Trzeci Adam. Opowieść o mariawitach - Jerzy Pietrkiewicz - ebook

Trzeci Adam. Opowieść o mariawitach ebook

Jerzy Pietrkiewicz

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nie da się tej książki czytać w spokoju ducha. To rzecz bowiem, która przenikliwie i z wyjątkową pasją, może nawet z ekstazą, opowiada o dramacie wiary radykalnej, wprost szaleńczo próbującej się wydobyć na absolutną wolność. I przekroczyć rozmaite granice religijne, kulturowe, moralne. Ale też zarazem wiary spętanej przez pisane nam pokusy ducha i żądze ciała. Nie mamy tutaj więc do czynienia tylko ze znakomitym śledztwem w sprawach losów jednego tylko człowieka – Jana Marii Michała Kowalskiego, mariawickiego arcybiskupa i reformatora. Tylko z opowieścią o jego wielkim triumfie i żałosnym, tragicznym upadku, o jego charyzmie i jego pohańbieniu, o jego talentach i jego przyziemnych małościach, o podejrzanych objawieniach, snach i nowatorskich wizjach przebudowy Kościoła. Jerzy Pietrkiewicz odtwarza zatem przed nami – i z naszym emocjonalnym udziałem – szczególny, choć zarazem powszechny spektakl religijnego buntu. Buntu, w którym w iście jaskrawy sposób herezja zmaga się z ortodoksją, katolicyzm odsłania swe zakazane i zgoła pogańskie treści, skrajność duchowych oczekiwań kończy się człowieczym nieszczęściem, a mistyka, teologiczna spekulacja i podniosła liturgia ujawniają swe najgłębsze związki z erosem.

Prof. dr hab. Zbigniew Mikołejko

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 562

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja: Radosław Romaniuk

Korekta: Magdalena Partyka

Opracowanie indeksu: Joanna Krasnodębska

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Wszystkie zdjęcia zamieszczone w książce

pochodzą z kolekcji Archiwum Emigracji i Muzeum

Uniwersyteckiego w Toruniu (spuścizna Jerzego Pietrkiewicza),

z wyjątkiem fotografii na s. 89 i 179 pozyskanych

z Narodowego Archiwum Cyfrowego.

Copyright © by Fundacja Edukacyjna im. Jerzego Pietrkiewicza w Londynie

For the translation copyright © by Małgorzata Glasenapp

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2024

Wydanie elektroniczne 2024

ISBN: 978-83-244-1182-5 (EPUB), 978-83-244-1182-5 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Dzieciom pochodzącymz małżeństw mistycznych,ze zrozumieniem i wielkąserdecznością

MIROSŁAW SUPRUNIUK

Wstęp

JERZY PIETRKIEWICZ PRZYZWYCZAIŁ MNIE do powieści zmyślonych, spiętych wielowątkową fabułą, pisanych zmysłowym, uwodzicielskim językiem, który nawet w tłumaczeniu na polszczyznę nie traci piękna, i do intensyfikacji składnika lirycznego w tekście, tak silnego, że zdania czyta się niekiedy jak wiersze. I nagle, po wielu w ten sposób skomponowanych książkach, takich jak: The Knotted Cord (1953), Loot And Loyalty (1955), Isolation (1959), That Angel Burning at My Left Side (1963), Inner Circle (1966) oraz Green Flows the Bile (1969), które zwróciły uwagę krytyki brytyjskiej i pozwoliły nadać pisarzowi miano „drugiego Conrada”, pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku Pietrkiewicz podjął się napisania rozprawy o na wpół zapomnianych polskich mariawitach. Napisania jej po angielsku i w niemal zupełnej tajemnicy, jak gdyby obawiał się upiorów przeszłości, które miał za chwilę przywołać do życia. Kiedy się czyta jego korespondencję z redaktorami londyńskich „Wiadomości” i paryskiej „Kultury”, nie ma o nowej książce ani słowa, a przecież Pietrkiewicz zwykł chwalić się każdym nowym pomysłem na kolejną powieść. Wyobrażam sobie, jakże to było ryzykowne! Prawda, miał już za sobą książki historyczno- i krytycznoliterackie, takie jak Polish Literature in its European Context, wydaną w londyńskiej School of Slavonic and East European Studies w 1962 roku, oraz oddaną do druku The Other Side of the Silence, która wyszła w roku 1970, a status wykładowcy na University of London chronił go w wielu konfrontacjach z mariawitami oraz późniejszymi czytelnikami i krytykami. Lecz przecież nie mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, że badania nad mariawitami musiały być prowadzone w jego ojczystym kraju, gdzie każde zainteresowanie sektami religijnymi wróżyło wówczas kłopoty, a i efekt – cokolwiek napisze – nie wzbudzi entuzjazmu, ani w Polsce, ani na świecie. Cui bono zatem?

Praca nad książką trwała pięć lat i powiązana była z wizytami w Polsce w latach 1971 i 1972, gdzie udało się Pietrkiewiczowi pozyskać dużo historycznych materiałów od mariawitów i z archiwów, które pozwalają zapoznać się z genezą, rozwojem oraz postaciami protoplastów i protagonistów mariawickiego Kościoła. Wiele rozmawiał z ludźmi, także tymi, którzy brali żywy udział w ruchu mariawickim w latach przedwojennych i znali arcybiskupa Jana Marię Kowalskiego. We wstępie, wśród podziękowań, znalazło się również nazwisko biskupa Wacława Marii Innocentego Gołębiowskiego, któremu wyraża wdzięczność za udostępnienie wydawnictw, rękopisów i fotografii. Niejedno źródło z konieczności musiało pozostać jednak anonimowe, a do wielu osób, jak sam napisał, pomimo poszukiwań nie dotarł.

