich mrozów. Można by rzec, że to takie centrum humanitaryzmu dla każdego, kto dotrze doń poprzez pustkę bezkresnych przestrzeni. Jest w stanie zaproponować pracę w fabryce wyrobów cynkowanych, zamieć śnieżną, która wkrótce się uspokoi, i smutne przekonanie, że zostało się oszukanym przez życie.

Tej nocy spałem spokojnie. Wicher szalał za oknem, zimno zaczęło ogarniać Chandygę po zapadnięciu mroku. Ogromna hałda węgla, która spoczywała w pobliżu sąsiadującej elektrowni, zniknie w czeluściach pieca podczas nadchodzącej zimy. Łatwo było przewidzieć, że sprawy nie potoczą się dobrze. Ale ja ufałem w moje przedsięwzięcie. Rzecz oczywista, pozostawały liczne niewiadome, a ich wielka liczba sprawiła zgodnie z prawami matematyki, że równanie było w zasadzie nierozwiązywalne. Ale jak to w życiu bywa, a zwłaszcza podczas podróży, wiele z nich znika za sprawą cudownego zrządzenia niebios.

 

AŁDAN

11 września

Polesie to kraina historyczna leżąca na terytorium Europy Wschodniej, granicząca z Polską, Ukrainą i Białorusią. Ale nazwa „Polesie” to również marka wodolotu, którym udałem się w górę rzeki Ałdan, na południe, unoszony na płatach nośnych maszyny tuż nad powierzchnią wody. Statki tego typu kursują też na wodach Dniepru, Newy czy Witimy. Kapitan wodolotu przemierzył już wielkie rzeki Związku Radzieckiego, znał „Polesie”, a także „Meteoryta” i „Rakjetę”, wszystkie te chluby radzieckiej żeglugi rzecznej. Ciekawostka: w trakcie naszej rozmowy używał słowa „wylądować” zamiast „zatrzymać się”. Mechanik był Białorusinem, pochodził z Homla, tam również wyprodukowano ten wodolot. Ale jego adres, jak głosiły słowa popularnej piosenki, „to nie ulica i nie numer, lecz cały Związek Radziecki”. Musiał jednak zmienić swoje zdanie na ten temat, aczkolwiek przyczyną tego nie był upadek muru berlińskiego czy zdrada Gorbaczowa. Na Polesiu liście były jeszcze mocno zielone, tutaj, nad brzegami Ałdanu, chlorofil był już na wyczerpaniu.

Wodolot „Polesie” to taki omnibus kursujący latem raz w tygodniu na rzece Ałdan. Teraz było niewielu pasażerów. Kapitan zaprosił mnie do swojej kabiny, w której tradycyjne przyciski sąsiadowały z najnowszą technologią. Rosyjski GPS „Glonass” wyznaczał trasę na ekranie przytwierdzonym do tablicy przyrządów pokładowych pochodzącej z zupełnie innych czasów. Na zewnątrz specjalne boje oznaczały zakola rzeki. Trzy tygodnie temu jakaś barka osiadła na mieliźnie za Eldikanem i czekała na przybór wód, który znacznie się obniżył od czasu letnich opadów. Zabraliśmy kilka osób z Dżebariki-Chaja, miejscowości, gdzie znajdują się kopalnie odkrywkowe, z których węgiel jest zsypywany, wykorzystując pochyłość wzgórza, bezpośrednio do barek. Ten węgiel zaopatruje potem kotłownie miejskie wzdłuż brzegów Ałdanu.

Następną zaludnioną „wysepką” była niewielka mieścina, niezwykle jednak ważna z historycznego punktu widzenia. Na starych mapach figuruje jako Bjełskaja Pjerjeprawa. Rosyjskie słowo pjerjeprawa (przeprawa) oznacza „przejście”. To tutaj przez całe stulecia karawany kupców na małych jakuckich konikach, prowadzące handel z Ameryką, przekraczały rzekę Ałdan, wracając znad Pacyfiku. Ta droga zwana Ochockim Traktem prowadziła z Jakucka do Ochocka położonego nad morzem o tej samej nazwie, droga przez góry i tajgę. To nie była jednak droga, raczej ścieżka. Wyryta w umysłach ówczesnych Kozaków i tubylczych przewodników. Ta mieścina usytuowana na dziewiczych zboczach porośniętych bujną roślinnością ukazywała się podróżującym nieoczekiwanie. To była taka głusza, zapadła dziura, jakich w Rosji wiele. A jednak przechodzili przez nią sławni odkrywcy, dzielni oficerowie, wykształceni dowódcy czy wreszcie szaleńcy na wzór tego podróżnika Johna Dundasa Cochrane, autora A Pedestrian Journey Through Russia and Syberian Tartary – from the Frontiers Of China to the Frozen Sea and Kamtchatka (Opowieść o pieszej wędrówce przez Rosję, Syberię Tatarską, od granic Chin po Morze Lodowate[5]i Kamczatkę).

