U siebie i u sąsiadów - Konrad Remelski - ebook

U siebie i u sąsiadów ebook

Konrad Remelski

5,0

Opis

Gdzie się podziały szable księdza generała? Czy Zapadłe to... zapadłe? Jak się dawniej nazywały Kępice? Jak wyglądało życie na krańcu, czyli w Debrznie i Człuchowie? Jak się mieszka w... bunkrze i grobowcu? Jak się żyje w pałacu w Malinowie? Czy diabeł porwał Marynę z zabawy w Brzeźnie? Ile kufli ma pan Kajetan, a jakie walory ma pan Jan? Co leśnikowi w duszy gra? Kogo porwał „Czar Par” i czy Hoffman się postarał? Czy może mniejszość być większością? Kto nie miał Boga w sercu i gdzie Wodecki zakochał się w Baśce? O czym szumią olszanowskie sosny? Polskie karasie czy niemieckie szczupaki? Andrzejki w kryminale? Na te i inne pytania znajdziemy odpowiedzi, czytając tę książkę.

 

Najnowsza pozycja autora, U siebie i u sąsiadów, jest owocem dziennikarskiej penetracji w poszukiwaniu interesujących tematów reportażowych w kilku powiatach zachodniej i południowej części województwa słupskiego. Wędrówki te odbył wspólnie z fotoreporterem Janem Maziejukiem w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.

 

Spis treści


Tytułem wstępu

Życie na gorąco – bez retuszu – prawdzie w oczy
Człuchów – co zostało z mistrza?
Dzień w gminie Człuchów
Byliśmy w Człuchowie
Przystanek Kępice. Zamiast laurki na trzydziestolecie
Na krańcu województwa

Stadion, bunkier, grobowiec, czyli gdzie i jak żyjemy
Kępice. Życie na stadionie
Biały Bór. Dom i bunkier w jednym
Nowogródek” pana Jasia
W debrzneńskim grobowcu
W więzieniu nawet ślub
Andrzejki w kryminale
Trzynaście panien
U Kobielaków w Kobylich Górach
Katarzynki bez katarzynek
W Pieniężnicy w kieszeniach pusto!
Czy Zapadłe to zapadłe...?
Malinowo ’98
Kaszubscy gawędziarze w Nierostowie

Ludzie zwykli-niezwykli i ich pasje
Siostra Ligia
Jaruzelskiego pod rogatkami trzymałam”
Pan Kajetan i kufle
Stanisława Patalasa owadami zauroczenie
W wolnych chwilach siedzę nad zbiorem…”
Lecieliśmy balonem…
Teatr siostry Kingi
Co leśnikowi w duszy gra?
Przedłużam drewnu życie”

Nasi na małym i dużym ekranie
Porwał ich „Czar Par”…
Hoffman się postarał
Pani Bogusi „Randka w jasno”

Tradycje, obyczaje, polityka
Mniejszość, czyli większość
Tu jest ich Heimat…!
Różnimy się pięknie
Nie miałam Boga w sercu”
Leśna wigilia
Tu Wodecki zakochał się w Baśce
Niedziela w Czarnem

Z kart historii
50 lat szkół leśnych w Warcinie
O czym szumią olszanowskie sosny?
Ułańska szarża

Archeologiczne znaleziska sprzed tysięcy lat
To były piękne… groby!
Gdzie się podziały szable księdza generała?…
Strażackie sto lat
Mój dziadek strażnik

Ludzkie losy
Kaszubski los
Szczęśliwi z Zapadłego
Rybacki ród
Idzie rak nieborak…
Gwiazdka bez mamy
Ach, co to był za ślub!…
Polaka w Szkocji żywot poczciwy
Jak wójt sam na siebie bicz ukręcił…„Kornikozębomania”

WYWIADY, WYWIADY…
Należę do szczęśliwców Rozmowa z Iwoną Parchimowicz – moskiewską korespondentką telewizyjnej „Panoramy”
Nasz zysk o czymś świadczy.
Rozmowa z dyrektorem Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Koczale – Andrzejem Kotem
Diabeł tkwi w… genach
Rozmowa z Józefem Kładnym, doktorem nauk medycznych z Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyniowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie
Nie stanę do pojedynku z Wałęsą Rozmowa z Alfredem Miodowiczem –byłym przewodniczącym OPZZ

Indeks miejscowości

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




U siebie i u sąsiadów

Konrad Remelski

U siebie i u sąsiadówBiały Bór, Chojnice, Czarne, Człuchów, Debrzno, Koczała, Kępice, Konarzyny, Lipnica, Lębork, Miastko, Przechlewo, Rzeczenica

Konrad Remelski

U siebie i u sąsiadów

Copyright by © Konrad Remelski 2021

Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2021

Ilustracja na okładce: Izabela Rzońca

Zdjęcia: Jan Maziejuk

Okładka: Izabela Rzońca

Korekta, skład i przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Krefft-Bladoszewska

Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart

ul. Goska 8, 81-574 Gdynia

www.wydawnictworegion.pl

e-mail: [email protected]

sklep internetowy: www.czec.pl

Wydanie I, Gdynia 2021

ISBN 978-83-7591-813-7 (druk)

ISBN 978-83-7591-821-2 (epub)

ISBN 978-83-7591-822-9 (mobi)

Tytułem wstępu

Szanowni Czytelnicy!

Zapraszam Państwa do przeczytania książki mojego autorstwa, stanowiącej zbiór ponad pięćdziesięciu spośród kilkuset artykułów opublikowanych na łamach „Głosu Pomorza” i „Głosu Kaszub” w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.

W tym czasie wraz ze znakomitym fotoreporterem, obecnie weteranem słupskich fotografów – Janem Maziejukiem, przemierzałem najdalsze zakątki województwa wówczas słupskiego, a także czasami koszalińskiego. Docieraliśmy w leśne ostępy – do małych osad, o których mówiono, że tam „diabeł mówi dobranoc” albo że „ptaki zawracają, bo tam jest już koniec świata”. Oczywiście okazywało się, że niektórzy tylko tak się wyzłośliwiali, a na przykład o Klasztorze, Kobylich Górach czy Katarzynkach można by powiedzieć, że tamci mieszkańcy żyją „jak u Pana Boga za piecem”.

Wraz z innymi dziennikarzami „Głosu” zainicjowaliśmy reporterską akcję „Życie na gorąco – bez retuszu – prawdzie w oczy”, która polegała na całodziennych odwiedzinach gmin leżących na krańcu województwa. Słuchaliśmy tam ludzi niezadowolonych ze swej życiowej sytuacji. To były prawdziwe gorzkie żale.

Zainteresował nas także – jak to górnolotnie nazwę – problem mieszkalnictwa w poszczególnych gminach. Odwiedzaliśmy mieszkańców nietypowych budynków. Stąd nasze wizyty u lokatorów domu na stadionie w Kępicach, bunkra w Białym Borze czy „grobowca” w Debrznie. Nie omieszkaliśmy też zobaczyć, jak się żyje w więzieniu w Czarnem czy w zrujnowanym pałacu w osadzie o wdzięcznej nazwie Malinowo. Sprawdzaliśmy, czy we wsi o nazwie Pieniężnica ludzie faktycznie mają w kieszeniach pusto i czy podkoczalskie Zapadłe jest rzeczywiście… zapadłe.

W czasie naszych wędrówek po terenie poznaliśmy wielu zwykłych, ale niezwykłych ludzi i ich pasje – kolekcjonerskie, rzeźbiarskie, teatralne, a przede wszystkim pisałem o takich ludziach, jak siostra Ligia, pielęgniarka z człuchowskiego szpitala, którzy swe życie poświęcili dla innych.

W zamieszczonych w tej książce artykułach pokazałem także tradycje, obyczaje i politykę, pisząc między innymi o sytuacji ludności pochodzenia niemieckiego i ukraińskiego, zamieszkujących gminy –Biały Bór i Miastko. W zbiorze tym nie zabrakło także artykułów dotyczących naszej historii –o ułańskiej szarży pod Krojantami, o wykopaliskach archeologicznych w gminie Rzeczenica, czy w artykule „O czym szumią olszanowskie sosny?” o nieznanych faktach z ostatniej wojny. Próbowałem też dowiedzieć się, gdzie się podziały szable księdza generała Bernarda Wituckiego z Miastka i jak wyglądała strażacka służba konarzynian przed i po wojnie. Przedstawiłem też „naszych na małym i dużym ekranie”, czyli uczestników telewizyjnego „Czaru Par” i „Randki w ciemno” oraz aktorów filmu „Ogniem i mieczem” z Białego Boru.

Interesowały mnie także ludzkie losy – życie mieszkańców przy granicy polsko-niemieckiej, żywot Polaka w Szkocji czy pierwszy ślub w ośrodku monarowskim w Wandzinie, a także historia rybackiego rodu w gminie Koczała i sytuacja w domu dziecka pod Człuchowem.

Na koniec nie omieszkałem przedstawić kilka wywiadów z treściami charakterystycznymi dla ówczesnego okresu lat dziewięćdziesiątych, w tym z Alfredem Miodowiczem, byłym przewodniczącym OPZZ czy z Andrzejem Kotem, ostatnim dyrektorem koczalskiego PGR-u.

Niestety większość starszych bohaterów tych reportaży odeszło już z tego świata. Celowo jednak nie podajemy dat ich śmierci. Niech ci zwykli–niezwykli ludzie dalej żyją na kartach tej książki!

À propos życia na granicy: „Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi” – głosi stare porzekadło. Niestety dwadzieścia kilka lat temu nie można było tak powiedzieć, bo my, mieszkańcy poszczególnych gmin nie mieliśmy dostępu do Internetu i mediów społecznościowych. Nie mając rodziny czy znajomych w sąsiednich gminach, niewiele wiedzieliśmy o tym, co się dzieje u sąsiadów. Nie każdy musiał kupować lokalną gazetę po to, żeby dowiedzieć się, jak wygląda życie mieszkańców gmin za miedzą. Często granica gminy stanowiła barierę prawie nie do pokonania. Przykładem są tu mieszkańcy Miastka czy Debrzna, którzy niewiele wiedzieli, co się dzieje w gminach Biały Bór i Lipka, oddzielonych od miasta nawet granicą województwa. Pomijam już sytuacje ze stanu wojennego, kiedy jadąc z Miastka (województwo słupskie) przez Biały Bór (województwo koszalińskie) na przykład do Rzeczenicy (województwo słupskie), trzeba było uzyskać specjalną przepustkę na przejazd przez teren (Biały Bór) drugiego województwa.