Mariawicka synteza Pietrkiewicza miała mieć charakter naukowy, bo wydawcą, dla którego pisał książkę, było Oxford University Press. Pierwotny tytuł brzmiał Upadek trzeciego Adama (The Fall of The Third Adam) i zdaje się, że był bliższy temu, o czym pragnął napisać. Ostatecznie zamieniono go i podobne zmiany poczyniono w poetyckich nazwach rozdziałów. Książka ukazała się 2 października 1975 roku. Pietrkiewicz miał już wówczas prawie sześćdziesiąt lat i ustaloną pozycję na brytyjskim rynku literackim. Wydał w tym samym wydawnictwie wspomniany wyżej tom prac z dziedziny literatury porównawczej, wnosząc do dyskursu brytyjskiego garść nazwisk polskich pisarzy i tytułów ich utworów, czekał też na drugie, uzupełnione wydanie swej antologii polskiej poezji w języku angielskim. Tłumaczył z angielskiego na polski. Pisał już niemal wyłącznie po angielsku i dla wygody, za radą wydawcy, zmienił nazwisko z Pietrkiewicz na Peterkiewicz, co było kompromisem, w którym zastąpił wpisane w nazwisko polskie „Piotr” na angielskie „Peter”. Miało to ułatwić współżycie z angielskim czytelnikiem, bez przekreślania polskiego dziedzictwa i polskich korzeni, do których się zawsze przyznawał.

Niemal natychmiast, bo już 21 listopada 1975 roku, ukazała się recenzja w londyńskim „The Times Literary Supplement”, cotygodniowym przeglądzie literackim, który był i nadal jest najważniejszym forum dyskusji o nowych książkach w Wielkiej Brytanii. TLS redagował wówczas John Gross, the best-read man in Britain, jak go nazwał „The Guardian”. Pięcioszpaltowa recenzja pióra Lucjana Blita pt. The heretics of Plock kończy się stwierdzeniem: „Czy [Kowalski] był szarlatanem, który używał mistycznego języka, by uwodzić niewinne i piękne młode kobiety? Autor czasem wierzy w to, co w Kowalskim najgorsze. Ale oddaje też hołd jego ostatnim tygodniom i dniom w obozie koncentracyjnym Dachau, gdzie zachowywał się z wielką godnością i nigdy nie osłabił swoich mariawickich przekonań, aż do męczeńskiej śmierci w komorze gazowej”. Wszystkie najważniejsze czasopisma brytyjskie zauważyły pojawienie się nowej książki Pietrkiewicza. Recenzja w „The Daily Telegraph”, wydrukowana na początku 1976 roku, nosiła tytuł Miłość między heretykami, kolejne: w „The Sunday Times” – Arcykapłan złowrogiej sekty, w „The Listener” – Polski Mahomet. Ukazały się jeszcze omówienia w Australii („The National Times”) i Irlandii („The Irish Times” pt. Religia seksu). W „The Australian” obszerna recenzja wydrukowana została w dziale „Book of the day” pod tytułem Poligamia w klasztorach.

Czytelnicy polscy na emigracji doczekali się tylko jednej znaczącej recenzji pióra Władysława Jaworskiego. Ostrożne i wyważone omówienie pt. Dzieje herezjarchy wydrukowały londyńskie „Wiadomości” (nr 12 z 1976 roku) i nie ulega wątpliwości, że tekst ten powstał na prośbę Stefanii Kossowskiej. Jedną recenzję puściła też cenzura w Polsce. W wydawanych w Warszawie przez Stowarzyszenie „Pax” „Kierunkach” (nr 35 z 1976 roku) ukazała się napisana przez Jana Dobraczyńskiego obszerna recenzja pt. Trzeci Adam, czyli historia mariawitów. We wstępie zaznaczył on, że jest od lat przedwojennych przyjacielem Pietrkiewicza, a później streścił książkę, zwracając uwagę na autobiograficzne wątki „podziwu” dla mariawitów, by zakończyć zdaniem: „Książka Pietrkiewicza przypomina niezwykły thriller – napisana jest tak ciekawie, że czyta się ją jak pasjonującą powieść”. „Kierunki” przypomniały również w przypisie do artykułu, że zanim powstał w początkach XX wieku zakon, a potem odłam religijny płockich mariawitów, istniał w XVIII stuleciu w Wilnie żeński zakon mariawitek, założony w 1737 roku przez ks. Józefa Szczepana Turczynowicza. Był to zakon, który wziął na siebie zadanie nawracania Żydówek, czym bardzo naraził się wpływowej na Litwie gminie żydowskiej. Pod naciskiem gminy biskup wileński zakon skasował, lecz siostry, odwoławszy się od decyzji do papieża, działały w tym zgromadzeniu aż do powstania styczniowego. Po tych dwóch niezależnych od siebie recenzjach zapadła prawie dwuletnia polska cisza nad książką...

Nie jest pewne, kto wpadł na pomysł, by z opowieści o mariawitach zrobić spektakl radiowy, ale skoro autorem adaptacji był James Roose-Evans, reżyser współpracujący z BBC, najpewniej jemu zawdzięcza historia o bp. Kowalskim swoje drugie narodziny. W rok po ukazaniu się Trzeciego Adama John Theocharis, Features Editor BBC Radio 3, napisał do Jerzego Pietrkiewicza: „Radio 3 zasadniczo przyjęło propozycję Jamesa Roose-Evansa, reżysera teatralnego, dotyczącą stereofonicznego reportażu radiowego opartego na pańskiej książce Trzeci Adam. Sam przeczytałem tę książkę i stwierdziłem, że jest tak wciągająca i ekscytująca, jak powiedział mi Roose-Evans”. Nawet jeśli przyjmiemy, że scenariusz audycji powstawał bez udziału Pietrkiewicza, to nie ulega wątpliwości, że to on namówił wybitnego kompozytora sir Andrzeja Panufnika do napisania oryginalnej muzyki do przedstawienia. Znali się i przyjaźnili. Do roli Kowalskiego BBC zatrudniło Jossa Acklanda – brytyjskiego aktora filmowego, niezrównanego odtwórcę ról czarnych charakterów, a mateczkę Kozłowską zagrać miała Annette Crosbie, popularna i znana przede wszystkim ze swoich ról telewizyjnych. Narratorem został Gavin Campbell, prezenter telewizyjny, twórca niezwykle popularnego wówczas w BBC show „That’s Life!”, które przyciągało przed odbiorniki radiowe miliony słuchaczy. Zadbano też o szczegóły i autentyzm, i w trakcie audycji nadano fragment „mariawickiej mszy ludowej” oraz modlitwę śpiewaną przez najstarszą wówczas mariawitkę. Słuchowisko miało premierę 20 czerwca 1978 roku, a krótko przed emisją, 16 czerwca, nadano rozmowę z autorem książki. Pietrkiewicz powiedział wówczas, że w Kowalskim „widzi człowieka o dużej poetyckiej intuicji, który mimo błędów, jakie popełnił, próbował zrozumieć najtrudniejszy konflikt w chrześcijaństwie: między energią aktu seksualnego a energią ekstazy mistycznej”. Stwierdzał w niej również: „Są dwa sposoby patrzenia na sprawę Kowalskiego: albo go się widzi jako religijnego maniaka, który posługiwał się ogłupionymi kobietami do swych celów, albo jako pokornego człowieka, chłopa z pochodzenia, który przeciwstawił się opinii publicznej, a pod koniec życia politycznej przemocy w imię wizji, ukazując dużą odwagę w Dachau”.

