Trzy życia Ireny Gelblum - Remigiusz Grzela - ebook + audiobook + książka

Trzy życia Ireny Gelblum ebook

Remigiusz Grzela

4,5

Opis

Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą i ta ostatnia z czasem się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę. Lata mijają, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostają jedynie fragmenty opowieści. A opowieść jest zawsze prawdziwa. Minęło dziesięć lat, odkąd Remigiusz Grzela wyruszył w biograficzną podróż z Ireną Gelblum: łączniczką Żydowskiej Organizacji Bojowej w getcie warszawskim, członkinią Mścicieli, którzy tuż po wojnie odpłacali Niemcom za Holokaust, krótko mieszkanką Palestyny, dziennikarką, która wróciła do komunistycznej Polski, by ją opuścić w efekcie antysemickiej nagonki w 1968 roku, wreszcie poetką i tłumaczką literatury polskiej we Włoszech, skąd z powrotem przyjechała do kraju urodzenia, aby w nim umrzeć w 2009 roku. Efektem tych poszukiwań była publikacja Wybór Ireny z 2014 roku. Teraz autor zmierzył się z jej życiem jeszcze raz, pozyskując nowe relacje i dokumenty. Jak sam pisze: „Choć Irena stała mi się bliższa i ujrzałem w niej człowieka z krwi i kości, to nadal pozostaje tajemnicza i nieuchwytna. Taka była dla wszystkich, którzy się z nią zetknęli. O takiej też opowiadam Czytelnikom…”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
9
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RJahn

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynujące życie opisane w równie fascynujący i bezkompromisowy sposób. Historia dla Polaków i Żydów o tym jak było.
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Pamięci Agaty Kabat, w dzie­siątą rocz­nicę śmierci. Pamięci Cwiego Dia­manta, bra­tanka Dory Dia­mant, ostat­niej miło­ści Franza Kafki. Cwika poka­zał mi, że histo­ria jest bli­żej, niż myślę, i za każ­dym razem, gdy przy­jeż­dża­łem do Izra­ela, pro­wa­dził mnie od opo­wie­ści do opo­wie­ści.

Dzię­kuję Panom Jac­kowi Ole­sie­ju­kowi, Krzysz­to­fowi Adam­skiemu i Bogu­sła­wowi Kubi­szowi oraz wydaw­nic­twu Bel­lona, które odkąd pamię­tam roz­pa­lało moje zain­te­re­so­wa­nia histo­ryczne.

Może lepiej nie uda­waćbycia sobą, kiedy się jestzupeł­nie kimś innym – pytała w wier­szu Irena Conti Di Mauro

Ta książka to bunt przeciwko wymazywaniu

Jeste­śmy sobą tylko dzięki pamięci o prze­szło­ści.

Jan Błoń­ski

*

Jej życio­rys wojenny i powo­jenny to temat na powieść sen­sa­cyjną.

Marek Edel­man

*

Są dwie tęsk­noty sio­strypierw­sza z nich ta star­szatęskni za tym co było i nie wrócidruga ta młod­sza czeka na to co ma nadejśćTa star­sza już od samego początku świataprze­szka­dza tej młod­szej żyćokrada ją z ocze­ki­wań i duszy i serca i ciałaTa młod­sza pró­buje wytłu­ma­czyć tej star­szejże to co było na pewno nie wrócii jej sta­ra­nia cza­sem wień­czy pełny suk­cesa dzieje się tak wtedy kiedy – puste miej­sca po ode­szłych miło­ściachnie tara­sują drogi do nowego kocha­nia

Irena Conti, wiersz z tomu Miłość – pokora – pojed­na­nie. Try­lo­gia sycy­lij­ska

Opinia o książce

Marian Tur­ski,Prze­wod­ni­czący RadyMuzeum Histo­rii Żydów Pol­skich

Opi­nia o książce

REMI­GIU­SZA GRZELI „TRZY ŻYCIA IRENY GEL­BLUM”

Są takie życio­rysy, w któ­rych nic się nie zga­dza. Fik­cja mie­sza się z prawdą, a prawda z roku na rok coraz bar­dziej się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwie­rzyć w fik­cję niż w prawdę o sobie. Czas mija, świad­ko­wie odcho­dzą, fakty się gubią i pozo­staje jedy­nie frag­ment opo­wie­ści.

Ta książka jest opo­wia­da­niem o braku miło­ści, zemście i nie­ist­nie­niu, ale przede wszyst­kim o fascy­nu­ją­cej kobie­cie, któ­rej życie było pełne fik­cji, tajem­nic i mitów. Choć była w nim też prawda. To ona łączyła Irenę z ludźmi, któ­rzy znali ją od początku: Ant­kiem Cukier­ma­nem, Cywią Lubet­kin, Kazi­kiem Rataj­ze­rem, Mar­kiem Edel­ma­nem, Aliną Mar­go­lis. Ta bra­wu­rowa łącz­niczka Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej, uczest­niczka Powsta­nia War­szaw­skiego, bez wąt­pie­nia boha­terka, zde­cy­do­wała się wyma­zać sie­bie – swój wojenny los, swoje pocho­dze­nie – ze wspo­mnień i z ksią­żek histo­rycz­nych. Wybrała nie­ist­nie­nie. Zmie­niła rok uro­dze­nia, naro­do­wość, poglądy, a nawet głos. Nie roz­po­zna­wała pra­wie nikogo z daw­nych przy­ja­ciół. Była Ireną Gel­blum, Ireną Wanie­wicz, a w końcu stała się poetką Ireną Conti. Grała ją per­fek­cyj­nie, przez całą dobę. Przez całe lata.

Zna­łem ją. Pozna­łem po woj­nie. Wie­dzia­łem o jej obse­sji, którą nazwał­bym swo­istym elik­si­rem mło­do­ści. Usza­no­wa­łem tę obse­sję i gdy – jako redak­tor naukowy – robi­łem przy­pisy do wspo­mnień Cukier­mana – nie ujaw­ni­łem jej toż­sa­mo­ści. Ale była to postać nie­zwy­kła. Rów­nież jako ważny świa­dek ruchu oporu, żydow­skiego ruchu oporu.

Jestem wdzięczny Auto­rowi i Wydaw­nic­twu, że chcą tą pozy­cją wydaw­ni­czą uświet­nić obchody 80-lecia Powsta­nia w Get­cie War­szaw­skim.

Marian Tur­ski 4 grud­nia 2022 r.

Słowo wstępne profesora Normana Daviesa

Ta histo­ria nie jest łatwa do prze­śle­dze­nia, ale nie­sie ze sobą ważne prze­sła­nie. Jest to dzieło oca­le­nia czy też ratunku – mówiąc sło­wami autora „bunt prze­ciwko wyma­zy­wa­niu” – mające na celu odzy­ska­nie tego, co mogło zostać łatwo utra­cone. Opo­wiada o nie­zwy­kłej kobie­cie, która nie tylko pro­wa­dziła bar­dzo skom­pli­ko­wane życie lub życia, ale która nie­raz ukry­wała swoją toż­sa­mość lub ją zmie­niała.

Tytuł książki – „Trzy życia Ireny Gel­blum” – jest pew­nym nad­uży­ciem, nie­do­po­wie­dze­niem. Bo „trzy życia” to po pro­stu za mało, do pod­su­mo­wa­nia bowiem jej bio­gra­fii potrzeba mini­mum pię­ciu żyć. Przed­wo­jenne dzie­ciń­stwo Irena Gel­blum spę­dziła w kom­for­to­wych warun­kach, w zamoż­nej rodzi­nie z dwo­rem i służbą. W latach 1941–1943, kiedy prze­by­wała w war­szaw­skim get­cie, nie­po­korna „Irka Wariatka” stała się boha­terką Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej (ŻOB) i – co wyjąt­kowe – oca­lała. Po ucieczce z getta i prze­trwa­niu wojny tra­fiła do Pale­styny i dołą­czyła do pio­nie­rów syjo­ni­zmu. Po powro­cie w 1948 roku do ruin War­szawy wyszła za mąż, uro­dziła dziecko i z tru­dem pró­bo­wała zaadap­to­wać się w rady­kal­nie zmie­nio­nej Pol­sce. Wresz­cie po dwu­dzie­stu latach wygnana z ojczy­zny roz­po­częła nowe wcie­le­nie we Wło­szech, gdzie stała się uwiel­bianą poetką, znaną ze swo­jej sycy­lij­skiej try­lo­gii „Amore, Tene­rezza, Bonta”.

Jeśli cho­dzi o ważne prze­sła­nia tej książki, to jed­nym z nich jest to, że żydow­skie życie powinno być cele­bro­wane i pamię­tane bar­dziej niż żydow­ska śmierć. „Irka” mogła łatwo zostać zre­du­ko­wana do pozba­wio­nej twa­rzy sta­ty­styki Holo­kau­stu. Zamiast tego można ją przed­sta­wić jako osobę żywą, inte­li­gentną i skom­pli­ko­waną.

Ponadto toż­sa­mość każ­dego z nas jest płynna lub poten­cjal­nie płynna. To mie­szanka tego, kim jeste­śmy lub byli­śmy, i tego, kim pró­bu­jemy być. A Irena prze­szła przez młyn testo­wa­nia toż­sa­mo­ści kilka razy. Była Polką, Żydówką, Włoszką czy kim? Była nimi wszyst­kimi, a nawet kimś wię­cej.

Wresz­cie życie Ireny Gel­blum poka­zuje triumf ludz­kiego ducha, jaki osiąga nie­wielu śmier­tel­ni­ków. Prze­szła przez straszne męki, aby być sobą, mieć swój wła­sny, cha­rak­te­ry­styczny głos i być inspi­ra­cją dla innych.

Nor­man Davies, sty­czeń 2023 roku

Od autora

Chyba nie­czę­sto auto­rzy wra­cają do swo­ich boha­te­rów, aby napi­sać o nich zupeł­nie nowe książki. Mija dzie­sięć lat, odkąd po raz pierw­szy wyru­szy­łem w bio­gra­ficzną podróż z Ireną Gel­blum. Efek­tem tych poszu­ki­wań była książka Wybór Ireny, opu­bli­ko­wana w 2014 roku przez Dom Wydaw­ni­czy PWN.

Z cza­sem jed­nak zaczą­łem widzieć swoją Boha­terkę ina­czej, dla­tego posta­no­wi­łem się z nią zmie­rzyć raz jesz­cze. Wró­ci­łem do tych, któ­rzy ją znali i do archi­wów, nagra­łem nowe roz­mowy, wresz­cie zmie­ni­łem uję­cie tematu. Nie musia­łem już jej poszu­ki­wać, więc mogłem ją zoba­czyć wyraź­niej, przyj­rzeć się jej fascy­nu­ją­cej histo­rii z dystansu, zadać sobie nowe pyta­nia: jaką miała prze­szłość, skoro stała się zaufaną łącz­niczką dowód­ców Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej, czym było dla niej samej wyma­zy­wa­nie wła­snej bio­gra­fii, jak postrze­gali to ci, któ­rzy byli bli­sko, a przede wszyst­kim, jak dzi­siaj opo­wia­dać o wyma­za­nych posta­ciach i zda­rze­niach. Posta­no­wi­łem rów­nież oddać hołd innym łącz­nicz­kom, zapy­tać o ich rolę, przez dzie­siątki lat mar­gi­na­li­zo­waną w narzu­ca­nych przez męż­czyzn nar­ra­cjach.

Kiedy pra­co­wa­łem nad pierw­szą książką, sły­sza­łem, że nie wolno mi publi­ko­wać prawdy na temat Ireny, ponie­waż sobie tego nie życzyła.

Kiedy przy­go­to­wy­wa­łem nową wer­sję, sły­sza­łem, że nie wolno mi użyć jej nazwi­ska na okładce, skoro sama je skre­śliła. Zde­cy­do­wa­łem ina­czej, roz­wa­żyw­szy to naprawdę na wszel­kie moż­liwe spo­soby.

Czter­na­ście lat po śmierci Irena odzy­skuje nazwi­sko i wraca na pierw­szy plan. Prze­staje być posta­cią z tła. W książce jej por­tret wyła­nia się stop­niowo, celowo obna­ża­jąc sła­bość nar­ra­cji o wojen­nej par­ty­zantce, nar­ra­cji zawłasz­czo­nej przez męż­czyzn. Omal nie było Ireny w ich rela­cjach, podob­nie jak nie­obecne w nich były inne kobiety.

Wojenne czyny Ireny Gel­blum były odważne, a nie – jak to okre­ślali męż­czyźni – sza­lone. Odwa­żyła się na tak wiele, bo nie miała już nic do stra­ce­nia. Szła prze­ciw uzbro­jo­nym oku­pan­tom. A póź­niej szła prze­ciw powsta­ją­cym nar­ra­cjom. Wresz­cie zde­cy­do­wała się pójść nawet prze­ciwko sobie. Ta ostat­nia walka być może oka­zała się naj­trud­niej­sza, bo trwała przy­naj­mniej czter­dzie­ści lat, wła­ści­wie bez prze­rwy. Ale tylko tak Irena Conti Di Mauro znaj­do­wała chwile uko­je­nia – w końcu mogła nie być sobą, „osma­loną”, jak okre­śliła oca­la­łych z Zagłady izra­el­ska poetka Irit Amiel.

Jej por­tret wyła­nia się stop­niowo, zysku­jąc ostrość, odsła­nia siłę, jaką miała. W końcu jest cał­kiem wyraźny i nie spo­sób go od sie­bie odsu­nąć.