Zatem książkę tę szczególnie polecam tym czytelnikom, którzy ciekawi są jak w latach 90. ubiegłego wieku wyglądała codzienność nie tylko lokalnej społeczności, ale i sąsiadów zza gminnej i wojewódzkiej granicy. Zobaczmy, jak kilkadziesiąt lat temu kwitło (lub nie) życie mieszkańców „U siebie i u sąsiadów”.

Miłej lektury!

Konrad Remelski

Życie na gorąco – bez retuszu – prawdzie w oczy

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia w cyklu reportaży z miast i gmin, przedstawialiśmy „Życie na gorąco”. Przyjeżdżaliśmy do gminy na cały dzień i rozmawialiśmy nie tylko z władzą, ale przede wszystkim ze zwykłymi ludźmi. W czasie reporterskich odwiedzin staraliśmy się pokazać gminę taką jaka ona jest – bez żadnego retuszu. W naszych rozmowach dominowały problemy mieszkańców związane z bezrobociem, a nawet biedą i ubóstwem. Wielokrotnie okazywało się, że transformacja ustrojowa, upadek pegeerów i innych zakładów pracy stawiały mieszkańców gmin, szczególnie tych leżących na krańcu województwa, w trudnych życiowych sytuacjach. A jak jest dzisiaj w Człuchowie, Debrznie, Kępicach – każdy widzi i może sobie porównać z sytuacją mieszkańców sprzed dwudziestu paru lat. Mówiąc kolokwialnie – to niebo a ziemia!…

Człuchów – co zostało z mistrza?

„Głos Pomorza”, październik 1993 r.

Człuchów – piętnastotysięczne miasto na południu województwa słupskiego. Jeszcze niedawno znane w całym kraju ze swej gospodarności i wielu przedsięwzięć lokalnych. Co pozostało w mieście z czasów świetności, gdy Człuchów uzyskiwał tytuły „Mistrza gospodarności kraju”? Jak sobie radzą władze miasta i zwykli obywatele w kryzysowej sytuacji Anno Domini 1993?

Kilka lat temu miasto żyło z rolnictwa i przemysłu. Państwowe gospodarstwa rolne upadły, a przy okazji przedsiębiorstwa związane z rolnictwem. Kryzys w budownictwie dotknął także człuchowskie zakłady pracy. Na „placu boju” pozostały trzy większe zakłady – Spółdzielnia „Polstyr”, Zakład Urządzeń Technologicznych i były Państwowy Ośrodek Maszynowy, czyli „Remprodex”.

Wizytówką miasta był nowoczesny jak na tamte czasy ZUT, produkujący rury termokurczliwe na cały rynek RWPG. Kiedy system się rozsypał, w tarapaty popadł i ZUT. Przez dłuższy czas utajniano informacje o zakładzie przed prasą. W ubiegły poniedziałek okazało się, że dla reporterów naszej gazety

ZUT już nie jest za zamkniętymi drzwiami.

– Nie przyjmuję przedstawicieli prasy, bo diabeł tkwi w szczegółach. Powiem, o ile osób spadło zatrudnienie, a czytelnicy zaraz dowiedzą się, że zakład upada – przekonuje dyrektor Janusz Szalewski. Dyrektor jednak podał nam, że ZUT zajmuje się produkcją wyrobów termokurczliwych, przewodów elektrycznych mieszkaniowych, łączników warstwowych, wibroizolatorów, pojemników plastykowych dla służby zdrowia i na specjalne zamówienia klienta – maszyn i urządzeń technologicznych. Wyroby trafiają do odbiorców w kraju i na południe Europy, a także do Rosji.

Dyrektor dementuje plotki o upadku zakładu. Przyznaje jednak, że ZUT ma problemy, ale wynikające z wierzytelności sprzed kilku lat. Dlatego próbuje otworzyć sądowe postępowanie układowe z wierzycielami zakładu.

– Najlepszym przykładem tego, że istniejemy i mamy szansę rozwoju, jest reorganizacja zakładu. Pozbywamy się zbędnego balastu. Wszystkie wydziały pracować będą w jednym miejscu, dlatego likwidujemy obiekty przy ulicy Sienkiewicza. Kończymy urządzanie największej w Człuchowie hali fabrycznej o długości dwustu metrów i szerokości dwudziestu metrów. Nie mamy żadnego kredytu bankowego, działalność prowadzimy z własnych funduszy – zapewnia dyrektor.

W pobliżu ZUT znajduje się drugi duży zakład „Remprodex”. Jak mówią człuchowianie, tam wszyscy pracownicy z nadzieją czekają na zmiany „na górze”. Ponieważ ich firma zajmuje się produkcją maszyn i urządzeń rolniczych, wszyscy

liczą na premiera.

Dyrektor Andrzej Szopiński od razu zastrzega się, że nie zamierza nikogo zwalniać. Mało tego, w planach jest dalszy rozwój firmy, a co za tym idzie – zwiększenie liczby zatrudnienia. Najprawdopodobniej poza tradycyjną produkcją sadzarek do ziemniaków, kopaczek, sortowników i mieszalni pasz – powstanie całkiem nowa firma, produkująca konstrukcje stalowe. „Remprodex” ma wejść w spółkę z jedną z zachodnioniemieckich firm.

Nowi ludzie, zdaniem dyrektora, muszą posiadać specjalne uprawnienia, dlatego kandydaci zostać przeszkoleni. Okazuje się, że po okresie załamania produkcji od kwietnia do lipca –w „Remprodeksie” coś drgnęło.

Wielu doświadczonych pracowników odeszło z zakładu ze względu na niskie płace. Potrzebni są więc nowi. Zatrudnionych jest 150 osób. Dyrektor chce stworzyć „rezerwową armię pracy”. To nie będą ludzie od razu zatrudnieni na stałe. Przy wzroście tempa produkcji byliby włączani w system produkcyjny, ale gdyby zmalała liczba zamówień na wyroby zakładu, musieliby wrócić na zasiłki.

Przyszłość zakładu będzie zależała od polityki gospodarczej nowego rządu. „Remprodex” liczy na prorolnicze priorytety rządzących.

Na lepszą sytuację gospodarczą kraju nie czekali człuchowscy samorządowcy. Ich poprzednicy cały czas przekładali termin rozpoczęcia budowy oczyszczalni ścieków z powodu braku pieniędzy. Kiedy miasto zaczęły zalewać ścieki, a trzy piękne jeziora zostały już kompletnie zatrute, zdecydowano się na budowę. Dziś już można powiedzieć, że

będzie rekord!

W lutym tego roku wmurowano akt erekcyjny pod budowę, a w listopadzie mają popłynąć do oczyszczalni pierwsze ścieki ze śródmieścia!

Na budowie olbrzymi ruch. Pracują spychacze i koparki. Niwelują teren.

– Na jutro musi być tu „glanc”, ponieważ przyjeżdża dyrektor Instal-lex-bioox. A jak przyjeżdża szef, to znaczy, że postęp robót jest znaczny – powiada nam Zdzisław Ziemiński, kierownik budowy.

Prace ziemne wykonuje Hydrobudowa Włocławek. Pozostało jeszcze wykonanie punktu zlewnego. Zamontowano biooxyblok. Instal-lex-bioox kończy prace montażowe. Na budowę pierwszego etapu znalazły się pieniądze w budżecie miasta – trzy miliardy złotych. Równolegle władze szukały pieniędzy poza Człuchowem. O dziwo, mimo takiego kryzysu, udało się łącznie w tym roku zgromadzić około 20 mld złotych.

Zdaniem burmistrza Aleksandra Sugiera, jest w tym coś niesamowitego, że w rok udało się wybudować tak dużą oczyszczalnię. Jeżeli nie będzie żadnych przeszkód – to do końca roku zakończony zostanie rozruch technologiczny.

Mieszkańcy Człuchowa nie myślą o oczyszczalni. Wielu z trudem wiąże koniec z końcem. Sam burmistrz zauważa, że w sytuacji dużego bezrobocia trudno mówić o jakimś samozadowoleniu człuchowian. W mieście można poznać

wszystkie odmiany biedy.

Bezrobotni już nie walczą o mieszkania, tylko o pieniądze na przeżycie. Wielu nie ma nawet niezbędnego minimum do przeżycia miesiąca. W mieście skończył się okres przedłużonych wypłat zasiłków dla bezrobotnych (Człuchów wcześniej został uznany za rejon szczególnie zagrożony bezrobociem strukturalnym). W samym mieście jest 1880 bezrobotnych na 15 tys. mieszkańców, stopa bezrobocia sięga 23%.

Samorząd stara się uzdrowić sytuację organizacyjną robót publicznych i prac interwencyjnych. Sporo osób pracowało przy budowie oczyszczalni i kanalizacji miejskiej. Miasto wykorzystało maksymalnie pieniądze, które miało na ten cel przeznaczone.

Tadeusz Kosmalewicz, dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej ocenia, że w Człuchowie żyje się bardzo biednie. Główną przyczyną ubóstwa jest bezrobocie. Człuchowski MOPS jest w lepszej sytuacji niż inne ośrodki, ponieważ dużo pieniędzy otrzymuje z Urzędu Miasta. Dzięki temu można „sztukować” pomoc.

Dyrektor Kosmalewicz na kilka dni przed naszą wizytą dowiedział się, że Wojewódzki Ośrodek Pomocy Społecznej w Słupsku przydzielił Człuchowowi dodatkowo 727 mln złotych. To pozwoli udzielić pomocy wszystkim potrzebującym. MOPS już od września zajmuje się przygotowywaniem swoich podopiecznych do zimy. Sfinansowano 300 dzieciom posiłki w szkole na sumę prawie 200 mln złotych. Kupiono opał dla prawie 40 starszych osób. W formie zasiłków jeszcze 34 osoby otrzymały pieniądze na węgiel.

W człuchowskiej „opiece” zarejestrowanych jest 1200 osób. Część z nich (szczególnie osoby starsze) korzysta z usług Domu Dziennego Pobytu. Kierowniczkę Marię Piasecką zastajemy w czasie mierzenia ciśnienia jednemu z pensjonariuszy. Okazuje się, że panu Stanisławowi Malinowskiemu – kibicowi „Piasta”

skoczyło ciśnienie

z powodu wczorajszej przegranej drużyny 1:4 z Bytowem. „Piast” występuje w klasie wojewódzkiej. Nie osiąga już jednak tak dobrych wyników jak w czasach, kiedy pan Malinowski był członkiem zarządu klubu.