Już po emisji słuchowiska „The Guardian” z 23 czerwca napisał: „Niezwykła ta historia, tak dramatyczna jak dreszczowiec, została przedstawiona z prawdziwym entuzjazmem”. „The Financial Times” w swojej części artystycznej (z 24 czerwca) opublikował artykuł, w którym omówił książkę Pietrkiewicza, a „The Sunday Times” z dnia następnego podkreślił „operowy rozmach”, który charakteryzował dramatyczną historię polskich mariawitów. Osobny artykuł opublikował „The Listener”, ale też prasa lokalna w Anglii poświęciła łamy na omówienie dziejów Kościoła mariawitów przedstawionych w książce Jerzego Pietrkiewicza.

Ponownie zainteresowała się mariawitami ukazująca się na Zachodzie prasa polska. W londyńskim „Tygodniu Polskim” z 1 lipca 1978 roku na pierwszej stronie ukazał się tekst Tamary Karren Polscy mariawici w Trzecim Programie BBC, w którym czytamy: „Jeśli Pietrkiewicz starał się nie okazać, po której stronie jest zaangażowany i ani potępiał, ani apoteozował biskupa mariawickiego – o tyle muzyka Panufnika była bardziej wymowna i ona to, poprzez wzruszenia, określała stosunek słuchacza do Trzeciego Adama”. I żeby być uczciwym, należy wspomnieć o jeszcze jednym głosie prasowym, który ukazał się w 1978 roku, najpewniej niezależnie od audycji radiowej. W „Mariawicie. Piśmie Kościoła Starokatolickiego Mariawitów”, wychodzącym w Płocku, pojawiła się entuzjastyczna Recenzja angielskiej książki o mariawityzmie, autorstwa „brata Pawła”: „Ta naukowa książka, napisana w języku zrozumiałym na całym świecie, rozejdzie się po bibliotekach wszystkich kontynentów. W niejednym księgozbiorze teologicznym lub religioznawczym będzie pierwszą książką o mariawityzmie. Czy żałować, że nie jest to książka napisana przez samych mariawitów? Czy – przeciwnie – cieszyć się, że jest właśnie tak? W każdym razie jest to na pewno doping dla nas, aby samym ogłosić jakieś większe dzieło o mariawityzmie w jednym z języków zrozumiałych za granicą. A zresztą i po polsku takie dzieło bardzo by się przydało”.

Co ciekawe, niemal równocześnie z audycją o mariawitach BBC rozpoczęło nadawanie cotygodniowych audycji pt. „Oryginał i przekład”, zawierających tłumaczenia Jerzego Pietrkiewicza z poezji angielskiej na polski w oprawie muzycznej dostosowanej do stylu epoki poszczególnych tekstów. Programy obejmowały również dyskusję, w której brali udział autor i członkowie zespołu BBC. Z czasem audycje te objęły przekłady poezji polskiej na angielski, w tym poezji Karola Wojtyły, a o mariawitach pisarz zapomniał na długie lata. Wydaje się, że nie tylko o mariawitach. Pięć lat pracy nad książką o charakterze naukowym i ukazanie się Trzeciego Adama w renomowanym wydawnictwie miało i tę konsekwencję, że po roku 1975 Jerzy Pietrkiewicz/Peterkiewicz, z racji niezwykłego literackiego języka zwany przez krytyków „drugim Conradem”, nie napisał już żadnej powieści.

I choć wydaje się to nieprawdopodobne, bo urodzony w 1916 roku Pietrkiewicz miał w chwili wydania książki niespełna sześćdziesiąt lat, próbuję zobaczyć w tej książce wstęp do autobiografii – prawda, bardzo specyficzny i nieapologetyczny – ujęty w formę fabuły, powieściowy, lecz wierny prawdzie. To jakby głośna spowiedź o cudzych grzechach, o których dowiedział się, lecz wiedzę tę zataił; swoiste auto-da-fé, akt wiary wyznawany publicznie, w procesie przed własnym sumieniem. Czyż nie zaczyna książki słowami, którymi – jak u Gombrowicza w Dzienniku – sprowadza wszystko do osobistego doświadczenia? „Miałem niemal dziesięć lat, kiedy usłyszałem o straszliwych mariawitach; na szczęście dzieci nie gorszą się tak łatwo jak dorośli. Po tygodniu pojąłem, że mariawici są prawdziwymi ludźmi, a nie kimś w rodzaju krasnoludków; kolejny tydzień zajęło mi zrozumienie, że należą do sekty, co było bardzo złe, jak twierdziła matka. Potem, słuchając komentarzy wymienianych szeptem za płachtami gazet, doszedłem do wniosku, że dzieje się coś okropnego, i mariawici wydali mi się jeszcze straszniejsi”. I znajduję w tej autobiografii echa Stu lat samotności, z tą jedynie różnicą, że cygański namiot zastąpili dziwni mariawici spod Płocka. Silny wątek autobiograficzny książki podkreśla również pierwotny tytuł pierwszego rozdziału: Aunt Casimira’s Twitch and Purple, który ostatecznie zamienił pisarz na Prolog. Czy byłoby to magnetyczne przyciąganie dwuznacznych wizji utraconego dzieciństwa?

Właściwą autobiografię napisze Pietrkiewicz dwadzieścia lat później, także po angielsku pt. In the Scales of Fate: An Autobiography (1993), i za życia nie zgodzi się na jej polskie wydanie. (Opublikowały ją Iskry w 2016 roku, jako Na szali losu, w znakomitym przekładzie Alicji Skarbińskiej-Zielińskiej). Opowiedział w niej o sobie, zaczynając od dzieciństwa w ogarniętej polsko-bolszewicką wojną Polsce, przez szkoły, młodzieńcze publikacje w warszawskich pismach literackich, tułaczkę wojenną, emigrację, karierę akademicką w Wielkiej Brytanii, aż do 1953 roku, kiedy światło dzienne ujrzała pierwsza jego powieść napisana po angielsku. I wystarczy; ani słowa więcej, ani jednego zdania kontynuacji, ani jednej notatki w zachowanych w archiwum rękopisach. Bo kogóż w Anglii mogłoby obchodzić, jak wydzierał sobie miejsce w literaturze brytyjskiej, jakie miał marzenia, skąd czerpał tematy swoich powieści, jak znosił rozczarowania krytyką i słabnącym zainteresowaniem, co odkrył w poezji Karola Wojtyły, której tłumaczeniu na angielski poświęcił ponad dwadzieścia lat życia...