Naj­waż­niej­sze jed­nak, że cho­ciaż Irena stała mi się bliż­sza i ujrza­łem w niej czło­wieka z krwi i kości, to na­dal pozo­staje tajem­ni­cza i nie­uchwytna. Taka była dla wszyst­kich, któ­rzy się z nią zetknęli. O takiej też opo­wia­dam Czy­tel­ni­kom, zosta­wia­jąc im miej­sce na wła­sną inter­pre­ta­cję.

Remi­giusz Grzela, luty 2023 roku

CZĘŚĆ I

Zni­ka­nie

Marek Edel­man, listo­pad 1947 roku

Początek

Marek Edel­man udzie­lił wielu wywia­dów, ale jeden z nich na kilka lat odmie­nił moje życie. Mówił w nim o boha­ter­skiej łącz­niczce Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej, która była odważ­niej­sza od innych. Nazy­wał „Irką Wariatką”. Ze zdu­mie­niem opo­wia­dał, że ta uro­dzona w War­sza­wie dziew­czyna po woj­nie zmie­niła toż­sa­mość, została wło­ską poetką i pisze „takie tam wzdy­chy”. „Irka Wariatka” nie życzyła sobie, aby ludzie się dowie­dzieli, kim jest naprawdę. Dla­tego nie podał jej nazwi­ska. Nie musiał.

Zna­łem Irenę Conti Di Mauro od pra­wie pięt­na­stu lat. Nie wie­dzia­łem, że ma boha­ter­ską wojenną prze­szłość. W końcu – zgod­nie z pisa­nym przez nią życio­ry­sem – była wtedy dziec­kiem. Cho­ciaż się z nią przy­jaź­ni­łem, w ogóle nic nie wie­dzia­łem.

Umarła pół­tora roku póź­niej.

Wystar­czyło, żebym ją zapy­tał.

Nie zapy­ta­łem.

Irena Conti. Wcze­śnie zaczęła kre­ować nową sie­bie

Cmentarz

Scena z pogrzebu. Na tabliczce „Irena Conti Di Mauro”, fał­szywa data uro­dze­nia. Wokół świad­ko­wie jej wcze­śniej­szego życia. Ktoś, kto pamięta ją jako Irenę Gel­blum, łącz­niczkę Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej, ktoś, kto ją poznał tuż po woj­nie jako Irenę Wanie­wicz, zanim zaczęła się zapie­rać prze­szło­ści. Także świad­ko­wie jej ostat­niego, trze­ciego życia.

Joanna Szczę­sna, repor­terka „Gazety Wybor­czej”, która nie spo­tkała Ireny oso­bi­ście, ale znała jej doświad­cze­nia z rela­cji Marka Edel­mana, żegna ją w imie­niu tych, któ­rym pomo­gła:

„Przy­szli­śmy tu poże­gnać Irenę Conti Di Mauro, która chciała, byśmy zapa­mię­tali ją jako poetkę i jako tłu­maczkę, dzien­ni­karkę, a także dzia­łaczkę spo­łeczną. W tym życiu, w któ­rym pisała wier­sze, prze­kła­dała je na wło­ski i z wło­skiego, ukła­dała poetyc­kie anto­lo­gie, jeź­dziła z wie­czo­rami autor­skimi po Pol­sce i po Wło­szech, robiła wywiad z Lechem Wałęsą, brała udział w naj­róż­niej­szych akcjach cha­ry­ta­tyw­nych na rzecz dzieci, w tym życiu Irena Conti zyskała sobie wielu przy­ja­ciół i wiel­bi­cieli, któ­rzy widzieli ją taką, jaką pra­gnęła być widziana. Czy domy­ślali się, że wcze­śniej miała życie inne, do któ­rego nie zostali dopusz­czeni? Nie wiem. Wiem, że nie chciała czy też nie potra­fiła o nim mówić, nawet z naj­bliż­szymi. Rzadko też można odna­leźć ślady tego innego życia w jej wier­szach. Raczej zamy­kała się w nich, niż otwie­rała, przy­pie­czę­to­wu­jąc swoje mil­cze­nie.

Garb mój noszę za sobąNie oglą­dam się do tyłui innym też nie radzęGarb jest moją sprawą pry­watnąkore­spon­den­cją ści­śle tajnąode mnie do światai odwrot­nie

Ta «sprawa pry­watna» to jej dzia­łal­ność jako łącz­niczki Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej po upadku powsta­nia w get­cie i udział w powsta­niu war­szaw­skim.

[…] Tak więc została wło­ską poetką, tłu­maczką Iwasz­kie­wi­cza, Gro­cho­wiaka, księ­dza Twar­dow­skiego, wło­ską dzien­ni­karką nagro­dzoną za wywiad z Lechem Wałęsą, dzia­łaczką cha­ry­ta­tywną. Jej nowi przy­ja­ciele raczej nie mogli się domy­ślać prawdy; uwa­żali wszak, że uro­dziła się w 1939 roku. Ta prawda jed­nak nie dała się cał­kiem wyru­go­wać z jej życia i koła­tała gdzieś w jej wier­szach.

Pew­nego dnia wra­casz do domumyjesz ręce sta­jesz przed lustremi nie widzisz wła­snej twa­rzytylko patrzy na cie­bienie­wy­raźny kształt pamięci”.

Kim więc jest ta, którą cho­wają?

Kiedy ją pozna­łem, była Ireną Conti Di Mauro. Tak się przed­sta­wiła. Miesz­kała w pod­war­szaw­skim Kon­stan­ci­nie w ogrom­nym domu, naj­dziw­niej­szym, jaki widzia­łem. Prak­tycz­nie nie miał ścian dzie­lą­cych go na pokoje. Wielki open space. Na ścia­nie wisiała pusta rama. Była poetką z Sycy­lii, więc zapro­siła mnie na spa­ghetti i czer­wone wino. W zaku­rzo­nym krysz­ta­ło­wym kie­liszku, który podała, spo­czy­wała mar­twa mucha. Nie mogę się wyzbyć tego obrazu. Wyrzu­ci­łem ją dys­kret­nie i jakby ni­gdy nic nala­łem wino.

Opo­wia­dała o dzie­le­niu świata na dwie pory roku – pol­ską i sycy­lij­ską.

Ni­gdy nie zapy­ta­łem, jak było naprawdę. Nie mia­łem odwagi. Cza­sami żałuję.

Tą książką chcę przy­wo­łać sytu­acje z prze­szło­ści, zesta­wić ze sobą frag­menty wspo­mnień roz­sy­pa­nych jak puz­zle. Na razie nic do niczego nie pasuje. Gdyby paso­wało, nie pisał­bym o niej.

Taśma

Jest 12 kwiet­nia 1963 roku, kilka dni przed dwu­dzie­stą rocz­nicą wybu­chu powsta­nia w get­cie war­szaw­skim. I pod takim pre­tek­stem czter­dzie­sto­let­nia Irena Wanie­wicz, war­szaw­ska dzien­ni­karka, pozwala się nakło­nić do zwie­rzeń. Prze­py­tuje ją dwóch ano­ni­mo­wych męż­czyzn (ich nazwi­ska nie zostały utrwa­lone na taśmie), któ­rzy zacho­wują się jak śled­czy. Nie wiemy, jak doszło do tego nagra­nia ani dla­czego prze­trwało, cho­ciaż ni­gdy ni­gdzie nie zostało wyemi­to­wane. Jesz­cze nie nastą­piła jej cał­ko­wita meta­mor­foza. Gdyby Janka Kaemp­fer Louis nie powie­działa mi, że to głos jej matki, nie roz­po­znał­bym go. Odkąd zna­łem Irenę, a więc od końca lat dzie­więć­dzie­sią­tych, mówiła gło­sem niskim, z emfazą, teatral­nie, wolno cedziła słowa. Na nagra­niu ma głos wysoki, mówi szybko, wyrzuca z sie­bie słowa w pośpie­chu, cza­sami w nich nie prze­biera. Jest ostra i podejrz­liwa. I ma rację.

„Jak mogłam póź­niej roz­ma­wiać z mamą, skoro nawet mówiła ina­czej. Od pew­nego momentu już wszystko było zmy­ślone” – usły­szę od Janki, która poznała prze­szłość Ireny nie­dawno, z tej taśmy. Jedna z kuzy­nek matki mówi, że „prze­miany” uczył ją aktor, Krzysz­tof Kol­ber­ger. Poma­gał jej obni­żyć głos. Inna kuzynka twier­dzi, że głos zmie­nił się Irce natu­ral­nie, po ope­ra­cji tar­czycy.

Taśma zaczyna się w pół zda­nia. Bio­gra­fia Ireny, każda z jej wer­sji, też nie ma początku. Jedyna jej wojenna rela­cja została nagrana wbrew jej woli, w tajem­nicy przed nią.

Chcę, żeby mówiła. Żeby się nie zatrzy­my­wała. Żeby opo­wie­działa jak naj­wię­cej. Bo prze­cież ni­gdy póź­niej przed nikim się nie otwo­rzy. Sam czuję się tro­chę jak ubek ze słu­chaw­kami za ścianą pokoju prze­słu­chań. Zwłasz­cza kiedy spi­suję tę roz­mowę z taśmy:

– … na okręg Czę­sto­chowy.

– Roz­wa­lili go.

– … i tam byłam z nim w kon­tak­cie bez­po­śred­nio jako druga łącz­niczka, bo pierw­sza to była Władka [Meed, Faj­gełe Pel­tel, autorka wspo­mnień Po obu stro­nach muru]1, pro­szę pana. I póź­niej była trze­cia akcja. Jej celem była łącz­ność i pomoc w przy­wo­że­niu broni dla par­ty­zantki żydow­skiej, dzia­ła­ją­cej na tere­nie lasów koniec­pol­skich, a wywo­dzą­cej się z getta czę­sto­chow­skiego. Byli to ci ŻOB-owcy, któ­rym udało się wyjść do lasu. Czwarta akcja była na tere­nie Rze­szy, w Będzi­nie. Na roz­kaz sztabu ŻOB-u, w któ­rego skład wcho­dził [Adolf] Ber­man i [Antek] Cukier­man, i w obec­no­ści bodajże Edel­mana zosta­łam wysłana do pomocy dla oca­la­łej grupy, z którą stra­ci­li­śmy łącz­ność. Pierw­sze trzy łącz­niczki wpa­dły, to był muro­wany wpa­du­nek na lip­nej prze­pu­stce, na gra­nicy nie­miec­kiej. Więc nie mia­łam żad­nych papie­rów. Wypra­wie­nie kogo­kol­wiek, kto nie byłby zwią­zany z orga­ni­za­cją w spo­sób ide­owy, kto nie byłby bez­in­te­re­sow­nym anty­fa­szy­stą, kosz­to­wa­łoby wtedy, jak mi powie­dzieli, dwie­ście tysięcy zło­tych. W związku z tym nie szłam na roz­kaz orga­ni­za­cji, tylko ochot­ni­czo. Na posie­dze­niu zgło­si­łam goto­wość przej­ścia przez gra­nicę, prze­szłam bez papie­rów, w oko­licz­no­ściach dosyć dra­ma­tycz­nych, ale które się świet­nie skoń­czyły…

– Jak to wyglą­dało?

– No pro­szę pana, wie pan, jak się prze­cho­dzi zie­loną gra­nicę… Ja wtedy nie wie­dzia­łam, bo pierw­szy raz prze­cho­dziłam i w ogóle myśla­łam, że jest naprawdę zie­lona (śmiech). Oka­zało się, że była to zmar­z­nięta gru­dniowa bruzda mię­dzy Rze­szą a Guber­nią, przez którą prze­pro­wa­dzał mnie prze­myt­nik. W pew­nym momen­cie powie­dzia­łam: „Panie, ja dalej nie idę, mowy nie ma”. Godzinę musia­łam się prze­spać na ziemi, bo mnie (śmiech) potwor­nie buty nar­ciar­skie obcie­rały. O trze­ciej nad ranem wylą­do­wa­li­śmy u jakiejś Ślą­zaczki. Tak bar­dzo się wzru­szyła, że powy­ga­niała wszyst­kie dzieci spod pie­rzyn, a Ślą­zacy mają takie wiel­kie pie­rzyny (śmiech). „Paniątko”, mówi do mnie. I żebym się tam wygrzała. No i była ta podróż. Nagle o godzi­nie jede­na­stej w nocy pociąg zatrzy­muje się w Gross Dąbrówce, maszy­ni­sta zaje­chał kawa­łek za sta­cję. A prze­cież mnie nie wolno jeź­dzić pocią­giem, bo Pola­kom w ogóle nie było można w pewne dni jeź­dzić pocią­giem. Mia­łam jakąś fran­cu­ską gazetę, bo jako dobrze wycho­wane dziecko zna­łam fran­cu­ski. Więc roz­kła­dam gazetę, jakiś ofi­cer do mnie zaga­duje. Nie­miec, w szczy­cie ter­roru czar­nej (śmiech) nocy oku­pa­cji, więc wysia­dam i nie wiem, co robić. Nie znam zupeł­nie nikogo w tym mie­ście. Mam jeden adres, do Niemki, która ma kon­takt z grupą z tego bun­kra. Oni tam usi­ło­wali sta­wiać opór… Wie pan, coś tam strze­lili i to był cały opór w Będzi­nie. Muszę tych ludzi zna­leźć, wycią­gnąć, prze­pro­wa­dzić przez gra­nicę do lasu. To była grupa poten­cjal­nych par­ty­zan­tów, w każ­dym razie ludzi, któ­rych trzeba było rato­wać. Przy­cho­dzę do niej, a ona w ogóle nie chce ze mną roz­ma­wiać. Nie dzi­wię się. O jede­na­stej w nocy zwala jej się dziew­czyna zupeł­nie nie­wia­do­mego pocho­dze­nia (śmiech), nie­bu­dząca swoim wyglą­dem spe­cjal­nego zaufa­nia. Pół godziny, nie wiem ile, stra­ci­łam, żeby ją prze­ko­nać, że może mi zawie­rzyć. Wszyst­kie swoje umie­jęt­no­ści w to wło­ży­łam. Pró­bo­wa­łam ją brać i na uczu­cie, i na strach. W końcu powie­działa: „Chwi­leczkę”. Ścią­gnęła chło­paka, który oka­zał się jed­nym z tej grupy. Przy­szedł. No, to była sprawa ura­to­wa­nia kil­ku­na­sto­oso­bo­wej grupy ska­za­nej na śmierć, nie­ma­ją­cej pie­nię­dzy, żad­nego kon­taktu ze świa­tem, (pra­wie szep­tem) sie­dzą­cych w ciem­nej piw­nicy. Była sprawa przy­wie­zie­nia im pie­nię­dzy, które pozwa­lały im prze­żyć. Zresztą nie tylko dla nich. Póź­niej były orga­ni­zo­wane grupy prze­rzutu…

– I co dalej? I co dalej?