Prawie 50 osób codziennie przychodzi rano do placówki, którą utrzymuje miasto. Płacą 12 tys. dziennie za dwudaniowy obiad, kawę i ciasto. Biedniejsi korzystają z dofinansowania opieki społecznej. Ludzie „złotej jesieni” spotykają się na prelekcjach z oświaty zdrowotnej, oglądają filmy wideo i telewizję, czytają gazety. Pasją dla wielu jest dyskusja na tematy polityczne.

Tego dnia staruszkowie akurat sposobili się do obiadu. A w jadłospisie – dania jarskie: zupa ziemniaczana z zacierkami, ryż z sosem waniliowym. We wtorek będzie mięso.

– Na szczęście mam rentę, córka milionowy dochód, więc nie umrę z głodu. Moja cała renta „idzie” na same opłaty. Mieszkam tu, w Człuchowie, od piętnastu lat i widzę, że niewiele się zmienia. Wszystko w równości stoi. Pobyt w tym domu jest jedynym dla nas ratunkiem, bo ze skromnych rent byśmy nie przygotowali sobie obiadu – mówi 81-letnia Teofila Zblewska, najstarsza pensjonariuszka Domu.

W ratuszu przed trzynastą zastajemy kolejkę petentów oczekujących na burmistrza.

– Do „naczelnika” idę! –

krzyczy 80-letni człuchowianin, Konrad Osowski. Wymachuje przy tym laską, przymierza się nią jak do strzału w kierunku władzy.

– Mnie już tu znają. Wiedzą, kto ja jestem. Idę do naczelnika w sprawie siostry PCK. Dlaczego mi ją zabrali? Moja siostra chciała mnie zabrać do Przechlewa. Tam miałem umierać. Ale ja wolę do naczelnika i w Człuchowie zostać – tłumaczy, gestykulując.

Piotr Kaźmierczak i Małgorzata Wołoszyn przyszliz rodzinami w sprawie strychu. Młode małżeństwa chcą zaadaptować strych budynku przy ulicy Sobieskiego. Mogą powstać trzy duże mieszkania i jeszcze starczy miejsca dla mieszkańców bloku na suszarnię.

Burmistrz Aleksander Sugier zobowiązuje się przeprowadzić ekspertyzę w budynku i udzielić zainteresowanym odpowiedzi za dwa tygodnie.

Tego dnia jeszcze kilkunastu petentów odwiedza burmistrza. Przede wszystkim są to sprawy mieszkaniowe. Burmistrz niewiele może pomóc osobiście, kieruje sprawy do odpowiednich instytucji, wydziałów i komisji. Sam siedzi pod herbem Człuchowa, który według opisów historycznych przedstawia głowę wołu lub byka. Burmistrz zdaje sobie sprawę z tego, że w wielu sytuacjach

muru głową nie przebije,

nawet mając takie rogi herbowe, siłę wolii upór byka.

– Ten byk, jak popatrzy pan na niego, raczej nie jest taki groźny, ma łagodne spojrzenie i nie wpływa na mnie w ten sposób, bym działał bez zastanowienia i z tępym uporem. Trzeba spokojnie dogadywać się, a nie atakować na oślep – mówi Aleksander Sugier.

Burmistrz jednak uparcie dąży do celu, chcąc doprowadzić do tego, by Człuchów stał się miastem ekologicznie czystym. Budowa oczyszczalni jest pierwszym etapem. Trzeba jeszcze wybudować całą sieć kanalizacyjną, rozdzielić kanalizację ściekową od deszczowej. Na całość inwestycji ekologicznej potrzeba 100 mld złotych. 20 mld już udało się zdobyć i prawie przerobić.

Człuchów w najbliższych miesiącach i latach ma zmienić swoje oblicze. W drugiej połowie przyszłego roku będą sprzedawane działki w centrum miasta. Stary rynek i jego otoczenie ma mieć wygląd jak przed wojną. Powstaną stylizowane kamieniczki. Przebudowane będą ciągi komunikacyjne. Powstaną pasy zieleni. Czy te zmiany zatrzymają w Człuchowie miejscową młodzież?…

Spotkani przez nas uczniowie czwartej klasy Liceum Ogólnokształcącego Społecznego Towarzystwa Oświatowego

chcą uciec jak najdalej!

– Tutaj zawsze było ważne kino. Ostatnio podupada i wypada z życia kulturalnego. Czynne jest okazjonalnie. Widzowie przychodzą na jeden seans i potem koniec. Jednak wideo zupełnie wyparło kino. Działa dom kultury i telewizja kablowa. Coś się jednak dzieje – stwierdza Roman Wnuk-Lipiński.

– Brakuje klubów, małych kawiarni dla młodzieży. Na przykład klub bilardowy okupuje podchmielona młodzież. Nie ma dokąd pójść. Jedyna fajna kawiarnia „Cappuccino” jest zamykana o osiemnastej, kiedy właśnie chciałoby się wyjść z domu. Pozostają więc spotkania w mieszkaniach – dodaje Ewa Stachowiak.

– Jest tu swoisty klimat. Dużo zieleni, piękny park, przez który wieczorem jednak strach przejść. Może wiąże się to z tym, że w Człuchowie jest dużo bezrobotnej młodzieży. Tworzą się też grupy punków, których lepiej omijać z daleka – mówi Włodzimierz Marciniak.

Nasi młodzi rozmówcy, poza ostatnim, nie chcą na stałe wiązać się ze swoim rodzinnym miastem. Chcą żyć w większej aglomeracji, na przykład w Bydgoszczy. Tam widzą swoje życiowe szanse. Mimo wszystko chcą do Człuchowa wracać.

Nie dotarliśmy do ludzi biznesu, do tych, którym się udało. Tymczasem w mieście i okolicach jak grzyby po deszczu powstają małe zakłady rzemieślnicze, sieć sklepów, stacje benzynowe, warsztaty naprawcze. Niektóre padają, jak to w życiu bywa. Człuchów jednak dzięki małemu biznesowi zmienia swoje oblicze.

W wielu rozmowach spotkaliśmy się z rozgoryczeniem mieszkańców. Bezrobotni i ci, którzy ledwie wiążą koniec z końcem, mają prawo do narzekań, tym bardziej, że pamiętają czasy, kiedy miasto było znane w kraju, prosperowało, a ludzie żyli inaczej. Człuchów ma tradycje dobrej roboty, realizacji społecznikowskich pasji. W mieście, mimo wszystko w porównaniu z innymi miejscowościami Pomorza, jeszcze nie jest tak źle z wyglądem i porządkiem. To rzeczywiście w ludziach pozostało.

Dzień w gminie Człuchów

„Głos Pomorza”, 14 września 1993 r.

Postanowiliśmy przedstawić życie „na gorąco” w drugiej co do wielkości gminie województwa słupskiego, która zaczyna się tuż za opłotkami Człuchowa. Gmina jakich wiele, z ponad tysiącem bezrobotnych, z których prawie połowa utraciła prawo do zasiłku. Dotychczas większość z prawie 10 tys. mieszkańców utrzymywała się z rolnictwa, głównie pegeerowskiego. Dziś pegeery polikwidowane, wiele hektarów ziemi leży odłogiem. 22 sołtysów załamuje ręce, nie wiedząc, jak pomóc swoim zubożałym współmieszkańcom.

Wójt – pracoholik

Z Adamem Marciniakiem trudno się rozmawia. Co chwilę gdzieś pędzi, telefonuje, wyjeżdża. Wraca, zmienia porządek swej pracy. Jeszcze rano był w człuchowskim Liceum Społecznym, załatwiając jakieś sprawy z racji pełnionej funkcji przewodniczącego Człuchowskiego Towarzystwa Oświatowego. Potem odwiedzają go monarowcy z Wandzina, którym jako lekarz weterynarii pomaga w hodowli trzody. O trzynastej ma zebranie sołeckie w Polnicy. Spotyka się też z niepełnosprawnymi. Załatwia sprawy peeselowskie, a przede wszystkim z niepokojem spogląda w niebo, bojąc się kolejnego deszczu – plagi człuchowskich rolników.

Do Kołdowa zabieramy panią Alicję Podlaszewską – kierowniczkę referatu gruntami w Urzędzie Gminy. Umożliwi nam wizytę u rolnika, który się nie daje…

Chłopski żywot

Zygfryd Kowalik ma się czym pochwalić – 33 hektary ziemi, 12 dojnych krów, 14 stanowisk na opasy, 2 maciory z przychówkiem, klacz, źrebak, wszystkie maszyny (z wyjątkiem prasy do słomy), w tym kombajny – ziemniaczany i zbożowy. Gospodaruje jednak na słabych gruntach – czwartej i piątej klasy. Gospodarkę kupił z żoną przeszło ćwierć wieku temu. W pracy pomaga im syn Kazimierz.

– Jestem uparty – zwierza się nam na powitanie. – Nie zmniejszam produkcji i uważam, że biadolenie na nic tu się zda. Dwóch synów pracuje zawodowo nie na gospodarce. Karmimy ich przez cały rok, a jak nam ciężko – oni nam pomagają.

Kiedy opowiada jednak o tegorocznych stratach w uprawach, łzy napływają mu do oczu. Jeszcze nie skończył żniw. Wczesne żyto „przypaliło”. Zboże dwa razy się kłosiło. W czerwcu był taki grad, że z buraków tylko łodygi zostały, tak ścięło liście. Z kolei w redlinach było pełno łętów od kartofli.

Zagadujemy go o „księżowską ziemię”. Mówi niechętnie, bo katolik i przeciw księdzu trudno mu występować. Ale…

Wziął 20 hektarów w dzierżawę od Agencji Własności Rolnej. Ziemia prawie nie nadająca się do uprawy. Przed wielu laty obsiana trawą i nie uprawiana. Ponieważ, jak sam mówi, nie lubi bumelować, a i potomkom zaszczepił miłość do pracy, więc synowie zaczęli: tata, weźmy trochę ziemi! Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Posiali więc jęczmień, gorczycę, rzepę. Całe lato zbierali kamienie. Na jesień stalerzowalii posiali żyto. Teraz okazało się, że całą dzierżawę, nie diabli, a księża wzięli…

– To były grunty Agencji – stwierdza Alicja Podlaszewska. – Część z nich miała być przeznaczona na zwrot mienia kościołowi. Kiedy w gminie dowiedzieliśmy się o tym, że grunty już dzierżawione mają być przekazane parafiom – było za późno. Decyzje wydano w Urzędzie Wojewódzkim zza biurka. Prosiliśmy na wielu spotkaniach w Agencji, żeby grunty dzierżawione nie były po raz drugi wystawiane na przetarg, do sprzedaży czy dzierżawy. A tu stało się tak, jak się stało. Pan Kowalik napracował się bardzo na tej ziemi z całą rodziną. Synowie mają żal do wszystkich, i to słuszny żal. Ale co zrobić?…

Kowalik w ogóle znany jest z tego, że żal mu każdego ugoru. We wsi mówią o nim, że ratuje honor chłopów, uprawiając odłogi.