Tę północną Eurazję, opuszczoną ze względu na mróz, lód i nieurodzajną glebę, a także brak ludzi, skoncentrowaną na swoich południowych krańcach, można jednak określić w odniesieniu do czasów podboju jako królewski szlak. Ta ziemia, chociaż tak niełaskawa, żywiła jednak kilka tubylczych wspólnot. Najpierw niespodziewana inwazja Kozaków, a od południa Buriaci, Mongołowie i Mandżurowie zamykali drogę na Wschód. Moskale wykroili sobie wówczas niewielkie imperium północne składające się z osiedli zbudowanych z drewnianych chat, obecnie nieistniejących. Tu znajdowało się rosyjskie miasto Mangazaja, słynne z handlu futrami, a dalej, przez górne odcinki rzek Ob i Jenisiej, droga prowadziła aż do Jakucka i stamtąd w stronę północnego Pacyfiku. Inna droga, rzeczna, wiodła w górę Ałdanu aż do rzeki Mai. I ja właśnie zapragnąłem tą drogą podążyć.

Od atamana Jermaka, zdobywcy Chanatu Syberyjskiego[6], do Iwana Moskwitina, pierwszego Rosjanina nad brzegami morza Lama, jak nazywano Morze Ochockie w 1639 roku, minęło zaledwie pół wieku. Rzesze Kozaków, starowierów, traperów i kupców zalały Azję na wysokości 50o równoleżnika. Przyglądali się bogatym krainom na południu i posuwali się w tę stronę. Taki jest również kierunek mojej podróży. Stąpałem śladami Historii. Po pierwszym rosyjskim szlaku w stronę Pacyfiku pozostała tylko ta niewielka polanka i kilka drewnianych domów.

Wodolot znacznie przyśpieszył, warkot silników ogłuszał, mimo to przysypiałem, obserwując tajgę przeciętą korytem rzeki. Na jakiejś wysepce umieszczona była budka, a w niej pracowali sygnalizatorzy (semaforcziki) regulujący ruch żeglugowy na zwężeniach i płytkich zakolach rzeki. Kontakt z nimi zapewniało radio; przerwali na kilka minut ćwiartowanie okrwawionego jelonka, żeby potwierdzić, że żadna barka załadowana węglem nie płynie w dół rzeki, pomiędzy wysokimi brzegami obramowanymi złocistym listowiem. Odosobnieni, w ciszy, którą zakłócały jedynie mało gadatliwe fale radiowe, korzystali z łask pani Natury. Nierzadko, jak twierdził białoruski mechanik, niedźwiedzie, a także łosie płynęły nurtem rzeki, ale nie mieliśmy szczęścia ich zobaczyć.

Na krótki czas deszcz zastąpił słońce. Pochłaniałem setki kilometrów dzięki tej nieoczekiwanej rzecznej drodze ofiarującej mi widoki swoich zalesionych i górzystych krain. Brzozy przybierały płomienistą barwę, drzewa iglaste trwały jak zielony marmur, a między nimi czerwieniały liście i owoce niezliczonych krzewów. Podziwiałem żółknące liście Larix cajanderi. Wkrótce stracą swoje kolce. To drzewo należące do gatunku modrzewi sięga daleko na północ, króluje na całej Syberii, zwłaszcza od rzeki Leny do Morza Ochockiego i w całym dorzeczu Ałdanu.