– Dalej jest histo­ria tego typu, że przy­cho­dzi [Sara Kukiełka] sio­stra jed­nej z łącz­ni­czek, które zagi­nęły na gra­nicy, i wiemy, że to już ostat­nia nasza szansa, żeby poje­chać ją wycią­gnąć. Byłam znana z ogrom­nego szczę­ścia do róż­nych sytu­acji, że w ogóle mnie nie było można roz­wa­lić… Sto razy pod murem i wszystko w porządku. I niech pan sobie wyobrazi, przy­cho­dzi facet i oka­zuje się, że ta łącz­niczka, Renia [Kukiełka], jest w Szo­pie­ni­cach. To był obóz jeń­ców radziec­kich i więź­niów, któ­rzy szli na Oświę­cim. Facet mówi: „Ona tam jest”. Mówię: „No, jak jest, trudno, trzeba ją wycią­gnąć”. Wiemy, że jest czło­wiek, wiemy, że był łącz­nik, żoł­nierz, no to co, jedziemy. Oni wycho­dzą na roboty, bo wtedy jeńcy kopali tam glinę, i ta dziew­czyna wycho­dzi z nimi. Strasz­nie mi się spodo­bała, była nawet star­sza ode mnie, ale młoda jesz­cze, może miała sie­dem­na­ście, osiem­na­ście lat, cudowne zupeł­nie oczy, cudowne, ale już nie­przy­tomne, bo miała gorączkę. Mówi: „Słu­chaj, tu się dowie­dzieli, że jestem Żydówką, no i co tu gadać, mam jechać do gazu”. No i puść pan taką dziew­czynę. Uży­łam wtedy pierw­szy raz takich nie­par­la­men­tar­nych słów. Czło­wiek znał ich dużo, no i słu­chał dużo. Powie­dzia­łam jesz­cze coś o rodzi­nie: „Ale jak to, ale ty nie możesz”. Powie­dzia­łam: „Ja zostanę tu, a ty pój­dziesz z sio­strą. Wyj­dziesz z tego terenu”. Bo to był teren robót, na które wycho­dzili z obozu. Przy roz­wa­lo­nej szo­pie stał Nie­miec, pil­no­wał ludzi, któ­rzy wła­ści­wie nie byli ludźmi, trudno to było nazwać. Przy­nie­śli dziew­czy­ni­nie tro­chę zupy, Nie­miec pozwo­lił dać wycho­dzącym… Sprawa jego oso­bi­stych odczuć i dobrej woli… Ja tam przy­szłam z jej sio­strą, która była na wol­no­ści. Mia­łam taki czarny nie­miecki płaszcz lakie­ro­wany. Mówię tak: „Słu­chaj, przy­szły­śmy dwie, ty weź­miesz mój płaszcz, pój­dziesz z nią, bo ona zna Śląsk i jakoś cię prze­pro­wa­dzi, dwie przy­szły i dwie ode­szły, a ja zostanę”. Tutaj się roze­grała scena dosłow­nie w ciągu dwóch, trzech minut, no nie wiem, to były ułamki sekundy. Nikt by nie wie­rzył, gdyby nie fakt, że dziew­czyna żyje do dziś. Wyszła pod moją pre­sją, bar­dzo, bar­dzo dyna­miczną, bo mówi­łam: „Ty taka i taka, roz­kaz i wycho­dzisz”. Tak mówi­łam, bo widzia­łam, że zaczy­nają się ludz­kie emo­cje i już zaczy­nała myśleć innymi kate­go­riami: wszyst­kie trzy wpa­damy, ty jesteś łącz­niczka, co na to powie komen­dant. Za chwilę ma umrzeć, ale się teraz mar­twi, co powie komen­dant… No to są te sytu­acje nie­praw­do­po­dobne. Zosta­łam, a one poszły. No i mnie się póź­niej udało wyjść z zupeł­nie nie­praw­do­po­dob­nym szczę­ściem. Stał tam facet, pod­cho­dzi do mnie, musia­łam wymy­ślić na pocze­ka­niu histo­rię: tu się umówi­łam z chło­pa­kiem, a nie przy­szedł. „To nie szko­dzi, to ja z panią pójdę”. No i tak żeśmy sobie razem wyszli. Prze­cież to była decy­zja zupeł­nie sza­lona, dzie­cinna. Zatrzy­my­wa­łam nie­mieckie samo­chody, które jechały pod mostem w Szo­pie­ni­cach, bo tam był taki mostek nad rzeką, i pyta­łam, czy widzieli dwie idące kobiety. Tak, widzieli. I kiedy scho­dzi­łam pod mostek, usły­sza­łam syreny, bo już się zorien­to­wali, na czym rzecz polega. Plan był zupeł­nie sza­leń­czy. Kiedy byłam na dworcu, mega­fony już grzmiały o ucieczce. Już infor­mo­wała mnie oko­liczna publicz­ność, że w tym rejo­nie jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby przy­naj­mniej, pamię­tam jak dziś, w pro­mie­niu dzie­się­ciu kilo­me­trów nie zła­pano. Wró­ci­łam do Dąbrówki, nic nie mówiąc o całej histo­rii, i cze­kam. O godzi­nie siód­mej wie­czór byłam już bli­ska samo­bój­stwa. Myśla­łam sobie: „Dwie kobiety nara­zi­łam na śmierć, już wła­ści­wie nic mi nie zostało, koniec…”. No i przy­szła wia­do­mość, że są ura­to­wane. I po dro­dze tamta miała czter­dzie­ści stopni gorączki, już wła­ści­wie była muzuł­manka kom­pletna… No i jaki­miś trans­por­tami przez góry, póź­niej przez Szwaj­ca­rię prze­do­sta­wały się… i ta facetka wylą­do­wała w Izra­elu. I napi­sała póź­niej książkę o swo­ich przy­go­dach. I to są te różne wspo­minki. Takie były histo­rie. I ja, jak przy­je­cha­łam do War­szawy, dosta­łam ogromne wciry i awan­tury za nie­sub­or­dy­no­wa­nie. Ale jakoś tam prze­szło i powie­dzieli, że boha­ter­stwo. Ponie­waż byli­śmy mło­do­ciani, każdy wypił wódkę, po pół litra, i wszystko się skoń­czyło (śmiech). I jesz­cze to nie była wódka, tylko bim­ber. A teraz to czło­wiek nie może, tylko koniak, bo wódka mu szko­dzi. Nie wiem, jak panu, ale mnie fatal­nie.

– Ja mia­łem dwa zawały serca.

– Ja jesz­cze nie mia­łam ani jed­nego, ale wie pan, to nic…

– Pani jest jesz­cze młoda!

– Nie wia­domo. Pro­szę pana, moja kole­żanka, trzy­dzie­ści dwa lata, ze szkoły, Teresa Bilik, pra­cow­nik radia, w ciągu jed­nej chwili śmierć. Znał ją pan?

– Teresę?

– Teresę.

– Jakieś jesz­cze oso­bi­ste wspo­mnie­nia?

– Mnie jest sza­le­nie trudno o tym mówić… Ja o tym też nie piszę, ponie­waż praca łącz­niczki w tym cza­sie, taka jaką wyko­ny­wa­łam, była pracą indy­wi­du­alną i to były tak zwane akcje pole­cone. I…

– Przy­po­mina pani sobie jakąś jedną akcję?

– Pro­szę pana… Ja sobie przy­po­mi­nam bar­dzo wiele akcji… Ja to panu już wspo­mi­na­łam przez tele­fon… Nie­stety musia­ła­bym pisać o swo­ich wyczy­nach, o swo­ich prze­ży­ciach. W związku z tym nie piszę na te tematy i byłoby mi nie­zręcz­nie mówić, jak udało mi się prze­nieść broń tu albo tu, jak udało mi się wyra­to­wać czło­wieka, jak udało mi się zostać w obo­zie pod Oświę­ci­miem na miej­sce kogoś, kogo ura­to­wa­łam, a że mnie się potem udało wyjść, to jest inna sprawa. Także zbyt­nio na tym wszyst­kim ciąży indy­wi­du­alny cha­rak­ter mojej pracy. A ponie­waż praca w cza­sie oku­pa­cji była boha­ter­ska albo żadna, więc wypa­da­łoby mi mówić o swo­jej dzie­cin­nej może jesz­cze, ale odwa­dze. To była odwaga czy nie­świa­do­mość, wszystko jedno, jak to nazwiemy. (Pod­nosi głos, dalej sta­now­czo). Bar­dzo byłoby mi nie­zręcz­nie wygry­wać taką histo­rię, w związku z tym, jako zasada, nie piszę wspo­mnień! Ni­gdy jesz­cze nie napi­sa­łam żad­nego wspo­mnie­nia. Raz tylko przy­szła do mnie biedna Hela Balicka i z sym­pa­tii dla niej i po wiel­kich kłót­niach mówi­łam… Ona napi­sała książkę, która też wyszła po wielu adiu­sta­cjach… To jest po pro­stu nie­do­bry adres. (Pod­nosi głos). Mnie jest przy­kro, ale to jest nie­stety nie­do­bry adres, bo nie mogę nic panu powie­dzieć o prze­biegu walk w get­cie oprócz wia­do­mo­ści histo­rycz­nych. To jest trudna cho­ler­nie rzecz, żeby zro­bić taką audy­cję. Marka koniecz­nie można przy­wo­łać, jego frag­menty, ponie­waż są bar­dzo rze­czowe, bar­dzo obiek­tywne. Edel­mana. Jak­kol­wiek on był w tym cza­sie chyba w Bun­dzie, w jed­nej z orga­ni­za­cji…

– A pani sobie nic nie przy­po­mina? Żad­nej akcji zwią­za­nej z pomocą dla getta? Jesz­cze nie nagry­wamy.

– Pro­szę pana, już tu kie­dyś nagry­wa­łam w pięt­na­sto­le­cie. Boże, co to była za histo­ria… Takiej, bym powie­działa, szcze­gó­ło­wej akcji dla getta w cza­sie walki nie podam, bo w tym cza­sie dzia­ła­łam w orga­ni­zo­wa­niu akcji dla obo­zów.

– Na czym to pole­gało?

– (gło­śno) Orga­ni­za­cja posta­na­wia, że trzeba w tym, a to w tym punk­cie zor­ga­ni­zo­wać opór, i wysyła łącz­niczkę. Takim czło­wie­kiem byłam ja, jeżeli cho­dzi o Ponia­tów, obóz kon­cen­tra­cyjny na tere­nie Lubel­skiego, gdzie zosta­łam wysłana jesie­nią 1943 roku dla zor­ga­ni­zo­wa­nia akcji oporu, to zna­czy dla prze­wie­zie­nia broni… Sym­bo­licz­nej broni, jed­nego pisto­letu… I prze­nie­sie­nia instruk­cji, które w jakiś spo­sób mia­łyby powie­dzieć ludziom w obo­zie, że jest jakiś ośro­dek oporu. Czyli cała psy­chiczna kanwa tej histo­rii.

– (chrząk­nię­cie) A może wró­cimy do War­szawy teraz? Okres nieco wcze­śniej­szy?

– Pro­szę pana, jeżeli cho­dzi o War­szawę… Ja bym panu mogła bar­dzo sucho powie­dzieć. Po pro­stu tyle. Gdy byłam łącz­niczką Antka, w okre­sie, kiedy miesz­ka­nie sztabu ŻOB-u, a przy­naj­mniej czę­ści, znaj­do­wało się… Zaraz się obrażą wszyst­kie osiem czy dwa­dzie­ścia cztery orga­ni­za­cje, które czują się jako główne w tej spra­wie (śmiech). Panie kochany, prze­cież to jest zawra­ca­nie de. Przy­naj­mniej Antek został ofi­cjal­nie uznany jako dowódca Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej, tak zwa­nego ŻOB-u…

– Wcale nie był nim.

– Ale tak jest napi­sane.

– Łatwo było pisać.

– Ja tak wie­dzia­łam. Niech pan mi wie­rzy, ja nic nie wie­dzia­łam. Pan wie­rzy, jak długo mi musiał tłu­ma­czyć, że ist­nieje jakiś Dror, Hecha­luc albo Bund? Ja tylko wie­dzia­łam: AL, PPR i ŻOB, nic wię­cej nie wie­dzia­łam. Pan Kazika [Rataj­zera] znał?