– Jak wyjeżdżam na wiosnę w pole, zaraz po roztopach – to czuję zapach ziemi i tak już do zimy. Mógłbym przecież robić co innego. W Kołdowie prawie co drugi rolnik ma sklep. Ale co to za handel, kiedy w kieszeni pusto.

Jest wrogiem likwidowania hodowli. Jeszcze niedawno miał w oborze byki dochodzące do ośmiuset kilogramów wagi. Obora pękała w szwach, a byków nie było gdzie sprzedać. A teraz najchudszego cielaka by wzięli. Nikt nie pyta, ile waży, aby miał rogi i ogon. Martwi go jednak, co będzie dalej. Nie liczy na żaden Zachód. Ma tam rodzinę. Kiedy odwiedzają go w Kołdowie, pokazują swoim dzieciom prawdziwe masło, delektują się nim i podziwiają…

Kończymy wizytę u Kowalików. Gospodarz z dumą pokazuje nową oborę, obok chlewnię, zaadaptowaną z budynku mieszkalnego. Kiedyś w nim mieszkał z rodziną, a teraz tam świnki pokwikują. Przed stodołą „karnie” w rzędzie poustawiane maszyny. Wieczorem Kowalikowie spędzą całe bydło do obory, bo złodziej nie śpi. Kradzieże prosto z pola zdarzają się w gminie coraz częściej. Następnego dnia rano pojedzie do mleczarni ze stoma litrami mleka. Chociaż sprzedaż ta się nie opłaci, ale nie ma zdrowia, żeby wystawać z mlekiem w mieście. I tak w kółko przez cały tydzień…

Oświata prawie gminna

Wójt Marciniak znajduje chwilę na pokazanie nam gminy. Do Rychnów? Nie, o sołtysie Pelowskim i działaniach całej rychnowskiej społeczności wiejskiej zapisano już całe szpalty gazet. Niech się wykaże ukończeniem kanalizacji. Wtedy tam pojedziemy…

Wójtowski polonez gna przez gminę. Zatrzymujemy się w Wierzchowie, w jednej z największych wsi gminy.

– O, na tej szkole dachówki były źle ułożone – wspomina wójt. –W ubiegłym roku pracownicy interwencyjni ułożyli nowe lub przełożyli stare. Po konserwacji dach wygląda jak nowy.

Obok budynek jednego z trzech przedszkoliw gminie (żadnego nie zlikwidowano!). Założono tam niedawno centralne ogrzewanie, wymalowano pomieszczenia, na piętrze wygospodarowano mieszkanie dla nauczyciela. Podobnie zrobiono w Dębnicy i Polnicy.

Dowiadujemy się, że gmina kupiła autobus, który dowozi dzieci do szkół i przedszkoli. Autobus jest po kapitalnym remoncie i zdaniem wójta powinien służyć jeszcze wiele lat. Tam, gdzie są trudności z komunikacją autobusową, podjeżdża gminny bus. Przewozi dzieci ze Skarszewa i Dębnicy do szkoły w Ględowie. Zabiera dzieci z Kołdowa do Człuchowa. Następnie jedzie przez Ględowo do Wierzchowa. Po skończonych lekcjach zabiera dzieci w odwrotnym kierunku.

Władze gminne wiedząc, że oświata spadnie na ich barki już 1 stycznia, od kilku lat przejmują kolejne obowiązki od władz oświatowych. Autobus jest jednym z przykładów. Wójt ocenia, że budynki szkolne są w bardzo złym stanie technicznym, mimo iż remontowane od trzech lat. W gminie nie ma szkoły czy przedszkola pozostawionych bez pomocy samorządu. Wszystkie obiekty są odnawiane.

Według Adama Marciniaka szkoły przed oddaniem samorządowi powinny być doprowadzone przez oświatę do takiego stanu, jaki przewidują przepisy. Były pomysły, żeby szkoły przekazać gminom z długami. Zdaniem wójta – takim długiem jest również zaniedbany stan techniczny szkół. Samorząd człuchowski będzie się domagać sfinansowania bieżących remontów.

W Szkole Podstawowej w Wierzchowie poszukujemy „Białorusinów”. Latem do Mińska wyjechało pięćdziesięcioro dzieci z Wierzchowa i sąsiednich szkół. Wybrano te z rodzin najbardziej ubogich. Wyjazd był darmowy.

Justyna Myszka: – Mieszkałam u Katii. Poznałam wiele koleżanek. Chodziłyśmy na spacery. Byłyśmy w muzeum, w parku Gorkiego.

Emila Pułkowska: – Byliśmy tam dwa tygodnie. Mieszkałam z rodziną Maszy. Mieliśmy dobre jedzenie.

Marzena Szmaglińska: – Najbardziej podobał mi się przejazd metrem. Byliśmy też za Mińskiem – na wycieczkach w Chatyniu i Nieświeżu. Chciałybyśmy swoje koleżanki spotkać jeszcze raz, bo bardzo tęsknimy.

– Czy jest szansa na rozwijanie kontaktów z Mińskiem? – pytam wójta.

– Szkoła numer 20 z Mińska chce dalej utrzymywać z nami kontakty. Uniwersytet Miński również chciałby tę wymianę kontynuować. Nie wiem jednak, czy gminę będzie stać na sfinansowanie tych wyjazdów. Myślę, że warto to podtrzymać, bo dzieci z naszych wsi trafiają do wielkiego miasta, gdzie są teatry, parki, miejsca zabaw. Część dzieci była zakwaterowana w miasteczku akademickim, mogły korzystać z sanatorium, sauny, boisk sportowych. Chcielibyśmy, żeby w przyszłym roku następne dzieci miały taką frajdę!

Jaki ze mnie „utrwalacz”…?!

Marian Jodłowski jest chyba najstarszym mieszkańcem gminy, mimo że ma dopiero 74 lata. Najstarszym, to znaczy – najdłużej mieszkającym w człuchowskiej gminie. W 1940 r. został wywieziony na roboty do Niemiec. Pracował we wsi, w której teraz mieszka.

Kiedy w 1945 r. przyszli Rosjanie, pan Jodłowski doszedł do wniosku, że nie ma co wracać do domu. Chałupa się spaliła. Ojciec był z Andersem w Palestynie. Zajął więc gospodarstwo, obsiał, posadził kartofle. Przywiózł matkę i rodzeństwo.

Na początku pracował u Rosjan. Pewnej niedzieli przyszedł kolega z Człuchowa.

– Co wy u Ruskich będziecie robić? Milicja się w mieście zawiązuje!

– No i tak się zapisałem. Od 10 marca do 1 września byłem milicjantem. Teraz mówią o mnie „utrwalacz”. Wszystkim już zweryfikowano uprawnienia kombatanckie, a mnie nie. A jaki tam ze mnie „utrwalacz”? Chroniłem przede wszystkim majątek przed Rosjanami, którzy przyjeżdżalii zabierali co popadło. Tu, we wsi, jest nas trzech dawnych milicjantów. Na razie wstrzymano nam uprawnienia – żali się Marian Jodłowski.

Obecnie pełni funkcję honorowego prezesa Zarządu Gminnego PSL. W 1946 r. zapisał się do tej partii. W rok później przesiedział w czasie wyborów dwa tygodnie w areszcie. Kiedy Mikołajczyk uciekł, przychodziło UB i kontrolowało. Żona Mariana Jodłowskiego w obawie o męża spaliła jego legitymację. W 1960 r. wstąpił do ZSL. Chciał znaleźć obronę w stronnictwie.

W 1980 r. przekazał gospodarstwo synowi, ale pomaga mu na gospodarce. Zajmuje się królikami, wspomina dawne czasy i denerwuje się, gdy ktoś nazywa go „utrwalaczem”.

Pani Krystynka

„Krystynka”, „Krysia” – tak nazywają dorośli mieszkańcy Polnicy długoletnią kierowniczkę Urzędu Pocztowego. Krystyna Chojnacka jest od osiemnastu lat naczelnikiem poczty. Wszyscy ją tu znają. Ona też wiele wie o wszystkich. Żal jej współmieszkańców. Upadają zakłady pracy, zlikwidowano pegeer. Wielu bieduje. Mimo to listy jeszcze piszą, a na poczcie załatwiają to, co muszą – opłaty, czasami kary. Prawie połowa mieszkańców Polnicy jest bez pracy.

Pani Krystynka jest życzliwa wszystkim.

– Z jednej strony źle się tu pracuje, bo wszyscy Krysię znają, każdemu trzeba pomóc. A oprócz pocztowych spraw mają jeszcze tysiąc innych. Czasami jestem nawet spowiednikiem – mówi o sobie.

Po pracy odpoczywa w domu. Działką zajmuje się rodzina. Pani Krystynka przeszła ciężką operację kręgosłupa. Wiele przeżyła. Mimo to uśmiecha się do wszystkich. Każdemu doradzi i pomoże…

Najmłodsze małżeństwo w gminie

Jeszcze w niedzielę w polnickiej świetlicy było głośno. Na poprawiny przyjechało sporo weselnych gości Renaty i Tadeusza Nużewskich. W poniedziałek zastaliśmy ich porządkujących dom weselny. Zabierali mnóstwo kwiatów i prezentów. Gdzie się poznali? W Przechlewie na dancingu. Pani Renata dokładnie wylicza – 17 miesięcy temu!

Tadeusz Nużewski ma gospodarstwo w Bielsku. Zabiera tam żonę. Boi się o przyszłość żony, swoją i rodziny. Nie wie, jak będzie dalej z rolnictwem. Na szczęście pomagają rodzice. W gospodarstwie cztery krowy. Pani Renata musi się nauczyć dojenia.

Wesele kosztowało kilkadziesiąt milionów, ale warto było. Dostali typowe prezenty – komplety pościeli, naczynia. Większość kwiatów zawieźli do kościoła.

W czasie wesela były oczepiny. Koleżanka pani Renaty złapała welon, a muszkę – młodszy brat pana młodego. Może niedługo dojdzie do kolejnego wesela?…

Najmłodsze małżeństwo w gminie marzy o synu. Jeszcze nie wiedzą, jak będzie miał na imię. Ma być następcą na gospodarstwie! Co go czeka w przyszłości?…

Głosujta na wójta!