Jeśli mam rację, pisarz zmierzył się ze swoim dzieciństwem po raz pierwszy właśnie w tej książce o mariawitach, opartej na dokładnym i, ogólnie rzecz biorąc, życzliwym zbadaniu całego ruchu. Zacytujmy Pietrkiewicza: „W tym momencie mojego życia prace badawcze były psychologiczną przygodą, czasami ryzykowną, ponieważ zajmowałem się cierpieniem i wrażliwymi osobami, aby wyciągnąć ziarna prawdy z nagromadzonej sieczki uprzedzeń i kłamstw. Gdy znowu miałem do czynienia z chłopami, jeżdżąc po całym kraju w poszukiwaniu świadków i dokumentów, czułem się tak, jakbym wrócił do duchów dzieciństwa, czyniąc rachunek sumienia. Mariawici nie byli jedynymi barwnymi fanatykami religijnymi, jakich spotkałem w dzieciństwie. W Fabiankach mieszkały dwie rodziny żydowskie: Szloma Panster miał piekarnię i kawałek ziemi z łąką, na której pasły się jego krowy; krawiec Werfel zajmował krytą strzechą chałupę. Z jego młodszym synem chodziłem do tej samej szkoły podstawowej. Obie rodziny wyznawały chasydzką odmianę judaizmu, wywodzącą się z XVIII wieku. Piekarz Panster nosił się jak chłop, mówił jidysz i gwarą dobrzyńską, ale martwił się o swoją córkę, której lewy policzek mocno zniekształciła róża. «Nikt z nią się nie ożeni», mówił. «Nie pomogą najlepsi swaci, nawet gdybym jej dał podwójny posag. Bóg dotkliwie mnie pokarał i umrę bez wnuków». Mój ojciec lubił Panstera. Lubił słuchać jego fantastycznych opowieści o latających cadykach, świętych chasydach i o złych ludziach, w których wstąpił dybuk”. Jakże niezwykła mogłaby być opowieść Pietrkiewicza o chasydach! Jednak pisarz, zrażony oskarżeniami o antysemityzm, nigdy do wątków żydowskich nie wracał.

W prologu do In the Scales of Fate Raleigh Trevelyan, wybitny brytyjski pisarz i wydawca, napisze: „Los zmienia niekiedy wzór życia, wywiera nań wpływ. Urok Na szali losu tkwi między innymi w odkrywaniu źródeł niektórych tematów powieści Jerzego. W roku 1975 ukazała się jego praca o polskiej sekcie mariawitów Trzeci Adam, niezwykła, wciągająca książka, którą Graham Greene podziwiał za zaangażowanie i uczciwość, ale też za humor. Pisanie tej książki oznaczało chyba pewną zmianę wzoru, dając autorowi, podobnie jak Sznur z węzłami, «magnetyczne przyciąganie» utraconego dzieciństwa w środku tego, co on sam nazywa swoją angielską przygodą”. Trudno o lepsze ujęcie. Zacytujmy więc z autobiografii to, co stanowi źródło Trzeciego Adama: „Matka i ciotka Kazimiera z rozpalonymi policzkami, czytające gazetę w zgorszonym milczeniu – tę scenę pamiętam tak wyraźnie, że wzór dywanu – tak, na stole leżał gruby dywan – tkwi w mojej pamięci. Widzę, że łokieć Kazimiery zostawia wgłębienie w pluszu. Matka i ciotka śledziły w gazecie skandal religijny: sprawę sądową mariawickiej sekty z Płocka, miasta nad Wisłą, niedaleko od nas. Członków sekty oskarżano o bluźnierstwo, poligamię, rytuały erotyczne, w których brały udział nieletnie dziewczęta, i o jeszcze inne obrzydliwe, ale nieprawdziwe przestępstwa. [...] W czasie sprawy Kowalskiego byłem nieświadomy i zbyt naiwny w swojej pobożności, aby zrozumieć ukryty związek między dominującym kultem Maryi – tak silnym w Polsce, jak w Hiszpanii – a starożytnym wierzeniem w Wielką Matkę, vulva creationis, w którym w poświęconych jej świątyniach i jaskiniach usiłowano przerobić energię seksualną nie tylko ludzi, lecz także zwierząt i roślin, na poprawę jakości życia i nadanie jej kosmicznego rozmiaru. Nic dziwnego, że ten kult Kobiety znalazł gorliwych wyznawców wśród chłopów. Mariawici byli jedyną polską sektą, która zakorzeniła się w społeczności wiejskiej.

W dzieciństwie widywałem mariawickie kapłanki w szaroniebieskich habitach z wyhaftowaną monstrancją (małym naczyniem na chleb życia) błyszczącą między piersiami. Pobożni mieszkańcy wioski, zwłaszcza stare kobiety, wyzywały je zgorszone, a czasem nawet obrzucały kamieniami. Mnie również mówiono, że powinienem być zgorszony, a jednak te dziwne istoty śpiewające na chwałę Maryi sprawiały magiczne wrażenie. Po rozprawie sądowej słyszałem już tylko plotki. Ojciec, człowiek niezwykle tolerancyjny, nigdy nie chciał rozmawiać ze mną o sprawie mariawitów. Zapewne krępowała go rozmowa z synem o seksualnych występkach z udziałem dzieci, a tabu w tej kwestii było nie do przekroczenia, niezależnie od tego, czy oskarżenia były prawdziwe, czy fałszywe. Dzisiaj jestem skłonny sądzić, że Jan, mój ojciec, dzięki swym przypadkowym lekturom, potrafił zobaczyć związek między wiarą mariawicką a sektami gnostycznymi, gdzie czasem praktyki seksualne były równie szokujące jak ekstremalne manifestacje tantrycznego kultu bogini Kali”.