– Któ­rego?

– No prze­cież tego, który wypro­wa­dził ludzi z kana­łów z Krzacz­kiem [Wła­dy­sław Gaik]… Zna pan Kazika? No więc, mapa poli­tyczna tej całej histo­rii jest nie­sły­cha­nie zawiła i powie­dzia­ła­bym: sza­le­nie dia­lek­tyczna. Jak zaczniemy się mie­szać, kto z kim… Ja zresztą nie repre­zen­tuję w tej spra­wie żad­nych racji oprócz mate­ria­li­stycz­nych, ponie­waż do żad­nej orga­ni­za­cji nie nale­ża­łam oprócz ŻOB-u, zbior­czej orga­ni­za­cji anty­fa­szy­stow­skiej o cha­rak­te­rze bojo­wym. Wyda­wało mi się w tym cza­sie, że ŻOB to jedyna i wła­ściwa forma poru­sza­nia się po świe­cie oku­pa­cji. Więc, pro­szę pana, byłam w tym miesz­ka­niu na Pań­skiej 5, gdzie prze­cho­wy­wano doku­menty, broń, a jesz­cze przed tym ludzi. Nasze kon­takty wyglą­dały w ten spo­sób, że jeden czło­wiek nie wie­dział, kim jest drugi. Na przy­kład podam panu, dla orien­ta­cji w tema­cie tylko, nie do wyko­rzy­sta­nia, że swego czasu, kiedy nam się paliły wszyst­kie moż­liwe adresy i ludzie też, Antek dał mi dużą bar­dzo paczkę adre­sów żoli­bor­skich. To były kon­takty na PPR, bo miał w tej dziel­nicy naj­wię­cej swo­ich człon­ków, zresztą dziel­nica była tra­dy­cyjna, PPS-owska, WSM-owska. Mia­łam nie­sa­mo­witą zupeł­nie ilość adre­sów w gło­wie. I pamię­tam, że każdy następny adres… Pan Wacława znał?

– Któ­rego? Ja dużo Wacła­wów znam…

– Z Kra­siń­skiego.

– Nie.

– A z Bro­dziń­skiego?

– (dłu­gie mil­cze­nie) Ale… ale… pseu­do­nim jaki?

– Pseu­do­nim Wacław.

– Wacław?

– Tak.

– Ja znam sze­ściu Wacła­wów.

– No tak. To już nie wiem. W tym naszym miesz­ka­niu było wia­dome, że ja, powiedzmy sobie, prze­żyję, że mnie Niemcy nie zła­pią, a jak mnie zła­pią, bo mnie łapali kil­ka­krot­nie, to mnie jesz­cze odpro­wa­dzą do domu.

– Niby dla­czego było wia­dome, że pani prze­żyje?

– Pro­szę pana… Nie, nie… Wszy­scy uwa­żali, że ja mam cho­lerne szczę­ście.

– A, o to cho­dzi.

– To nawet nie była sprawa tego, że ja jestem mocarz, co wszy­scy wyga­dają, a ja nie. Krzy­cza­łam: „Jak mnie tylko tkną, to będę sypać!”. Bo boję się bólu fizycz­nego. Chyba że się zdążę otruć, bo myśmy mieli pigułki, dwie nam przy­niósł Kamiń­ski…

– W zębie nosi­łem…

– Z tego, no, jak to się nazywa z „Kamieni na sza­niec”?

– Szare Sze­regi.

– Tak. To był uro­czy zresztą facet w tym cza­sie. Ja się zamie­ni­łam z jed­nym chło­pa­kiem piguł­kami, że niby tamta była lep­sza (śmiech). No, tak że to tak wyglą­dało. To był dzień po dniu. To było szu­ka­nie Żydów. To było zawo­że­nie broni. To było prze­cho­dze­nie przez bahn­schutza [nie­miec­kiego straż­nika kole­jo­wego] z foto­gra­fią w ręku w cha­rak­te­rze dowodu, a tam­ten mówił, że w porządku. To są w ogóle rze­czy na gra­nicy… Dzia­łal­ność tej orga­ni­za­cji była, przy­naj­mniej mnie się tak wydaje z per­spek­tywy czasu, szcze­gól­nie bra­wu­rowa. Ponie­waż nic wła­ści­wie nie wska­zy­wało na to, że miała jakie­kol­wiek szanse powo­dze­nia. Miesz­ka­nie na ulicy Pań­skiej 5 było od początku. Tam nic nie było legal­nego. Tam w ogóle nic nie miało ni­gdy prawa do życia. Bo tam byli Żydzi, któ­rzy dla­tego, że byli Żydami, nie liczyli się. Tam byli Żydzi, któ­rzy uda­wali nie-Żydów, i do tego byli kon­spi­ra­to­rami. Tam były zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne sytu­acje. Gestapo tam cho­dziło… Tam była jesz­cze jedna dziew­czyna, Luba [Gras­berg], nie wiem, czy pan zna. Zie­lona Mary­sia pseu­do­nim.

– Tak.

– We dwójkę myśmy tam były. Ja byłam Irena albo Halina, w zależ­no­ści od sytu­acji. Pew­nego pięk­nego dnia kole­żanka wyszła na ulicę. Pode­szła do niej babka i powie­działa, że wie, że jest Żydówką. Ona oczy­wi­ście, że nie. Zaczęła się tłu­ma­czyć, zamiast od razu babę w mordę, żeby sprawa miała cha­rak­ter bar­dziej soczy­sty. Byłoby wia­domo, że nie Żydówka, a jak zaczyna się tłu­ma­czyć, od razu wia­domo, Żydówka. No i zaraz jeden, drugi, to była cała zor­ga­ni­zo­wana szajka. Nie­da­leko naszego miesz­ka­nia była kawia­renka, strasz­liwa zupeł­nie… Ośro­dek mętów spo­łecz­nych. Żyli z tego, że szan­ta­żo­wali Żydów. Więc można powie­dzieć, że na miej­scu pra­wie mieli ten teren i wcale się nie orien­to­wali, że mieli strasz­nie dużo Żydów. No i wtedy ona dała zega­rek. Pod­szedł do niej facet i powie­dział, że to są męty, a on jest rze­czy­wi­sty kon­fi­dent i staje w jej obro­nie, bar­dzo prosi o adres, on jej przy­nie­sie zega­rek z powro­tem. Wie pan, w takiej sytu­acji czło­wiek zupeł­nie głupi, więc dała mu adres i w ten spo­sób zasy­pała całe miesz­ka­nie. Facet przy­szedł, od razu mi się widziało, że tutaj cho­dzi o pie­nią­dze, a póź­niej odda­dzą do gestapo. Bo taka była kolej­ność. Naj­pierw brali… Więc wła­ści­wie można było tylko bra­wurą. A co tam jest z oso­bami w naszej skrytce? Tam jest cały sztab ŻOB-u. Tak że my byli­śmy jak na wul­ka­nie w tym całym inte­re­sie.

– I on przy­szedł? Ten facet?

– I facet przy­szedł. Pro­szę pana, przy­cho­dzi i zastaje sytu­ację dziwną, bo dwie dziew­czyny sie­dzą, więc mówi od razu: „Pro­szę pani, prze­cież ta pani kole­żanka to jest Żydówka”. Ja mówię: „Panie kochany…”. A mowa jest taka war­szaw­ska zupeł­nie. On, że jest kon­fi­dent, pra­cuje w gestapo. Ja oczy­wi­ście w cza­sie tej roz­mowy, bo trzeba go było zająć, mówię: „Panie, pan będziesz mnie bujał, że jesteś kon­fi­dent? Ja pana prze­pra­szam, sza­le­nie mi jest przy­kro, poroz­ma­wiamy i zoba­czymy, kto w tej spra­wie ma wię­cej do powie­dze­nia”. Był prze­ko­nany, że pra­cuję z Niem­cami. Mówi­łam: „Pro­szę pana, tu nie ma co mówić, pro­szę przy­nieść zega­rek i sprawa jest jasna, bo my się z panem roz­pra­wimy”. Tak była posta­wiona sprawa, bo tu szło o to, co w ogóle będzie z ludźmi. Przy­szedł po połu­dniu, a zro­biła się noc. Spe­cjal­nie go zatrzy­ma­łam. Mówię: „Minęła godzina poli­cyjna i pan się nie możesz ruszyć”. No taka była mowa. Tak się cykało z nim, aż się zro­biło późno, i myśmy go zosta­wiły, a same prze­szły­śmy do dru­giego pokoju. A tamci sie­dzą w skrytce i sły­szą całą mowę. No i, pro­szę pana, o szó­stej nad ranem facet wycho­dzi. A my uda­jemy w dru­gim pokoju, że śpimy. Miesz­ka­nie wpa­dło. Myśmy wypro­wa­dzali ludzi przez dachy, bo to było na facja­cie.

– Tą klapą.

– Tą klapą. Miesz­ka­nie myśmy wypro­wa­dzili całe, broń żeśmy wypro­wa­dzili, tylko zostało dwóch ludzi, któ­rzy nie mieli dokąd pójść. Bo była sprawa, czy tych dwóch Żydów ma zgi­nąć. Jeden to był chło­pak [Jurek Gras­berg], miał dwa­dzie­ścia parę lat, a druga to była dziew­czyna [Sara Bie­der­man, pseu­do­nim Kry­sia], też mniej wię­cej w tym wieku, która teraz zdaje się ma kuku na muniu, bo trudno, żeby nie miała. No i oni tam zostali. Ten sztab się wypro­wa­dził ze wszyst­kim i Antek powie­dział, żeby zosta­wiać miesz­ka­nie. Tego samego dnia przy­szła oczy­wi­ście cała granda. Obra­bo­wali abso­lut­nie całe miesz­ka­nie i powie­dzieli, że tu miesz­kają Żydzi. I ja wtedy wró­ci­łam. Wró­ci­łam i tak przez parę tygo­dni codzien­nie się słu­chało, czy kroki się zatrzy­mają i czy przyj­dzie gestapo. Antek zapy­tał: „Zosta­wić miesz­ka­nie?”. Powie­dzia­łam: „Nie, miesz­ka­nia nie zosta­wię”. Teraz to tro­chę ina­czej wygląda, bo nikt nie powie, że chciał zosta­wić miesz­ka­nie, bo tam było dwoje ludzi na śmierć, prawda? A prze­cież ja o tym wiem.

– To sześć tygo­dni było?

– Pro­szę pana. Ja nie wiem, czy ja sobie wymy­śli­łam tę datę sześć tygo­dni, ale sześć tygo­dni ocze­ki­wań, kiedy pan codzien­nie wie­czo­rem nasłu­chuje i ci ludzie w środku, co sły­szą, bo ja prze­cież jesz­cze wycho­dzi­łam na ulicę. Nie tylko wycho­dzi­łam, bo prze­cież jesz­cze trzeba było pra­co­wać dla orga­ni­za­cji, bo było mało ludzi, któ­rzy mogli się ruszać. Nie wiem, trudno mówić o jakimś jed­nym prze­ży­ciu. Ja nie mam z oku­pa­cji w ogóle ani jed­nego prze­ży­cia. To była sprawa dnia, dzień po dniu, dzień po dniu. Ale wra­ca­jąc, jak to miesz­ka­nie zostało wypro­wa­dzone, została tam kole­żanka, a ja poszłam do pracy. No i była ta dwójka w skrytce. Kiedy przy­szłam do biura, zadzwo­nił zna­jomy hydrau­lik: „Irena, słu­chaj, miesz­ka­nie puste, natych­miast wra­caj”. Przy­cho­dzę, co się oka­zuje: oni przy­szli rano, ta dziew­czyna tro­szeczkę się zde­ner­wo­wała, więc jak oni weszli do pokoju, wyszła z miesz­ka­nia. Z rela­cji tych, któ­rzy sie­dzieli w schro­nie, bo oni sły­szeli, co się dzieje, wiem, że splą­dro­wali całe miesz­ka­nie. Mówili: „Tu chyba na pewno miesz­kali Żydzi, no to weź­miemy to, a resztą to już się zaj­mie gestapo”. Kiedy wra­ca­łam, cała ulica stała. Cała Pań­ska była na ulicy dosłow­nie. I przy­glą­dali się mnie. Upo­zo­ro­wa­łam natych­miast kra­dzież. To jest znany trik, jak mówią, że miesz­kają Żydzi… Taka się zro­biła atmos­fera, suge­stia w domu natych­miast, że tu nie cho­dzi wcale o Żydów, tylko o pokrzyw­dzo­nego czło­wieka, któ­remu skra­dli rze­czy. Jakoś to uci­chło, no i Antek wtedy powie­dział, że miesz­ka­nie jest abso­lut­nie spa­lone, lada dzień tu będzie gestapo. Wtedy powie­działam, że moż­liwe, ale ja z tego miesz­ka­nia nie pójdę, i nie poszłam. Dla­tego mówię „parę tygo­dni”, bo jak w tych paru tygo­dniach nikt się nie zja­wił, to miesz­ka­nie na nowo zaczęło być dobre. I to było chyba naj­moc­niej­sze miesz­ka­nie ze wszyst­kich, jakie miał ŻOB. Po jakimś cza­sie, kiedy było już bar­dzo dobre, szmal­cow­nicy posta­no­wili się ze mną roz­pra­wić i zatrzy­mali mnie na Wiel­kiej. Jakby pan się prze­szedł po szmal­cow­ni­kach szan­ta­żu­ją­cych Żydów z tak zwa­nej ulicy Świę­to­krzy­skiej, koło Bagna, bo oni teraz tam cho­dzą i sprze­dają szczo­teczki, nie wiem, czym się jesz­cze zaj­mują, toby panu opo­wie­dzieli draki, jakich War­szawa jesz­cze w ogóle nie widziała. Na tej Wiel­kiej pode­szli do mnie z jed­nej strony facetka, z dru­giej strony facet, i ona mówi: „Żydów prze­cho­wu­jesz”. A ja: „Taka ty, a nie taka, odchrzań się, bo jesz­cze ty źle skoń­czysz”. I ja wtedy mówię: „Od razu do Niemca!”. Wtedy oni na patrio­tyczne uczu­cia, ich jest pięć­dzie­się­ciu, cała szajka: też mi Polka do Niem­ców będzie zaraz szła. I babę za tego… Ja byłam dziew­czynka, a to było bab­sko już, cho­lera, takie ze dwa­dzie­ścia parę lat, takie fest, taka, za prze­pro­sze­niem, kurwa, że aż widać było… I ja ją trzy­mam, a ona mi się wyrwała i ucie­kła, a ten facet został…

– To był akt roz­pa­czy z jej strony (śmiech).