W świetlicy polnickiej zebranie wiejskie. Wójt – kandydat na posła – nie ukrywa, że zależy mu na głosach społeczności Polnicy. Pokazuje plakaty i przedstawia swój program. „Głosujta na wójta!” – pada hasło z końca sali. Polniczanie mają jednak ważne problemy. Mimo że ledwie wiążą koniec z końcem, chcą założyć we wsi telewizję kablową. Każdy musi wpłacić po 800 tys. i Europa, a nawet i świat cały zagoszczą w ich mieszkaniach.

Sołtys Niegrzybowski proponuje też przekazanie świetlicy w ajencję, z zastrzeżeniem, że wesela, chrzciny i stypy będą się w niej odbywały za darmo. Sala popiera projekt.

– To skandal, że nie mamy stomatologa. Sprzęt stoi bezczynnie – mówią kobiety. Proszą też o załatwienie bezpośredniego połączenia pekaesem z Chojnicami. Dyskutują o zbliżających się dożynkach gminnych. Wybierają starościnę i starostę. Martwią się o pogodę. Wójt, który wiele może, w sprawie aury jest bezsilny. Nie ma takich dobrych układów z wyższymi siłami.

Jedna z bezrobotnych atakuje przedstawiciela władz o słabe jej zdaniem starania o zmniejszenie bezrobocia w gminie. Jest z zawodu ekonomistką. Twierdzi, że w gminie nie ma pracy dla kobiet. Pracownikami interwencyjnymi i publicznymi są mężczyźni. Wójt agituje za wybraniem takich posłów, którzy w Sejmie zmienią sytuację bezrobotnych.

Polniczanie długo jeszcze dyskutują. Mówią o oczyszczalni ścieków, o kanalizacji, o zakończeniu budowy stadionu i budynku socjalnego. Mają jeszcze inne plany i marzenia…

Kończy się nasz dzień w człuchowskiej gminie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że życie „na gorąco” przedstawiliśmy wyrywkowo. Nie starczyło czasu na wizytę w Kiełpinie, gdzie „leży” zakład rolny, a ludzie nie wiadomo z czego żyją, gdzie bieda wygląda z każdego kąta chłopskiej izby, gdzie pałac w Zielonym Dworze już rozgrabiono i zniszczono. Wędrując po gminie, widzieliśmy wielu umęczonych rolników, zdesperowanych bezrobotnych. Tego dnia dla nikogo nie świeciło słońce. Deszcz nie oszczędzał biednych i bogatych. Czy jest nadzieja na lepsze jutro? Czy zaświeci się w końcu „zielone światło” dla chłopa Kowalika z Kołdowa i wielu innych?

Czy polepszy się sytuacja w gminnej oświacie? Co czeka w przyszłości uczniów wierzchowskiej szkoły? Kto ujmie się za „utrwalaczem”, Marianem Jodłowskim z Ględowa? Jaki będzie zwykły dzień małżeństwa Nużewskich, kiedy dojdą do siebie po trudach wesela? Czy długo jeszcze pani Krystyna z Polnicy będzie musiała ubolewać nad losem swoich bezrobotnych współmieszkańców? Wreszcie, w jakim nastroju będzie wójt Marciniak 19 września, późnym wieczorem?… Na wszystkie te pytania na razie nie znaleźliśmy odpowiedzi. Może w czasie następnej wizyty?…

Byliśmy w Człuchowie

„Głos Pomorza”, 28 marca 1995 r.

Człuchów – ponad piętnastotysięczne miasto na południu województwa słupskiego, urokliwie położone nad jeziorami –jest znane ze swej gospodarności i wielu krajowych sukcesów. Wprawdzie lata świetności miasta na razie chyba minęły, ale troska o swoją miejscowość pozostała człuchowianom we krwi.

Wielokrotnie spotykaliśmy się z podpowiedziami człuchowian: pojedźcie panowie na Osiedla Piastowskie, zobaczcie, jaki tam bałagan, odwiedźcie teren dawnej mieszalni pasz, zajdźcie do budynku po byłym Peberolu, zobaczcie, jak ludzie marzną.

Dzwonili do nas przede wszystkim emeryci. Młodzi pewnie nie mają czasu pomyśleć o problemach miasta, sami obarczeni życiowymi troskami. Jeden z czytelników zwrócił nam uwagę, iż Człuchów – kiedyś czysty i ukwiecony – od kilku lat jest zaniedbany. Brakuje mu kwiatów.

Burmistrz Aleksander Sugier powiada, że władze miasta mają dylemat: wydać pieniądze na upiększenie miasta czy przekazać je do kasy Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, gdzie ludzie czekają w kolejce po wsparcie, by móc przeżyć. Miasto na pomoc społeczną, łącznie z dodatkami mieszkaniowymi, w tym roku wyda 12,5 mld starych złotych, przy 44-miliardowym budżecie.

– To kwestia wyboru. Prace przy zieleńcach też będą wykonywane. Wykorzystamy do tego bezrobotnych, ale uważamy, że obowiązek pomagania najuboższym jest dla nas najistotniejszy – uzasadnia burmistrz.

Kolejny czytelnik narzekał na zaniedbany park miejski. – Tylu jest w naszym mieście bezrobotnych, a tam bałagan – twierdził.

Burmistrz Sugier polemizował z tym stwierdzeniem. Według niego od paru lat w parku następują zmiany. Zamiast buków, posadzono nowe drzewka. Parkiem opiekuje się zatrudniony na pół etatu leśnik, mający do pomocy bezrobotnych. Człuchowian mogą denerwować rozbite latarnie, które swego czasu tam zamontowano. Młodzież zajęła się nimi szybko, urząd po paru próbach naprawy zniszczeń – zrezygnował, dochodząc do wniosku, że miasto nie nadąży z usuwaniem kolejnych uszkodzeń.

– Mieszkam na Osiedlu Piastowskim i serce mi się kraje, jak widzę zniszczone place zabaw dla dzieci, połamane ławeczki, brudne piaskownice, parkujące na trawnikach samochody – zadzwonił do nas czytelnik. Zauważył również, że między ulicami Średnią a Długosza, na ulicy Wyszyńskiego, parkują tiry, które rano, hucząc silnikami, zakłócają spokój mieszkańców. Tymczasem w pobliżu, przy ulicy Długiej, jest parking strzeżony!

Następny człuchowianin skierował nas na ulicę Mickiewicza, do dawnej mieszalni pasz. Zobaczyliśmy tam leżące zbiorniki silosów. Ot, gospodarcza bezmyślność…

– Proszę dać mi jakąś pracę! – zwrócił się do reporterów „Głosu” Stanisław Krasoń, inwalida I grupy, będący w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Żona również jest inwalidką I grupy. Za mieszkanie spółdzielcze nie płacą od 1993 roku.

– Nie jestem pijakiem. Kiedy mogłem, płaciłem. Zwracałem się do „opieki” po pomoc. Dostałem tylko na obiady dla córki. Powiedziałem w spółdzielni: proszę dać mi szczotkę i szufelkę. Co będę mógł, to zamiotę. A oni: nie możemy, bo lekarz nie pozwala! Obawiamy się, że wyrzucą nas z mieszkania. Oglądało je już małżeństwo, które chciało pokryć wszystkie długi i wykupić. Zabrano mi dodatek mieszkaniowy. Co mam teraz robić? – pytał czytelnik.

Burmistrz Sugier tłumaczył nam, że najemca lokalu ma obowiązek przeznaczyć 15% swoich zarobków na spłatę czynszu, a rodzina wieloosobowa – 10%. Po dwóch miesiącach Spółdzielnia Mieszkaniowa poinformowała urząd, że kilkanaście osób nie wpłaciło wymaganych kwot czynszów za styczeń i luty. Zgodnie z ustawą musiano tym osobom, w tym i Stanisławowi Krasoniowi, wstrzymać dalsze wypłacanie dodatku.

W samym Człuchowie rozpatrzono już pozytywnie 900 wniosków. Prawie 20% lokatorów zwróciło się do urzędu o pomoc w opłatach za czynsz.

Podobnych zgłoszeń od zdesperowanych czytelników mieliśmy więcej. Wielu żyje na granicy nędzy, bez nadziei na poprawę losu. Niektórych czekają pierwsze procesy sądowe o eksmisję z zajmowanych mieszkań. Narażeni są na szykany bogatszych, jak pani Joanna Korba z ulicy Słowackiego 21, której kierownictwo Spółdzielni Mieszkaniowo-Lokatorskiej „Budowlani” powiedziało, że wszyscy, którzy nie płacą, w kwietniu, wyrokiem sądu, zostaną wyrzuceni na bruk. Zadłużenie pani Korby wobec Spółdzielni sięga kilkunastu milionów. Czytelniczka utrzymuje dwoje dzieci z renty inwalidzkiej w wysokości 2 mln 800 tys. i alimentów. Po wykupieniu drogich leków, zapłaceniu za światło i za czynsz, na przeżycie zostaje jej 800 tys.

Słuchając tych wypowiedzi, wiemy już, dlaczego władze miasta rezygnują z kwiatów na zieleńcach.

Czy można pokochać to miasto?

– Oczywiście, że tak! – bez namysłu odpowiada Józef Stosik, który jest mieszkańcem Człuchowa od 1952 r.

– Przyjechałem tu z Bydgoszczy. Powiedziałem sobie: tu jest moje miejsce – wspomina. Przez 38 lat był kominiarzem. Zna wszystkie człuchowskie kominy i dachy. Na wszystkich patrzał zawsze z góry, nie oznaczało to jednak, że nie był i nie jest lubiany przez człuchowian. Znają go wszyscy jako „komtura” człuchowskiego zamku, bowiem od 1986 r. pracuje w Miejskim Ośrodku Kultury, z czego co roku od połowy kwietnia do końca sezonu letniego – na zamku. Pracę zaczyna od generalnych porządków. Co roku naprawia stojącą przed zamkiem armatę. Niestety kilka dni temu, w czasie Dnia Wagarowicza, uczniowie znacznie ją uszkodzili.

Od 1 maja pełną parą rusza wieża. W sezonie trzeba czasami po kilka razy wejść na sam szczyt, czyli pokonać dwieście schodów i ponad czterdzieści metrów w górę. A z wieży niezapomniane widoki! Ożywają wtedy wspomnienia. Pan Stosik ze smutkiem i nostalgią stwierdza, że połowy dachów i domów, po których chodził – już nie ma! Z całej ulicy Długosza czy Garbarskiej pozostało kilka budynków. „Komtur” zamieszkał w bloku przy ulicy Szczecińskiej, drugim, jaki zbudowano w Człuchowie po wojnie. Teraz, po wielu latach rozwoju człuchowskiego budownictwa, nie powstaje żaden nowy duży dom.

