Trzy razy dziennie przed jedzeniem - Eliza Veinard - ebook + audiobook

Trzy razy dziennie przed jedzeniem ebook i audiobook

Veinard Eliza

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Śmierć starych samotnych ludzi nikogo nie dziwi

Nawet z natury podejrzliwy komisarz Olovsky nic niezwykłego w tym nie widzi. Ale nie doktor Ionut Silviu, od niedawna leczący w niewielkim pikardyjskim miasteczku, któremu zależy na opinii mieszkańców i naprawdę się stara. Skąd więc te zgony? Olovski, który w czasie przeziębienia się nudzi, postanawia przyjrzeć się sprawie i rozwiać wątpliwości lekarza. Bo przecież młody doktor na pewno przesadza, czyż nie?

Książka ta drugi tom kryminalnych opowieści Elizy Veinard o mrocznych tajemnicach sennego pikardyjskiego miasteczka i nieco melancholijnym komisarzu Olovskim, któremu nie dane jest odpocząć na emeryturze.

Eliza Veinard – z wykształcenia politolożka. Była bibliotekarką, urzędniczką, sprzątaczką, dziennikarką, dekoratorką wnętrz, redaktorką. Książki, podróże, ludzie i ich historie to pasje, które ukształtowały jej sposób widzenia świata. Piętnaście lat temu zamieniła Kraków na Paryż, gdzie nadal mieszka i tworzy, dzieląc czas między malarstwo i  literaturę.  W obu tych dziedzinach zajmuje się tropieniem banału w sensacyjnych wydarzeniach i magii w zwyczajnym życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 35 min

Lektor: Krzysztof Baranowski

Oceny
3,8 (9 ocen)
3
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Piętrowy pociąg do Château-Thierry wtoczył się na peron i wypluł z wagonów tłum pasażerów. Przez minutę lub dwie Serge Olovski był potrącany, popychany i obijany przez liczne plecaki i torby. Cierpiał.

Wyprawa do Paryża okazała się kompletną klęską. W chwili słabości dał się namówić na spotkanie ze specjalistą od konsolidacji kredytów. Specjalista ów był synem znajomej, która zachwalała zarówno jego biegłość w finansach, jak i korzyści, które odniesie Serge. Miał zyskiwać nawet czterdzieści procent miesięcznie, czy może raczej tracić czterdzieści procent mniej… Po rozmowie z młodym człowiekiem zrozumiał, że tak naprawdę finansowo wiele nie zyska, straci natomiast dużo czasu i sporo zdrowia, zajmując się wymaganymi formalnościami. Głównie dlatego, że jego zobowiązania finansowe tylko w trzech przypadkach były kredytami, na dodatek jeden właśnie zbliżał się do końca. Pozostałe płatności młody człowiek określił jako „niedobrowolne” i jednoznacznie stwierdził, że nic się z tym nie da zrobić. Zarówno przebiegiem, jak i skutkami spotkanie przypominało niechcianą przez żadną ze stron randkę w ciemno, którą zaaranżowała nadopiekuńcza mamusia obiecującego bankowca. Chłopak pracował w La Banque Postale, gdzieś w Bobigny, spotkali się więc podczas przerwy obiadowej w małym bistro przy Avenue Jean-Jaurès. Młody w ciągu niecałej godziny poradził sobie z potężnym talerzem sałatki z łososiem, beznadziejną sytuacją finansowo-kredytową Olovskiego i przepraszając nieszczerze, wrócił do pracy. Serge zaś kolejne pół godziny rozmyślał o bezsensowności tego wyjazdu, pochylony nad talerzem plat du jour[1], które okazało się zwykłym stekiem z mielonego mięsa z garścią frytek. Potem, ciągle zatopiony w myślach, zabłądził i nie mógł znaleźć zejścia do metra, a kiedy wreszcie jakieś dostrzegł, postanowił uczcić to filiżanką kawy w pierwszej lepszej knajpce. Od tamtej pory minęły co najmniej cztery godziny, a on ciągle był w drodze. Przepocona koszula kleiła mu się do pleców. W pociągu z Gare de l’Est ścisk był taki, że nawet wygodnego miejsca stojącego nie udało mu się znaleźć, a po przyjeździe do Meaux wypite wcześniej napoje zmusiły go do poszukiwania toalety. Jedyny na całym dworcu przybytek miał automatyczne drzwi, z którymi nie mógł sobie poradzić, bo skomplikowany zamek wymagał użycia biletu jako karty klucza. Olovski bilet kupił rano, w wiejskiej dworcowej kasie, i teraz bezradnie obracał w dłoni sporych rozmiarów papierowy druczek. Spróbował oszukać automat, wpychając w otwór peronówkę, ale zamek ani drgnął. Zdesperowany i zawstydzony, musiał poprosić o pomoc przechodzącego kolejarza, a kiedy znów pojawił się na peronie, pociąg do La Ferté znikał właśnie za zakrętem. Cierpiał.