Już po ukazaniu się książki odwiedził pisarza w Londynie dawny dyrektor jego szkoły z Włocławka, ojciec Apolinary Leśniewski. Miał dziewięćdziesiąt trzy lata, kiedy umarł w 1984 roku, i był najstarszym księdzem w Polsce. Pietrkiewicz pokazał mu swoją książkę o mariawitach, która oburzyła wielu Polaków nieprzyjmujących do wiadomości, że w „takim katolickim kraju jak nasz” mogło istnieć coś, „co było dla nich sekciarską obrzydliwością”. Ojciec Apolinary pamiętał osławiony proces mariawickiego biskupa Kowalskiego i kiedy obejrzał książkę, powiedział cichym głosem, głosem księdza: „To dobrze, że jest książka o mariawitach. Cieszę się, że to ty ją napisałeś”.

***

Wydawnictwo Iskry zaangażowało się przed kilku laty w zbiorową edycję dzieł Jerzego Pietrkiewicza w polskim przekładzie, którą realizują londyńska The Jerzy Peterkiewicz Educational Foundation wespół z Towarzystwem Przyjaciół Archiwum Emigracji w Toruniu. W ramach prac ukazała się wspomniana wyżej autobiografia Na szali losu (2016). Opowieść o mariawitach lat międzywojennych jest książką znacznie bardziej skomplikowaną, a przez to niezwykle pasjonującą i odkrywczą. Napisana ponad pięćdziesiąt lat temu, była czytana w Polsce raczej nieuważnie, może z lękiem, bo autor „właził z butami w najdrażliwsze sprawy mariawickie” i tylko z rzadka przywoływano ją w nielicznych pracach o mariawitach płockich, z reguły małym drukiem w przypisach. Marzenie brata Pawła, piszącego w 1978 roku recenzję Trzeciego Adama, by dzieje zakonu opisał jeden ze współbraci, nie spełniło się, a Pietrkiewicz nigdy nie zabiegał o polski przekład swojego opracowania. Kościół mariawitów działa i dziś w Polsce oraz kilku krajach na świecie. Przygotowując książkę do wydania, mieliśmy świadomość, że dla polskiego czytelnika wiedza o nim, zwłaszcza jego losy po roku 1975, stanowić będą zagadkę. Dlatego, udostępniając dzieło Jerzego Pietrkiewicza po polsku, poprosiliśmy ks. prof. Mirosława A. Michalskiego i prof. Borysa Przedpełskiego, obu z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, by pomogli zrozumieć nie tylko burzliwe dzieje mariawitów opisane w książce, ale nade wszystko dopisali jej ciąg dalszy.

Podziękowania

Chciałem przekazać wyrazy ogromnej wdzięczności arcybiskupowi Rafaelowi (Wojciechowskiemu) z Felicjanowa, biskupowi Innocentemu (Gołębiowskiemu) z Płocka, siostrze Felicycie (Tułabie) z Płocka i siostrze Leonii z Warszawy za to, że pozwolili mi skorzystać ze swoich zbiorów mariawickich wydawnictw, rękopisów i fotografii. Nie mógłbym napisać tej książki bez ich pomocy i opowieści. Jestem także winien wdzięczność panu Filipowi Jerzemu Feldmanowi (mieszkającemu teraz w Genewie), który udostępnił mi kopie niepublikowanych dzienników i notatek ojca. Jego uprzejmość, cierpliwość i uczynność bardzo mi pomogły w początkach pracy nad książką. Osoby te nie są w żaden sposób odpowiedzialne za prezentowane przeze mnie poglądy lub za popełnione błędy.

Chciałem wymienić z nazwiska również inne osoby, które pozwoliły mi skorzystać ze swoich mariawickich zbiorów, zwłaszcza siostrę Miłość i brata Augustyna, angielskiego emerytowanego księdza, jednak oboje woleli, bym używał tylko ich mariawickich imion. Pomogło mi także wielu księży i wiele kapłanek mariawickich, byłych i nadal czynnych, ale nawet w taki sposób nie mogę ich uhonorować – gdy rozmawialiśmy, poprosili, bym zapewnił im całkowitą anonimowość. Podobnie jak dzieci pochodzące z małżeństw mistycznych, których opowieści były dla mnie niezwykle ważne. Zgodziłem się zmienić ich imiona w książce, ale chciałbym tutaj wymienić przynajmniej godną podziwu Marię, której charakter i prawość są dla mnie symbolem duchowych wartości mariawityzmu.

Spoza kręgu duchownych mariawickich chciałem podziękować emerytowanemu arcybiskupowi dr. A. Rinklowi z Utrechtu, prałatowi A. Muratowi, rektorowi Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie W. Gastparemu, dr Barbarze Koc z Biblioteki Narodowej w Warszawie, dr. K. Lewickiemu z Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, pani Janinie Cunnelly i panom Z. Deczyńskiemu i K. Askanasowi, wybitnym polskim prawnikom.

Specjalne podziękowania przekazuję Catharine Carver i Jonowi Stallworthy’emu, których wsparcie i rady w czasie pracy nad książką bardzo wiele dla mnie znaczyły jako świadectwo prawdziwej przyjaźni.

Prolog

MIAŁEM NIEMAL DZIESIĘĆ LAT, kiedy usłyszałem o straszliwych mariawitach; na szczęście dzieci nie gorszą się tak łatwo jak dorośli. Po tygodniu pojąłem, że mariawici są prawdziwymi ludźmi, a nie kimś w rodzaju krasnoludków; kolejny tydzień zajęło mi zrozumienie, że należą do sekty, co było bardzo złe, jak twierdziła matka. Potem, słuchając komentarzy wymienianych szeptem za płachtami gazet, doszedłem do wniosku, że dzieje się coś okropnego, i mariawici wydali mi się jeszcze straszniejsi.

Czcili swoją Mateczkę, żenili się między sobą, a w ich zakonie rodziły się dzieci – tyle dowiedziałem się z podsłuchanych rozmów. Zachodziłem w głowę, dlaczego nos ciotki Kazimiery wydłuża się niebezpiecznie, a jej twarz purpurowieje na byle wzmiankę o tych mariawickich dzieciach. Starczym dyszkantem wykrzykiwała oskarżycielsko: «Cała ta obrzydliwa zgraja powinna trafić pod sąd, wszyscy, co do jednego!»