– To był akt roz­pa­czy. Poli­cjant mówi do mnie: „Dziecko kochane, daj im spo­kój, bo oni cię zamor­dują w ciem­nej ulicy, nóż ci wbiją…”. Bo ja ich prze­cież mogłam… W insty­tu­cji, gdzie się zatrud­ni­łam, żeby mieć „mewę”, był facet, Nie­miec z resortu gospo­dar­czego, któ­remu powie­dzia­łam, że mnie okra­dli. On mówi: „Dziecko, ja to całe towa­rzy­stwo biorę, wsa­dzę ich na samo­chód i wywiozę, haupt­mann [pol. kapi­tan] to zrobi…”. No ale zosta­nie jeden i co? Tak to wyglą­dało, to są nie­praw­do­po­dobne rze­czy, a prze­cież myśmy przez PPR doszli do moż­li­wo­ści pracy w Arbe­it­sam­cie i mnie przy­jęli wprost z ulicy do tego przed­się­bior­stwa, nie wiem też, na jakiejś dziw­nej zasa­dzie. To są, pro­szę pana, wszystko rze­czy, które nawet nie nadają się na wią­zaną mowę. To się nadaje na…

– (drugi głos męski) Na moment prze­pro­szę pań­stwa, gdzie jest ten przy­by­tek?

– (pierw­szy głos męski) Tam do końca i na prawo.

– Oni się mnie po pro­stu bali.

– No tak.

– Bo ja wra­ca­łam po godzi­nie poli­cyj­nej, oni orien­to­wali się, mieli całą siatkę, szmal­cow­nicy to była orga­ni­za­cja bar­dzo spraw­nie dzia­ła­jąca.

– I co dalej?

– Dalej tam miesz­ka­li­śmy (śmiech). Dalej prze­cho­wy­wali się ludzie i dalej była tam broń, dalej wszystko i w ogóle był wielki ubaw dalej. Jesz­cze raz czło­wiek został za boha­tera (śmiech). To było dalej (śmiech). No tak. Pro­szę pana, no więc mówiąc szcze­rze, rozu­miem, że pana jako autora tej audy­cji inte­re­suje, żeby mieć jak naj­wię­cej cie­ka­wych mate­ria­łów. Jeżeli cho­dzi o mnie, to myślę, że nie będę panu mogła pomóc (śmiech).

– A niech mi pani powie, czy pani miała jakiś kon­takt z prze­pro­wa­dza­niem ludzi na tere­nie War­szawy w cza­sie powsta­nia?

– Pro­szę pana, jeżeli cho­dzi o prze­pro­wa­dza­nie ludzi, to tak, wypro­wa­dzi­łam z obozu kole­jo­wego chło­paka.

– Niech pani opo­wie taki jeden frag­ment.

– Ja opo­wiem, ale nikt nie uwie­rzy. To się nie nadaje.

– Niech pani spró­buje. Jesz­cze nie nagry­wamy prze­cież.

– Nie będziemy tego nagry­wać (sły­chać ner­wowy śmiech męż­czy­zny). Ja przez tele­fon… ze względu na takt nie odmó­wi­łam panu tego spo­tka­nia, zresztą z jakąś pomocą, żeby pan się w tema­tyce… ale nie z abso­lut­nym zamie­rze­niem, żeby cokol­wiek na ten temat mówić na taśmę. Pro­szę pana, to było tak: myśmy mieli takiego Władka Cybisa, który z nami współ­pra­co­wał, który niby był w ŻOB-ie. I jego bra­ci­szek, dwu­na­sto­letni chło­piec, pra­co­wał w pla­cówce… ponie­waż wokół War­szawy były pla­cówki pracy dla Żydów, któ­rzy po get­cie jesz­cze jakoś ist­nieli. Dziwne to były wysepki w tej poli­tyce Niem­ców. Nikt tego nie wie, że nagle był jakiś mają­tek [gospo­dar­stwo]. I, pro­szę pana, oni pra­co­wali na dworcu kole­jo­wym. Cho­lera, jaki to był dwo­rzec?

– Gdań­ski?

– To chyba było gdzieś koło Gdań­skiego dworca, musia­ła­bym to sobie przy­po­mnieć. W każ­dym bądź razie chło­pak wycho­dził gdzieś koło torów i ponie­waż ja wie­dzia­łam, że to jest dziecko, chcia­łam szcze­gól­nie go rato­wać. Poszłam, a tam przej­ścia pil­no­wał Ukra­iniec. Zorien­to­wał się, że chcę temu dziecku pomóc. Popro­si­łam, żeby na chwilę odszedł sobie do kio­sku oran­żadę kupić. Poroz­ma­wia­łam z tym chłop­cem i powie­dzia­łam, że przyjdę kolejny raz. Dałam coś do zje­dze­nia, jakieś pie­nią­dze. Z Ukra­iń­cem umó­wi­łam się, że wrócę. Powie­dział zresztą, że bar­dzo jest mu przy­kro, że musi nosić ten mun­dur, on by się chęt­nie spo­tkał, nawet przy­szedłby po cywil­nemu. Obna­żył przede mną tra­ge­dię narodu ukra­iń­skiego. Ja już mu o swo­jej nie mówi­łam (śmiech). W każ­dym razie krótko było tak, że następ­nym razem posła­łam go do takiej wie­życzki, mówiąc, żeby wró­cił za czas jakiś. Ja się z nim nawet umó­wi­łam. Wzię­łam tego chło­paka ze sobą.

– I w ten spo­sób został ura­to­wany.

– I w ten spo­sób został oca­lony.

– A czy on się zorien­to­wał, że pani ma jakiś kon­takt z tym chłop­cem?

– Oczy­wi­ście, prze­cież dla­tego zło­żył mi dekla­ra­cję, że jest gotów… że rozu­mie moje uczu­cia patrio­tyczne, że on też musi i że on w ogóle w cywilu przyj­dzie. Taki był jeden z tych, co to musi, prawda.

– To dobrze, że aku­rat pani nie natra­fiła…

(sły­chać, że wraca drugi męż­czy­zna)

– Ja mia­łam histo­rię z Niem­cem nie­sa­mo­witą, kiedy jecha­łam do Koniec­pola po powsta­niu war­szaw­skim, bo par­ty­zantka w lasach koniec­pol­skich była w zupeł­nej roz­sypce… Mia­łam dla nich, wziętą od Żegoty w Kra­ko­wie, od Władka… Nie wiem, czy pan znał Mariań­ską i Władka z Kra­kowa z Żegoty…

– Z któ­rej Żegoty: z 27 Dywi­zji AK czy od akcji pomocy Żegoty?

– To była akcja pomocy.

– Dowódca 27 Dywi­zji AK miał pseu­do­nim Żegota.

– Tak… nie, nie, to była Żegota.

– Gdzie Bar­to­szew­ski był Wła­dek.

– Tak, tylko to było w Kra­ko­wie. Myśmy byli po powsta­niu war­szaw­skim, cośmy się tak nawal­czyli sza­le­nie dużo na tej Sta­rówce, tośmy przy­szli…

– Pani była na Sta­rym Mie­ście?

– Ja byłam na Sta­rym Mie­ście w gru­pie ŻOB-u, ale tylko tydzień, póź­niej żeśmy się odda­lili.

– Ja byłem przy zdo­by­wa­niu Pol­skiej Wytwórni Papie­rów War­to­ścio­wych.

– (drugi głos) Jesz­cze wra­ca­jąc, pro­szę pani, do okresu powsta­nia w get­cie… Czy z cza­sów powsta­nia w get­cie pani sobie coś przy­po­mina?

– Pro­szę pana, samego powsta­nia w get­cie nie. Ponie­waż ja w samym get­cie nie dzia­ła­łam.

– Wtedy prze­pro­wa­dzano ludzi.

– Oczy­wi­ście. Prze­cież Marka przy­pro­wa­dzono z lasów… Ludzi z getta wypro­wa­dzał Kazik z Krzacz­kiem, który cze­kał na zewnątrz. Ale to Kazik wcho­dził do kana­łów. Wie pan, że jak akcja w get­cie upa­dła po iluś tam uda­nych wystrza­łach i dniach, nie wia­domo ilu, bo nikt nie jest w sta­nie okre­ślić, więc to już prze­cho­dzi z sen­ty­mentu w mit i tak dalej. Przy­naj­mniej do 10 maja. Wiem, bo przed tym roz­ma­wia­łam z Kazi­kiem, bo bar­dzo­śmy się przy­jaź­nili. Kazik poszedł do getta, ziden­ty­fi­ko­wał, gdzie są. Poszedł z dwoma robot­ni­kami od kana­łów. Wszedł do getta w cza­sie, kiedy się wszystko paliło, szkło roz­ta­piało się pod nogami, w zasa­dzie to szedł na pewną śmierć… Moim zda­niem to jest naj­więk­sze boha­ter­stwo w ogóle, jeżeli cho­dzi o walki get­towe… Chło­pak, osiem­na­ście lat, wcho­dzi z pięk­nej, cudow­nej pogody, z tej niby już wiel­kiej wol­no­ści w kanał, żeby zna­leźć ludzi i jesz­cze z nimi do tego wró­cić. No, to jest naj­więk­sze boha­ter­stwo z tego całego etapu. Taki jest mój osąd od pierw­szej chwili do dziś. No i spro­wa­dził tych ludzi, mię­dzy nimi był wła­śnie Marek Edel­man i Cywia Lubet­kin.

Rumu­nia, 1945 rok. Dzie­wię­ciu człon­ków ŻOB-u w dro­dze do Pale­styny: Oskar Hen­dler (od pra­wej, stoi), Chaim Fry­mer (od pra­wej, sie­dzi), Masza Bagner-Fiszer (druga z pra­wej, sie­dzi), Pnina Grynsz­pan-Fry­mer (trze­cia z pra­wej, sie­dzi), Irena Gel­blum (druga z pra­wej, stoi), Masza Glajt­man-Puter­milch (druga z lewej, stoi), Jakub Puter­milch (z lewej, stoi), Aron Chmiel­nicki-Karmi (z lewej, sie­dzi) i jego żona Miriam Fur­mań­ska-Karmi (druga z lewej, sie­dzi)

– Muszę przy­znać, że pani jest cie­kawą babką.

– (drugi głos) A pro­szę pani, kto to był ten facet, kto to był… Ten, który poszedł tam.

– Pro­szę pana, to był Kazik, pseu­do­nim.

– A on żyje czy nie?

– Żyje i jest w Izra­elu.

– (śmiech) Ale krótka mowa.

(męż­czyźni się śmieją)

– Ja panu dam za to dużo ludzi, któ­rzy są w War­sza­wie. No i wró­cił przez te kanały, no i wie pan, jak wyglą­dał powrót tymi kana­łami. Otwo­rzyła się klapa i wyszli ludzie, i w pew­nym momen­cie trzeba było zamknąć… Wie pan, skąd były cię­ża­rówki? Ze składu prze­wo­że­nia mebli. Ster­ro­ry­zo­wani szo­fe­rzy. Nie wiem, czy pan to gdzieś prze­czyta, ale w każ­dym bądź razie to tak było. Sie­dział w środku Krza­czek i razem z Kazi­kiem ter­ro­ry­zo­wali face­tów, żeby jechali. Jedziesz albo nie. Zała­do­wali te nie­do­bitki i wywieźli do Łomia­nek. No i ja, pro­szę pana, wła­śnie Marka mia­łam prze­pro­wa­dzić do miesz­ka­nia. Spro­wa­dzi­li­śmy Marka na Komi­te­tową oban­da­żo­wa­nego, już nie wiem, w jakiej on tam wer­sji był, bo bar­dzo ma wygląd semicki, bar­dzo podobny jest, nie wiem, u nas to się nazywa do Żyda, w każ­dym razie nie pre­zen­tuje sło­wiań­skiej rasy swoim wyglą­dem. Tak bym to powie­działa w skró­cie. Raczej był połu­dniowy. No i tak to wyglą­dało i mówić można by wiele, ale wtedy dys­ku­sja by nabrała cha­rak­teru filo­zo­ficz­nego, poza tym za dużo aneg­dot (śmiech).

– No, ale muszę pani powie­dzieć, że myśmy wszystko nagrali (śmiech). Ale nic bez pani nie puścimy, to ja mogę panią zapew­nić, że jak będzie audy­cja gotowa, pro­szę panią…

– Nie, pro­szę pana, nic w ogóle nie puści­cie.

