Miastko (1990–2020). Okiem terenowego reportera - Konrad Remelski - ebook

Miastko (1990–2020). Okiem terenowego reportera ebook

Konrad Remelski

5,0

Opis

Konrad Remelski jako korespondent „Głosu Pomorza”, w zasadzie jednego wówczas nośnika lokalnej informacji, a często informacji w ogóle, jest prawdziwym kronikarzem społeczności. Jest z nią na wyborach, na strajkach, w okresach wielkiej biedy i wielkiej transformacji. Całość zbioru wbrew pozorom jest bardzo spójna, choć porusza tak szeroki zakres życiowych tematów. Opisuje życie codzienne, zwyczajne, ale jakże fascynujące. Wiejskie wesele jest u Konrada o wiele prawdziwsze niż w uchodzącym za kultowy filmie Wojciecha Smarzowskiego o takim tytule. Prawdziwsze, bo nie efekciarskie, karykaturalne, ale po prostu autentyczne i życiowe. Mamy tu wreszcie opisanych kilka naprawdę niezwykłych historii, jak choćby odnalezienie w Miastku przez pewną Szwedkę biologicznych rodziców. Wszystko to osadzone na tle przemian, których zdajemy się już dziś zupełnie nie dostrzegać.

Krzysztof Nałęcz, redaktor naczelny „Głosu Pomorza” (fragment przedmowy)

 

Spis treści

Szanowni Czytelnicy! 
Kilka słów od Naczelnego 
Od autora
Z walizą na bazar
Do Europy! Przodem, środkiem, tyłem…
Obrączka srebrna jak u ptaka
Szczęście w nieszczęściu, czyli… Gniazdo w łóżku
Ptakami słynąca. Cacka pani Janiny
Do nieba bez drabiny
Słomkowe robótki. Pudełka, puzderka i ramki
Na wsi wesele
Świąteczne świniobicie
Ostatni starosta
Będę walczyć! Jeden dzień w życiu kobiety bezrobotnej
Życie takie…
Przeradź przed drugą turą 
Domanica przed wyborami. „Jaki by rząd tam nie powstał, to i tak o nas zapomni…” 
Zadyma w alejach 
Miało być gorąco… Przeciw rządowi
Miastko w stolicy. „Będziemy walczyć choćby z całym światem, by zostać powiatem!”
Bój to był nasz ostatni… Miastko powiatem – nie tym, to może innym latem
Tu byłam Henryką. Ojciec odnaleziony
Ewa szuka matki. Życie pokrzyżowało szyki szwedzkiej telewizji
Miss na żywo. Tak się denerwowałam, że aż mi szarfa latała… 
Chaos w piekle, czyli… Show, szok i podziw 
Szatana za rogi…!
Jak święty Augustyn. Pustelnik w Miastku
Przewoźnik gnoju. „Ja tam w Berlinie nie miałem źle…”
Miastecka „Rewolucja”
WC wrócił!
Mamo, ja też przyciągam!
Tylko na niepodległości się zająknął… 
Horror w domu, czyli… mysz 
Swojski chleb jest najpierw twardy jak kamień, a potem jego skórka łagodnieje
Tu jest jej Heimat
Przeżyli tutaj kopę lat!
Szczęśliwi z ulicy Słonecznej. Z wizytą u Staszkiewiczów
Strzelają z kuszy, paradują w zbroi. Rycerze z Miastka
Wspomnień czar. Złoty jubileusz miasteckiego liceum
Prawie pół wieku czekali na ślub
Jaki ten świat malutki. Do Warszawy przez Bydgoszcz i… Holandię
Treser psich gwiazd
Kargul, podejdź no do muzeum…! W Lubomierzu żyją z Samych swoich
W filmie grała cała wieś
Życie jak hobby. Gdzie woda czysta i komarów w bród…
Wczoraj dzieci, dzisiaj 50 plus
Miastecka wieś 50 lat temu. Jak mówiono – boso, ale w ostrogach
Życie codzienne 50 lat temu w Miastku Młodzież przyszłością narodu
Miasteckie „rękawiczki”. Robota szła, że aż pękały igły…
Miastko 50 lat temu. Lokalny ruch artystyczny – działo się!
Jak mieszkańcy Miastka przed pół wiekiem spędzali wolny czas?
Jeden dzień z życia Miastka. 50 lat temu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Miastko (1990–2020)Okiem terenowego reportera

Konrad Remelski

Miastko (1990–2020)

Okiem terenowego reportera

Wydano we współpracy z Urzędem Miejskim w Miastku

ul. Grunwaldzka 1

77-200 Miastko

www.miastko.pl

e-mail: [email protected]

Tematy leżą na ulicy. Trzeba się tylko schylić, by je podnieść…

(stara maksyma dziennikarska)

Szanowni Czytelnicy!

Zachęcam Państwa do przeczytania zbioru reportaży Miastko (1990–2020). Okiem terenowego reportera autorstwa Konrada Remelskiego, do niedawna pracownika Urzędu Miejskiego w Miastku.

Autor przez kilkanaście lat był reporterem „Głosu Pomorza”. W swych tekstach opisywał życie mieszkańców Ziemi Miasteckiej i kilku powiatów południowo-zachodniej części dawnego województwa słupskiego. Zajmował się najnowszą historią, przedstawiając lu­dzi, wydarzenia i zjawiska z okresu lat siedemdziesiątych – aż do początku XXI wieku. Niektóre z tych reportaży mają już charakter historyczny, bo przecież zostały napisane kilkadziesiąt lat temu, a ich bohaterowie, niestety, odeszli już z tego świata. Dzięki reportażom Konrada Remelskiego pamięć o nich i o ważnych wydarzeniach w życiu naszej Gminy nie zaginie.

Książkę tę polecam nie tylko osobom związanym z tymi reportażami, ale i młodzieży, bowiem w reportażach Konrada Remelskiego jest sporo materiału realioznawczego. Warto zapoznać się z życiem codziennym Miastka sprzed półwiecza, wspomnieć słynną hrabiankę Ehrengard von Massow, poznać miasteckie talenty sprzed lat, ciekawe hobby naszych obywateli, walkę bezrobotnych o godne życie, czy prześledzić poszukiwania rodziców pewnej Szwedki rodem z…Miastka, a także zajrzeć na miastecką popegeerowską wieś.

Zbiór miasteckich reportaży jest bogato ilustrowany zdjęciami autora i Jana Maziejuka. Będzie cenną pozycją na miasteckim rynku wydawniczym.

Wszystkim lokalnym patriotom polecam tę książkę.

Przyjemnej lektury –

Danuta KaraśkiewiczBurmistrz Miastka

Kilka słów od Naczelnego

Nie wiem, gdzie Konrad Remelski nabył tę umiejętność, ale ją ma. Chodzi o wnikliwość obserwacji. Umiejętność ta powoduje, że zbiór reportaży, który szczęśliwie zdecydował się zebrać i wydać, nabiera cech ważnego raportu. Raportu z nieodległej jeszcze, ale już zapomnianej i mało utrwalonej przeszłości.

Rzeczywistość dookoła nas zmienia się dość szybko i głęboko. Ale lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku był to okres niezwykłych przemian. Codzienne, monotonne życie w PRLz jego nieomal automatyzmem codzienności nagle zdynamizowało się. Tempo przemian było wręcz ekspresowe.

Wszechobecny rodzący się handel, nowa kultura, pojawiający się emigranci (tak, tak, Ukraińcy przyjeżdżali do Polski już trzydzieści lat temu), wreszcie przede wszystkim szalejące, nikomu wcześniej nie znane bezrobocie – jako chyba najważniejszy czynnik społeczny, gospodarczy i, co tu kryć, kulturowy. Bezrobocie determinowało egzystencję ówczesnej społeczności. Zapomniane już słowo „kuroniówka” pojawia się na kartach tego zbioru bardzo często jako odbicie prawdziwych dramatów. Dziś problem już dawno zapomniany. Bezrobocie o jednocyfrowym wskaźniku możemy zestawić sobie z opisem rzeczywistości, w której zdarzały się miejsca, w których nieomal co drugi mieszkaniec miejscowości był bez pracy. Wydaje się to dziś czymś abstrakcyjnym, a miało miejsce przecież jeszcze w tym pokoleniu.

Konrad Remelski jako korespondent „Głosu Pomorza”, w zasadzie jednego wówczas nośnika lokalnej informacji, a często informacji w ogóle, jest prawdziwym kronikarzem społeczności. Jest z nią na wyborach, na strajkach, w okresach wielkiej biedy i wielkiej transformacji.

Całość zbioru wbrew pozorom jest bardzo spójna, choć porusza tak szeroki zakres życiowych tematów. Opisuje życie codzienne, zwyczajne, ale jakże fascynujące. Wiejskie wesele jest u Konrada o wiele prawdziwsze niż w uchodzącym za kultowy filmie Wojciecha Smarzowskiego o takim tytule. Prawdziwsze, bo nie efekciarskie, karykaturalne, ale po prostu autentyczne i życiowe. Mamy tu wreszcie opisanych kilka naprawdę niezwykłych historii, jak choćby odnalezienie w Miastku przez pewną Szwedkę biologicznych rodziców.

Wszystko to osadzone na tle przemian, których zdajemy się już dziś zupełnie nie dostrzegać. A są one bardzo głębokie. Przemiany te będą kiedyś obszarem zainteresowania i badań socjologów, etnografów, zapewne psychologów. Ówczesna prasa będzie podstawowym źród­łem informacji dla tych badań. Zbiór przygotowany przez Konrada z pewnością ułatwi im pracę. Dla zwykłego czytelnika jest to znakomita i łatwa w odbiorze lektura. W kilka refleksyjnych popołudni ci, którzy pamiętają te czasy, odbędą nostalgiczną podróż. Dla młodszych to po prostu szansa na poszerzenie wiedzy i dobra rozrywka.