Przyjechała akurat z wizytą i mój ojciec, który zawsze starał się przyspieszyć jej odjazd, nie zgadzał się z ani jednym słowem. «Nie będzie żadnego sądu. Nie można ciągać ludzi po sądach z powodu przekonań religijnych». «To ma być religia?! – wołała ciotka, cała fioletowa. – Toż to bezeceństwo, bezeceństwo i bluźnierstwo».

Nie byłem jeszcze zepsuty przez słuszne gniewy dorosłych, więc potrafiłem zaakceptować mariawitów z całą ich niegodziwością. Trafili do mojego świata i przyjąłem ich serdecznie. Dziecięca wyobraźnia pozostaje tolerancyjna, póki wrodzonej ciekawości nie zacznie ograniczać cenzura, i gotowa jest przyjąć wszystko: fakty, fantazje, a nawet strachy.

Któregoś ranka tamtej jesieni ciotka Kazimiera zapomniała schować przede mną czasopismo, które wraz z matką studiowały z wypiekami na twarzach. Pobiegły do kuchni ratować jakąś przypaloną potrawę, więc złapałem gazetę i wzrok mój padł na fragment na samym środku strony: „Lecz nagle pociągnął mnie za rękę do drugiego pokoiku i powiada, że trzeba się pomodlić przy łóżku mateczki. Ukląkł ze mną i znów zaczął mnie całować, ale tak, że byłam zmuszoną uciekać”[1]. Nie było czasu czytać dalej, słyszałem kroki zbliżające się od kuchni. Ale te dwa zdania wystarczyły, by roztoczyć woń erotycznej tajemnicy, którą z jakiegoś powodu skojarzyłem z jałowcowym kadzidłem z naszego parafialnego kościoła.

Później dołączyło kolejne skojarzenie – z religijnością matki. To ona zabierała mnie w każdą niedzielę na mszę, to z nią klękałem przed figurką Matki Boskiej u nas w domu i modliłem się co wieczór. Teraz ze swoją stropioną niewinnością dostrzegłem, że matka była pod urokiem tej tajemnicy tak samo jak ja. Jednak chciała także gorszyć się i oburzać, więc czytała rewelacje drukowane w gazetach z miłym poczuciem, że cokolwiek dzieje się w tamtym zakonie, nie dotyczy wyznawanej przez nią jedynej prawdziwej wiary. Wewnętrzny stróż moralny chronił ją przed nią samą przynajmniej na poziomie religii. Tak samo myślały pewnie tysiące kobiet w kraju, dla których arcybiskup Kowalski stojący na czele Kościoła mariawitów ucieleśniał pewną religijną fantazję, rozrośniętą do niebotycznych rozmiarów, zwłaszcza po tym, jak plotki i pomówienia trafiły na salę sądową podczas procesu arcybiskupa w 1928 roku.

Zanim zwierzenia Janiny Tołpyhowej zatytułowane Rok pobytu w klasztorze mariawickim trafiły w 1926 roku na łamy płockiej gazety, mariawityzm w zbiorowej wyobraźni kojarzony był głównie z wybujałym kultem Matki Boskiej, której żywot, Mariae vita, był duchowym przewodnikiem dla każdego wyznawcy. Drugim wzorem była założycielka wspólnoty, Feliksa Kozłowska, czczona jako Mateczka. Zmarła w roku 1921, a jej następcą został arcybiskup Kowalski. Przypominający katedrę kościół mariawitów wraz z klasztorem, szkołą, ogrodem i warsztatami zajmował duży teren w Płocku, dawnej stolicy Mazowsza leżącej około 120 kilometrów od Warszawy.

Płock był wtedy – i nadal pozostał – ładnym, sennym miasteczkiem, malowniczo położonym nad Wisłą. Wszyscy się tam znali. Kowalski i jego kapłani oraz młode mniszki w srebrnoszarych habitach przyciągali do świątyni odwiedzających, jednak turystów było wtedy jak na lekarstwo. Mariawici musieli liczyć na własne umiejętności i trzeba przyznać, że ich osiągnięcia imponowały nawet nieprzyjaźnie nastawionym obserwatorom. Wspólnotowa samowystarczalność robiła wrażenie, ale byli od siebie coraz bardziej zależni – aż nadszedł dzień, gdy jedna z wyznawczyń, szykująca się do nawrócenia, publicznie oskarżyła arcybiskupa o molestowanie seksualne, którego miał się dopuścić nie tylko wobec niej, lecz także wobec nieletnich dziewcząt. Zeznania złożone przed płockim śledczym doprowadziły do postawienia Kowalskiego przed sądem i tak prowincjonalna plotka przerodziła się w głośny proces relacjonowany w prasie krajowej, a nawet zagranicznej.

Powrócę do tych oskarżeń w dalszych rozdziałach i chciałbym podkreślić, że żadna moralna cenzura nie stanie na drodze mojej opowieści. Nie słuchałem cenzorów, kiedy miałem dziesięć lat, i nie mam powodów, by ulegać im teraz. Zamierzam dotrzeć jak najbliżej prawdy.

Śmierć obojga moich rodziców w latach, gdy mariawici popadli w niełaskę, sprawiła, że w mojej pamięci zapisało się dziwne współczucie dla odsądzanych od czci i wiary wyznawców Mateczki. Kilka lat później przypadkowo odkryłem, że jeden z naszych kuzynów, człowiek bardzo łagodny, był mariawitą, ale po procesie arcybiskupa Kowalskiego drwiny sąsiadów odstraszyły go od wiary i wypędziły z wioski. Nie wspominano o nim w rodzinie, nikt nie wymawiał jego imienia, a ja długo nie rozumiałem dlaczego.

Mniej więcej miesiąc przed śmiercią ojca w naszej miejscowości zdarzył się wypadek, który zbliżył mnie do mariawitów jeszcze bardziej. Jedna z kapłanek przejeżdżała przez wieś w drodze do Płocka i ludzie zaczęli wyzywać ją i gwizdać. W końcu jakiś chłopiec, dwunastolatek, namawiany przez rozhisteryzowane kobiety, rzucił w nią kamieniem. Krew popłynęła jej po twarzy. Gdy kapłanka wreszcie była w stanie ruszyć dalej, podeszła najpierw do chłopca i położyła mu dłoń na głowie, jakby wyczuła jego potrzebę przebaczenia[2].