– Nie. Powy­bie­ram nie­które frag­menty, ja panią popro­szę, pani do nas przy­je­dzie i pani prze­słu­cha, auto­ry­zuje.

– Nie, prze­cież ja mówi­łam strasz­nie nie­skład­nie.

– To nic, to nie ma zna­cze­nia. Ale natu­ral­nie pani mówiła, takim języ­kiem, jak się mówi, wie pani. Nie dla radia, dla ludzi (śmiech).

– Nie, wie pan…

– Spró­bu­jemy, zoba­czymy, co z tego będzie.

– Niech mi pan tę taśmę w każ­dym razie da, to sobie prze­gram w domu.

– Co? (męż­czyźni się śmieją) Prze­gram w domu? Dobrze, audy­cję. Jak będzie audy­cja gotowa.

– Nie, nie, więc bar­dzo, bar­dzo pro­szę, żeby pan mi dał prze­słu­chać.

– Ja bym wziął do pani tele­fon jesz­cze raz, dobrze? Imię jesz­cze popro­szę.

– Irena Wanie­wicz…

– Bo hono­ra­rium trzeba wysłać.

– Hono­ra­rium? Nie, chyba pan żar­tuje. To nie jest sprawa na hono­ra­rium.

– Ulica jaka jest u pani?

– Pro­szę pana, mój numer tele­fonu domowy jest 3 36 113.

– Sąsia­dami jeste­śmy. Na Żoli­bo­rzu tak?

– Sady Żoli­bor­skie 11a.

– Ja mia­łem redak­cyjny tele­fon, ale już zgu­bi­łem.

– Redak­cja 8 45 83. Będzie pan miał z tym kło­pot, bo ja nie będę chciała, żeby to poszło do audy­cji.

– Będziemy się tar­go­wać.

– Nie.

– Co mam do stra­ce­nia?

– Wie pan, tam nic się nie nadaje do…

– Zro­bimy, że będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Ja jesz­cze poszu­kam te osoby, o któ­rych pani i pan wspo­mi­nali.

Na nagra­niu zaska­kuje mnie każdą wypo­wie­dzią. Poetka, którą zna­łem, roz­ma­wia, jakby miała do czy­nie­nia ze szmal­cow­ni­kami – nie daje się nabrać, spraw­dza, co i o kim wie­dzą.

Głos jed­nego z męż­czyzn roz­po­znaję przez zupełny przy­pa­dek, bo w kata­logu Naro­do­wego Archi­wum Cyfro­wego to nagra­nie jest powią­zane z innym, na któ­rym swoją histo­rię opo­wiada Hen­ryk Iwań­ski, pseu­do­nim Bystry, przed­sta­wia­jący się jako kapi­tan, łącz­nik pol­skiego pod­zie­mia w get­cie war­szaw­skim, czyli Żydow­skiego Związku Woj­sko­wego, z ramie­nia AK. Tak, to ten sam głos.

Iwań­ski to tytu­łowy „hochsz­ta­pler i opi­sy­wacz” z książki Dariu­sza Libionki i Lau­rence’a Wein­bauma podej­mu­ją­cej temat ŻZW, wtedy jesz­cze „boha­ter”. Izra­el­ska dzien­ni­karka Chaja Lazar, która poznała go w War­sza­wie rok wcze­śniej, zano­to­wała: „Jest śred­niego wzro­stu, z bli­zną na czole. Jedna noga pra­wie kom­plet­nie spa­ra­li­żo­wana. Opiera się ciężko na lasce, nie­za­leż­nie, czy cho­dzi, czy stoi. Cierpi na cho­robę serca i zawsze ma przy sobie tabletki nitro­gli­ce­ryny. Kiedy wspo­mina «te dni», bie­rze te tabletki czę­sto. Oprócz tego ma kło­poty z oddy­cha­niem z powodu astmy”.

To cie­kawe, że wła­śnie ten, który doro­bił sobie „boha­ter­stwo” (z badań Libionki i Wein­bauma wynika, że „boha­ter” Iwań­ski dosłow­nie zatra­cał się w kre­owa­niu swo­jego życio­rysu, a wła­ści­wie coraz to nowych jego wer­sji), zdo­łał nakło­nić do zwie­rzeń kobietę, która swo­jego praw­dzi­wego boha­terstwa się wyparła. Jest też adres, który ich łączy. Więk­szość rodziny Ireny miesz­kała przed wojną w War­sza­wie przy ulicy Zło­tej 56a. To w tym budynku pod nume­rem dru­gim miesz­kał Iwań­ski. Czy roz­ma­wia­jąc ze sobą, pró­bo­wali się nawza­jem zmy­lić?

1. Obja­śnie­nia i uzu­peł­nie­nia w nawia­sach kwa­dra­to­wych pocho­dzą od autora. [wróć]

Winda

Hanna Krall w „Szcze­gó­łach zna­czą­cych”:

„Zoba­czy­łam ją w win­dzie, przy­trzy­mała drzwi, żebym mogła wejść.

W win­dzie stoi się bli­sko sie­bie.

Widzia­łam jej ciemne włosy upięte w nie­dbały kok, nie­bie­skie oczy uma­lo­wane czarną, grubą kre­ską; maki­jaż zro­biła byle jak, chyba w pośpie­chu.

Cała była jakaś pośpieszna, tym milej, że zacze­kała na mnie.

Wie­dzia­łam, kim jest, ona wie­działa, że wiem. Uda­wa­nie nie mia­łoby sensu.

Mogłam powie­dzieć: – Więc to pani była naj­od­waż­niej­szą łącz­niczką…

Albo: – To pani lubiła zasy­piać na ramie­niu nie­miec­kich ofi­ce­rów…

Powie­dzia­łam: – Była pani miło­ścią życia Janka B. Uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– Miło­ścią, powtó­rzyła. Miło­ścią… ale na roz­wód dla mnie nie było go stać.

Bez gory­czy mówiła. Z pogardą raczej, z poli­to­wa­niem.

Do zwie­rzeń Janka B. doda­łam podziw Marka Edel­mana.

O nikim nie opo­wia­dał z taką fascy­na­cją…

Nie prze­sta­wała się uśmie­chać.

– Jak czło­wiek ma dwa­na­ście lat, to jesz­cze się nie boi.

– Dwa­na­ście? Tro­chę mnie zasko­czyła.

– Wyglą­da­łam poważ­niej. Wysoka byłam i mia­łam duże piersi.

Ski­nę­łam głową, dwa­na­ście to dwa­na­ście. Dotknęła przy­ci­sku. Miała ładne ręce i ładną srebrną biżu­te­rię.

Winda ruszyła. Wysia­dła. Nie zoba­czy­łam jej ni­gdy wię­cej.

Dwa­dzie­ścia miała, nie dwa­na­ście.

Reszta jest prawdą – duże piersi, miłość życia i nie­mieccy ofi­ce­ro­wie w noc­nych pocią­gach”.

Kiedy star­sza prze­szka­dza młod­szej żyć

Pytania

Są takie życio­rysy, w któ­rych nic się nie zga­dza. Fik­cja mie­sza się z prawdą i ta ostat­nia z cza­sem się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwie­rzyć w fik­cję niż w prawdę o sobie. Lata mijają, świad­ko­wie odcho­dzą, fakty się gubią i pozo­stają jedy­nie frag­menty opo­wie­ści. A opo­wieść jest zawsze praw­dziwa.

W skru­pu­lat­nie gro­ma­dzo­nych izra­el­skich archi­wach wła­ści­wie nie ma śladu Ireny. Mimo tylu jej toż­sa­mo­ści. Była prze­cież Ireną Gel­blum, póź­niej Conti. A po mężach Wanie­wicz i Di Mauro. Tym­cza­sem dzieje innych ofiar Holo­kau­stu, dzia­ła­czy, ucie­ki­nie­rów i emi­gran­tów, są rekon­stru­owane. Z zeznań oca­la­łych składa się bio­gra­fie tych, któ­rzy zgi­nęli. Losy żydow­skich dzia­ła­czy zaan­ga­żo­wa­nych w ruch oporu są opi­sane.

Ude­rza mnie dwu­wiersz:

Ta star­sza już od samego początku świataprze­szka­dza tej młod­szej żyć.

Ale czy wolno mi szu­kać Ireny w jej wier­szach? Czy swoją poezją odsła­niała prawdę czy też ją kamu­flo­wała? Czy­ta­jąc jej wier­sze bez zna­jo­mo­ści jej histo­rii, mia­łem poczu­cie obco­wa­nia z poezją, która uwo­dzi twa­rzą filo­zofki roz­waż­nie sta­wia­ją­cej pyta­nia. Kilka razy inni poeci mówili mi, że nie cenią tych utwo­rów, bo są „ste­rylne”, nie­oso­bi­ste, ide­olo­giczne, jak małe kaza­nia. Dzi­siaj myślę, że coś w tym jest. Irena lubiła nauczać. I lubiła kaza­nia. Aż zapra­gnęła ziden­ty­fi­ko­wać się z Kościo­łem. Naj­pierw szu­kała przy­jaźni księ­dza poety Jana Twar­dow­skiego. Pisał o jej wier­szach kil­ka­krot­nie, na jej prośbę. Wysy­łała je do Waty­kanu. Chciała znać opi­nię papieża Jana Pawła II. W ostat­nich mie­sią­cach życia Ireny, a zna­łem ją kil­ka­na­ście lat, mia­łem poczu­cie, że jej wiara zbliża się do dewo­cji, jakby chciała nią coś zama­ni­fe­sto­wać. Albo zakryć.

Jeżeli chciała zakryć, to z podzi­wem patrzę na wysi­łek całego jej życia, na próbę okre­śle­nia sie­bie na nowo. Myślę o tru­dzie, z jakim nosiła nową skórę – tę wymy­śloną Irenę Conti – z nową metryką, nowymi przod­kami, nowym nazwi­skiem, nowym doświad­cze­niem, nową reli­gią. Tak bar­dzo chciała być nowa, że skre­ślała ze sta­rego życia nawet to, co naj­waż­niej­sze – rela­cje z córką.

Kie­dyś Anat Zajd­man, wybitna tłu­maczka lite­ra­tury pol­skiej na hebraj­ski, która poma­gała mi w Izra­elu szu­kać śla­dów Ireny, tro­chę żar­tem, a tro­chę nie, powie­działa: „Żebyś nie został z samymi pyta­niami”.

Prze­szu­kuję archiwa – pol­skie, izra­el­skie, nie­miec­kie, wło­skie. Insty­tut Pamięci Naro­do­wej udo­stęp­nia mi teczkę jej męża, w któ­rej jest kilka doku­men­tów, oświad­cze­nie o ich roz­wo­dzie. Ale teczki Ireny nie ma. Pro­szę o ponowną kwe­rendę. Nie wie­rzę, że dzien­ni­karka żydow­skiego pocho­dze­nia, żyjąca w komu­ni­stycz­nym pań­stwie opar­tym na inwi­gi­lo­wa­niu oby­wa­teli, komu­nistka, która wycho­dzi za mąż za wło­skiego spra­woz­dawcę par­la­men­tar­nego, nie ma wła­snej teczki. Archi­wistka odnaj­duje tylko parę wnio­sków pasz­por­to­wych. Nic wię­cej.

Jej teczki zostały znisz­czone w 1989 roku (notatka z 3 stycz­nia 1992 roku). Prof. Andrzej Friszke tłu­ma­czy mi, że w tam­tym okre­sie palono doku­menty metrami, jak leci. Ale doty­czyło to przede wszyst­kim kar­to­tek „bie­żą­cych”, czyli real­nie uży­wa­nych w latach osiem­dzie­sią­tych. Spa­lono rów­nież około dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent akt wywiadu i kontr­wy­wiadu. Nisz­czono teczki doty­czące roz­pra­co­wy­wa­nia Kościoła i opo­zy­cji. Pol­ska odzy­ski­wała wol­ność, komu­nizm upa­dał, ale jego funk­cjo­na­riu­sze cią­gle jesz­cze stali za ste­rem, więc – co zro­zu­miałe – pozby­wali się dowo­dów.

*

Akta znisz­czono
Nie wpi­sy­wała prawdy w for­mu­la­rze

Wpi­sy­wała w rubryki for­mu­la­rzy:

Irena Conti [nie­prawda]

Matka: Janina Malt [nie­prawda]

Naro­do­wość: żydow­ska

Oby­wa­tel­stwo: pol­skie

Pocho­dze­nie: zie­miań­skie

Zawód: dzien­ni­karz

Ale to pod koniec lat czter­dzie­stych. Póź­niej już nic o pocho­dze­niu.

Gdzie podziała się ta pierw­sza Irena – Gel­blum? Dla­czego wpi­sy­wała jako panień­skie nazwi­sko Conti? W poda­niu o przy­ję­cie do Związku Lite­ra­tów Pol­skich napi­sała: „Ojciec był z pocho­dze­nia Wło­chem, matka Polką. Wycho­wa­łam się w atmos­fe­rze dwóch kul­tur i języ­ków”. Nazwi­sko panień­skie matki, Janiny Gel­blum z domu Kron­gold, w for­mu­la­rzach zmie­niła na Malt. Skąd je wzięła?

Czy praw­dzi­wej Ireny należy szu­kać we Wło­szech?