Krzysztof NałęczRedaktor Naczelny „Głosu Pomorza”

Od autora

Dziennikarzem zostałem zaraz po studiach, jesienią 1978 roku. W cza­sie odbywania służby wojskowej w Szkole Oficerów Rezerwy im. Rodziny Nalazków w Elblągu, na jednej z pierwszych odpraw dowódca plutonu porucznik Pietrzak krzyknął:

– Rembelski! Wystąp! Jesteście po filologii?

– Tak jest, obywatelu poruczniku! – potwierdziłem.

– Zostajecie dziennikarzem. Macie tu dziennik zajęć plutonu. Będziecie go nosić i zapisywać w nim to, co wam podyktuję! – wydał rozkaz.

I tak zostałem „dziennikarzem” – nosiłem porucznikowi dziennik wiel­kości grubego brulionu i zapisywałem w nim tematy zajęć o kroku defiladowym po gruncie grząskim, o trzymaniu kroku w czasie marszu, rozkładaniu broni, budowie czołgu, rozkładaniu kbk ak, demoralizacji i narkomanii wśród żołnierzy NATOi trzymaniu porządku pod łóżkiem.

Z dziennikiem, czyli – jak mówił porucznik Pietrzak – „dziennikarstwem” miałem potem jeszcze do czynienia przez kolejne lata, nosząc mały dzienniczek, a właściwie notes w czasie asystentury w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku i potem prowadząc dzienniki lekcyjne w Szkole Podstawowej w Słosinku.

A jak zostałem prawdziwym dziennikarzem? Jak to zwykle w życiu bywa, zadecydował przypadek. W 1988 roku w Miastku odbyła się bardzo podniosła uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod budowę miasteckiej trójki. Potem Towarzysz Pierwszy, jak nazywano Isekretarza komitetu miejsko-gminnego PZPR, zaprosił wszystkich dyrektorów szkół, miejscowych notablii gości do „białego domku” na kawę.

– Szkoda, że nie przyjechał dziś żaden dziennikarz „Głosu Pomorza” – zagaił. – Przecież obiecywali, a teraz nie będzie nic o naszej uroczystości – zmarkotniał.

I zaczął opowiadać o inwestycji budowy szkoły podstawowej numer 3. A ja, ponieważ trochę się nudziłem, a miałem przed sobą czystą kartkę papieru, zacząłem zapisywać co ważniejsze słowa Towarzysza Pierwszego. W domu ułożyłem je w zdania i wysłałem do redakcji „Głosu” do Słupska. Po kilku dniach ukazała się krótka notatka zatytułowana Wmurowano kamień węgielny. Podpisana oczywiście przez kogoś z redakcji, czyli zawodowca. Ja jednak nie poprzestałem na jednym artykule. Zacząłem pisać i pisać, a redakcja te moje wypociny zaczęła publikować. Artykuliki podpisywane były jakimiś nieznanymi mi kryptonimami. Na pewno jednak nie były to skróty od Remelskiego czy chociażby Rembelskiego.

I nagle stał się cud. Zadzwonił ktoś z Miastka.

– Masz artykuł w gazecie – poinformował.

Zaraz po lekcjach wsiadłem w pociąg i dawaj do pierwszego kiosku Ruchu, a tam na stronie „Wiadomości lokalne” jak byk stoi mój chyba ze dwudziesty z kolei „kawałek”, zatytułowany Ładny sklep, ale… Rzuciłem okiem i zmartwiłem się, bo mojego podpisu pod nim nie było. Za to pod zdjęciem tłustym drukiem wyraźnie napisano „Fot. Konrad Remelski”. Kupiłem wtedy chyba ze cztery egzemplarze gazety, bo a nuż trzy gdzieś zaginą? Ktoś pożyczy i nie odda…?

Kiedy już szanowni Redaktorzy w Słupsku zorientowali się, że Remelski nie odpuści i dalej będzie pisał, i to całkiem nieźle jak na początkującego dziennikarza, postanowili dać mi szansę. Zostałem korespondentem „Głosu” na rejon miastecki, później jeszcze człuchowski, białoborski, Kaszuby i jeszcze dalej. Zapytano mnie wówczas, jaki kryptonim sobie wybieram.

– Może być (kor) od Konrada Remelskiego? – zapytałem nieśmiało.

– O, jaki odważny! – odezwał się ktoś w redakcji.

Dopiero później przekonałem się, że (kor) to skrót Komitetu Obrony Robotników.

Korespondowałem tak sobie i korespondowałem aż do czasu, kiedy zaproponowano mi dziennikarski etat i kierownictwo jednoosobowego oddziału „Głosu” w Miastku. A ponieważ dziennikarstwo stało się moją pasją, bez większego żalu pożegnałem się z dyrektorskim stołkiem w szkole w Słosinku. Przez dłuższy czas zdjęcia robiłem sam. Wywoływałem filmy i zdjęcia w domowej łazience, ku niezadowoleniu żony plamiąc wszystko, co popadło i zajmując toaletę przez wiele godzin, dopóki nie wezwano mnie na kolegium redakcyjne do Słupska. Tam podszedł do mnie barczysty mężczyzna z nieodłączną torbą reporterską na ramieniu i aparatem fotograficznym w ręku.

– Przyjadę do pana w środę – rzucił bez ogródek.

– Ale po co? – zapytałem wówczas sam siebie, bo przecież od lat sam wykonywałem reporterskie zdjęcia. – Stracę tylko część wierszówki – skonstatowałem po cichu i dopiero później przekonałem się, w jak dużym byłem błędzie. Pal sześć parę złotych z wierszówki! Ale za to jakie powstawały teksty! A jakie zdjęcia! Okazało się, że w wielu sytuacjach bez pana Jana Maziejuka ani rusz! Przez lata całe tworzyliśmy zgraną zawodową parę. Szybko zobaczyłem, że obecność pana Janka w terenie jest mi niezbędna, bo był on i moim szefem, i pomysło­dawcą artykułów, i kolegą, a czasami ochroniarzem, ale przede wszystkim doskonale ilustrował moje teksty.

Na początku naszej współpracy każdy z nas miał inną wizję na temat tego, kto komu jest w terenie potrzebny. Ja po prostu uważałem pana Janka za ilustratora moich tekstów, a on traktował mnie, nie zawsze oczywiście, jako podpisywacza swoich zdjęć. Pamiętam jego słynne:

– Podpisz mi zdjęcia! – i rzucał na biurko dziesiątki fotografii. Muszę przyznać, że czasami niektóre podpisy sprawiały mi więcej trudności niż napisanie długiego tekstu.

Kiedy porównuję pracę reportera w terenie bez pana Janka i z nim, to wiem, jakie bez niego kiepskie zdjęcia robiłem, bo dajmy na to rozmowę po pożarze na wsi, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ja rozmawiam z ludźmi, a pan Janek tymczasem moim rozmówcom wykonuje dziesiątki zdjęć. Oni, zaaferowani rozmową ze mną, nie zwracają na niego uwagi i przez to powstają bardzo naturalne ujęcia. Ludzie na nich gestykulują, łapią się za głowę, przewracają oczami, a nawet pokazują gest Kozakiewicza. A jak może wyglądać zbieranie materiału do takiego samego tekstu, ale bez pana Janka? Kończę rozmowę i mówię:

– No, to proszę stanąć na tle tej spalonej stodoły!

A oni na to:

– Gdzie tam panie, nigdzie nie staniemy!

Mówią, że nie i koniec! Kiedy w końcu udaje mi się ich uprosić, postawę mają, jakby byliu fotografa zrobić zdjęcie do paszportu. Stają, jakby kij połknęli. Jednym słowem zamieścić takie zdjęcie w gazecie to byłby wstyd!

Kiedyś powstało bardzo ciekawe zdjęcie. Rozmawiałem z Hansem Ulrichem Kuchenbäckerem, szefem Ziomkostwa Miasteckiego. Pan Janek tymczasem czyhał na jego gesty i ruchy. W pewnym momencie Kuchenbäcker podniósł ręce do góry, bo chciał pokazać, jak ogromny był jakiś tam obiekt. W tym czasie pan Janek zrobił pstryk i w gazecie ukazała się postać szefa ziomkostwa z rękoma, tak jakby pan Janek rozkazał mu:

– Hände hoch!

Kiedyś mieliśmy tajne spotkanie ze słynnym pięściarzem Andrzejem Gołotą. Tajne, bo Gołota przyjechał z Pershingiem, szefem mafii pruszkowskiej. Krył się z tą znajomością, więc dlatego spotkaliśmy się na zapleczu jednego ze słupskich lokali. Wywiad z Gołotą, zdjęcia, uśmiechy, autografy. Na koniec Gołocie podsunięto piłkę do podpisania. Pan Janek wysłał potem kilka zdjęć z Gołotą do redakcji w Koszalinie. Zdjęcie miało iść na pierwszą stronę. Po kilku godzinach dzwoni do mnie zdenerwowany właściciel lokalu, który gościł Gołotę i Pershinga.

– Które zdjęcie z Gołotą daliście? – zapytał przerażony. – Pershing zagroził mi, że jak jego wizerunek znajdzie się w gazecie, to spali mi lokal i chałupę!

Dzwonię więc do redakcji. Pytam, ot tak sobie, jak gdyby nigdy nic, które zdjęcie pana Janka „pójdzie”. 

– Oczywiście nie to z piłką, bo Gołota jest przecież pięściarzem, a nie piłkarzem.

Uff, odetchnąłem z ulgą, zdając sobie sprawę z tego, że kiedy wyjawię prawdę, kto jest na zdjęciu z piłką, to redaktor na pewno da to z Pershingiem.

Jak wyglądały nasze wyprawy w teren? Pan Janek wstawał sobie w Słupsku, jak prawdziwy ranny ptaszek, tuż po czwartej, i po piątej jechał do Słosinka pod Miastkiem, gdzie mieszkałem. Tam około szóstej czterdzieści już czatowałem przy oknie, by wyprzedzić dzwonek pana Janka do drzwi, który obudziłby wszystkich domowników. Zdążyłem, nie zadzwonił, ale i tak innych pobudził, głośno wypowiadając sakramentalne słowa:

– Remelski, do roboty!