Przez godzinę snuł się po dworcu. Dla zabicia czasu mógł jedynie przyglądać się ludziom, podziwiać dworcową architekturę, ewentualnie poczytać wydruki z własnego konta bankowego z odręcznymi notatkami młodego finansisty. Bolały go kolana, bolał kręgosłup, zaczynała też boleć głowa, a z czytania zrezygnował, bo łzawiły mu oczy. Cierpiał.

Na dodatek znowu chciało mu się sikać, ale bał się ryzykować kolejną wyprawę do toalety, żeby nie przegapić następnego pociągu. Spacerował po rozgrzanym peronie, wypatrując ławki, choćby częściowo zacienionej; pragnął przysiąść choć na chwilę i dać odpocząć nogom. Słońce oślepiało i paliło wilgotną słoną skórę twarzy albo niemiłosiernie prażyło w plecy. Spodnie kleiły się do ud i ocierały nieprzyjemnie. Kiedy wreszcie opadł na szaroniebieski fotel w swojskim Bombardierze zmierzającym w stronę La Ferté, poczuł się prawie jak w domu. Nie przeszkadzała mu nawet grupa rozwrzeszczanej młodzieży, która zresztą wysiadła na jednym z pierwszych przystanków. Po ich wyjściu w pociągu zrobiło się cicho i spokojnie. Klimatyzacja z trudem, ale jednak poradziła sobie z gęstym zapachem intensywnego młodego potu, perfum, dezodorantów i przetrawionych papierosów, wypalonych ukradkiem na peronie. Kichnął, przymknął oczy i chyba się zdrzemnął, bo ostatni odcinek podróży minął mu nadspodziewanie szybko.

Zaledwie kilku pasażerów wysiadło wraz z nim w La Ferté. Zalety mieszkania na wsi, pomyślał. Żadnych automatycznych bramek, żadnego tłumu ogarniętych amokiem pośpiechu podenerwowanych ludzi. Tylko drżące od upału powietrze nad torami i cykanie świerszczy w pożółkłych trawach kolejowego nasypu. Przejście przez tory pokonał spacerowym krokiem. Był zmęczony, szedł więc powoli i jako ostatni minął budynek dworca. Uliczka wiodąca do centrum wsi, szumnie zwana aleją Dworcową, krzyżowała się w połowie swojej długości z aleją Bukową, szutrową dróżką prowadzącą na miejscowy cmentarz. Rozciągnięty, choć niezbyt liczny kondukt zablokował mu drogę, kiedy mijał skrzyżowanie. Nie chciał przeciskać się pod prąd między żałobnikami. Zszedł na bok, oparł się o ażurowy płot hotelu Przy Dworcu i czekał, masując przy okazji obolałe lędźwie. Nie lubił pogrzebów. Nie lubił szpitali, chorób i śmierci. Przez całe swoje życie zawodowe stykał się z tym wszystkim wystarczająco często. Przejadło mu się. Nie dostrzegał w śmierci majestatu, a rytuały z nią związane po prostu go odstręczały. Błogosławił istnienie całego tego przemysłu pogrzebowego, który sprawnie i fachowo załatwiał za człowieka wszelkie konieczne sprawy. Z pogrzebu żony uciekł przed jego zakończeniem. Udał, że źle się czuje i wycofał z cmentarza, zostawiając na głowie syna i zapłakanej córki wszystko to, co później musiało się wydarzyć. Te wyrazy współczucia, ceremonialne ściskanie rąk, ocieranie załzawionych oczu i klepanie po ramieniu. W środku nocy wrócił do domu taksówką po kilku drinkach, i z pełną świadomością, że następnego ranka dzieci albo urządzą mu awanturę, albo nie będą się do niego odzywały przez kilka najbliższych dni. Didier i Nathalie wybrali to drugie rozwiązanie, tyle że ciche dni trwały prawie rok.