W 1987 roku, zapy­tana w roz­mo­wie ze „Ślą­skiem” (kwar­tal­nym wyda­niem „Tak i Nie”) o wło­skie prze­kłady Iwasz­kie­wi­cza, powie­działa: „Ta zie­mia powo­duje, że coś się w czło­wieku roz­luź­nia, roz­pręża, coś otwiera nas na zewnątrz. Doświad­cze­nie wło­skie jest jakby wej­ściem w posia­da­nie nowej, wiel­kiej por­cji natury, piękna i czło­wieka. W innym miej­scu wypa­da­łoby to w sobie zbie­rać długi czas, by dojść do takiej inten­syw­no­ści – tutaj przy­cho­dzi to jak natu­ralny odruch na natu­ralny impuls […]. Noszę w sobie oba pej­zaże: wło­ski i pol­ski, bo oba są moje. Nie wybie­ram mię­dzy nimi, ponie­waż doko­na­nie wyboru nie byłoby żad­nym wybo­rem, byłoby rezy­gna­cją. W Pol­sce jest we mnie pej­zaż pol­ski, z nie­rzad­kim bra­kiem pogody, z jesienną gra­fiką drzew, z czte­rema porami roku i z tym zadu­ma­niem, które każda z nich ze sobą nie­sie. Nie potra­fię niczego porów­nać ze zmien­no­ścią obra­zów w Tatrach; nie zna­la­złam ni­gdy takich gór. Lubię też tę rów­ninę cza­sem smutną, pła­ską, wciąga mnie bar­dziej niż inne kra­jo­brazy dużo bogat­sze… We Wło­szech nato­miast naj­istot­niej­szym pej­zażem jest dla mnie dźwięk mowy, róż­no­rod­ność kan­ty­leny, tak odmien­nej w róż­nych regio­nach. Cała sfera gestów, spoj­rzeń, spo­sób bycia – sło­wem, czło­wiek w ruchu. Inspi­ra­cją jest tutaj dla mnie gest, moment, spoj­rze­nie, czę­sto będące sprawą przy­padku. W Pol­sce jest ina­czej: na początku jest pej­zaż i z niego, z tych czte­rech pór rodzi się zaduma; z tej pew­nej suro­wo­ści kli­matu rodzi się język, w któ­rym wszystko jest jasne i nie­wy­ja­śnione, zro­zu­miałe i sta­wia­jące pyta­nia, codzienne i pate­tyczne”.

W tym samym wywia­dzie mówi: „Poezja jest dobrym cie­niem czło­wieka”.

Pro­szę Jankę Kaemp­fer Louis, córkę Ireny, aby przy­po­mniała sobie jakieś nazwi­ska wło­skich przy­ja­ciół mamy. Pamięta, że była bli­sko z Sereną d’Arbela, autorką wło­skiej mono­gra­fii pol­skiego kina. Usi­łuję odna­leźć jej adres, choć nawet nie mam pew­no­ści, czy żyje. Kiedy ją odnaj­duję, zadaję wiele pytań. D’Arbela pró­buje wyja­śnić mi psy­cho­lo­giczne motywy zacho­wa­nia Ireny. Wszystko to hipo­tezy.

I nagle któ­re­goś dnia rzuca: „Prze­cież w latach sie­dem­dzie­sią­tych Irena zosta­wiła mi na prze­cho­wa­nie kar­ton listów i zdjęć. Muszę je mieć. Poszu­kam”.

„Zna­la­złam. Nie wiem, czego doty­czą, są po pol­sku”.

Jakby wyda­rzył się cud. Oto nagle po czter­dzie­stu latach we Wło­szech odnaj­dują się ślady jej życia. Ponie­waż są pry­watne, infor­muję o tym Jankę. Uma­wiamy się, że poje­dzie ode­brać listy i zdję­cia. Prze­każe mi to, co uzna za pomocne w pracy nad książką.

Nie rozu­mie, dla­czego chcę pisać o Ire­nie. Nie ma wielu dobrych wspo­mnień zwią­za­nych z matką, ale ponie­waż jest dzien­ni­karką – pra­cuje w tele­wi­zji szwaj­car­skiej – doce­nia moją deter­mi­na­cję i posta­na­wia pomóc. Dla mnie zgoda Janki i jej chęć zaan­ga­żo­wa­nia się to prze­łom w pró­bie wej­rze­nia w moty­wa­cje kobiety, która znisz­czyła swoją toż­sa­mość.

Gałązka białego bzu

Nie byłoby tych poszu­ki­wań, gdyby nie Marek Edel­man.

Nie rozu­miał, dla­czego Irena tak się zacho­wuje, dla­czego odkle­iła się od prze­szło­ści i wszyst­kiego, co z nią zwią­zane, rów­nież od ludzi, z któ­rymi kie­dyś była bli­sko. Podobno mówił o niej czę­sto, z żalem za utra­coną przy­jaź­nią. Ale bywał też dosadny, oce­nia­jąc jej wybory. W końcu po latach zde­cy­do­wał się o niej powie­dzieć publicz­nie. Wie­dział zapewne, że w ten spo­sób ją dekon­spi­ruje.

Przy­jaźń zawią­zana przed laty w war­szaw­skim get­cie była moc­niej­sza niż miłość. Dla wszyst­kich poza nią nie prze­stał być dowódcą. Kochali go nawet ci, któ­rzy się z nim czę­sto nie zga­dzali: Cywia Lubet­kin i Antek Cukier­man, Kazik Rataj­zer (Sym­cha Rotem) i Adina Blady-Szwaj­ger, w get­cie lekarka w szpi­talu Ber­so­nów i Bau­ma­nów, gdzie Edel­man pra­co­wał na naj­niż­szym sta­no­wi­sku, jako goniec. Ale to ona słu­chała jego roz­ka­zów. Do końca życia trak­to­wała go z estymą należną dowódcy.

Tylko Irka zapo­mniała, kim jest Edel­man. Kiedy do niej zadzwo­nił, odpo­wie­działa: „Pomyłka”.

Zaprzy­jaź­nio­nej z nim Pauli Sawic­kiej, w któ­rej miesz­ka­niu zatrzy­my­wał się, będąc w War­sza­wie, i gdzie potem spro­wa­dził się na ostat­nie lata swo­jego życia, współ­au­torce jego waż­nej książki I była miłość w get­cie, mówił: „Przez dwa lata byłem z Irką codzien­nie, razem cie­szy­li­śmy się i mar­twili. Dziś ona twier­dzi, że tego nie pamięta, że niczego nie pamięta. I mówi, żebym się do niej nie odzy­wał, kiedy ją spo­ty­kam na ulicy” [cytuję za nie­pu­bli­ko­wa­nymi notat­kami z ich roz­mów]. Kiedy wiele lat po woj­nie Irena, zaprzy­jaź­niona rów­nież z jego żoną Aliną Mar­go­lis, spo­tkała ją w win­dzie, odwró­ciła się.

Ktoś przez lata przy­sy­łał Edel­ma­nowi żółte żon­kile, które stały się sym­bo­lem powsta­nia w get­cie war­szaw­skim. Aż prze­stały przy­cho­dzić.

Miał wtedy powie­dzieć: „Pew­nie umarła”. Bo był pewien, że kwiaty przy­syła kobieta. Ni­gdy nie dołą­czono do nich biletu.

Chciał­bym, aby ta fik­cja oka­zała się prawdą. Aby te żon­kile były od niej. Aby choć raz poka­zała, że tam­ten świat miał zna­cze­nie i że ni­gdy nie prze­stał być dla niej ważny.

Paula Sawicka zapa­mię­tała, że któ­re­goś dnia Edel­man „zawo­łał” do sie­bie Irkę na roz­mowę. Wpa­dła w ciem­nej sukni z sze­ro­kim czar­nym paskiem i dużą srebrną klamrą, zatrza­snęli za sobą drzwi i pra­wie rów­no­cze­śnie na sie­bie krzy­czeli. W końcu Irka wybie­gła ze zło­ścią i ni­gdy już nie wró­ciła.

Od dawna nie pozna­wała swo­jej prze­szło­ści ani nie rozpozna­wała sie­bie we wła­snej bio­gra­fii. Prze­cież tyle wysiłku wło­żyła w to, żeby nie pozo­stał żaden ślad, kamień na kamie­niu. Znisz­czyła wszystko, co mogłoby przy­po­mi­nać Tamto. A Tamto było boha­ter­stwem. Nie wsty­dem. Anka Gru­piń­ska, pra­cu­jąc nad książką Odczy­ta­nie listy. Bio­gramy ŻOB-owców, zadzwo­niła do Ireny, żeby uzu­peł­nić i potwier­dzić pewne fakty. Powie­działa, że dostała jej numer od Aliny Mar­go­lis.

„Pro­szę wię­cej nie dzwo­nić! Pomyłka. Nie wiem, kim jest Irena Gel­blum. Nie znam”.

Tak naprawdę wyra­ziła się ostrzej. I sku­tecz­nie. Wybitna doku­men­ta­listka wię­cej nie odwa­żyła się zadzwo­nić i uważa, że nikt nie ma prawa dekon­spi­ro­wać Ireny Gel­blum. „Nie życzyła sobie tego i ma prawo do swo­jej prawdy nawet po śmierci. To był jej wybór stać się inną” – tłu­ma­czy mi, kiedy o to pytam. Ale doku­men­tuję tę książkę od 2009 roku i wiele się zmie­niło. O tym, że Irena Gel­blum była póź­niej Ireną Conti, pisało już i mówiło kilka osób, w tym pro­fe­sor Wła­dy­sław Bar­to­szew­ski, Sym­cha Rotem, czyli Kazik Rataj­zer, a Joanna Szczę­sna opu­bli­ko­wała w „Wyso­kich Obca­sach” poświę­cony jej repor­taż.

O tym, że nie mam prawa pisać tej książki, sły­sza­łem wiele razy. Ale im bar­dziej nie mia­łem prawa, tym bar­dziej wcią­gała mnie tajem­nica.

W końcu zaczą­łem się uspra­wie­dli­wiać. Prze­cież pierw­szy zde­kon­spi­ro­wał ją Marek Edel­man – ow­szem, nie poda­jąc nazwi­ska, ale dla mnie, i nie tylko dla mnie, to było czy­telne. Wiem, że się wście­kła. Nie spo­dzie­wała się ciosu z tej strony, i to po latach, które odsu­nęły ją na bez­pieczną odle­głość.

Anka Gru­piń­ska usza­no­wała wolę Ireny. We wzno­wie­niu zbioru roz­mów z ŻOB-owcami, Cią­gle po kole, napi­sała: „Gel­blum Irka – ur. w 1925 [tak naprawdę w 1923 r.] w War­sza­wie. Odważna łącz­niczka ŻOB-u, jeź­dziła po całym oku­po­wa­nym kraju. Po woj­nie była dzien­ni­karką i poetką. Miesz­kała w Pol­sce i we Wło­szech. Zmarła w Kon­stan­ci­nie-Jezior­nej w 2009 roku”.

*

Ale zaczęło się od wywiadu, który Joanna Szczę­sna prze­pro­wa­dziła z Mar­kiem Edel­ma­nem w kwiet­niu 2008 roku.

J.S.: Z tych, co wal­czyli w powsta­niu, żyją – poza tobą – tylko Kazik Rataj­zer i Pnina Grynsz­pan w Izra­elu, a w Kana­dzie – Bro­nek.

M.E.: Tak. A z naszych łącz­ni­czek, już po aryj­skiej stro­nie – Mary­sia Zie­lona i Irka Wariatka. Ta to była numer. Piękna dziew­czyna, rozumu miała aku­rat tyle, ile potrzeba, nie wię­cej. Po nie­miecku znała kilka słów: „Verze­ihung”, „Bitte” i może jesz­cze „Guten Tag”. Wkła­dała czarny płaszcz, kape­lusz z wiel­kim ron­dem i sia­dała w prze­dziale dla ofi­ce­rów. Już po chwili zasy­piała z głową na czy­imś ramie­niu. Tylko że ona już od dawna udaje, że jest kimś innym. Do niczego się nie przy­znaje – jakie getto, jaka łącz­niczka? Odmło­dziła się o dzie­sięć lat, przy­brała sobie wło­skie nazwi­sko, pisze wier­sze po wło­sku, nawet prze­tłu­ma­czyli je na pol­ski, takie tam wzdy­chy. Z nikim z nas nie kon­tak­to­wała się od lat.

Wio­sną 2008 roku Marek Edel­man opo­wie­dział o Ire­nie w wywia­dzie. Ci, któ­rzy ją znali, roz­po­znali o kogo cho­dzi, choć nie wyja­wił nazwi­ska

O jej bra­wu­rze Marek Edel­man wspo­mi­nał rów­nież w książce Witolda Bere­sia i Krzysz­tofa Bur­netki: „Na przy­kład sprawa Irki. Prze­cież ona ni­gdy nie była cał­kiem zrów­no­wa­żoną kobietą, ale się do niej miało zaufa­nie. Więc gdy opo­wia­dała, jak jako Niemka jechała do Będzina, że miała na gło­wie ten kape­lusz, który zauro­czył Niemca, i w jaki spo­sób, na bez­czel­nego uda­jąc Niemkę, wycią­gnęła z obozu Sarkę i tę drugą dziew­czynę, to się jej wie­rzyło, że to prawda. I nie był ważny jakiś mały szcze­gół: czy ten Bahn­schutz ją zatrzy­mał na dworcu, czy jej nie zatrzy­mał” (W. Bereś, K. Bur­netko, Marek Edel­man. Życie. Do końca).

*

Kil­ka­krot­nie wybie­ra­łem jej numer tele­fonu, ale nie zapy­ta­łem.

A potem już było za późno.