Proces z 1928 roku podkopał pewność siebie mariawitów. Nie podnieśli się już po publicznych oskarżeniach i rozłamie, który nastąpił później we wspólnocie. Potem wojna i niemiecka okupacja zabrały im wyznawców i majątek. Dziś zostało ich zaledwie 30 tysięcy, ułamek liczby wiernych w latach największej popularności wyznania, kiedy działała jeszcze Mateczka Kozłowska. Stali się rzadkim okazem religijnym, na granicy wymarcia. Ich los budzi współczucie. Non omnis moriar, chciałoby się im zawołać.

Do pisania natchnęły mnie wspomnienia z dzieciństwa, ale one same nie wystarczyłyby do zdobycia się na wysiłek konieczny przy takim przedsięwzięciu. Już samo poszukiwanie źródeł było trudne i czasami bezowocne, bo wiele dokumentów zaginęło w czasie wojny. Na szczęście udało mi się dotrzeć do kilku najstarszych wyznawców mariawityzmu, którzy pomogli mi zrozumieć nastroje z czasów swego młodzieńczego entuzjazmu.

Im więcej rozmyślałem nad historią mariawityzmu, tym wyraźniej widziałem wzorzec wyłaniający się z tej opowieści. Przypominał inne historie nurtów religijnych, a za nimi dostrzegłem mgliste zarysy jeszcze starszego schematu. Zapewne tak właśnie umysł, poznając po omacku rzeczywistość, posługuje się intuicją.

Mamy przed sobą zjawisko nowożytne, które powstało w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku i być może zniknie zupełnie przed nadejściem kolejnego stulecia[3]. Jest dostępne wszelkiej badawczej obserwacji – a jednak pozostaje na swój sposób nieuchwytne. Któż wie, jakie dawne sekrety kryją się w szufladach mariawitów; jednak nawet gdyby ich nie było, mariawitów wciąż otacza aura tajemniczości, nieprzenikniona jak zawsze. Czy to warunek konieczny dla utrzymania misterium w każdej religii?

Misterium nie może trwać bez sekretów. Arcybiskup Kowalski wprawiał w pomieszanie swoich wrogów, bo czasami wydawał się mówić zupełnie otwarcie o tajemnicy, której powinien strzec. Nie wiem, czy była to spontaniczna duchowa wylewność, czy może arogancja wynikająca z poczucia władzy – a może jedno i drugie? Z wypowiedzi Kowalskiego, pomijając kwestię prawdziwości stawianych mu zarzutów, wynikało jasno, że jego Kościół był Miłością Wcieloną we wszystkich jej przejawach. Dzieci urodzone z małżeństw mistycznych, zawartych pod jego nadzorem, przychodziły podobno na świat bez grzechu pierworodnego, jako nowy początek ludzkości. Jeżeli Chrystus był drugim Adamem, to czy arcybiskup Kowalski miał być Adamem trzecim, ojcem bezgrzesznych? Z jak głębokich mroków psychiki pochodziła ta koncepcja tajemnicy zbawienia?

Dla wielu Polaków Kowalski pozostał śmieszną, a nawet wstydliwą postacią z przeszłości, dziwacznym zjawiskiem, które nie bardzo potrafią zaakceptować jako część swojej historii. Dla katolików, mimo że pielęgnują ducha pojednania wobec odmiennych wyznań chrześcijaństwa, mariawityzm stanowi obrazę teologicznego dobrego smaku. Żałują, że w ogóle się pojawił, i woleliby, żeby całkiem zniknął.

Gospodarstwo w Felicjanowie, 1971 r.

Felicjanów, front budynku

W Polsce, podobnie jak w Rosji, powstało wyjątkowo mało herezji, a potem ta niemal czysta karta została zbrukana – według różnych patriotycznie nastawionych interpretatorów historii – przez kompletnie nieprawdopodobne odstępstwo, które zyskało posłuch na tyle niedawno, że nie można wymazać go z kronik. Zatem wśród polskich czytelników spodziewam się raczej dezaprobaty niż przychylności, ale pewną nadzieję daje mi wspomnienie ciotki Kazimiery. Po latach jej wydłużony w gniewie nos, oburzenie i wypieki na policzkach nie mają już w sobie złości, lecz jakąś swawolną wyrozumiałość.

Mam jeszcze jedno wspomnienie, wciąż bliskie. W sierpniu 1971 roku po raz pierwszy odwiedziłem wspólnotę mariawitów w Felicjanowie. Mieszkało tam około sześćdziesięciorga wiernych, głównie kobiet, które pracowały na ziemi należącej niegdyś do założycielki wyznania[4]. Tam właśnie mieszkał arcybiskup Kowalski po rozłamie w Kościele, aż do dnia, gdy został aresztowany przez Niemców.

Kiedy byłem już blisko bramy, zobaczyłem kilka kobiet i jednego mężczyznę pracujących na sąsiednim polu. Mężczyzna spojrzał w moją stronę, osłaniając oczy. Skinąłem głową, ale chyba nie zauważył mojego powitania. Najpewniej nie patrzył na mnie, ale gdzieś w dal.

Później, po południu, dowiedziałem się, że jedyny syn arcybiskupa Kowalskiego jest jednym z sześciu mężczyzn mieszkających we wspólnocie. Jestem przekonany, że to właśnie jego widziałem pracującego w polu tamtego dnia. Nieświadomie pozdrowiłem syna trzeciego Adama, który, tak samo jak dzieci pierwszego Adama, nadal musiał uprawiać ziemię w pocie swego oblicza.

IMateczka
1

POMIĘDZY WIELOMA ŚWIĘTYMI OBRAZKAMI przedstawiającymi Mateczkę trafiłem na kartkę obleczoną jedwabiem, na którym wyszyto delikatny kwiatowy wzór okalający jej portret. Całość jest osobliwie wzruszająca i aż się prosi o stosowną tytulaturę. Jak zwracać się do Ciebie, Pani? Może: Nasza Matka od Haftów? To byłoby uzasadnione, bo od samego początku istnienia wspólnoty Mateczka uczyła mniszki właśnie sztuki haftowania. W późniejszych latach klasztor mariawicki słynął z wyrabiania pięknych szat liturgicznych.

Element kobiecy to niezbędny składnik wszelkich form kultu. Cierpliwie wyszyta modlitwa, drobne kwiatki i słowa ścielące się u stóp. Ale w języku adoracji takie subtelności łatwo zdradzają swoją drugą naturę, zamieniając się w mistyczne wyolbrzymienia – i oto Mateczka w chwili strwożonego podziwu objawia się jako postać z Apokalipsy, kosmiczna niewiasta obleczona w słońce. Tak właśnie mariawici widzieli swoją założycielkę.