Potem, ja po kawce, a gość ze Słupska po herbatce, ruszaliśmy do garażu po samochód, no i w teren! W teren, który szybko pokochaliśmy, i (tylko żeby teraz nikogo nie urazić) za swoje ukochane gminy uważaliśmy: Koczałę, Konarzyny, Przechlewo, Czarne, Lipnicę, Człuchów, Biały Bór, Trzebielino, Debrzno, Rzeczenicę, no i oczywiście miasta – Miastko i Człuchów. Często jechaliśmy po prostu w ciemno, czasami z kimś tam umówieni, ale nie zawsze. Przyznaję też, że mieliśmy swoich informatorów – wójtów, burmistrzów, dyrektorów, prezesów, no i zwykłych ludzi, spotykanych na drodze.

Rozmawialiśmy z ciekawymi ludźmi, między innymi z Markiem Kotańskim, Alfredem Miodowiczem (kto go dziś pamięta?), braliśmy udział w cyklicznych imprezach „Z Głosem Pomorza w gminie” oraz w setce rekreacyjnych imprez na orientację. Realizowaliśmy cykl „Władza prywatnie”, odwiedzaliśmy tak ciekawe miejscowości jak: Warszawa, Holandia, Klasztor, Katarzynki, Bydgoszcz – wszystkie na Kaszubach, oczywiście. Rozmawialiśmy z cudotwórcami, pustelnikami, Carem Mikołajem (tak się nazywa jeden z mieszkańców Białego Boru), z pensjonariuszami Eko-Szkoły w Wandzinie, z więźniami Czarnego, a nawet kilka razy lecieliśmy balonem. Pan Janek ze swym aparatem, a ja z długopisem obsłużyliśmy setki imprez – festynów, dożynek, zawodów i tak zwanych oficjałek.

W naszym pisaniu i fotografowaniu trzymaliśmy się zasady lekarskiej Primum non nocere, stąd też nigdy nie robiliśmy materiałów tendencyjnych.

Naszym dziennikarskim matecznikiem było oczywiście Miastko, które pan Janek darzył miłością, bowiem tu przed wieloma laty zaczynał swą reporterską robotę. Jego znajomości mieszkańców naszej gminy były mi bardzo pomocne w pracy prowincjonalnego reportera. Ja też pokochałem Miastko i uznałem je za swoje, ale nie od razu…

Pierwszy raz zainteresowałem się Miastkiem, mieszkając w Słupsku. W końcu lat siedemdziesiątych zapragnąłem mieć skórzaną kurtkę. Żeby zrea­lizować to marzenie, trzeba było pojechać do Miastka, do sklepu firmowego Fabryki Rękawiczek i Odzieży Skórzanej.

Kiedy dojechałem pociągiem i przeszedłem prawie trzy kilometry przez całe miasto do fabryki, sprzedawca w sklepie firmowym bezradnie rozłożył ręce, mówiąc, że „kurtki wyszły”. Miałem wszystkiego dosyć, a przede wszystkim tego miasta. Od tego czasu Miastko kojarzyło mi się z bardzo długą ulicówką, z niespełnionym marzeniem o kurtce i straconym czasem. Obiecałem sobie wtedy, że już do tego miasta nie wrócę. Obiecanki-cacanki…

Po kilku latach znowu znalazłem się w Miastku, przejazdem w drodze do Chojnic. Czekając na drugi pociąg, zaszedłem na „kaczy dołek”. Pobyt tam nie napawał mnie radością. W obawie przed zaczepkami miejscowych szybko wróciłem na dworzec. Pomyślałem sobie wówczas, że w takim małym miasteczku ja, koszalinianin od urodzenia i słupszczanin od czasu studiów, nigdy nie zamieszkam…

Minęły kolejne lata i wówczas usłyszałem o niejakim Słosinku pod Miastkiem, a właściwie o nowym mieszkaniu w bloku i pracy w szkole. Trochę było mi nie w smak, że wieś ta leży gdzieś w pobliżu miasteczka, w którym nie kupiłem kurtki, ale mieszkanie i praca przyciągały.

Potem przez lata całe Miastko kojarzyło mi się z miejscem, w którym w ratuszu odbieram wypłatę i coś tam załatwiam, oraz z ciężkimi siatkami pełnymi zakupów. Czasami człowiek miewał zachcianki i biegł przez całe miasto do prywatnej piekarni aż na Wybickiego, by kupić ciepły, pachnący chlebek. Gdzieś około 1985 roku w sklepie przyfabrycznym kupiłem sobie skórzaną kurtkę. Wówczas Miastko zaczęło mi się jawić już nie jako zapyziałe miasteczko, ale jako coś więcej – może nie miasto, ale trochę większe miastko. Potem Miastko kojarzyło mi się li tylko z miejscem pracy i z niczym więcej. Jako dziennikarz przeżyłem naczelników gminy, sekretarzy partyjnych, burmistrzów, przewodniczących rad, likwidację pegeerów i miasteckich zakładów pracy, budowę nieszczęsnej trójki i mostu donikąd, a także wiele miłych chwil.

Po dwudziestu latach pobytu w Słosinku „dojrzałem” do życia w mieście i zdecydowałem się na przeprowadzkę nie do Słupska czy Koszalina, lecz do… Miastka. Od szesnastu lat mieszkam w Miastku i… zaczyna mi się tu coraz bardziej podobać. Co prawda wiele rzeczy mnie tu denerwuje, bo brakuje mi rynku z prawdziwego zdarzenia, a także knajpek i kawiarń z letnimi ogródkami. Narzekam na bezrobocie, widzę upadające zakłady pracy i potem to, co z nich zostało. I choć nie przyjedzie tu do nas Paul McCartney z koncertem ani gość z milionami dolarów, który ożywi gospodarczo to miasteczko, i choć nadal nie znam nazw niektórych ulic i często nie odróżniam Małopolskiej od Wielkopolskiej, to jednak dziś już zdecydowanie mogę powiedzieć, że Miastko to moje miasto!

Wszystkie zamieszczone w tej książce reportaże zostały opublikowane na łamach „Głosu Pomorza”. Można je znaleźć w Bałtyckiej Bibliotece Cyfrowej lub w archiwum „Głosu”, a także w bibliotekach publicznych Pomorza. Dla dziennikarza sprzed lat reportaż był sprawą honorową. Nie napisać niczego do magazynu świątecznego, kiedy czytelnicy, mając dużo wolnego czasu, rozczytywują się w reportażach nie moich, a kolegów po piórze? O nie! Już na miesiąc przed świętami jechało się w teren, żeby coś ciekawego napisać i opublikować czytelnikom pod choinkę lub do wielkanocnego koszyczka. Czytelnicy tej książki mogą powiedzieć, że ten zbiór moich reportaży to taki misz-masz, ale taka jest praca reportera – dziś pisze o urodzinach, jutro o śmierci. Mówi się, że tematy leżą na ulicy. Ja je podnosiłem i brałem na warsztat. Powstały reportaże, które dziś już mogą mieć wartość historyczną, bo pochodzą z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Niektórzy bohaterowie tych tekstów już niestety nie żyją, a i opisywane przeze mnie zjawiska czy wydarzenia z życia mieszkańców Miastka i całej gminy należą do przeszłości. Zatem zapraszam do przeczytania tych kilkudziesięciu reportaży, głównie z Miastka i okolic, oraz do wspomnień sprzed dwudziestu, trzydziestu lat…

Konrad Remelski

Jednym z pierwszych moich miasteckich reportaży był ten z 1992 roku o miasteckim targowisku, na którym po zmianie ustroju handlowali pierwsi cudzoziemcy. Powoli nasze targowisko przy ulicy Królowej Jadwigi stawało się prawdziwym ogólnoświatowym Manhattanem.

Z walizą na bazar

„Głos Pomorza”, kwiecień 1992 roku

Kirył przyjechał z Warny w Bułgarii, Wasyl z Połtawy na Ukrainie, a Sasza z Sankt Petersburga w Rosji. Połączyła ich… „miłość” do hand­lu. Od kilku dni codziennie handlują na miasteckim targowisku. Kirył i Sasza przyjechaliz własną „obstawą” w osobach żony i matki.

Niechętnie godzą się na rozmowę. Choć KGB podobno już nie istnieje, Sasza i Wasyl zastanawiają się, czy nie będą rozmawiać z… agentem tej organizacji.

Najbardziej chętny do interwiu jest

Kirył

Posługuje się nowomową – łamanym językiem bułgarsko-rosyjsko-polskim. Do Polski przyjechał z żoną. Oboje ubrani w nowe dżinsowe kurteczki z kożuszkiem wyglądają na zamożnych handlarzy. Sprzedają kosmetyki i odzież, w większości wyprodukowane w ­Turcji.

– W Bułgarii są duże problemy, olbrzymi kryzys – przekonuje mnie Kirył. – Przyjechaliśmy do Polski w poszukiwaniu pracy. I oczywiście znaleźliśmy ją – handlujemy na bazarach. U nas jest bardzo drogo, chleb drogi, mleko drogie, a dwie córki chcą jeść i pić. W Bułgarii straciłem pracę, nie ma tam żadnych zasiłków dla bezrobotnych.

Na pytanie, jak ocenia nasz kraj, ożywia się i pełen szacunku mówi:

– Polska dobra, Polacy dobrzy, w całym waszym kraju można hand­lować, nikt z waszych nas nie przegania!

Kirył zamienia na marki i dolary zarobione pieniądze. Handlował już z żoną w Warszawie, Słupsku, Poznaniu. Trafił nawet do Słubic pod niemiecką granicę. Być może, choć nie chce tego zdradzić, w celu ucieczki przez „zieloną granicę” do Niemiec. Zapytany o to, czy wyjechałby, gdyby miał możliwość, z Bułgarii na stałe do innego kraju, stanowczo odpowiada, że tam, gdzie serce, tam i ojczyzna.