Pan Stosik zakochał się nie tylko w mieście, ale i w zamku. Chce jak najwięcej o nim wiedzieć, dlatego też zagłębia się w źródła polskie i niemieckie. Opowiada potem turystom ciekawostki, na przykład o straszliwym więziennym lochu, z którego kilkanaście lat temu archeolodzy wyjęli wiele czaszek i szkieletów. Trafiali tam przeciwnicy Krzyżaków. Jednym z uwięzionych był Jerzy z Dąbrowy. Jak głosi legenda – dwóch kleryków i ksiądz spuścili mu do lochu siatkę i linę i uwolnili go, ratując przed niechybną śmiercią.

– Obecnie ci, którzy tu przyjeżdżają, zazdroszczą nam pięknego położenia. Mówią: cudowne jeziora i świeże powietrze macie! Niektórzy odwiedzają Człuchów co roku. Widać, że podobnie jak i my, człuchowianie zakochali się w tym grodzie na zawsze – stwierdza pan Stosik.

Do woja marsz, do woja!

Grupę młodych człuchowian spotykamy przed budynkiem Wojskowej Komendy Uzupełnień. Dziś stawali przed komisją poborową.

– Lepiej odsłużyć i mieć to z głowy. – Nawet mogę być „kotem”. – Trzeba wszystko przeżyć. – Nic na to nie poradzimy. –W kwietniu–maju do woja! – to opinie poborowych.

Tego dnia do poboru stanęło 38 młodych mieszkańców Człuchowa i okolic, wszyscy z rocznika 1976. W sumie w ciągu czterech dni przebadano, zweryfikowano i zarejestrowano prawie 160 osób. Ze względu na naukę odroczono służbę 38 mężczyznom. Pozostali pójdą do wojska jeszcze wiosną.

Według ppłk. Zenona Butkiewicza znacznie poprawiło się zdrowie młodych człuchowian. Co ciekawe, nastąpiła poprawa w stanie uzębienia –w porównaniu z latami poprzednimi. Odnotowano też mało wad kręgosłupa.

– Nie kombinowano. Służba wojskowa jest dziś lekiem na bezrobocie. Tam ma się zapewniony przez osiemnaście miesięcy wikt i żołd – uzupełnia płk Andrzej Nogal.

Nie pora na klamerki

Wiadomo, że zimowe i wiosenne chłody to nie sezon na duże pranie, dlatego też w Przedsiębiorstwie Produkcyjnym „Polstyr”, spółce z o.o., w tym okresie produkuje się o wiele mniej klamerek niż latem. Miesięczna produkcja sięga obecnie „tylko” dwóch milionów klamerek. W pozostałym okresie produkuje się około sześciu milionów sztuk każdego miesiąca.

„Polstyr” to była Spółdzielnia Inwalidów, przekształcona w lipcu 1993 r. w spółkę współdziałającą ze słupskim „Dom-Plastem”. Kiedy w spółdzielni następowały przekształcenia, o swą przyszłość najbardziej obawiali się zatrudnieni tam niepełnosprawni. Według zapewnień dyrektora Pawła Piwowarskiego, załoga na przekształceniu tylko zyskała. W 1992 r. zatrudnionych było 250 osób, a obecnie pracuje tu 525 osób, w tym 43% załogi stanowią niepełnosprawni.

W „Polstyrze” produkowane są przede wszystkim plastykowe artykuły gospodarstwa domowego, a rodzajów dyrektor Piwowarski nie może zliczyć, bowiem ciągle wprowadza się nowe wzory (tylko w tym tygodniu – 12 nowych pojemników). Produkowane są też pompki do rowerów, osłony do łańcucha. W najbliższym miesiącu zaczną wyrabiać dzwonki do rowerów nowej, własnej konstrukcji.

Wyroby z Człuchowa poprzez „Dom-Plast” wędrują w szeroki świat. Szczególnie poszukiwane są koszyki biurowe na akta i prasę, pojemniki do zamrażarek, pojemniki do soków.

Wartość sprzedaży netto miesięcznie wynosi 14 mld starych złotych. Firma ma perspektywy rozwoju i zwiększenia zatrudnienia. „Polstyr” w ciągu kilku lat przekształcił się w supernowoczesne przedsiębiorstwo, całkowicie skomputeryzowane, gdzie pracownicy używają kart magnetycznych i dzięki temu nie ma list obecności.

„Oczkiem w głowie” dyrekcji „Polstyru” jest zakładowa przychodnia lekarska, z której usług korzystają pracownicy i ich rodziny, solidnie wyposażona w sprzęt medyczny. Zatrudnieni tam specjaliści – anestezjolog, chirurg, stomatolog, laryngolog, okulista, psycholog, logopeda (w tym krajowe sławy lekarskie – prof. Placek – dermatolog, prof. Grzybiak – neurolog czy doc. Korzyński – specjalista w dziedzinie medycyny sportowej i rehabilitacji), gwarantują bardzo dobrą opiekę lekarską pracownikom i ich rodzinom.

Kierownik poradni doktor Piotr Czubiński poinformował nas, że w przyszłym tygodniu montowane będą urządzenia stomatologiczne na poziomie światowym. Kupiono sprzęt francuski za ponad miliard starych złotych. Podobno tak dobrze wyposażony gabinet stomatologiczny najbliżej od Człuchowa znajduje się w Gdańsku.

Zuzanny, Brajany i marcowe śluby

W człuchowskim Urzędzie Stanu Cywilnego mimo nie najlepszej pory na zawieranie związków małżeńskich – marcowy post –w tym miesiącu odbyło się sześć ślubów. W mieście i gminie urodziło się 43 dzieci, a zmarło 18 osób.

Wśród imion dominowali Mateuszowie. Był też Michał, Paweł, Brajany i Zuzanny. Według kierowniczki USC Mirosławy Bednarek, pomysły na imiona rodzą się w szpitalu. Niech tylko któraś z pań rzuci hasło, na przykład „Mateusz”, to inne tak samo nazywają swoje pociechy.

Przyrost naturalny maleje w Człuchowie od kilku lat. Przykładowo –w roku 1984 odnotowano 1207 urodzeń, a w 1994 – już tylko 807; wzrosła umieralność. Dziesięć lat temu zmarło 271 osób, a w ubiegłym roku –o 20 więcej. W tym roku zmarło 58 człuchowian, a na świat przyszły 193 osoby.

Marzec i święta wielkanocne to czas świętowania 50-lecia pożycia małżeńskiego. Pierwszego kwietnia burmistrz z przewodniczącym Rady Miasta odwiedzą w domu państwa Gracjanę i Henryka Czynszów. Złote Gody czekają również państwa Sabinę i Walentego Gwiazdów, Irenę i Eugeniusza Krawczyków, Janinę i Aleksego Iwickich oraz Wandę i Edwarda Wąsików. W imieniu naszej redakcji – wszystkim jubilatom życzymy stu lat w zdrowiu i szczęściu!

Przystanek Kępice. Zamiast laurki na trzydziestolecie

„Głos Pomorza”, 1 grudnia 1997 r.

Kępice, Kępice, Kępice. Jesteście dla mnie jak wszystkie stolice, choć malutkie, choć ciaśniutkie, lecz zawsze bardzo milutkie – napisała w wierszu o swoim mieście Magda Durzyńska z IIb.

Niektórzy przyrównują Kępice do pewnego miasteczka z amerykańskiego serialu „Przystanek Alaska”, ale kępiczanie nie mają się o co obrażać. Serial i jego bohaterowie zdobyli przecież dużą popularność wśród telewidzów.

Kępice, podobnie jak miasteczko na Alasce, leżą wśród lasów. Cała gmina to ponad 57% terenów zalesionych, stąd nietrudno tu o jelenie i sarny, które – jak przyjdzie ostra zima – mogą zajrzeć wprost do okien domów kępiczan. Łosia z „Przystanku Alaska” tu nie uświadczymy, ale ponoć jeszcze niedawno ktoś go w okolicach Kępic widział.

Miasto jest ciekawie położone – między dwiema głównymi drogami naszego województwa: Gdańsk–Szczecin i Słupsk–Poznań. Z Kępic do Słupska 32 kilometry, podobnie do Miastka i Sławna. Takie położenie miasteczka warunkuje pewien układ pracy i kontaktów, a także dalszych działań kępickiego samorządu. Na przykład już teraz kępiczanie mają wyrobiony pogląd na to, w jakim chcą być powiecie. Mówią, że w dobrym, czyli słupskim. Od lat „ciążą” ku Słupskowi. Tam załatwiają sprawy, robią zakupy, jeżdżą do szkół i do lekarza. Wprawdzie i miastczanie, i sławnianie chcieliby widzieć Kępice w swoim powiecie, ale mieszkańcy Kępic twierdzą, że byłoby to odwrócenie kierunku. Do Miastka czy Sławna jeździliby formalnie, a do Słupska normalnie.

Od Businka do Kępic

Kępice przez cały bieżący rok obchodzą jako gmina swe 30-lecie. Jako miejscowość zaistniały już 127 lat temu, kiedy Otto von Bismarck sfinalizował kontrakt dotyczący uruchomienia fabryki celulozy i papieru. Decydujący wpływ na rozwój osady w drugiej połowie XIX wieku miała bismarckowska fabryka i uruchomiona w 1878 r. linia kolejowa Słupsk–Szczecinek.

Po wojnie do 1958 r. Kępice nosiły nazwę Businko. Z chwilą rozruchu Kępickich Zakładów Garbarskich w 1958 r. miejscowość intensywnie się rozwija. Do pracy w garbarni ściąga coraz więcej ludzi. Rozwój ten powoduje, że Kępice będą od 1 stycznia 1960 r. osiedlem, a na początku 1967 r. stają się miastem. Dzisiaj w gminie, na terenie której leży miasteczko, mieszka ponad 10 tys. osób.

Jest gorzej, czy lepiej?

– Panie, tutaj duża bieda. Wszystko upada, bo bezrobocie nie maleje, a rośnie. Ludzie nie mają pieniędzy i ledwie wiążą koniec z końcem – powiedział pierwszy napotkany przez nas kępiczanin, właściciel jedynej w gminie taksówki, okazałego mercedesa.

– Ten pan niewiele u nas zarobi, bo naszym mieszkańcom przybywa samochodów – wyjaśnia burmistrz Marek Piotr Mazur. Sam, jak przystało na młode miasto, jest niewiele starszy od Kępic. Podobnie jak wiceburmistrz Sławomir Ziemianowicz. Obydwaj panowie przed czterdziestką są rodowitymi kępiczaninami, z tym że wtedy miejscem ich urodzenia była porodówka w Barcinie.