Rozmawialiśmy z kapitanem o przyrodzie i o interesach. Kursowanie jego „Polesia” jest niezbędne, ale jednocześnie generuje poważne koszty. Nieliczni pasażerowie drzemali teraz na wytartych ławeczkach. Przepływaliśmy w pobliżu niewielu osiedli usytuowanych na brzegu, ciągnących się wzdłuż jednej jedynej uliczki. Kapitan włączał wówczas syrenę, a jeżeli nie pojawiała się żadna łódź, ponownie naciskał gaz i kadłub wodolotu unosił się nad falami. „Sto osiemdziesiąt rubli za przejazd – oświadczył – Republika Sakha dotuje każdy kurs”. No tak, diamenty pozwalają władzom Jakucji zatroszczyć się o ludzi mieszkających na tych bezmiernych przestrzeniach.

Minęliśmy Eldikan i krętą drogę wijącą się wśród gór, prowadzącą do tutejszych kamieniołomów. Spojrzałem na mapę; tę drogę wytyczyli skazańcy gułagów. Prowadziła do kopalni odkrywkowych w nadbrzeżnym łańcuchu górskim. Ale trzeba było jeszcze przedzierać się całymi dniami przez niedostępną tajgę. Jesień jakby uciekała, zostawiając mnie na pastwę pierwszych śniegów i ostatnich niedźwiedzi. Ludzie mówili, że ta droga miała być przedłużona aż do Pacyfiku, łącząc go poprzez Lenę z terytorium Arktyki. Był to jeden z tych głośnych projektów trafiających na pierwsze strony gazet, po czym przepadł w czeluściach nietrwałych obietnic politycznych. Ani jedno drzewo nie zostało ścięte. Trzeba było poszukać innego rozwiązania.

Oparty o parapet rozmyślałem o tej mitycznej rzece Maji, która płynęła ze wschodu i niosła wszystkie moje nadzieje. Cztery wieki wcześniej doprowadziła Moskwitina nad Pacyfik. Przeleciały wędrowne ptaki, chyba żurawie, kierując się w stronę Chin. Odlatywały razem z jesienią. One nie musiały się obawiać przeszkód, które ja napotkam na swojej drodze. Kapitan powiadomił mnie, że ostatni wodolot „Polesie” w tym sezonie wyruszy do Tommotu dziś w nocy. A zatem ta możliwość mnie ominie… W przypadku niepowodzenia pozostanę uwięziony w Ust-Mai wraz z zimą, która już rysowała się na horyzoncie. Ust po rosyjsku oznacza „ujście”. Za wszelką cenę powinienem przecisnąć się tym dopływem przez okoliczne przestrzenie. Na razie życie miało się zatrzymać nad Ałdanem.

[1] Thule – osada w północnej Grenlandii (przyp. tłum.).

[2]Rasputitsa – okres odwilży wczesnowiosennej powodującej znaczne nawodnienie gleby. Drogi niepokryte asfaltem zamieniają się w błoto.

[3] Oficjalna nazwa Jakucji od 1991 roku to Republika Sakha. Jakuci nazywają siebie „Sakhami”.

[4] Kabel (morski) – miara odległości używana w nawigacji.

[5] Inaczej: Arktyczne.

[6] Chanat Syberyjski – państwo mongolskie utworzone w końcu XV wieku, po rozpadzie Złotej Hordy. Od nazwy tego chanatu pochodzi nazwa Syberii.

Wydawnictwo Akademickie

DIALOG

 

specjalizuje się w publikacji książek dotyczących języków,

zwyczajów, wierzeń, kultur, religii, dziejów

i współczesności świata Orientu.

Naszymi autorami są znani orientaliści polscy

i zagraniczni, wybitni znawcy tematyki Wschodu.

Wydajemy także przekłady bogatej

i niezwykłej literatury pięknej krajów Orientu.

 

Redakcja: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/219

tel.: (0 22) 620 32 11, (0 22) 654 01 49

e-mail: [email protected]

Biuro handlowe: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./faks: (0 22) 620 87 03

e-mail: [email protected]

http://www.wydawnictwodialog.pl

Serie Wydawnictwa Akademickiego DIALOG:

 

Języki orientalne

Literatury orientalne

Philologia orientalis

Skarby Orientu

Mądrość Orientu

Podróże - Kraje - Ludzie

Sztuka Orientu

Teatr Orientu

Świat Orientu

Dzieje Orientu

Języki Azji i Afryki

Być kobietą

Współczesna Afryka i Azja

Orientalia Polona

Vicus. Studia Agraria

Życie codzienne w miastach Orientu

Literatura frankofońska

Temat dnia

Literatura okresu transformacji

 

 

Prowadzimy sprzedaż wysyłkową