– W Bułgarii można mieszkać, a do was przyjeżdżać na handel. Polaki dobre, wszędzie wpuszczają!

Za pieniądze z handlu w Polsce chce kupić dzieciom żywność i mieszkanie, bo tuła się w Warnie po stancjach. Sprzeda u nas towar, pojedzie z żoną do kraju, odwiedzi dzieci. Potem znowu do Turcji – po nowe ciuchy i kosmetyki – i znowu do Polski.

– Polska dobra, demokracja dobra, dobry klimat do handlu – mówi na zakończenie.

Sasza

choć obywatel olbrzymiego goroda – Sankt Petersburga – jest speszony i małomówny. Ciągle powtarza, że on „turist” i handluje tylko dlatego, że czemodan ma za ciężki, więc trzeba coś niecoś z niego sprzedać. Mimo że jest obywatelem Rosji, chyba z przyzwyczajenia mówi, że przyjechał z Sowietskowo Sojuza. Jest po raz drugi w Polsce. Przyjechał z matką, jak się później przyzna, na zaproszenie do ludzi, których nigdy nie znał. Po prostu kupił ten urzędowy papier gdzieś na petersburskim bazarze.

– „Trzepią” nas na granicy! – rozkręca się. – Celnicy szukają dodatkowego zarobku. Tacy sami są wasi, jak i nasi. Trzeba zawsze mieć w zapasie prezencik dla pograniczników.

Sasza mówi, że ma kłopoty z kupnem towarów „na Polskę”. Na szczęście pieniądze, a przede wszystkim dolary, rozwiązują język każdej sprzedawczyni. Do kraju chce przywieźć kilogram polskiej szynki. Może jeszcze nie tym razem, ale takie jest jego marzenie – sprosić całą rodzinę, a na stole postawić kilka buteleczek polskiej wyborowej, położyć szynkę, której rodzina nie widziała już od wielu miesięcy.

– Niech jedzą i piją do syta, niech wiedzą, jak Rosji jeszcze do Polski daleko…!

Wasyl

z Połtawy „rezyduje” już w Miastku u rodziny od kilku tygodni.

– Mieszkam u moich ciotuszek, babuszek, które mnie karmią i dają nocleg – opowiada. – Praca na Ukrainie mi nie odpowiada, bo mało można u nas zarobić. Z żywnością też są problemy, chociaż podstawowe produkty są w sklepach za kupony. Kto chce dobrze zjeść i popić, niech idzie do restauracji. Tam wszystkiego skolko ugodno, tylko pieniądze miej!

Wasyl jest zmartwiony tym, że Polacy zabraniają handlu wódką, a był to – jego zdaniem – żywy pieniądz. I Polacy byli zadowoleni, bo taniej niż w sklepie, i Ukraińcy – bo wódka szła jak woda.

– Nie chcesz tu podjąć pracy, zarobić milion, półtora? – pytam.

– Pracować nie, bo trzeba wtedy gdzieś mieszkać, płacić za wyży­wienie, bo ciotuszki nie będą mnie tak długo gościć – stwierdza. – Ale pohandlować to tak!

Za dzień pracy na bazarze ma trzysta, czterysta tysięcy. Pomnóż to sobie przez miesiąc i już wiesz, czym warto się w Polsce zajmować…

Wasyl twierdzi, że goście ze Wschodu sprzedają swoje towary bardzo tanio, ale i tak ten biznes bardzo się wszystkim opłaca.

– W ten sposób bez wielkiej polityki rozwija się normalnie ta współ­praca między naszymi narodami.

Wasyl w swoich rozważaniach na temat współpracy Ukrainy z Polską dochodzi do daleko idącego wniosku:

– Jeśliby Polska i Ukraina były razem, to na pewno będzie lepiej. Bo przecież Polska to nasze okno na Europę…

Musimy kończyć rozmowę z przedstawicielami byłych „demoludów”. Mija godzina piętnasta. Tłum na miasteckim targowisku gęstnieje. Kirył, Sasza i Wasyl zacierają ręce. Z każdą minutą ubywa im towaru, a przybywa gotówki. Jutro, za tydzień, dwa trzeba będzie znowu pojechać po towar do Bułgarii, Turcji, Rosji, na Ukrainę i wrócić do „pracy” w Europie…

À propos handlu międzynarodowego, to kilka miesięcy później sam byłem świadkiem, jak handlują Polacy w Berlinie. Pojechałem tam z biurem turystycznym ze Słupska, zabierając ze sobą trójkę uczniów Szkoły Podstawowej w Słosinku. Dla nich to była nagroda za wyniki w nauce, a dla mnie nauka, jak Polacy robią interesy w… Europie. To przykład tak zwanego reportażu uczestniczącego.

Do Europy!Przodem, środkiem, tyłem…

„Głos Pomorza”, wrzesień 1992 roku

Autokar jednego z biur turystycznych wiezie nas do Berlina Zachodniego. W ciągu jednego dnia mamy zwiedzić jeden z największych na świecie ogrodów zoologicznych i wielkie akwarium. Taki jest oficjalny cel wycieczki.

Już przy wejściu do autokaru wita mnie pan Wacek, „turysta”, któ­ry na handlu „marlborasami” i „delikatą” zęby już zjadł:

– Ile pan sztang wieziesz? – zagaduje. – Jeżeli żadnej, to mógłbyś mi pan jedną wziąć – dodaje. – Bez obawy, można, można, na granicy wszystko będzie okay – rozwiewa moje wątpliwości.

W autokarze od razu następuje podział na trzy grupy.

Pierwsza – najważniejsza – to

„Przód”,

a więc kierowca (tylko mi, tam, kurde, z tyłu nie palić, bo na piechotkę do Europy pójdziecie!), kierownik grupy (kochaniutka, nie masz teraz forsy? Zapłacisz w markach lub w towarze w drodze powrotnej, dobra?) i kilku jego znajomych.

„Środek”

to zawodowcy, jak pan Wacek (kocyk, poduszka, dwa miejsca zajęte, sztangi z „marlborasami” rozdane, wursty pochowane – i w kimonko!). Jadą też „cieniaski” – pani Jadzia i Krysia – urzędniczki za milion trzysta miesięcznie. (Rozumie pan, dwa razy w miesiącu trzeba tej „delikaty” trochę kupić, znajoma czeka w sklepie na towar, a i kawy bez „komplety” nie da się wypić…!)

Panie urzędniczki też zajmują po dwa miejsca, torby ze sztangami papierosów przy sobie, na siedzeniu, bo nie wiadomo, jak się w nocy „Tył” zachowa.

– O, nie, k…, swoich nie okradamy, trzeba mieć honor – mówi.

„Tył”

Tylne siedzenia zajmują małolaty bez grosza (a właściwie marki) przy duszy. Potłuszczony paszport, a w nim więcej pieczątek świadczących o przekroczeniu granicy niż u niejednego biznesmena. Dziewczyny są lekko zaniedbane, zimno na ustach i słowniczek, w którym co drugie słowo należy do niecenzuralnych.

Ruszamy. „Tył” natychmiast otwiera wszystkie okienka. Robi się strasznie zimno.

– Jak się, k… nie podoba, weź se, cieniasie, kuszetę i pruj do tego Tiergarten! – odpowiada „Tył” na nieśmiałe protesty „Środka”.

– Te, delikaciarz, wisisz mi za karton z wtorku!

– Dobra, dobra, w Europie oddam.

Do Europy jedziem! Hasło to staje się wytrychem do otwarcia i opróżnienia kolejnych flaszek. Szkło pęka, uderzając o jezdnię i wpa­dając wprost pod koła, być może, wracających z Europy.

– Nie palić mnie tam z tyłu, bo wysadzę! – krzyczy kierowca.

– Te, te, wrócisz do Słupska, to z kółek powietrze może pójść – otrzeźwia go i uspokaja „Tył”.

Zatrzymujemy się przed granicą. Budzi się pan Wacek. Trzeźwy! (W pracy, panie kolego, nie piję!)

– Spokojnie, spokojnie, tak jak mówiłem, za sztangę cygaretów dobre piwko w Berlinie będzie…

Granica wita nas większą grupą celników. Z Polakami nie ma żadnych problemów. Widzimy znajomy autokar ze Słupska. Ktoś nam mówi, że z drugiego autokaru „zahaltowali” czterech. Teraz nasza kolej.

– Będą, k… trzepać – mówi „Tył”. – Budzić się, budzić!

– Wiesz, gdybym miała narkotyki, wiedziałabym, gdzie schować.

– Wiemy, wiemy – zarechotał „Tył”.

Rozpoczyna się trzepanko. Wszyscy opuszczamy autokar. Jednak jesteśmy czyści (po jednej sztandze można, można…). W tym czasie trwa przeszukiwanie autokaru.

– Szukaj, piesku, szukaj! – śmieje się „Tył”.

Wiadomo, „Tył” nie musi nic wieźć. W Berlinie zarobi na zręczności swych rąk (jedna taka stara Niemra zaczęła się drzeć, ratung, ratung, wołała, ale ja już mareczki hap i w długą).

– Wiesz, jakieś adidasy na jesień czy coś takiego by się przydało i trochę sprzętu od Aldika – mówi „Tył”.

Przejeżdżamy granicę (półtorej godziny postoju!).

– Europa, k…, Europa! 

– cieszy się „Tył”. Niestety flaszek już nie ma i nie można ichniej autostrady ochrzcić brzęczącym szkłem. Kimonko. Śpią prawie wszyscy.

Poranek w Europie. Grupy obcych sprzątają ulice.

– Cieniasy! – śmieje się „Tył”.