Tymczasem prawdziwa osoba, urodzona w określonym czasie i miejscu, domaga się obiektywnego spojrzenia. Ludzie, którzy obawiali się władzy Mateczki nad księżmi i świeckimi, powiedzieli o niej wiele złego. Była dla nich piekielną wiedźmą, o pochodzeniu równie wątpliwym jak jej tajemniczo zyskana sława.

Feliksa Kozłowska w wieku 21 lat

Maria Franciszka Kozłowska, Mateczka

Fakty wskazują na coś zupełnie innego – pochodzenie miała bez zarzutu. Urodziła się 27 maja 1862 roku na terenie zaboru rosyjskiego, w rodzinie zubożałej szlachty herbu Nałęcz (tym samym herbem pieczętowała się rodzina Josepha Conrada). Na chrzcie nadano jej imiona Feliksa Magdalena. Ojciec, Jakub Kozłowski, był leśniczym w dużym majątku w Wielicznej niedaleko Węgrowa na Podlasiu, a kiedy w styczniu 1863 roku wybuchło powstanie, dołączył do oddziału i zginął w potyczce osiem miesięcy po narodzinach córki. Wdowa z dzieckiem znalazła schronienie u swojej matki, której drugi mąż miał na nazwisko Pułaski – kolejne powiązanie z heroiczną legendą. Inny Pułaski, Kazimierz, był generałem w amerykańskiej wojnie o niepodległość i zginął w obronie Savannah w 1779 roku.

Feliksa (co po łacinie znaczy „szczęśliwa”) należała do zubożałego i narażonego na prześladowania pokolenia dorastającego po upadku powstania pod rządami silnych kobiet, które często musiały zapewnić byt rodzinie, bo ojcowie i synowie zginęli w walce albo zostali zesłani na Syberię. Tym samotnym kobietom nie brakowało idealizmu, ale musiały go podporządkować zmysłowi praktycznej gospodarności. Pozytywistyczne uznanie dla pracy było bliskie pierwszym polskim emancypantkom, między innymi pisarce Elizie Orzeszkowej, która w młodości pracowała w powstańczych legionikach pomocniczych. Marta, jej powieść o feministycznym wydźwięku, wydana w 1873 roku, wywołała poruszenie w Niemczech i w Rosji. Kobiety, głosiła Orzeszkowa, muszą nauczyć się same dbać o siebie; mężowie nie mogą być dla nich jedynym sensem życia. Kozłowska, już jako Mateczka, uczyła mariawitki samodzielności. Wola boska i chęć do pracy muszą iść w parze. Wyjątkowe zdolności organizacyjne Feliksy ukształtowały się pod wpływem idei dominujących w pokoleniu dorastającym po upadku powstania. Na fotografii, zrobionej gdy miała dwadzieścia jeden lat, Feliksa wygląda na kobietę energiczną i atrakcyjną, z ładną figurą, ściśnięta w talii modnym w tamtych czasach szerokim paskiem. Usta ma pełne, jakby nie bała się wypowiadać własnego zdania, ale jednocześnie wrażliwe, jak u osieroconego dziecka. Oczy patrzą w dal, jakby w przyszłość.

Od dnia pierwszej komunii, przyjętej w wieku dziesięciu lat, Feliksa Kozłowska oddała swoje życie Chrystusowi – postanowiła pracować dla Niego, nie dla siebie, i nigdy nie wyjść za mąż[5]. Zanim skończyła dwadzieścia pięć lat, jej wygląd bardzo się zmienił – w jej prawym oku zgasło światło, jak to określiła, by mogła lepiej wejrzeć w dusze ludzkie tylko jednym okiem. Od tej pory fotografie, zwłaszcza z czasów, kiedy przewodniczyła swojemu Kościołowi, nie pokazują jej en face. Eksponują lewy półprofil, zapewne z delikatności, przez co rysy wydają się ściągnięte, a twarz zamknięta i wycofana. Wiele razy słyszałem od najstarszych mariawickich zakonnic, pamiętających duchową przewodniczkę, o przenikliwości oka Mateczki. Jedna z nich wspominała: jej oko wiedziało, co powiem, zanim zdążyłam cokolwiek wypowiedzieć.

Niezależnie od tego, czy częściowa ślepota była dla Feliksy doświadczeniem kolejnej straty, czy może dostąpieniem nowej świadomości, skutek dla młodej dziewczyny był taki sam – utwierdziła się w postanowieniu, by nie szukać sukcesów w świecie. A jednocześnie miała w sobie wielką determinację i odniosłaby sukces na każdej wybranej drodze życia.

[...]

Przypisy
[1]Rok pobytu w klasztorze mariawickim. Wynurzenia Pani Janiny Zygmuntowej Tołpyhowej, „Mazowsze Płockie i Kujawy” 1926, nr 6–7.
[2] Scenę tę opisałem w powieści Sznur z węzłami. [Zob.: J. Pietrkiewicz, Sznur z węzłami, przekł. M. Glińska, Warszawa 2005. Ten i kolejne przypisy pochodzące od redakcji lub tłumaczki, dla odróżnienia od przypisów autora, będą oznaczone ujętymi w nawias kwadratowy skrótami (red.) (przyp. tłum.) po treści przypisu. Podane przez redakcję odnośniki bibliograficzne także wyodrębniono nawiasem kwadratowym].
[3] Według danych z 2019 roku Kościół Starokatolicki Mariawitów w RP liczył 22 691 wyznawców, natomiast Kościół Katolicki Mariawitów w RP w 2020 roku liczył 1831 wiernych (Rocznik Statystyczny Rzeczypospolitej Polskiej, GUS, Warszawa 2021, s. 119) [red.].
[4] Posiadłość, oddalona o 22 kilometry od Płocka, została zakupiona w 1910 roku i częściowo przekazana na własność wyznającym mariawityzm okolicznym chłopom. Dzięki temu wspólnota funkcjonowała w przyjaznym otoczeniu.
[5] Tak, według relacji Filipa Feldmana, miała powiedzieć mariawickim biskupom. Zob. F. Feldman, Życiorys Założycielki Mariawityzmu Marii Franciszki Kozłowskiej, „Mariawita. Pismo Starokatolickiego Kościoła Mariawitów” 1962, nr 3, s. 2.