Kiedy nadjechał karawan z trumną, na chodniku zrobiło się jeszcze ciaśniej. Obok Serge’a zatrzymał się wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy i bujnej kręconej czuprynie. Olovski przesunął się odrobinę, robiąc przybyszowi miejsce. Nie udało mu się przy tym powstrzymać syknięcia pełnego cierpienia. Umęczony kręgosłup dźgnął go mściwie, a szpila bólu sięgnęła chyba aż do płuc, bo przez chwilę oddychanie wydało mu się zbyt ryzykowne.

– Czyżby miał pan problemy z nerwem kulszowym? – Nieznajomy przekrzywił podłużną głowę i przyglądał mu się uważnie.

– A pan, przepraszam, zwykle tak dopytuje ludzi o ich dolegliwości, czy jakoś szczególnie zasłużyłem sobie na zainteresowanie? – Olovski odzyskał oddech, ale narastało w nim rozdrażnienie.

Pogrzeb leniwie posuwał się ulicą, nie zważając na jego potrzebę natychmiastowego znalezienia się we własnym domu, przed własnym telewizorem i na własnej kanapie.

Głowa bolała coraz bardziej, skóra twarzy piekła, jakby za długo przebywał na słońcu, oczy szczypały, a na dodatek przy przełykaniu czuł w gardle niemiły ropny posmak. Wieczór był pogodny i ciepły, mimo to co jakiś czas wstrząsały nim dreszcze, a ten ciekawski gość gapił się na niego jak na jakiś eksponat i wtrącał w cudze sprawy. Na szczęście zza zakrętu wychodziło coraz mniej osób, sznur samochodów także się przerzedził, mógłby więc powoli przeciskać się w upragnionym kierunku… Mógłby, gdyby nie ten ból czający się gdzieś nad lewym pośladkiem. Chudy mądrala wcale nie przejął się opryskliwym tonem.

– Zwykle tak dopytuję – odpowiedział spokojnie. – Jestem lekarzem. Pracuję tu od kilku miesięcy i wydaje mi się, że już pana kiedyś spotkałem. – Wyciągnął do Serge’a rękę i niezrażony, uprzejmie się przedstawił: – Nazywam się Silviu. Doktor Ionut Silviu.

– Olovski – mruknął komisarz z odrobiną zażenowania, ale jednak dość opryskliwie.

– Proszę spróbować znaleźć taką pozycję, w której ból będzie najmniej dotkliwy. Da pan radę iść? – Doktor Silviu wprawnym ruchem ujął Olovskiego pod łokieć i ściągnął mu z ramienia pasek od torby. – Powinien pan raczej używać plecaka. Ciężar równo się rozłoży…

– Co pan powie?! – Serge nie miał najmniejszego zamiaru wspierać się na ramieniu tego człowieka. Nie życzył sobie, żeby traktowano go jak jakiegoś bezradnego staruszka. Wyprostował się i zrobił krok, wyciągając jednocześnie rękę po swoją torbę z dokumentami. Lewa noga ugięła się pod nim, jakby była pozbawiona stawów. Zaklął i poczerwieniał na twarzy.

Silviu pokiwał głową.

– Wie pan co, chyba będzie prościej, jeśli podrzucę pana samochodem. Stoję na parkingu przed dworcem. Niech pan się oprze o ten murek i poczeka. W samochodzie nie będzie wprawdzie mniej bolało, ale przynajmniej szybciej znajdzie się pan u siebie, będzie mógł się położyć i łyknąć coś przeciwbólowego.

– Szlag by to jasny trafił – mruczał Olovski, ale czekał posłusznie wsparty o murek, bo zdał sobie sprawę, że rzeczywiście nie jest w stanie zrobić nawet kilku kroków. Spacer przez miasteczko i wspinanie się stromymi uliczkami na zamkowe wzgórze, gdzie mieszkał, wydawało się obecnie ponad jego siły.

Po chwili tuż obok zatrzymał się biały peugeot 308. Silviu przesunął siedzenie pasażera maksymalnie do tyłu i pomógł komisarzowi wsiąść.

– Proszę się już nie denerwować. Za chwilę będzie pan w domu. Odpocznie pan i za parę godzin powinno przejść – mówił doktor, zerkając na naburmuszonego pasażera. – Wiem, co mówię. Czasami wystarczy źle stanąć, wykonać jakiś niewłaściwy ruch, i gotowe. Teraz w prawo?