Oto i parking przed ZOO. Obok stoją już inne autokary ze Słupska. Wstaje dzień. Zaczyna się praca. Budzi się pan Wacek, przeciąga leniwie, wstaje, składa kocyk, wyciąga, o Boże, co on wyciąga…? Wędzony węgorzyk i bułeczka z masełkiem. Pycha! Widać, że zawodowiec…

Wchodzi do autokaru rodak z Europy, skórzana kurtka, łysina, brzuch („Za chwilę chyba urodzi!” – śmieje się „Tył”).

– Czego szef szuka?

– Małolaty są? Co za kiepski towar dziś przyjechał?

Po obejrzeniu składu „Tyłu” znika i udaje się do drugiego autobusu. Wchodzi Turek.

– Pan maś psiedać cigarety? Po ila?

Pan Wacek krzyczy do „Tyłu”:

– Powiedzcie, że cena jak we wtorek!

Turek bierze pięć sztang. Wziął też „moją”. Jest więc nadzieja na dobre piwko od pana Wacka. Po chwili pojawiają się Polacy.

– Nie sprzedawać, k…, Turkom, nie sprzedawać!

– A coś pan, biznes jest biznes – odpowiada pan Wacek.

Po chwili wszystko sprzedane. Pan Wacek przeliczył na kalkulatorze, dokończył węgorzyka. Poranna toaleta, zmiana koszuli i… do Europy. Do Europy, czyli… do Aldika! Jeszcze parę minut i my ruszymy. ZOO dla cieniasów otwierają o dziewiątej. Można więc się zdrzemnąć. Pustki w autokarze. Wraca już pan Wacek z pełnym wózkiem zabranym z Aldika. A w nim same delikatesy, czekolad jest tyle, że można nimi ze dwa domy dziecka obdarować. Tymczasem panie Jadzia i Krysia poprawiają makijaż, obszerne torby na plecy i po delikatę.

Po zwiedzeniu zooi akwarium (przestroga kierownika: „Uważaj pan na Ruskich, otoczą dookoła i już po mareczkach, mafia, panie!”), słysząc siarczysty polski, docieram do Aldika. Przy wejściu napis w naszym języku: „Uwaga Polacy, prosimy nie kraść wózków ze sklepu”. Rzucamy się w wir zakupów. Co chwilę z półek coś spada, pracownicy sklepu donoszą nowe zapasy nutelli, kawy jacobsa, snikersów. Przy kasie miła Niemka pyta:

– Czi reklamówka tesz konieczka?

Zbliża się szesnasta. Trzeba wracać do autokaru. A przy nim stoi już kilka wózków zabranych ze sklepu. Wszyscy zadowoleni, uśmiechnięci i zmęczeni, wiadomo, jak to po pracy.

– Coś pan kupił? – pyta pan Wacek. – Tylko ta reklamówka? To dobrze, bo mam pod pana siedzeniem dwa kartony, to trochę śmietanki Oetkera. Spokojna głowa, aha, dobre piwko dla pana, z podziękowaniem.

„Tył” zmęczony ucieczkami przed policją i zaniepokojony (kumpla s… złapali. Beknie teraz). Gawędzimy z panem Wackiem.

– Ile na czysto? – pytam.

– O, nie mów hop, jeszcze granica, ale pięć, osiem baniek pewne.

– K…, za małe te adidasy. Ale co zrobić, ostro filowali – zwierza się „Tył”.

Podróż powrotna mija nam w błogim nastroju. Na granicy Niemcy patrzą na nas jak przez mgłę. Po polskiej stronie ogląda nas i nasze bagaże celniczka w czarnym kombinezonie, mówią, że z grupy antyterrorystycznej.

– Spoko, spoko. Które bagaże są pana?

– Ten.

– A tamte?

– Tamte też.

– Są rachunki?

– Nie ma, wyleciały mi po drodze.

– No, następnym razem nie podaruję – obiecała i poszła.

Mijamy granicę. Zatrzymujemy się na parkingu.

– Co, dziwi się pan, że to są takie wycieczki? – zagaduje kierownik. – Dzisiaj to jeszcze nic, ale kiedyś włos mi się na głowie zjeżył, kiedy na granicy dwóch łepków bez paszportów pod siedzeniami mi wykryli albo jak Rusek Polaka udawał. Celnik pyta: „To wasz paszport?”, a on: „Da, eto moj!”. To była wpadka. O, panie, czego tu już nie wieźli… Była moda na wideo, wozili po kilkadziesiąt sztuk, potem rowery w częściach. Co zrobić, dla mnie to jest biznes. A upilnować wszystkich, nie upilnuję.

„Tył” pyta:

– Damy kierowcy kielonka?

– O nie! – sprzeciwia się „Środek”. – Dopiero za Koszalinem!

Na szczęście kierowca nie daje się skusić.

Słupsk. Plac Zwycięstwa. Podjeżdżają samochody. Trwa przeładunek towaru. Pan Wacek dziwi się, że nie jadę za dwa dni.

– Mamusiu, dobrze, że jesteś! – wita się małolata. – Wiesz, jaka fajna wycieczka była? I zoo, i akwarium, Turcy nas oprowadzali…!

Nie wszyscy w Miastku wiedzą, że mieszka tu ornitolog pasjonat, który życie poświęcił bocianom. O tych ptakach wie wszystko, choć za każdym razem, kiedy do Polski przylatują, na nowo zadziwiają pana Tadeusza Solińskiego. O nim, a właściwie o tych pięknych ptakach, jest poniższy artykuł sprzed ćwierćwiecza.

Obrączka srebrna jak u ptaka

„Głos Pomorza”, Magazyn, 15–16 lipca 1995 roku

Co roku ten sam samiec bociana trafia dokładnie w to samo gniazdo i nie dopuszcza do niego innych ptaków. Przylatuje z reguły na kilka dni – do dwóch tygodni wcześniej przed samicą. Poprawia gniazdo i czeka na jej powrót.

Od Tadeusza Solińskiego z Miastka, z zawodu inżyniera rolnika, a z zamiłowania ornitologa, możemy się dowiedzieć wielu ciekawostek o bocianach i innych ptakach. Od ponad dwudziestu lat zajmuje się obrączkowaniem ptaków i przygotowywaniem im budek lęgowych. Wyniki swych badań przekazuje Polskiej Akademii Nauk, Stacji Ornitologicznej Instytutu Ekologii w Gdańsku, której jest długoletnim, honorowym współpracownikiem. Wybraliśmy się z nim na „operację” obrączkowania bocianów. Przy okazji jest czas na rozmowę o ptakach. Okazuje się, że

do Polski droga daleka…

Bociany przylatują do naszego kraju aż z samego krańca Afryki Południowej. Pokonują więc około dziesięciu tysięcy kilometrów. Jak to możliwe, że trafiają do tego samego gniazda? Nie mają przecież przy sobie – jak ludzie – żadnych urządzeń nawigacyjnych.

– Nie jest to do końca zbadane, ale najprawdopodobniej chodzi tu o kąt padania promieni słonecznych – opowiada Tadeusz Soliński. – Ptak potrafi skontrolować czas i kąt padania promieni i dokładnie wie, w którym miejscu się znajduje. Bociany lecą do nas w dzień, a inne ptaki, podróżujące nocą, orientują się na podstawie układu gwiazd. Ale jak to robią – tego człowiek jeszcze dokładnie nie wie.

Według badań niemieckich bociany żyją do trzydziestu lat, chociaż Tadeusz Soliński twierdzi, że dożywają i czterdziestki. Przez tyle lat mogą więc trafiać w to samo gniazdo. Po drodze czyha na nie

szereg niebezpieczeństw

Największe z nich to różnego rodzaju przewody elektryczne. Większość ptaków ginie właśnie z powodu zderzenia z linią wysokiego napięcia. Aż dziw, że w tej sytuacji coraz więcej bocianów rezygnuje z zakładania gniazd na kominach czy dachach budynków. Zdaniem Tadeusza Solińskiego wybierają słupy wysokiego napięcia ze względu na ochronę młodych przed drapieżnikami. Na słup nie wejdzie ani kot, ani kuna, ani nawet człowiek. Bocian czuje się tam bezpiecznie.

W drodze przeszkadzają im przeciwne wiatry, silne szkwały i nawałnice, szczególnie gdy ptaki znajdują się nad Morzem Śródziemnym. Zwykle jednak bociany unikają tej „wielkiej wody”. Czasem jednak wiatr je znosi nad morze.

Zły „machacz” skrzydłami?

Ornitolog z Miastka twierdzi, że boćki źle latają, machając skrzydłami. W większości ograniczają się do szybowania. Wykorzystują prądy powietrzne. Wiele z nich ginie też w strefie Azji Mniejszej – nad Palestyną i innymi krajami.

– Tam prawie każdy ma broń i po prostu strzela. Tubylcy wiążą bociany z religią, wierząc, że ptaki te zakładają gniazda w krajach chrześcijańskich. Cała sprawa ma więc tu podtekst religijny – twierdzi pan Tadeusz.

Afrykańczycy natomiast kochają boćki, bo wiedzą, że ptaki te zjadają ogromne ilości szarańczy. U nas bociany zakorzeniły się w tradycji. W obraz Polski wpisana jest chałupa pokryta strzechą i bocianie gniazdo. Nasze środowisko przyrodnicze sprzyja bytowaniu dużej liczby tych ptaków. Popegeerowskie ugory to dla nich raj.

Operacja „bociany”

Zanim ornitolog wejdzie na słup wysokiego napięcia, musi o tym poinformować energetyków. Pracownicy Posterunku Energetycznego w Miastku od lat współpracują z panem Tadeuszem. Kierownik rejonu w Bytowie, Stanisław Knop, sam zaprojektował specjalne platformy, które instaluje się na słupach. Na nich bociany zakładają gniazda, Platformy chronią je przed zetknięciem z liniami energetycznymi. Ornitolog wyjeżdża w teren zawsze w towarzystwie energetyków. Eugeniusz Szadkowski i Manfred Ueck muszą najpierw zawiadomić zwierzchników o wyłączeniu prądu. Potem wyłączają bezpieczniki, wchodzą na słupy i zakładają tak zwane uziemiacze. Niestety, miastecki posterunek nie dysponuje podnośnikiem, toteż ornitolog musi wspiąć się na szczyt słupa po drabinie.