Władze samorządowe z jednej strony mogą być zadowolone, że bezrobocie w gminie spadło, z drugiej jednak zdają sobie sprawę z tego, że w Kępicach i okolicach jest jeszcze wielu obywateli, którym doskwiera bieda.

Na to, że liczba bezrobotnych zmalała z 1700 w najgorszym okresie do 1200, nałożyło się wiele przyczyn. W okresie przełomu samorząd podjął kilka ważnych dla gminy decyzji, między innymi o sprywatyzowaniu zakładu MATRA w Kępce. Dzięki temu uchroniono ponad stuosobową załogę przed zwolnieniem, a zakład przed fizyczną likwidacją. Przejęto również drugi zakład –w Kruszce. Powstały nowe firmy. Niektóre są dziś potentatami w swej branży. Wystarczy wymienić garbarnię KEGAR, zatrudniającą 550 osób, Nadleśnictwo Warcino oraz nowe firmy prywatne branży metalowej: Metal Works i Gras w Korzybiu, branży drzewnej: ZPD Poltarex w Korzybiu, Zakład Przemysłu Tartacznego w Kępce czy firma branży skórzanej Marpol. Ogółem w gminie działa 338 zarejestrowanych podmiotów gospodarczych.

Także bezrobotni zaczynają myśleć po nowemu. Już nie czekają na pomoc społeczną, sami szukają pracy. Nie wszyscy jednak mają odpowiednią siłę przebicia. Michał Wisłocki, którego zastajemy na podkępickiej działce, jest pesymistą: – Poprzednio miałem pracę, byłem kierowcą w Lasach Państwowych. Teraz jestem na bezrobociu i zasiłku chorobowym. Żyje mi się pięćdziesiąt procent gorzej niż kiedyś. Nie ma żadnej perspektywy, żadnej nadziei, że będzie lepiej.

– Czy widzi pan jakieś zmiany w mieście w porównaniu z poprzednimi latami? – pytamy.

– Widzę, że powstają parkingi dla nowych samochodów, które kępiczanie sprowadzają ze szrotów z zachodu. Chodniki się panie likwiduje, a buduje parkingi – mówi z sarkazmem.

– Jak prywaciarze wzięli garbarnię, to od razu zmniejszyła się tam liczba zatrudnionych. Pracowało kiedyś przeszło 900, a w tej chwili nie wiem, czy 500 pracuje – dodaje.

KEGAR po nowemu

Stefania Nitza, zastępca dyrektora KEGAR-u ds. handlowych: –W garbarni pracuje 550 osób. W tym roku KEGAR obchodzi 40-lecie. Nie było żadnych hucznych uroczystości, bo jak tłumaczą garbarze, KEGAR znalazł się w momencie przełomowym. Od września ubiegłego roku głównym właścicielem garbarni jest Śląska Grupa kapitałowa BMK. Nasza firma rozpoczęła produkcję skór meblowych, z którą wiąże dużą przyszłość. Skóry te są innowacją na skalę krajową, ponieważ nie są krojone na połówki. Kegar chce wejść z nimi na trudny rynek zachodnioeuropejski. W dalszym ciągu produkujemy też skóry galanteryjne i obuwnicze, zaopatrując w nie wszystkie słupskie firmy produkujące obuwie i wyroby skórzane.

Kegar przymierza się do uruchomienia nowej produkcji, chcąc w ten sposób uchronić zakład przed zwolnieniami grupowymi. Nie chciano nam zdradzić, jaka to będzie produkcja. Od władz gminy dowiedzieliśmy się, że chodzi o produkcję butów. Najważniejsze jednak jest to, żeby te 550 osób miało pracę. W ogóle większość mieszkańców Kępic jest związanych z garbarnią. Praktycznie w co trzeciej kępickiej rodzinie znajduje się ktoś zatrudniony w Kegarze. Pracują tu też całe rodziny i do tego nawet kilkupokoleniowe.

Pierwszy obywatel

Jarosław Brzeziński urodził się 21 stycznia 1967 r. Z dokumentów w USC wynika, że jest pierwszym dzieckiem, które przyszło na świat w Kępicach tuż po otrzymaniu przez nie praw miejskich.

– O, jeżeli tak wygląda pierwszy kępiczanin, to znaczy, że wszystkim mieszkańcom miasta powinno się nieźle powodzić – zauważamy.

Pan Jarosław, jak na masarza z zawodu przystało, nie jest ułomkiem. – Jestem jeszcze kawalerem do wzięcia. Młode miasto, młody kawaler – chwali się pierwszy obywatel. Tutaj skończył podstawówkę. Potem uczył się w Miastku i Słupsku, gdzie skończył technikum gastronomiczne.

– Jak się żyje? Młodzież jest tu trochę zaniedbywana. Ucieka z Kępic. Zaszły u nas duże przemiany, a zapomniano o zakładzie, który by naszą młodzież tu zatrzymał – tłumaczy. Sam mieszka jeszcze z rodzicami. Perspektywy na otrzymanie mieszkania będzie miał pod warunkiem, że zdobędzie na nie pieniądze. Po trzech dniach od naszej rozmowy pan Jarosław będzie już na kontrakcie w masarni w Niemczech.

– Mam nadzieję, że jak wrócę, to sobie tu mieszkanko kupię. Wrócę na pewno, bo gdzie mi będzie lepiej – świeże powietrze, dużo jezior i lasów, dużo ryb, a lubię wędkować – wyjaśnia.

Zostać czy wyjechać?

W kępickiej szkole podstawowej zastajemy ósmoklasistów.

Arleta Wisłocka: – Dobrze mi się tu mieszka. Świeże powietrze, nie ma tylu samochodów.

Bartek Szor: – Nie chcę tu mieszkać przez całe życie. Chciałbym się przeprowadzić do jakiegoś większego miasta, skończyć studia i tam zamieszkać.

Podobnie Michał Pawlukiewicz: – Nie wróciłbym do Kępic po studiach.

Marta Dera: – Zastanawiam się, na razie szkoła średnia, studia, a potem zobaczymy.

Burmistrz Mazur jest zdania, że w najbliższym czasie uda się odwieść młodych kępiczan od wyjazdu z miasta. – Obserwuję, że wielu młodych podejmuje naukę w szkołach średnich czy na studiach, ale z nadzieją na powrót do rodzinnego miasta. Wielu woli żyć tu, a nie gdzie indziej. Nie chciałbym, aby Kępice stały się w przyszłości typową sypialnią. Chociaż z jednej strony byłoby dobrze, gdyby uciążliwy dla środowiska przemysł był ulokowany poza naszym miastem.

Jak u Pana Boga za piecem

Kępicki samorząd postawił na rozwój oświaty. Od lat co roku kończy się inwestycję za inwestycją. Burmistrz Mazur, będąc przedszkolakiem, składał się (a właściwie to jego rodzice) na budowę szkoły w Kępicach. Najpierw wybudowano obiekt dydaktyczny, następnie salę gimnastyczną ze stołówką. Po Kępicach przyszła kolej na budowę sali gimnastycznej wraz z remizą w Barcinie. Dzisiaj nauczyciele barcińskiej szkoły trochę narzekają, bo do sali mają spory kawałek. Gdyby wtedy ktoś pomyślał, wybudowano by salę tuż przy szkole. Kolejna inwestycja to rozbudowa szkoły w Biesowicach. W 1994 r. oddano budynek dydaktyczny, a w bieżącym roku okazałą salę gimnastyczną. Wybudowano też salę gimnastyczną w Korzybiu i rozpoczęto remonty szkół w Barcinie i Warcinie.

Odwiedzamy Warcino

– Jesteśmy zadowoleni z remontu, bo ponad 130 dzieci z Warcina, Osowa, Podgór i Mzdowca uczy się teraz w super warunkach – już od progu mówi nam Izabela Mączyńska, społeczna zastępczyni dyrektora. Nareszcie powstały toalety, od których wszystko się zaczęło. Dyrektor Wiesław Pawlicki od dawna wiercił dziurę w brzuchu władzom gminy. Monitowali też rodzice, nie mogąc znieść tego, że ich pociechy korzystają ze sławojek na dworze. Kłuł ich w oczy widok pobliskiego Zespołu Szkół Leśnych. – Tam wspaniały budynek na górce, a tu szkoła z wygódkami z XIX wieku –z zazdrością spoglądali na pałac Bismarcka. W końcu burmistrz rzucił pomysł: – Może nie tylko toalety wybudujemy. No i poszło.

Na początek wyremontowano dach, który przeciekał i potem przebudowano wszystkie pomieszczenia na górze. Na poddaszu z mieszkań nauczycielskich powstały nowe sale, w których teraz jak u Pana Boga za piecem – cieplutko, jaśniutko i przepięknie. Najmniejsza jest trzecia klasa, w której uczy się tylko pięcioro dzieci. Zrobiono kuchnię, świetlicę, stołówkę i szatnię. Założono ekologiczne ogrzewanie olejowe. Skąd szkoła miała pieniądze na wyposażenie, pozostanie słodką tajemnicą jej dyrektora. Od wiosny ruszy dalsza rozbudowa warcińskiej placówki. Pojawi się łącznik z łazienkami i – co najważniejsze – mała sala gimnastyczna.

Miss ścina drzewa

Kilkaset metrów od podstawówki, jedna z wizytówek gminy – Zespół Szkół Leśnych. W byłym pałacu Bismarcka poszukujemy Joanny Żurawik – Wicemiss Ziemi Słupskiej A.D. 1997. Piękna Joanna sposobi się do zawodu drwala. Odbywa właśnie praktykę w lesie. W końcu zmęczona, ale zadowolona z sukcesów w ścinaniu sosen, wraca do szkoły. Ubrana jak nie miss –w strój roboczy, na głowie kask, a na nogach gumowce.

– Gdyby gdzieś odbywały się wybory Miss Drwali, mogłabym wystartować – śmieje się. – Dzisiaj ścięłam sosnę. Szkoda było na pewno, bo las jednak długo rośnie. Ile miała lat? Była już w wieku rębnym, czyli około stu. Była pochylona, więc trudno się ścinało, ale poleciała tam, gdzie powinna.

Gdzie woda czysta

– Planujemy stworzyć mieszkańcom takie warunki jak w większym mieście. Na razie mamy ciszę, świeże powietrze i wspaniałą przyrodę. Tego w wielu większych od naszego miastach brakuje – mówi burmistrz.

Słowa burmistrza potwierdzają dzieci, które na trzydziestolecie miasta pisały wiersze. „Kocham miasto Kępice, bo ma ładne ulice, bo powietrze ma czyste, tak czyste, że aż przejrzyste. Że leży blisko lasu, do którego można iść, gdy ma się trochę czasu i szkoła jest wspaniała, i duża, i mała. Ja się tu wychowałam. Będę tu zawsze mieszkała!” – napisała Michasia Grzelka z IVb.

Nie starcza nam już czasu na wizytę w popegeerowskich wsiach, gdzie ludzie nie wiadomo z czego żyją, a bieda wygląda z każdego kąta izby. Nie napisaliśmy o największej inwestycji gminy – kępickiej oczyszczalni ścieków i o wielu codziennych problemach mieszkańców. Może przy okazji następnych jubileuszy…

W gminie Debrzno w ramach redakcyjnego cyklu „Życie na gorąco” byliśmy dwukrotnie –w roku 1993 i dwa lata później. Chcieliśmy się dowiedzieć, jak się żyje na krańcu województwa, 140 km od Słupska, w mieście i gminie pełnej bezrobotnych, zlikwidowanych zakładów rolnych, w rejonie pełnym kontrastów?

Na krańcu województwa

„Głos Pomorza”, 12 października 1993 r.

Przy wjeździe do miasta spotykamy grupę mieszkańców pracujących w ramach robót publicznych. Krystyna Izdebska przepracowała

sześć miesięcy przy miotle.

Na tej samej ulicy – codziennie liście, niedopałki, papiery i tak w kółko. Kiedyś mieszkała na Opolszczyźnie. Później przeniosła się pod Debrzno. Czworo dzieci w wieku szkolnym, mąż na zasiłku.

– Ciężko nam się żyje. Salceson i kaszankę zamieniamy czasami na pasztetową i to wszystko – opowiada rozgoryczona. – Opieka społeczna co dwa miesiące daje po 500 tys. Tyle, ile muszę zapłacić na jedno dziecko za internat.

– Mąż też na kuroniówce – dodaje Teresa Adamczyk – towarzyszka Krystyny Izdebskiej przy miotle. – Mam troje dzieci w wieku szkolnym. Żyjemy dzięki kopytkom, pierożkom i darmowym nóżkom, z których robimy bigos. Tylko na niedzielę kupujemy jakieś mięso na obiad.

– Ja też mam czworo dzieci. Mąż od 10 października idzie na kuroniówkę – wtrąca Bożena Wełk. – Będziemy żyć z dwóch kuroniówek.

– Mąż stracił zasiłek, dwoje dzieci chodzi do szkoły. Codziennie wydaję 20 tys. na dojazd do Debrzna. Tu, w Debrznie, nie ma żadnych perspektyw. Burmistrz obiecywał, że od kwietnia będzie czynny duży zakład krawiecki i do dzisiaj nic z tego. To jest najgorszy region – kraniec województwa! Tylko te

darmowe nóżki ratują.

Przed masarnią i sklepem mięsnym kolejka kobiet. Sklep otwierają o dziewiątej, a od godziny siódmej ludzie czekają już na darmowe nóżki świńskie.

– Od lipca dajemy je za darmo. Widzimy, jaka jest bieda, więc w ten sposób pomagamy ludziom – mówi sprzedawczyni Maria Markiewicz. Właściciel Andrzej Nadobny postanowił, by niesprzedane kości oddawać też za darmo.

W mieście największą popularność poza sklepem mięsnym z darmowymi nóżkami mają

trzy lumpeksy.

Jeden z nich mieści się w piwnicy okazałego Urzędu Miasta i Gminy. Klienci, którzy tu przychodzą, mogą się ubrać od stóp do głów. Odzież nie jest tania – 70 tys. za kilogram, ale sprzedawczyni, pani Wioletta, często obniża cenę. Sklep jest pełen kupujących, kiedy na piętrze Urzędu jest wypłata kuroniówek i zasiłków z opieki społecznej.

– Kogo dziś stać na kupno kurtki za 300 tys. czy butów za 200? – powiedziała nam jedna z klientek lumpeksu. – Teraz ludzie kupują najtaniej – na kilogramy…

Rosołek à la burmistrz

Mirosława Buraka – burmistrza Debrzna – zastajemy z grupą bezrobotnych mężczyzn. Zaproponowano im prace interwencyjne i roboty publiczne. Burmistrz poleca swojej sekretarce dwie kawy i rosołek dla ojca miasta.

– Rosołek piję, bo zastępuje mi on kawę, której nie lubię – tłumaczy. Słyszymy, że bezrobotni mają być głównie zatrudnieni przy układaniu kabla telefonicznego. Dotychczas połączenie się z Debrznem z innej miejscowości graniczyło z cudem. Było wielką niewiadomą. Jest więc nadzieja na poprawę sytuacji. Burmistrz opisuje nam trudności jakie napotyka gminna władza, zatrudniając bezrobotnych.

– Rejonowy Urząd Pracy twierdzi, że mamy czteromiliardowe zaszłości, ponieważ zatrudniamy zbyt dużą liczbę osób. My jednak robimy swoje i zatrudniamy dalej. Po kilku miesiącach otrzymujemy dopiero refundację kosztów zatrudnienia – tłumaczy Mirosław Burak.

Dzięki pracom interwencyjnym około 200 osób uzyska uprawnienia do pobierania zasiłku dla bezrobotnych. W mieście i gminie jest ich około 1300, z tym, że według burmistrza połowa już pracuje w ramach robót publicznych i prac interwencyjnych. Burmistrz uzyskał też zgodę na zatrudnienie 70 osób w pobliskim Scholastykowie, wsi należącej do województwa pilskiego. Obecnie pracują tam przy wykopkach ziemniaków. Część z nich będzie miała możliwość pozostania tam na stałe. Zakład podobno prężny, mający dochód. Codziennie zawozi ich do pracy zakładowy autokar. Żyć nie umierać?…

Pozostali bezrobotni wykonują generalne porządki w mieście. Sprzątają, grabią, układają chodniki, a w 12 wsiach sołeckich sprzątają cmentarze, tereny przyszkolne, świetlice. W mieście pracuje ponad 150 osób, a w gminie około 70.

Ach, ten zarządca!

– narzeka burmistrz. Okazuje się, że generalnie bezrobocie napędza pegeer. Mimo że trwa prywatyzacja zakładów rolnych (sprzedano już sad, zakład rolny w Słupi i gorzelnię, a następne czekają w kolejce), burmistrz ma pretensje do zarządcy Gospodarstwa Skarbu Państwa za to, co się dzieje w wielu zakładach rolnych. Budynki w ruinie, nie dba się o ludzi, którzy tam pracowali, nie stwarza się im możliwości jakiegokolwiek zatrudnienia, uważając, że prywatyzacja sama wszystko załatwi. Wiadomo też, że ci, którzy biorą zakłady rolne w swoje ręce, ograniczają limit zatrudnienia, bo liczy się każdy grosz.

– Obecnie największy problem mamy z blokami pegeerowskimi. W samym Debrznie i gminie jest ich po kilkanaście. Nie ma tam ani grama węgla, a zima tuż-tuż – martwi się burmistrz.

Jedziemy do jednego z przejętych gospodarstw.

Sad był kiedyś chlubą pegeeru i gminy. W najlepszym okresie dawał pracę ponad 200 osobom. Dziś na prawie 100 hektarach pracuje pięć osób. Dodatkowo w czasie zbiorów zatrudnia się na dniówki.

Sad został wydzierżawiony na 15 lat. Stanisław Laskowski z Kościerzyny przejął go dopiero w maju. Niewiele więc zdążył w nim zrobić, dlatego zbiory były słabe. Według dzierżawcy sad jest zaniedbany od dwóch lat. Drzewa nie były przycinane, nie stosowano żadnych oprysków. Mimo to jabłka, gruszki i śliwki obrodziły. Cóż z tego, kiedy nie ma na nie zbytu. Dzierżawca dwoi się i troi, jeździ po wsiach i zakładach pracy w poszukiwaniu nabywców. Latem wiśnie sprzedawał po półtora tysiąca za kilogram, w tym za zrywanie płacił 700 zł od kilograma. Teraz jego jabłka i gruszki „pójdą” w cenie od 3 do 5 tys. złotych. Okoliczne szkoły i przedszkola nie są w stanie kupić tych owoców nawet po tak niskiej cenie. Mieszkańcy gminy tak zubożeli, że nie stać ich na kupno.

A mieli być Carringtonami!

Wszyscy z niepokojem i nadzieją czekali na wielką ropę. Tymczasem okazało się, że ropa jest, ale ze znaczną domieszką siarkowodoru.

– Cały szkopuł w tym, że rafinerie odmawiają nam przyjęcia tej ropy – mówi kierownik wiertni Debrzno II Paweł Kaczmarowski. Zastajemy go w Stanisławce. Obok biura olbrzymi szyb wiertniczy. Dookoła głucha cisza.

– Na terenie gminy wykonaliśmy kilka dziur w ziemi. Obok tego odwiertu coś „pikło”. Wiedzieliśmy, że jest ropa. Kiedy ją zbadaliśmy, nie mieliśmy złudzeń, że na tym koniec odwiertu. Wierciliśmy obok i znowu to samo – ropa z siarkowodorem. Można by ją odsiarczać, ale urządzenia do tego są bardzo drogie, a odwiert w Debrznie niebogaty. Urządzenia trafią w Gorzowskie, a my tu może kiedyś wrócimy. Po ropie zostanie w tym miejscu tylko tabliczka i zabetonowana rura – opowiada nafciarz.

Po ropie zostały wśród mieszkańców także nadzieje na lepszą przyszłość. Cieszyli się mieszkańcy Stanisławki, Myśligoszczy i całej gminy. Debrzno miało być drugim Denver. Burmistrz Burak rozwiewa też nadzieje wielu rolników marzących o ropie na ich „gospodarkach”.

– Tu nikt nie mógł się wzbogacić, bo gdyby nawet komuś trysnęła ropa na prywatnym polu, to przecież i tak warstwa tylko 30 cm ziemi jest prywatna, a dalej państwowa.

Burmistrz dostał w prezencie od nafciarzy butelkę ropy z okolic Debrzna. Przechowuje ją w swoim biurze jak relikwię.

O ropie powoli przestaje się tu mówić. Ludzie twardo stąpają po ziemi. Z troską obserwują działalność jedynego, poza malutką serowarnią, zakładu pracy. Debrzneński

Demet-Wutech walczy o przetrwanie.

Lech Kowalczyk wita nas na progu swego „królestwa”. Od razu zastrzega się, że się nie podda i