– Niech pan jedzie prosto, do następnego skrzyżowania. Zamkową jest łatwiejszy dojazd. – Serge siedział z ręką podłożoną pod tyłek, bo w tej pozycji ból był mniej dokuczliwy. Szumiało mu w głowie i z trudem powstrzymywał atak nieprzyjemnego suchego kaszlu. Przy wysiadaniu musiał skorzystać z pomocy.

– Wejdzie pan? – zapytał niechętnie.

– Chyba nie mam wyjścia – odparł pogodnie lekarz.

Olovski pokuśtykał prosto do łazienki. Silviu w tym czasie wrócił do samochodu po torbę i sweter.

– Ma pan jakieś środki przeciwbólowe?

– Nie wiem. Powinna gdzieś być aspiryna.

– Na razie proszę łyknąć to i chwilę poleżeć. – Lekarz trzymał w wyciągniętej ręce dwie spore białe tabletki. Nie pytając o zgodę, poszedł do kuchni, skąd wrócił ze szklanką wody.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zajrzeć panu do gardła. Wydaje mi się, że oprócz tego ataku zaczyna się jakaś infekcja.

Olovski nie miał nic przeciwko temu. Skwapliwie otworzył usta i wysunął język aż na brodę. Leżał na boku w dość dziwnej pozycji, ale wreszcie u siebie, i czekał, aż leki zaczną działać. Doktor Silviu przestał mu się wydawać nachalnym mądralą. W sumie robił nawet dość sympatyczne wrażenie.

– Tak jak myślałem. Ma pan zaczerwienione i podrażnione gardło, podwyższoną temperaturę, a wkrótce pewnie zacznie się katar. Powinien się pan wybrać do swojego lekarza.

– Nie mam swojego lekarza. Nie lubię lekarzy – oznajmił taktownie Serge, wywołując u gościa uśmiech pełen zrozumienia.

– A wie pan, że ja najbardziej lubię tych pacjentów, którzy nie lubią lekarzy? Jeśli do tego jeszcze nie lubią chorować, to już w ogóle jest świetnie. Lubi pan chorować, panie Olovski?

– Za idiotę mnie ma! – pomyślał Serge i załzawionymi oczami wpatrywał się w uśmiechniętą twarz doktora, ten zaś spokojnie pakował do granatowego plecaczka swoje lekarskie utensylia.

– Gdzie pan ma apteczkę?

– Co?

– Leki. Gdzie pan trzyma leki? Ma pan w domu jakieś lekarstwa, prawda? Chciałbym zobaczyć, czy jest tam coś, co pomogłoby panu zasnąć i dotrwać do rana.

– A, no tak. W kuchni, w kredensie, za witrażowymi drzwiczkami, taka drewniana skrzynka po winie.

Słysząc skrzypienie drzwiczek od kredensu, Serge krzyknął:

– Doktorze, tam obok powinny stać butelki z alkoholem. Niech pan sobie naleje, na co ma pan ochotę, bo mnie pewnie nie wolno.

Nasłuchiwał odpowiedzi, ale z kuchni dobiegło jedynie niewyraźne parsknięcie. Po chwili pokazał się Silviu z drewnianą skrzyneczką, na której ustawił dwie szklanki z jasnobrązowym płynem. Jedną postawił na oparciu kanapy, tak żeby Olovski mógł sięgnąć, nie zmieniając pozycji, drugą zaś odstawił na stolik. Skrzynkę oparł na kolanach i zaczął przeglądać jej zawartość.

– To przeterminowane, to też. Zabieram. Tu ma pan jakiś zestaw witamin, przyda się. A to? Skąd pan to ma?

Serge zmarszczył brwi i zmrużył oczy. Z tej odległości ledwo widział płaskie białe pudełeczko z pastelowymi akcentami.

– Kto to panu przepisał? To bardzo mocny neuroleptyk. Ma pan problemy psychiczne?

– Ja? Niech pan popatrzy na datę, może to żony?

– Pana żona leczy się psychiatrycznie?

– Moja żona w ogóle się nie leczy, doktorze. Od kilku lat na nic się nie uskarża. Nie żyje.