W pracy pomaga mu „właściciel” bocianiego gniazda, Andrzej Roman ze Świeszyna pod Miastkiem.

– Popatrzcie, jacy z nich inżynierowie, jak to gniazdo wybudowały. Nawet nie drgnie, a nasze budynki się walą – komentuje Andrzej Roman, kiedy drabina dotyka gniazda. Ornitolog przez kilka minut obrączkuje trójkę młodych. Rodzice na wszelki wypadek oddalili się od gniazda.

Jeden z młodych boćków odbywa podróż w dół w worku na linie. Jest przerażony. Dziób spuścił na kwintę i nie próbuje się bronić. Tadeusz Soliński może go spokojnie zaobrączkować i zmierzyć długość dzioba. Bierzemy go na ręce. Jaki lekki! Ten waży około trzech kilogramów. Za kilka dni będzie mógł już samodzielnie wyfrunąć z gniazda. Niestety, nie wróci w to samo miejsce, bowiem zawsze wracają tylko dorosłe osobniki. Bociany dopiero między trzecim a piątym rokiem życia są zdolne do rozmnażania. Taki okres to kilka rejsów na linii Afryka–Europa. Na podstawie obrączek wiadomo, że tylko co dziesiąty bocian przeżyje pierwszą wędrówkę. Wiek dojrzały osiągną nieliczne. W pierwszym roku życia młode bociany najprawdopodobniej w ogóle nie odwiedzą naszego kraju. Część zatrzyma się w delcie Nilu na ogromnych rozlewiskach i błotach, gdzie będzie żerować do woli.

Kilka lat i nic!

Bociany, będące symbolem płodności, przez kilka lat będą do nas przylatywać i nie zostawią potomstwa. Dopiero w trzecim roku kojarzą się w pary. Młodzi próbują zakładać własne gniazda. Niektórym się to udaje. U innych dojdzie co prawda do próby zbliżenia, ale bez efektów.

Ptaki te są stałe… w uczuciach. Jeżeli zginie samica, samiec przez wiele, wiele lat, a może i do śmierci pozostanie sam na gnieździe. Będzie bronił dostępu do niego. Nie pozwoli zająć go innej parze. Nawet jeżeli odleci na jakiś czas i po powrocie zastanie intruzów, przegoni ich, a nawet wyrzuci jaja. To jest jego dom i koniec!

Bocianie gniazda, według Tadeusza Solińskiego, to architektura najwyższej klasy. Ptaki misternie układają gałązki, rozkładają wokoło tak, by od zachodniej strony było więcej, bowiem wiedzą, że stamtąd są największe wiatry. Robotnikiem budowlanym jest tu… samica, która znosi materiały, a inżynierem samiec.

Czasami ludzie sami troszczą się o bocianie gniazda, nawet przygotowują miejsce. Ptaki wybierają tylko te, gdzie nie wyczuwają prądów wód gruntowych. Powszechnie wiadomo, że tam, gdzie bocianie gniazda – tam jest zdrowe miejsce.

W jednym gnieździe zwykle lęgną się dwa, trzy ptaki, chociaż zdarzają się rekordy. W Popowicach pod Wałdowem wykluło się aż pięć bocianiątek. Najbardziej satysfakcjonują pana Tadeusza te informacje, które dotyczą „jego” bocianów. Kilka lat temu bocian zaobrączkowany jako pisklę w Wołczy Małej pod Miastkiem znalazł się na kościele w Danii, gdzie „poślubił” bocianicę z Niemiec. Dzięki obrączkom szybko wydała się poślubna eskapada.

Dziś pan Tadeusz Soliński jest na zasłużonej emeryturze. Choć ciągnie go do badań nad bocianami i innymi ptakami i do obrączkowania ich, ale czy facetowi po osiemdziesiątce wypada wspinać się po drabinie i zaglądać w cudze gniazdo? Przecież mamy RODO…!

O ludziach z podmiasteckich Zadr, którzy przez lata całe kochali bociany, a potem je znielubili, traktuje kolejny tekst z 1999 roku poświęcony tym ptakom.

Szczęście w nieszczęściu, czyli…Gniazdo w łóżku

„Głos Pomorza”, 26 stycznia 1999 roku

Mieszkańcy podmiasteckich Zadr kochali bociany. Od wielu lat wyczekiwali ich każdej wiosny. Żabojady gniazdowały na kominach, na słupach energetycznych, dachach domów i zabudowań gospodarczych. Ojciec pani Pieńkowskiej raz nawet wciągnął olbrzymie koło od wozu na koronę wielkiej lipy, w ten sposób przygotowując bocianom miejsce do życia. Od kilkunastu dni miłość do długonogich ptaków przerodziła się może jeszcze nie w nienawiść, ale w niechęć.

Pieńkowscy, po tym co się stało za sprawą bocianiego gniazda, już teraz zapowiadają, że jak wiosną przylecą bociany i będą chciały na dachu ich domu uwić gniazdo, przegonią je w inne miejsce. Za sprawą długonogich ptaków mieszkańcy Zadr mają teraz głęboką zadrę w sercu. Czerwonodziobe będą musiały sobie znaleźć inne miejsce do gniazdowania, nawet gdyby miało się to odbyć kosztem szczęścia rodzinnego mieszkańców domu, których spotkało bocianie nieszczęście. Uznali, że po tym, co się stało w czasie niedawnej nocy, już nic dobrego ze strony bocianiej rodziny nie może ich spotkać.

Jak grom z jasnego nieba

Około czwartej nad ranem obudził ich olbrzymi huk. W mgnieniu oka Agnieszka i Kazimierz Wiśniewscy zostali przywaleni olbrzymią bryłą zbitego torfu i gałęzi. Z trudem wydostali się z łóżka. Przeżyli szok. Kazimierz wyniósł żonę na rękach. Pokój wyglądał jak po wybuchu, jakby w dach budynku trafił pocisk i rozerwał wszystko, co było ­dookoła.

Gniazdo spadło ze szczytu wysokiego, spadzistego dachu na dach niższego budynku. Różnica wysokości między jednym dachem a drugim wynosi około sześciu–siedmiu metrów. Pod naporem spadającego gniazda wypadły dwie olbrzymie drewniane belki stropowe. Jedna z nich pękając, zatrzymała się na piecu, poważnie go uszkadzając. Dziś piec nadaje się do całkowitego remontu.

– To nieprawda, co się mówi, że dach był stary i przez to niezbyt wytrzymały. To był pęd, to był ciężar. Nie wiem, czy wtedy był wiatr. Poszłam spać po jedenastej. O czwartej rano obudził mnie olbrzymi huk – relacjonuje Teresa Pieńkowska, matka Agnieszki, na którą spad­ło gniazdo.

Właściciele domu podejrzewają, że przyczyną upadku gniazda mog­ły być też często padające od lata deszcze. Być może gniazdo nasiąkło wodą, rozmiękło i nie mogąc utrzymać się na szczycie dachu, pod naporem wiatru, spadło.

Gniazdo było potężne. Fachowcy oceniają, że mogło ważyć od siedmiuset kilogramów do tony. Żeby wydostać je z mieszkania, kobiety musiały rąbać je siekierą na kawałki i w bryłach wynosić na dwór. Cała podstawa gniazda miała co najmniej metrową średnicę. Zniszczony został tapczan, piec, a pokój został kompletnie zrujnowany. Po gnieździe w dachu została olbrzymia wyrwa.

Upadek gniazda to nie klęska…?

Pani Pieńkowska zwróciła się do PZUo odszkodowanie, bo dom ma ubezpieczony. Powiedziano jej, że upadek gniazda nie jest klęską żywiołową i na odszkodowanie nie ma szans. Tymczasem sama naprawa dachu będzie kosztowała, jak na możliwości poszkodowanych – krocie. Na razie sąsiedzi pomogli założyć prowizoryczne belki, przybili deski, odstąpili własną papę. Wszystko to jednak prowizorka. Tak mieszkać się nie da. Belki nie były spróchniałe ani zbutwiałe. Gospodarze dbalio dom. Nikt więc nie może im zarzucić, że gniazdo spadło z ich winy. Specjaliści z PZU stwierdzili jednak, że budynek jest stary, bo ma ponad sto lat, i nie podlega ubezpieczeniu. Dlaczego jednak wcześniej go ubezpieczyli? I tak wiadomo, że gdyby gniazdo spadło na dach nowego budynku, to być może straty i zniszczenia byłyby jeszcze większe. Tu siła pędu była taka potworna, jak podwójne uderzenie.

– Panowie z PZU mówili, że deski były chyba podpiłowane. No, tak, sąsiad przyszedł do nas, kobiet, piłą przepiłował, a ja gniazdo zwaliłam. A gdyby kierunek wiatru był inny i gniazdo poleciało na komin albo kable elektryczne, wybuchłby pożar. Czy wtedy otrzymałabym odszkodowanie? – pyta Teresa Pieńkowska.

Gniazdo zrzucić, bociany przepędzić!

Kiedy w PZU odmówiono wypłacenia odszkodowania, pani Pieńkowska udała się do Słupska, gdzie w biurze wojewódzkiego konserwatora przyrody powiedziano jej, że skoro przez tyle lat było u niej na dachu gniazdo, powinna przewidzieć, że coś kiedyś może się stać.

– Więc co ja miałam zrobić? – zapytała.

Odpowiedział jej, że… mogła gniazdo zrzucić.

– Uczono mnie od dziecka i wiem, że skoro bocian jest pod ochroną, to i jego gniazdo jest pod ochroną. Nie było mowy, w ogóle nawet przez myśl człowiekowi nie przeszło, żeby gniazdo zwalać. Jeżeli było na dachu przez ponad czterdzieści lat, równie dobrze mogło jeszcze tam być przez następne półwiecze – tłumaczyła sobie.