Paula Sawicka prze­ka­zuje mi nie­pu­bli­ko­wany dotąd frag­ment wspo­mnień Marka Edel­mana. Kiedy wypy­tała go o adresy, pod któ­rymi miesz­kał – i które zapa­mię­tał – o roku 1943 powie­dział:

„Komi­te­towa 4. Krótka uliczka, miała może cztery domy. Nie ma już jej na pla­nie mia­sta. W tym miej­scu jest dziś zapchana samo­cho­dami prze­strzeń, niby podwórko mię­dzy blo­kami na tyłach pawi­lonu meblo­wego Emi­lia. A wtedy, pod czwar­tym, stała nie­wielka kamie­nica z jed­nym podwór­kiem.

Z Noakow­skiego zabrał mnie znów Świę­to­chow­ski. Zało­ży­li­śmy dla nie­po­znaki czapki pra­cow­ni­ków elek­trowni. Dzień był piękny, sło­neczny, Zie­lone Świątki, święto tata­raku. Mówisz, że z kalen­da­rza wynika, że to był 13 czerwca? A mnie się wydaje nie­moż­liwe, że w sute­re­nie u pani Hor­nun­go­wej spę­dzi­łem nie dzie­sięć dni, ale pra­wie mie­siąc. Na rogu Komi­te­to­wej i Śli­skiej stała gro­mada odświęt­nie ubra­nych chło­pa­ków, w bia­łych koszu­lach, z dłu­gimi liśćmi zie­lo­nego tata­raku w rękach. Za poręcz odgra­dza­jącą naroż­nik chod­nika od jezdni zatknięte były młode gałązki brzo­zowe. Tuż obok stała uśmiech­nięta, śliczna dziew­czyna. Do twa­rzy przy­tu­lała gałązkę bia­łego bzu. To była Irka, nasza łącz­niczka, któ­rej prze­ka­zał mnie Świę­to­chow­ski. Rzu­ciła mi spoj­rze­nie i powie­działa: «Ja cię zapro­wa­dzę». Posze­dłem kilka kro­ków za nią do miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze od frontu, gdzie już miesz­kali Celina i Antek”.

1936–2021

Jedną z naj­cie­kaw­szych ksią­żek o pracy łącz­niczki Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej, ale też o mło­dych bojow­nicz­kach i bojow­ni­kach, swo­ich kole­żan­kach i kole­gach, napi­sała Władka Meed – pierw­sza, którą Irena wymie­nia na taśmie. Po obu stro­nach muru uka­zało się w jidysz już trzy lata po woj­nie nakła­dem nowo­jor­skiego Work­men’s Circle Edu­ca­tio­nal Com­mit­tee. Sprawy, o któ­rych pisze autorka, wydają się wciąż żywe, ponie­waż Władka opo­wiada tak, jakby wyda­rzyły się przed chwilą. Dedy­ko­wała te wspo­mnie­nia rodzi­com, a także sio­strze i bratu, ofia­rom Zagłady, bo jak sama stwier­dza: „Nic. Nic nie pozo­stało z mojej prze­szło­ści, z mojego życia w get­cie – nawet grób mego ojca…”.

Opo­wieść Władki Meed pozwala wiele zro­zu­mieć.

Mło­dzi ŻOB-owcy nie mieli nic do stra­ce­nia. Wszystko, co było im naj­droż­sze, zostało ode­brane – ich bli­skich zabito. Mło­dość wyda­wała im się koń­cem życia. Marze­nia? Nie było już marzeń. Nadzieja? Może jesz­cze się tliła…

Byli roz­bit­kami. Wylą­do­wali na pla­ne­cie, z któ­rej nie było ucieczki. Dla nich nie było wol­no­ści ani po tej, ani po tam­tej stro­nie muru. Przy­po­mi­nali kami­ka­dze, ale wielu z nich prze­żyło zde­rze­nie z wro­giem. Więc co w nich zostało? Czy gniew oka­zał się naj­po­tęż­niej­szą z broni?

Wią­zali się w pary, łączyli w rodziny. Innych rodzin prze­cież nie mieli. Po woj­nie pozo­sta­wali w przy­jaźni, którą zespa­lała prze­szłość. Prze­trwała też hie­rar­chia, jakby jesz­cze miała zna­cze­nie.

Musiało być też jakieś przed­wo­jenne źró­dło, z któ­rego brali począ­tek. Myślę o tym w roku 2021. Nasu­wają mi się pod­sta­wowe pyta­nia: kim musieli być, żeby zna­leźć się w ŻOB-ie? Jakie mieli przy­go­to­wa­nie? Na pewno bez­gra­nicz­nie sobie ufali. Dowódcy ŻOB-u musieli abso­lut­nie pole­gać na swo­ich żoł­nier­zach.

Skąd się wzięła Irena?

To pyta­nie wra­cało, kiedy czy­ta­łem Po obu stro­nach muru. Książka leżała na biurku, na stole, na noc­nym sto­liku, na kana­pie. Się­ga­łem po nią i czy­ta­łem w zapa­mię­ta­niu. Kil­ka­krot­nie prze­glą­da­łem też zdję­cia. I nagle pew­nego wie­czora na jed­nej z foto­gra­fii ujaw­niła się Irena. Grupa uśmiech­nię­tych, faj­nych mło­dych ludzi, kil­koro star­szych – ale nie bar­dzo – być może opie­ku­nów. Taka wesoła wycieczka. Na zdję­ciu wid­nieje pod­pis: „Sana­to­rium im. Medema, Mie­dze­szyn 1936 r. Władka – w trze­cim rzę­dzie, trze­cia od lewej. W gór­nym rzę­dzie, trzeci od lewej, Marek Edel­man”. Tyle. Ale wydaje mi się, że roze­śmiana dziew­czyna w trze­cim rzę­dzie, druga od pra­wej, to trzy­na­sto­let­nia Irka – te same oczy, policzki, usta, ten sam nos, włosy tak samo gęste jak na foto­gra­fii z lat czter­dzie­stych. Różni je wiek i uśmiech. I prze­paść doświad­cze­nia. Irka z dru­giego zdję­cia jest już na świe­cie zupeł­nie sama.

Prze­jęty powięk­szam zdję­cie z książki, tak by wydo­być jej twarz, a potem roz­sy­łam do przy­ja­ciół – repor­te­rów, arty­stów zaj­mu­ją­cych się por­tre­tem czy rzeźbą – z pyta­niem, czy na obu foto­gra­fiach jest ta sama osoba. Więk­szość odpo­wiada, że tak. Bez wąt­pie­nia. Jed­nak kilka osób, w tym córka Ireny, ma wąt­pli­wo­ści. Janka pisze wprost: „Nie sądzę”. Mimo to ufam wła­snej intu­icji i idę tro­pem tego odkry­cia. Bo to zdję­cie potwier­dza (nawet jeśli hipo­te­tycz­nie) zna­jo­mość Ireny z Edel­ma­nem i Władką jesz­cze przed wojną, a tym samym wyzna­cza jej drogę do Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej. Zwłasz­cza że zostało zro­bione w Sana­to­rium im. Medema, ośrodku – ow­szem – kura­cyj­nym, ale też ide­olo­gicz­nym.

Sana­to­rium im. Medema w Mie­dze­szy­nie, 1936 rok. Pierw­szy z pra­wej w naj­wyż­szym rzę­dzie Marek Edel­man, pierw­sza z lewej w środ­ko­wym rzę­dzie Irena Gel­blum

Potrze­buję sil­nego argu­mentu. Wiem, że są poli­cyjne labo­ra­to­ria, które zaj­mują się ana­lizą i roz­po­zna­wa­niem twa­rzy. Pytam Kata­rzynę Bondę, autorkę best­sel­le­ro­wych kry­mi­na­łów, która czę­sto współ­pra­cuje z poli­cyj­nymi eks­per­tami, czy zna kogoś, kto mógłby mi pomóc. Kie­ruje mnie do Dariu­sza Zaj­dla, cenio­nego spe­cja­li­sty z Wydziału Badań Doku­men­tów i Tech­nik Audio­wi­zu­al­nych Cen­tral­nego Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego Poli­cji, bie­głego w zakre­sie badań antro­po­sko­pij­nych. W 2005 roku do Labo­ra­to­rium zwró­cono się z prośbą o wyko­na­nie rekon­struk­cji wyglądu głowy sie­dem­dzie­się­cio­let­niego męż­czy­zny na pod­sta­wie nie­kom­plet­nej czaszki. Sprawą zaj­mo­wał się pod­in­spek­tor Dariusz Zaj­del. Po żmud­nych bada­niach i zre­kon­stru­owa­niu wize­runku, chcąc uzu­peł­nić go o sto­sowny strój, pod­in­spek­tor zapy­tał, z jakiej epoki pocho­dzi czaszka. Dopiero wów­czas usły­szał, że to naj­praw­do­po­dob­niej część szkie­letu Miko­łaja Koper­nika. To wła­śnie Dariusz Zaj­del zre­kon­stru­ował twarz astro­noma, którą opu­bli­ko­wała prasa całego świata, w tym pismo „Nature”.

Wysy­łam obie foto­gra­fie – tę gru­pową i tę póź­niej­szą, por­tre­tową – i wkrótce otrzy­muję odpo­wiedź: „Pomimo fatal­nej jako­ści zdję­cia gru­po­wego cha­rak­te­ry­styczna budowa twa­rzy star­szej Ireny Gel­blum pozwala na stwier­dze­nie, że wg mnie na 80% to ta sama kobieta”. Na dowód dostaję też nało­żone na sie­bie foto­gra­fie uzu­peł­nia­jące się w jedną twarz.

Rze­czy­wi­ście, jakość gru­po­wego zdję­cia jest fatalna, bo to zale­d­wie kopia umiesz­czo­nej w książce sta­rej foto­gra­fii, ale twarz i rysy są cał­kiem wyraźne. Ta odpo­wiedź pozwala mi posta­wić hipo­tezę doty­czącą ide­olo­gicz­nego przy­go­to­wa­nia Ireny.

Po nało­że­niu foto­gra­fii nagle uka­zała się twarz trzy­na­sto­let­niej Irki. Ale czy to na pewno ona? Byłby to dowód na długą zna­jo­mość z Mar­kiem Edel­ma­nem

1943

Praw­do­po­dob­nie nie żyje już nikt, kto znał Irenę przed rokiem 1943. Kiedy zaczą­łem pracę nad książką, nie było już Marka Edel­mana. Jedyne kon­takty, z któ­rych mogłem sko­rzy­stać, to Sym­cha Rotem, czyli Kazik Rataj­zer, i Luba Gawi­sar, czyli Zie­lona Mary­sia. Oboje miesz­kali w Izra­elu. Luba znała Irenę naj­wcze­śniej, była więc jedy­nym świad­kiem jej przed­wo­jen­nego życia. Umó­wi­łem się na roz­mowy. Z Tel Awiwu kil­ka­krot­nie do niej dzwo­ni­łem, żeby potwier­dzić umó­wione spo­tka­nie. Ponie­waż tele­fon nie odpo­wia­dał, zadzwo­ni­łem do Kazika. Zapro­sił mnie do swo­jego domu w Jero­zo­li­mie.

Auto­bus z Tel Awiwu do Jero­zo­limy jedzie jakieś pół­to­rej godziny. Zazwy­czaj jest pełen, mimo wielu kur­sów w tę stronę każ­dego dnia. W środku zwy­kle kil­koro uzbro­jo­nych dziew­cząt i chłop­ców. Kazik mieszka w dziel­nicy Abu Tor we wschod­niej czę­ści mia­sta. Osie­dle powstało na Jebel Deir Abu Tor, czyli Górze Klasz­toru Abu Tor albo Górze Dia­bła, bo to tutaj miał się znaj­do­wać dom Kaj­fa­sza, w któ­rym Judasz za trzy­dzie­ści srebr­ni­ków wydał Jezusa.

Na dworcu łapię tak­sówkę, która wie­zie mnie pod dom Kazika. Ponie­waż mam jesz­cze ponad kwa­drans, posta­na­wiam pozwie­dzać oko­licę. Stare kamienne wille z wiel­kimi ogro­dami, wyso­kie palmy, na drze­wach doj­rzałe gra­naty podzio­bane przez papugi. Koty leni­wie wyle­gują się na kamie­niach, papugi cho­wają się w cie­niu. Gorąco. Idę kamien­nymi scho­dami w dół osie­dla. Mijam stary mona­styr. Uliczki senne, okna willi zasło­nięte cięż­kimi żalu­zjami. W dole widzę Stare Mia­sto i roz­świe­tloną słoń­cem złotą Kopułę na Skale, tak zwany meczet Omara. Potem tro­chę błą­dzę. Pytam cze­ka­jącą na auto­bus star­szą panią o drogę. Pyta, kogo szu­kam. Tak, zna z tele­wi­zji.

Kazik, chło­pak z war­szaw­skiego Czer­nia­kowa, mieszka w jed­nym z takich kamien­nych sta­rych domów. W ogro­dzie rosną palmy. W gli­nia­nych doni­cach kwiaty. Napis przy bra­mie poka­zuje, jak należy dzwo­nić do Sym­chy Rotema. Oczy­wi­ście naci­skam nie ten guzik. Drzwi otwiera mi młoda kobieta miesz­ka­jąca w cen­tral­nej czę­ści domu. Poka­zuje kie­ru­nek. Jego miesz­ka­nie jest po pra­wej stro­nie. Jesz­cze kilka schod­ków i już. Otwiera mi czło­wiek, o któ­rym tyle czy­ta­łem, legen­darny bojo­wiec żydow­skiej kon­spi­ra­cji i ruchu oporu, uczest­nik powsta­nia war­szaw­skiego. W wyso­kich, prze­stron­nych pomiesz­cze­niach panuje przy­jemny chłód.