– Przepraszam. Nie wiedziałem. Też zabieram. To niebezpieczny lek, a zresztą i tak przeterminowany.

Cisza, która zapadła, powinna być krępująca, ale wcale taka nie była. Olovski, mocząc język w alkoholu, myślał sobie właśnie, że wspomnienie zmarłej żony nie poruszyło go jakoś specjalnie, a Silviu, zupełnie niezrażony, nadal segregował leki. Gdy skończył, sięgnął po swoją szklankę, upił odrobinę, skrzywił się i pokazując odłożone na stolik opakowania, wyjaśnił:

– Ma pan tu tylko resztkę aspiryny i multiwitaminę. Przydałoby się coś do ssania na bolące gardło. No i jeśli po trzech dniach nie będzie się pan czuł lepiej, to jednak radzę odwiedzić lekarza i pozwolić się porządnie zbadać.

– Mhm, i podał mi pan alkohol? Swoją drogą co pan tam znalazł? Co to jest?

– Nie wiem. Butelka miała jakieś greckie napisy. Wygląda ładnie i pachnie dość typowo. O ile nie trzyma pan w tej szafce chemii gospodarczej, nie powinniśmy się otruć. A cóż by to dało, drogi panie, gdybym ja panu nie nalał tej szklanki? Jeśli ma pan ochotę na coś mocniejszego, to zaraz po moim wyjściu i tak by się pan napił. Mam rację?

– Cóż, dziś taki dzień, że przeważnie ma pan rację. – Olovski, uspokojony, łyknął nieco odważniej i kiedy już odzyskał oddech, uznał, że czas pokazać się z nieco lepszej strony. – Przykro mi, że pokrzyżowałem panu plany. Przeze mnie nie uczestniczył pan do końca w uroczystości.

– W uroczystości? Ach, nie. Na ten pogrzeb trafiłem zupełnie przypadkiem. Miałem jechać po zakupy do Villers, a samochód trzymam pod dworcem. Przed domem nie mam gdzie zaparkować. Trochę mnie przyblokowali, chciałem przeczekać największy tłok i natknąłem się na pana. No a teraz… – doktor demonstracyjnie spojrzał na zegarek – już dawno wszystko pozamykane. Nie muszę się spieszyć i mogę z czystym sumieniem wypić z panem drinka. – Znad szklanki spojrzał na Olovskiego. – A pan był znajomym pani Ambroise?

– Kogo?

– Pani Ambroise. Tej zmarłej. Gisèle miała na imię. Znał ją pan bliżej?

– W ogóle jej nie znałem. Nazwisko, owszem, obiło mi się o uszy, ale nigdy jej chyba nie spotkałem. Ja też się tam znalazłem przypadkiem. Wracałem z Paryża. Wykończony po całym dniu łażenia, zatrzymałem się, żeby przepuścić kondukt, bo nie miałem siły przepychać się pod prąd.

Silviu pokiwał głową i zapatrzył się w prawie pustą szklankę. Serge zmienił nieco pozycję, podtykając sobie pod lędźwie poduchę z kanapy. Środek przeciwbólowy ewidentnie robił swoje, bo czuł się zdecydowanie lepiej. Nawet gardło jakby mniej dawało się we znaki.

– Niech pan sobie doleje, doktorze, tego czegoś greckiego, czy co pan tam znajdzie. Ja zadowolę się tą jedną szklaneczką. Chyba rzeczywiście dopadło mnie jakieś przeziębienie.

Gość nie zaprotestował i po chwili wrócił z kuchni z kolejnym drinkiem. Zasiadł w fotelu, pochylił się lekko w stronę Olovskiego i uśmiechając się przepraszająco, westchnął:

– Szkoda. Szkoda, że jej pan nie znał.

– Taka miła z niej była kobietka?

– Nie. Znaczy, nie o to chodzi. Tylko, widzi pan, ja ją leczyłem.

– No cóż, doktorze, czasami…

– No właśnie! Widzi pan. No widzi pan! Leczyłem ją, a umarła, to znaczy, że ją źle leczyłem, tak?

– Ależ ja nic takiego nie powiedziałem! Niechże się pan uspokoi. Jeśli to jest ta osoba, o której myślę, to miała już swoje lata. Starzy ludzie umierają, doktorze. Żeby nie wiem jak dobrze pan leczył, nie ma pigułek na starość.