Urzędnik poradził jej, że najlepiej zrobić to zimą, do czasu, kiedy bociany powrócą.

– Nic by pani bocianom nie zrobiła – przekonywał. Ale mądry Polak po szkodzie.

– I pies, i kot są teraz pod ochroną, a tu raptem mogę bocianie gniazdo zwalić? – nie mogła zrozumieć.

Szczęście w nieszczęściu

Całe szczęście w nieszczęściu jest w tym, że młodzi śpiący w łóżku w ogóle nie ucierpieli. Tylko córka pani Pieńkowskiej od tego czasu w nocy długo nie może zmrużyć oka. Najgorzej, że stało się to w czasie snu. Agnieszka Wiśniewska przez kilka dni była w szoku. Pierwszego dnia wymiotowała, bo w rozwalonym gnieździe było mnóstwo różnego rodzaju paskudztwa. Nylonowe sznurki, kawałki pończoch, aż dziw, że nie zbutwiały. Od kurzu w pokoju było tak ciemno, że jak domownicy otworzyli drzwi, to aż wszystkich odrzucało.

Dziś domownicy cały czas mówią o szczęściu w nieszczęściu, bo przecież gdyby gniazdo spadło na druty elektryczne, cały dom mógłby spłonąć. Trzcinowo-trocinowo-wapienna zaprawa sufitowa sprzyjałaby pożarowi. Gdyby nie betonowa posadzka i silne belki stropowe, młodzi wraz z łóżkiem mogliby spaść z piętra na parter. Wreszcie, gdyby gniazdo spadło wprost na ich głowy, a nie nogi, doszłoby do nieszczęścia.

– To chyba mimo wszystko jakieś szczęście od Boga. Myśmy się potem dopatrzyli, że w pokoju na ścianie wisiał różaniec, a obok na szafce leżała książeczka do nabożeństwa. Może to miało jakiś wpływ na to szczęście w nieszczęściu – zastanawia się Joanna Kryszewska, siostra Teresy Pieńkowskiej, również mieszkanka domu z gniazdem.

– Wie pan co? To było jak bomba największa. Taki wybuch był. Jak to ludzi nie pozabijało, że takie szczęście mieli. Ja w pierwszej chwili zapytałam: Żywi jesteście? Kazik wziął Agnieszkę na ręce i jakoś się wygrzebali – opowiada matka pani Teresy.

Kochaliśmy bociany…!

Babcia pamięta, że gniazdo istniało już ponad czterdzieści lat. Było bardzo duże, bo co roku bociany remontowały je, dolepiając nowe kawałki gliny i dokładając wciąż to nowe gałązki. Bociany sprzyjały rodzinom zamieszkałym w budynku, na którym znajdowało się gniazdo. Pani Pieńkowska dochowała się trójki dzieci, siostra jednego, tylko młodzi nie mają jeszcze potomka. Może jednak poczciwe bociany się zlitują po tym, co sprawiło ich gniazdo…?

– Sama przyjemność była popatrzeć na to ptactwo, jak przylatywało. Obserwowaliśmy, jak bociani rodzice opiekowali się młodymi. Kibicowaliśmy ich próbnym lotom. Nieraz jak młody spadł na ziemię, brało się go w ręce, wchodziło po drabinie na dach i zanosiło do gniazda. Kochaliśmy bociany – zwierza się pani Joanna.

Już kiedyś za sprawą bocianów domownicy najedli się strachu.

– Latem około północy nagle za oknem zrobiło się aż czerwono od wyładowania elektrycznego. Zobaczyłam pełno białego puchu, który zapalony, jak ognista kula wdzierał się przez okno do mieszkania. Na szczęście nic się nie stało. Nie wybuchł żaden pożar. A to młody bocian wplątał się w druty elektryczne. Po chwili odleciał i już było po wszystkim – wspomina Teresa Pieńkowska.

Ostatnio jakoś wśród bocianów przylatujących do Zadr coś się po­psuło. Kiedyś przylatywała para, siadała, lęgły się młode i odlatywały całą rodziną. Minionej wiosny na dachu siadało już po dziesięć, dwanaście sztuk. Toczyły zażarte boje o gniazdo. Aż strach było wyjść z domu.

– Mówi się, że bocian szczęście przynosi i takie oto „szczęście” nam przyniósł – rozkłada ręce matka Teresy Pieńkowskiej.

– Jak na wiosnę przylecą, będę je wyganiać – upiera się córka.

W końcu pewnie przekona się do tego, że bociany w niczym tu nie zawiniły. Mogła się zdarzyć o wiele większa tragedia. Może jednak w tym, że bocian szczęście przynosi i w przypadku Zadr, jest chociaż część prawdy…?

I kolejny tekst traktujący o ptakach. Tym razem o tych z drewna, bajecznie kolorowych, wykonywanych przez panią Janinę Gliszczyńską z podmiasteckiego Przęsina, która swój talent odziedziczyła po ojcu, rozwinęła go i kontynuuje do dziś.

Ptakami słynącaCacka pani Janiny

„Głos Pomorza”, 14–15 grudnia 1996 roku

Od dziecka zachwycała się rzeźbą i rysunkiem. Ojciec był kowalem. W Nowych Hutach pod Tuchomiem codziennie podpatrywała go podczas pracy. Miał smykałkę do rzeźbienia. Pracował nie tylko w metalu, ale i w drewnie. Wyczarowywał ptaki, półki i wieszaki.

Już wtedy wiedziała, że ptaszki, które wyjdą spod jej ręki, będą inne, nie takie jak „tatowe”. Dziecku trudno było wówczas pracować w kuchni. Ojciec nie lubił, jak mu ktoś zawadzał, a i narzędzi ruszać nie pozwalał. Musiała w kącie ukradkiem, cichutko, rozpoczynać dłubaninę. Czasami ojciec zauważał, że dłuta nie ma na miejscu. Wówczas szybko mu je podrzucała.

W końcu ojciec dowiedział się, że uczennica chce przerosnąć mistrza. Zobaczył, że córka rzeźbi ptaszki z czubkami z rozczapierzonymi skrzydłami. Ojciec nie porwałby się na rzeźbienie dudka czy wielkiego bażanta.

– A po co robisz takie paradne, przecież to się połamie! – przestrzegał.

W końcu, kiedy już ostro wzięła się za ptaszki i spod jej ręki zaczęły wychodzić cacka, ojciec zaczął ją naśladować. Mało tego! Za robotę wziął się brat, a prace całej trójki wysyłano na konkursy i wystawy. Nowe Huty zaczęły być sławne.

Kiedy założyła własną rodzinę i przeprowadziła się pod Miastko, ojciec na odchodne dał jej własnoręcznie wykonany nóż. I tak już z górą dwadzieścia lat spod ojcowego noża wychodzą przęsińskie arcy­dziełka.

– Ptaszki to przeważnie nożem,

a do takich większych figur muszę już mieć dłuta – tłumaczy. Zmaga się przeważnie z lipowymi klocami. Sama je tnie piłą, potem ciosa siekierą. Pięć lat temu miała całe stosy lipowych bali, przygotowane do rzeźbienia. Niestety, wszystko spłonęło. Ostatnio jednak jakby Pan Bóg nagrodził ją za codzienny trud. Rosnąca na podwórku olbrzymia lipa pękła ze starości. W środku już była rozdwojona i od paru lat pękała. W końcu jedną stronę wiatr zwalił, a teraz drugą.

Pani Janina ma fenomenalną pamięć wzrokową.

– Ostatnio pawia w telewizji pokazywalii sowę. Zachowałam te ptaki w wyobraźni i już wiedziałam, jak je wyrzeźbić – opowiada.

Świętą Marię Magdalenę na przykład widziała w kościele. Popatrzyła, zapamiętała i święta jest już jak żywa. Rzeźbiła też do miasteckiego kościoła Świętą Rodzinę.

Jej domeną są jednak ptaszki.

Bierze własnoręcznie przygotowany klocek, ojcowski nóż i stara się od razu, za jednym posiedzeniem, skończyć dzieło. Nie zawsze jej się to udaje, bo roboty w gospodarstwie huk. Samo przygotowanie materiału zajmuje jej już sporo czasu. Praca z piłą i siekierą nie należy do łatwych. Rzeźbi przeważnie w długie jesienno-zimowe wieczory. Nie zaczyna od głowy czy ogona.

– Najpierw kształtuję klocek, grubsze zostawiam, zaokrąglam, gdzie głowa. To wcinam, a potem kształtuję ogon i wybieram to, co jest niepotrzebne. Jeżeli by tak cały dzień siedzieć, no i z przerwami, bo to i tamto trzeba zrobić, to ptaszek jest gotowy – objaśnia.

Swoje rzeźby maluje farbami akrylowymi. Niektóre ptaszki są z połyskiem, a inne matowe. Kiedyś gotowe rzeźby jeszcze lakierowała. Teraz nie ma takiej potrzeby, bo farba się nie zmywa i nie rozciera. Jej ptaszki można zobaczyć przede wszystkim w domu. Ale też na wystawach w muzeach. Niedawno Urząd Miasta i Gminy w Miastku zakupił od niej kilka na prezenty dla delegacji zagranicznej. Duńczykom się te prace tak spodobały, że chcieli jeszcze. Przyjechali urzędnicy z Miastka i szukali jej warsztatu. Pytali, ile da rady w ciągu miesiąca zrobić. „Ja nie dla zarobku, tylko tak dla siebie. To jest moja pasja. Muszę coś robić, czy to wyszywać, czy rzeźbić, czy malować. Rzeźba mnie jednak najbardziej pociąga” – odpowiedziała im wówczas.

Do każdej swej rzeźby bardzo się przywiązuje,

a najbardziej do tych, w które włożyła najwięcej pracy.

– Tego pawia rzeźbiłam dziesięć lat temu – pokazuje. – Później miałam go zabrać na konkurs, a że ptaszek to duży, nie chciał mi wejść do torby, to synowi go dałam na szesnaste urodziny. „Mama, zostaw tego ptaka, on mi się podoba”, prosił.

Jakiego ptaka jeszcze nie wyrzeźbiła? Długo się zastanawia.

– Orła mam, jastrzębia, kanię też. Siedem gatunków sów rzeźbię. Został jeszcze do zrobienia bocian. Już się raz do niego przymie­rzałam.

Gdyby wszystkie ptaki, które już wykonała, sfrunęły nagle do jej stołowego, zajęłyby cały pokój i powstałaby duża ptaszarnia.

Podpatruje też ptaki

w najbliższej okolicy. Niedawno w stodole mogła popatrzeć na swe ulubione sowy płomykówki. Kilka dni temu po wejściu do stodoły nawet się zlękła, a to właśnie sowa wyfrunęła spod powały w poszukiwaniu myszy. Zimą mąż znosi jej do domu przemarznięte ptaszki. W ubiegłym roku rezydowały tu rudziki i kowaliki. Powoli dochodziły do siebie, a rzeźbiarka mogła się im przypatrzeć i rzeźbić do woli.

W ogóle ptaszki chyba ją kochają. Są tu i latem, i zimą. Wystarczy trochę słoninki powiesić i już są przy chałupie. Zawsze sporo wróbli, sikorek, świergotków.

Nawet w pobliżu domu, w agrestach niektóre gniazda uwiły. Wiosną już z daleka słychać skowronki, szpaki, kłótnie innych ptaszków.

Chce się teraz zabrać za większe – za bieliki, kormorany, kruki i orły. Na niedawnym Konkursie Sztuki i Rękodzieła Ludowego oraz Plastyki Amatorskiej Pomorza Środkowego, zorganizowanym przez Muzeum Pomorza środkowego w Słupsku, za swe malowane ptaki drewniane otrzymała nagrodę specjalną. Potem w okolicy ludzie gadali, że kupę pieniędzy zgarnęła. A te czterysta złotych starczy jej raptem na parę kubików drewna i kilka tubek farby…

***

Gdyby pani Janina Gliszczyńska z podmiasteckiego Przęsina mieszkała na Zachodzie, pewnie byłaby hołubiona przez tamtejsze władze. Zapewniono by jej porządny warsztat pracy, kupiono wielki atlas ptaków i przyznano stypendium twórcze. Nie musiałaby się martwić o swój codzienny byt. A tu…?

Wprawdzie drewniane ptaszki to całe życie pani Janiny, ale jej opus magnum jest ponad dwumetrowy Dobry Pasterz wykonany jako element ołtarza papieskiego w Gdańsku w 1999 roku. Jej inne prace, głównie rzeźbione ptaszki, a także postaci Marii Magdaleny, Aniołków, Kaszubów, Świętego Franciszka, najczęściej kupują muzea. Zwykle po wystawach, na których rzeźby pani Janiny są nagradzane. Można je zobaczyć w muzeach: Pomorza Środkowego w Słupsku, w Bydgoszczy, Chojnicach i Bytowie. Trafiają też za granicę – do Niemiec, Danii, Francji.

W kolejnych dwóch tekstach przedstawiam nietypowe pasje i talenty mieszkańców podmiasteckich wsi. Eugeniusz Groszewski rzeźbi ołtarze, a pani Janina wykonywała ze słomy pudełka, puzderka i ramki. Jedna i druga pasja jest dla nich niezwykle ważna i stanowi ich sens życia.

Do nieba bez drabiny

„Głos Pomorza”, 30–31 marca 1996 roku

Za Eugeniuszem Groszewskim z Miłocic pod Miastkiem te sprawy już dawno chodziły. Jeszcze kiedy był małym chłopcem i pasł krowy, szukał kawałków drewna. Z nudów zabrał się za „produkcję” drewnianych zabawek. Spod scyzoryka wychodziły jak żywe: pieski, kózki, węże i koniki. Później zaczął już naprawdę rzeźbić. Robota ta nawet we śnie nie dawała mu spokoju.

– Śniło mi się, że muszę rzeźbić takie rzeczy sakralne. Zacząłem od świątków, ale to mnie nie pasjonowało, bo wziąć wydziobać gębę szeroką czy coś, to każdy wystruga – tłumaczy.

Chciał zawsze robić coś trudnego. Żeby się w tej robocie namęczyć, napocić, nakombinować. Nastawił się więc na duże rzeźby sakralne.

Rzeźbiarz z Miłocic jest na kuroniówce. Pracował w zakładzie remontowo-budowlanym. Później zakład rozparcelowalii Groszewskiego dali na bezrobocie. Od tego czasu całe dnie wypełnia mu rzeźbienie. Wiele ze swych prac podarował księżom do kościołów. Część z nich trafiło nawet do dalekiej Odessy – do rodziny.

Ołtarz rzeźbiony w kuchni

Pierwszym dziełem jego życia był ołtarz. Powstała rzeźba tak duża, że nie można jej było potem z kuchni wydostać. A ileż się wtedy nasłuchał od żony, której przeszkadzał w kuchennej robocie! Przez prawie pięć lat musiała dzielić swe kuchenne królestwo z warsztatem rzeźbiarskim męża. Trociny i narzędzia zalegały na podłodze. Nie moż­na było nawet dobrze przygotować posiłku.

– Daj już spokój z tym ołtarzem! – prosiła małżonka.

Ołtarz wykonał z kilku gatunków drewna – z brzozy, dębu, olchy, buka i modrzewia. Całość stylizował na epokę baroku. Sam wymyślił wiele elementów. Rzeźba powstała bez użycia gwoździa. Pracował tylko nożem i dłutem. Jego praca stoi teraz w kościele w Miłocicach. Wkrótce znajdzie się jednak na plebanii, a w świątyni stanie nowy, jeszcze większy ołtarz.

– Pokazałem już projekt proboszczowi. Spodobał się. Ołtarz zajmie całą ścianę. Wszystko sam wymyśliłem. Jak se po prostu siądę, dwie, trzy godziny pomyślę, wtedy wszystko mi się przed oczyma przewija. Utrwalam sobie jak w komputerze i zaczynam rysować – ob­jaśnia.

Dzieło całego życia

Nowy, duży ołtarz – drugie dzieło życia – powstanie też w stylu barokowym. Początkowo Eugeniusz Groszewski planował przekazać go nowemu kościołowi w Słosinku.

– Uznałem jednak, że tam musi być ołtarz nowocześniejszy, bo każdy musi pasować z kościołem, bo inaczej jest inne odbicie. Ołtarz się odznacza i już niepasowany jest, tak samo jak mebel w domu, jak nie pasuje, to go tylko do kąta.

Ołtarz zajmie Eugeniuszowi Groszewskiemu dwa lata pracy. Chce go zrobić z pomocą dwóch kolegów. Szuka drugiego „ozdobnika-rzeźbiarza”, który mu pomoże. Poprzedni ołtarz dał do kościoła za pięć milionów. Tyle kosztowały tylko same farby. Faktycznie więc oddał go za darmo. Niektórzy się dziwili.

– Takie dzieło – mówili – można było gdzieś lepiej sprzedać.

– Odpowiadałem im, że kościoły dzisiaj też nie za bogate, szczególnie te na wioskach, dlatego jako ofiarę daję. Śmiali się ze mnie, że za takie coś do nieba pójdę prosto bez drabiny, bez niczego. Tak mi dogadywali. A ja im mówiłem, że może i pójdę do tego nieba.

Dla Polski za pół darmo

Teraz pracuje w warsztacie na dworze. Żona z kuchni wygoniła. Oprócz tego robi „kursa” dla organistów kościelnych.

– To nie musi być szkoła. Ja tam wirtuozem nie będę – powiada.

Najtrudniej z drewnem, bo jednak kosztuje. Szuka lipy grubej i suchej. Im grubsze drewno, tym lepsze. Nie lubi rzeźbić w patykach. Nie uznaje cienizny.

– Wielu ma takimi rzeźbami pokoje pozaścielane i mówią o ich twórcach „wielki rzeźbiarz”. Mają tych cacków, pierdółeczków różnych. Ja tych cacków nie lubię. Musi być konkretne drzewo. Jak kupujesz, to bierz konkretna sztukę – mówi.

W tym roku ma zamiar wyrzeźbić wiele dużych figur. Uważa, że im suchsze drewno – tym lepiej się w nie wchodzi. Tym lepiej się nim obraca. Jak jest drewno mokre, muliste, robi się jak wata i nie nadaje się do rzeźbienia.

– Rzeźba i muzyka kościelna to dwie rzeczy, które kocham. Z tym już muszę umrzeć. Nikt mi tego nie zabierze – wyjawia.

W kościele wierni podziwiają jego ołtarz i dziwią się, że człowiek nie fachowiec, nie mistrz, bez zawodu, bez niczego – mógł tego dokonać.

– Proboszcz przyjechał specjalnie mnie obejrzeć, jak ja wyglądam, że takie rzeczy mogę robić.

Teraz coraz bardziej ciągnie go do rzeźby. Chce robić coraz więcej i lepiej. Może nie tak coraz więcej, ale lepiej.

– Muszę się tak postarać robić figury wysokiej klasy, żebym po prostu nie tylko w kraju, ale i za granicą zawidniał. To będzie ode mnie zależeć, od nikogo więcej – zapewnia.

Nie chce wielkich pieniędzy za swe rzeźby. Robi to dla Polski za pół darmo.

Taki już jest ten samouk z Miłocic, „Wit Stwosz” dwudziestego wieku, tworzący w kuchni i starej szopie w pobliżu popegeerowskich czworaków.

Dziś, po tylu latach, kiedy zdrowie już nie to, co dawniej, pan Eugeniusz nie tworzy już wielkich dzieł. Czasami wyrzeźbi jakiś drobiazg. Już się w życiu napracował. Ma jednak satysfakcję, że jego duże rzeźby podziwiane są w niejednym kościele.