Silviu wziął głęboki wdech i wolniutko wypuścił powietrze, robiąc z ust śmieszny dzióbek, po czym rzekł:

– To ja zacznę od początku.

– O, i tak będzie najprościej. W takim razie niech mi pan jednak doleje trochę tej ambrozji, a po drodze wszystko sobie ułoży w głowie, dobrze?

– Dobrze.

Silviu wrócił z butelką i nalał odrobinę Serge’owi. Skwapliwie uzupełnił również swoją szklankę.

– Bo ja, widzi pan, w Bukareszcie pracowałem na oddziale geriatrycznym.

– Pan jest Rumunem?

– Tak. Przyjechałem do Francji w dwa tysiące siódmym, gdy tylko stało się to możliwe. Z różnych przyczyn, teraz to nieważne.

Olovski przytaknął gorliwie. Nie miał nastroju na wysłuchiwanie łzawych emigranckich opowieści.

– Nostryfikowałem dyplom i pracuję jako lekarz ogólny. Zobaczyłem ogłoszenie, że w La Ferté szukają doktora, zgłosiłem się, no i od kilku miesięcy praktykuję w tym miejscu. Przejąłem gabinet i prawie wszystkich pacjentów zmarłego doktora Marlota. Nawet zamieszkałem w jego domu i myślałem, że może odkupię go kiedyś od jego córki. Podoba mi się tutaj. Sam pan wie – spokój, cisza. A moi pacjenci to przeważnie starzy ludzie. Pasuje mi to. Znam się na tym. Lubię geriatrię i lubię starych ludzi. I, do cholery, jestem dobrym lekarzem. – Silviu podkreślił ostatnie zdanie solidnym ciosem pięści w blat kawowego stolika, co poskutkowało brzęknięciem szklanek i prawdopodobnie bólem kłykci.

Olovski uspokajającym gestem uniósł dłoń.

– Tak. Przepraszam. Ale chciałem, żeby pan wiedział, że zależy mi na tej pracy i na pacjentach, a fakt, że jestem obcokrajowcem, nie pomaga. Starzy ludzie są nieufni, konserwatywni z natury. Jean-Claude Marlot to jednak lepiej brzmi niż jakiś Ionut Silviu. Muszę się bardzo starać, żeby zasłużyć na ich zaufanie, rozumie pan?

Serge pokiwał głową. Rozumiał doskonale.

– Pani Ambroise była jedną z tych pacjentek, które w odróżnieniu od pana lubią się leczyć. Przychodziła często i skarżyła się na przeróżne dolegliwości. Skierowałem ją nawet do szpitala, bo w pewnym momencie zacząłem podejrzewać niewydolność nerek. Wróciła z kompletem badań, wypoczęta i w dużo lepszej formie. Dobrałem jej odpowiednie leki, pouczyłem na temat diety. I zapewniam pana, że mogła pożyć jeszcze dobrych kilka lat. O ile wiem, mieszkała sama, i choć słyszałem, że gdzieś daleko ma rodzinę, bardzo rzadko ktokolwiek ją odwiedzał. – Doktor zwilżył gardło kolejnym łykiem alkoholu i kontynuował, ostrożnie dobierając słowa: – Poprzedni weekend spędziłem w Lille. Mam tam znajomych, zaprosili mnie na oblewanie mieszkania, które kupili. Wróciłem w poniedziałek, a w środę przed południem zadzwoniłem do pani Ambroise, bo nie zgłosiła się na umówioną wizytę. Odebrała jakaś młoda kobieta, która poinformowała, że Gisèle zmarła w nocy z soboty na niedzielę. Ktoś wezwał pomoc, ale lekarz nie mógł już nic zrobić. Pewnie popatrzył na leki, które miała w domu, i z czystym sumieniem wypisał akt zgonu. Nic go nie zaniepokoiło. Ale, widzi pan, mnie się to jakoś nie podoba. Cały czas mam wrażenie, że ona nie powinna umrzeć. Jeszcze nie teraz. – Przymknął na chwilę oczy i znów zrobił głęboki wdech z wypuszczaniem powietrza przez ściągnięte usta.

Olovski siedział w milczeniu, bo nie bardzo wiedział, co miałby powiedzieć. W końcu Ionut mrugnął kilka razy, jakby się właśnie przebudził i, nieco skrępowany, dodał:

– Nie wiem, dlaczego akurat panu to mówię.

– Glinę pan wyczuł.

– Słucham?

– Glinę pan wyczuł albo cynicznie wykorzystuje pan fakt, że nie bardzo mogę się ruszyć i uciec przed tymi wynurzeniami.

– Jest pan gliną? Serio?

– Raczej byłem. Teraz jestem zasmarkanym, cierpiącym na tę cholerną rwę unieruchomionym na kanapie emerytem. – Olovski zakasłał sucho i wydmuchał nos w pogniecioną i chyba już co najmniej raz użytą chusteczkę higieniczną, którą sapiąc, wygrzebał z kieszeni spodni. Przy okazji skonstatował, że w kręgosłupie nic nie łupnęło, co nastroiło go łaskawie do świata i doktora Silviu. Odstawił niedopitą szklankę, bo alkohol jednak mu nie smakował, i ciężko myślał, jak mógłby skomentować opowieść lekarza. Nie dopatrzył się w tej całej historii niczego niepokojącego. Rumun wyglądał na bardzo przejętego, ale zapewne pomylił się w ocenie stanu zdrowia staruszki, i tyle. Może była bardziej schorowana, niż się to wydawało, może zjadła coś, co spowodowało kryzys? Może zapomniała łyknąć leki albo wzięła podwójną dawkę? – Szczerze mówiąc – odezwał się w końcu – nie wydaje mi się, żeby śmierć tej pani była szczególnie podejrzana. Wybaczy pan, też mam swoje lata, i jeśli nagle umrę, to wcale mnie to nie zdziwi. Może właśnie w tej chwili gdzieś formuje mi się jakiś zator, albo odwrotnie, coś szykuje się do pęknięcia czy jakieś tam zawory właśnie się luzują. Diabli wiedzą. A pan się będzie zadręczał i węszył dramat, bo przecież mnie pan zbadał i oprócz smarków w nosie niczego nie zauważył.

Lekarz skrzywił się i pokręcił głową.

– Tak, wiem. Widzi pan, to nie pierwszy raz. W zeszłym miesiącu nagle zmarł pan Court. Patrick Court, może go pan znał?

Serge wzruszył ramionami i rozłożył ręce. Nazwisko Court nic mu nie mówiło.

– Taki tęgi jegomość z czerwoną twarzą. Właściwie jego największym problemem była otyłość. Cukier miał nieco podwyższony i za wysokie ciśnienie. Normalne w jego wieku i wszystko do opanowania. Wziął się za siebie. Przepisałem mu nawet Orlistat, żeby wspomóc chudnięcie. Spotykaliśmy się co dwa tygodnie. Bardzo dobrze mu szło i wyniki miał coraz lepsze…

– I co się stało? – Olovski powstrzymywał ziewanie, wyczyniając dolną połową twarzy jakąś dziwną gimnastykę.

– Pojechał do Strasburga, żeby zobaczyć się z wnukami i tam zmarł. Rozmawiałem telefonicznie z córką, twierdziła, że ojciec miał zawał.

Tym razem Serge’owi nie udało się powstrzymać ani ziewnięcia, ani lekkiego zniecierpliwienia w głosie.

– Doktorze, bardzo doceniam to, co pan dziś dla mnie zrobił, ale wybaczy pan, jestem wykończony, a w pana opowieściach naprawdę nie widzę nic, co mogłoby niepokoić. To bardzo dobrze o panu świadczy, że tak pan przeżywa śmierć swoich pacjentów…

Doktor Silviu zerwał się z fotela. Okrył Olovskiego kocem, przeprosił kilka razy, jeszcze raz poradził wizytę u lekarza, gdyby przeziębienie się przedłużało, i najwyraźniej zawstydzony swoim gadulstwem, wyszedł, starannie zatrzaskując drzwi.

I to był ostatni dźwięk, jaki otępiały umysł Serge’a odnotował. Zdążył jeszcze tylko przyłożyć wymiętą chusteczkę do cieknącego nosa i zasnął.

[1]Plat du jour (fr.) – specjalność dnia.

ROZDZIAŁ II

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

P O L E C A M Y

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI

Copyright © Oficynka & Eliza Veinard, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Opracowanie redakcyjne: Monika Rucińska

Korekta: Lingventa www.lingventa.pl

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © winistudios / shutterstock

© Pi-Lens / shutterstock

© Anna Shvets / pexels

ISBN 978-83-67204-08-8

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek