Trolle Putina - Aro Jessikka - ebook + audiobook + książka

Trolle Putina ebook i audiobook

Aro Jessikka

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzymające w napięciu reporterskie śledztwo o współczesnych metodach prowadzenia wojny informacyjnej
Szpiegostwo, farmy trolli, fake newsy, cyberprzestępczość, groźby śmierci i kampanie nienawiści przeprowadzane przez najwybitniejszych specjalistów od PR-u.
To nie scenariusz współczesnego filmu sensacyjnego – to internetowa wojna wypowiedziana przez Rosję cywilom.
Dla Kremla każda krytyczna opinia to głos wroga. Tutaj nie przebiera się w środkach ani nie zwraca uwagi na granice prawa, gdy chce się uciszyć oponentów. Rosja Putina bez skrupułów eliminuje przeciwników, uderzając w prywatne osoby za pomocą zorganizowanych akcji i urządzając nagonki w Polsce, Finlandii i wielu innych krajach.
Czy poseł Mateusz Piskorski naprawdę był rosyjskim szpiegiem?
Jak daleko Kreml posuwa się w swoich politycznych prowokacjach?
Czy możemy wierzyć informacjom zamieszczanym w sieci?
Dokładnie udokumentowane historie zamieszczone w tej książce sprawią, że na wirtualny świat już nigdy nie spojrzysz tak samo.
Zastanów się dwa razy, zanim wykonasz kolejny ruch w sieci. Być może po drugiej stronie ekranu czają się rosyjskie trolle.
Literatura faktu, którą czyta się jak powieść szpiegowską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 519

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 20 min

Lektor: Paulina Raczyło

Oceny
4,1 (116 ocen)
53
31
26
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamilaOt

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania, pokazuje wpływ internetu na społeczeństwo
10
maber

Dobrze spędzony czas

Tym bardziej przerażające, że prawdziwe.
10
tlumaczjoanna

Nie oderwiesz się od lektury

książka otwierająca oczy na współczesny świat mediów. a po wybuchu wojny na Ukrainie uświadamiająca jak łatwo Rosjanie wywierali wpływ na ludzi zachodu i jak do dziś to robią. lektorka świetna!
10
ROSENBLAETTER

Całkiem niezła

Ta książka to dowód, że nie każdy dziennikarz powienien wydawać książki. Ważny temat podany w skrajnie nudnej formie, zasadniczo ograniczającej się do sformułowań 'mowa nienawiści skierowana przeciwko mnie', 'etyka finlandzkich dziennikarzy', "x artykułow agresywnie atakujących moją osobę", "mimo wyroku strona nadal działa" na okrągło. Do tego ogromne skupienie na niezbyt interesującym szerszą rzeszę czytelników środowisku fińskich mediów. Nie tędy droga.
10
Jarek_Smulski

Dobrze spędzony czas

Książka napisana jeszcze przed wojną w Ukrainie, przez to staje się jeszcze bardziej aktualna. Pokazuje także niestety niemoc systemów demokratycznych, które nie są w stanie w sposób efektywny chronić dziennikarki, przez lata szykanowanej i prześladowanej przez opłacanych przez Kreml pseudodziennikarzy. Dochodzenia Jessikki Aro rzucają też światło na udział Moskwy w kształtowaniu opinii wyborców podczas wyborów prezydenckich w USA, które doprowadziły do wyboru Donalda Trump, jak również na próby manipulowania mediami przez administrację tego prezydenta. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich chcących lepiej zrozumieć mechanizmy kształtowania poglądów i sceny politycznej przez media społecznościowe i tradycyjne. Ale jest to ciężka pozycja, ilość nagromadzonego "hejtu" skierowanego do jednej osoby przeraża i przytłacza.
10

Popularność




Tę książkę dedykuję silnym kobietom z mojej rodziny.

Mojej babci Mannuce, która jako mała lotta[1] obserwowała niebo przez lornetkę i broniła Finlandii.

Mojej babci Hilji, która uciekła z Karelii, zanim zajął ją okupant, i nie pozwoliła na zawładnięcie własnym umysłem.

Mojej mamie Hilce, która jest tak pełna miłości.

Mojej siostrze Pipsie, która jest „Supreme Being”.

Moim ciociom Kaisu i Ritu, które pokazały, jak korzystać z fińskiej wolności słowa.

JA

Uciekłam z ojczystej Finlandii pod koniec lutego 2017 roku. Tuż przed wyjazdem wygłosiłam w Komendzie Głównej Policji w Helsinkach wykład dla kierownictwa o rosyjskiej propagandzie i zagrożeniach związanych z fake newsami.

W szkole uczono, że Finlandia jest jednym z najbezpieczniejszych i najstabilniejszych krajów świata. A jednak mnie, zwyczajnej dziennikarce państwowego nadawcy radiowo-telewizyjnego Yle, odebrano prawo do nietykalności osobistej z powodu uprawianego przeze mnie zawodu.

Kiedy wyjeżdżałam, mijało dwa i pół roku, odkąd zaczęły się pogróżki i profesjonalne mieszanie mnie z błotem. Internetowe fake newsy tak wyprały mózgi moim starym znajomym, że się ode mnie odwrócili.

Niepodpisani z nazwiska autorzy artykułów w sieci przypięli mi łatkę przestępczyni, oszustki i osoby chorej psychicznie. Obcy ludzie sugerowali mi, żebym się zabiła. Ktoś uważał, że powinnam się powiesić, według kogoś innego bardziej pasowałoby do mnie „rosyjskie samobójstwo” – wepchnięto by mnie pod metro, ale całe zdarzenie zostałoby „upozorowane na mój świadomy czyn”. Jeszcze inny człowiek miał nadzieję, że „ktoś właduje dziwce kulkę w czoło, w rosyjskim stylu”. Gdy włączałam komputer lub sprawdzałam telefon, zalewała mnie powódź fantazji na temat mojej śmierci.

W psychicznym znęcaniu się nade mną maczali palce specjaliści od propagandy z Kremla. Bałam się, że w każdej chwili przemoc może przenieść się z internetu do świata rzeczywistego.

***

Stałam się ofiarą nienawistnych ataków z jednego powodu: jestem dziennikarką i interesuje mnie, jak działa propaganda rozsiewana przez Kreml w fińskich mediach społecznościowych.

Kiedy we wrześniu 2014 roku zaczynałam głośne później na świecie śledztwo dziennikarskie na temat rosyjskich trolli, miałam 33 lata. Wiodłam spokojne życie i marzyłam o założeniu rodziny. Nie posiadałam wrogów, nie interesowali się mną ani kryminaliści, ani członkowie ekstremistycznych organizacji.

Jako dziennikarka specjalizowałam się w tematyce byłego Związku Radzieckiego, propagandzie i ruchach radykalnych. Wcześniej mieszkałam w Rosji i przez cały okres sprawowania prezydentury przez Władimira Putina obserwowałam formy nacisku na dziennikarzy, odnotowywałam przypadki pobić i zabójstw. Ci z moich rosyjskich kolegów po fachu, którzy z narażeniem życia badali nadużycia władzy, byli dla mnie wzorami. Pisałam również o prowadzonym przez dżihadystów w mediach społecznościowych werbunku do ich oddziałów oraz o przestępczości zorganizowanej.

Ale dopiero artykuł dla Yle, mojego pracodawcy, o skutkach nowych metod prowadzenia przez Kreml wojny informacyjnej poza granicami Rosji pociągnął za sobą reakcję, którą specjaliści od bezpieczeństwa określili jako niespotykaną.

Chciano mnie tak pognębić psychicznie, żebym dla własnego dobra skończyła z badaniem rosyjskich operacji, nie wspominając o donoszeniu o nich opinii publicznej.

W pracy przyzwyczaiłam się do drastycznych i brutalnych treści, bo przecież informowałam o wojnach, klęskach naturalnych, katastrofach samolotów i łamaniu praw człowieka. Ale nic podczas mojej drogi zawodowej nie przygotowało mnie na sytuację, w której musiałabym oglądać tysiące dotyczących mnie samej, samoistnie rozprzestrzeniających się i nieraz noszących znamiona przestępstwa postów, artykułów, obrazków, prześmiewczych memów, piosenek i filmików.

Zanim wyjechałam z Finlandii, zrobiłam wszystko, żeby zatrzymać hejt albo przynajmniej ograniczyć jego paraliżujący wpływ na mnie i na moją pracę. Zgłaszałam Facebookowi, Twitterowi i YouTube’owi dziesiątki fałszywych użytkowników, którzy łamali regulaminy serwisów groźbami i wyzwiskami pod moim adresem.

„Nie naruszają zasad naszej społeczności”, odpowiadali internetowi giganci, chociaż było oczywiste, że łamano zarówno regulaminy sieci, jak i prawo Finlandii. Media społecznościowe usłużnie zaoferowały swoje usługi jako platformę państwowej propagandy.

Wielokrotnie prosiłam fińskie organy bezpieczeństwa o pomoc i podjęcie stosownych działań. Sfrustrowana szlochałam przed policjantami, którzy mówili, że prawo krajowe nie daje narzędzi prewencji ani nie pozwala na szybką interwencję. Jedyny sposób to składać zawiadomienia o przestępstwie, lecz zanim zapadnie prawomocny wyrok, miną lata. Spodziewałam się, że nawet wymierzenie kary nie gwarantuje końca serii przestępstw.

I niestety miałam rację.

Kiedy dochodzenie ruszyło, pojawiły się prześmiewcze teksty na temat śledczych oraz wyciekły tajne dokumenty policyjne. Gdy pomimo tego sprawa była nadal badana, w sieci zaczęto mnie obwiniać o wyciągnięcie jej na światło dzienne i podżegano wściekłych ludzi do internetowego ataku na mnie.

Hejterzy umiejętnie wykorzystywali luki w fińskim prawie i niegotowość władzy sądowniczej do stawienia czoła zorganizowanemu rozpowszechnianiu fałszywych informacji. Jako zewnętrzna specjalistka powołana przez parlamentarny Komitet Zarządzający zaproponowałam zaktualizowanie prawa, dzięki czemu wzmocniłby się potencjał obronny społeczeństwa w wojnie informacyjnej przeciwko Rosji. W konsekwencji znów ośmieszano mnie w internecie.

Ponieważ ani ja nie byłam w stanie przerwać tej nagonki, ani nie mogły zrobić tego odpowiednie służby, spróbowałam uśmierzyć jej objawy. Zabezpieczyłam dom przed włamaniem. Zastrzegłam swoje dane osobowe w administracji państwowej oraz wykupiłam ich ochronę w banku, żeby nikt nie mógł popełnić przestępstwa, posługując się moimi personaliami. Z prawnego punktu widzenia odpowiedzialność za moją sytuację spoczywała na zatrudniającym mnie Yle i na policji. Obowiązkiem pracodawcy jest ochrona pracownika, zadaniem służb zaś tropienie przestępstw.

Ufałam im. Wierzyłam, że w swoim czasie sprawcy przestępstw trafią przed sąd oraz uda się przynajmniej zminimalizować wpływ nagonki na moje samopoczucie i warunki pracy. Muszę jedynie przeczekać w bezpiecznym miejscu.

Lecz czas mijał. Nic nie powstrzymywało działań przypominającego mafię, żądnego zemsty internetowego gangu, którego misją było zniszczenie mojej wiarygodności, pozycji zawodowej i całego życia. Alarm i zamki bezpieczeństwa nie chroniły mnie przed internetową pseudoinicjatywą społeczną mającą mnie ośmieszyć, do której zagoniono tysiące ludzi.

Pozostały mi dwie możliwości.

Mogłam dalej badać rosyjską wojnę informacyjną i zapoznawać z nią ludzi. Jednocześnie byłabym cały czas wystawiona na prześladowania i inne przestępstwa.

Możliwość numer dwa zakładała, że porzucam temat i wycofuję się z życia publicznego. Najprawdopodobniej pozostawiono by mnie w spokoju.

Wiedziałam, że architekci linczu manipulowali mną tak, żebym wybrała drugą opcję. Z szacunku dla najdroższego mi fachu dziennikarskiego oraz mojej ojczyzny wybrałam pierwszą.

Jeśli pod wpływem nacisku porzuciłabym ten temat, złamałabym zasady etyki dziennikarskiej, zgodnie z którymi należy zwalczać wszelkie zewnętrzne wpływy. Dziennikarskiej władzy nie wolno po prostu przekazać komuś spoza redakcji.

Uginając się pod presją, złamałabym również obietnicę daną odbiorcom: zadaniem mediów jest przekazywanie informacji czytelnikom, słuchaczom i widzom. Jeśli z powodu lęku, który we mnie wzbudzono, porzuciłabym badanie działalności kremlowskich trolli i fake newsów, odebrałabym ludziom prawo do pozyskiwania informacji, a więc część wolności słowa. Prawo do zdobywania oraz przekazywania informacji i opinii jest uniwersalne i przysługuje każdemu człowiekowi.

Dowiodłam już, że rosyjska dezinformacja w mediach społecznościowych zagraża dialogowi obywatelskiemu i bezpieczeństwu w wielu różnych krajach. Ostrzegałam opinię publiczną przed Kremlem, który dążył do wykreowania przyjaznego sobie klimatu w krajach zachodnich.

Po moich przestrogach rosyjskie trolle zaatakowały wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku, przyspieszyły wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej w 2016 roku, lobbowały na rzecz niepodległości Katalonii w 2017 roku i podżegały do zamieszek podczas protestów żółtych kamizelek we Francji w latach 2018–2019.

Moje teksty były szeroko cytowane. Uczniowie, dyplomaci oraz specjaliści od ochrony danych osobowych i bezpieczeństwa bardzo je cenili. Zapraszano mnie w różne części świata i zlecano przeprowadzanie szkoleń. Udzielałam wywiadów i pomagałam dziennikarzom śledzić propagandystów w ich krajach.

Ale gdy szłam ulicą w Finlandii, musiałam zerkać za siebie. Badania nad ruchami radykalnymi pokazały, że nienawistne teksty pociągają za sobą czyny powodowane nienawiścią. W dotyczącym ruchów ekstremistycznych sprawozdaniu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z roku 2015 stwierdzano, że szerzące się w mediach społecznościowych mowa nienawiści i podżeganie do przemocy mogą zachęcić do użycia siły zwłaszcza psychicznie niestabilne osoby. Bałam się, że jakiś wrażliwszy odbiorca fake newsów zostanie podburzony do tego stopnia, że mnie zaatakuje.

Policjanci przygotowali raport oceniający stopień grożącego mi niebezpieczeństwa i doszli do tego samego wniosku: w Finlandii mogłabym paść ofiarą impulsywnego użycia siły, jeśli znalazłabym się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.

Jedynie za granicą, jako anonimowa osoba, czułam się bezpiecznie. Finlandia wciąż była jednym z najbezpieczniejszych państw świata. Ale nie dla mnie.

I ponieważ nadal chciałam pracować jako dziennikarka, pisać tę książkę, dzielić się wiadomościami i uświadamiać innych – a oprócz tego prowadzić zwyczajne, nudne życie oraz spełnić największe marzenie o ciąży i urodzeniu dziecka – musiałam wyjechać.

Rozdałam swoje rzeczy, spakowałam się, zdemontowałam system antywłamaniowy, wynajęłam mieszkanie i zarezerwowałam bilet lotniczy w jedną stronę.

W dniu mojego wyjazdu w lutym 2017 roku, po tym, jak skończyłam prezentację w sali zebrań Komendy Głównej Policji, powiedziałam, że wyjeżdżam z Finlandii, żeby zaznać normalnego życia. Komendant główny Seppo Kolehmainen uścisnął mi dłoń i życzył bezpiecznej podróży.

Dwie godziny później odprawiłam się na lot. Nie wiedziałam, czy w nowym kraju dostanę pozwolenie na pobyt i pracę oraz czy wystarczy mi pieniędzy. Ale chciałam odzyskać wolność i byłam gotowa zapłacić za nią krocie.

Przez całą podróż nie mogłam opanować płaczu.

Dopiero potem uświadomiłam sobie, jak podstępna jest internetowa nagonka. Nie mogłam przed nią uciec, przekraczając geograficzne granice państw. Przestępstwa popełniano w internecie, który nie uznaje żadnych barier, więc przerażający i przygnębiający charakter nienawistnych czynów dosięgnął też mojego nowego domu.

Nie odzyskałam wolności nawet po zmianie kraju. Ale za granicą mogłam czuć się bezpieczna fizycznie i dalej pracować zgodnie ze swoim powołaniem.

Wiejski zabijaka

Zanim międzynarodowa armia trolli Putina obrała mnie za cel, wiodłam uporządkowane życie.

Poświęciłam się pracy dziennikarskiej i pisywałam teksty o sprawach zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Uczestniczyłam w tworzeniu Yle Kioski – nowego projektu w mediach społecznościowych, dzięki któremu zamierzaliśmy dotrzeć do osób nieinteresujących się wiadomościami dostarczanymi przez Yle w tradycyjnej formie.

Jako dziennikarka chciałam informować Finów o ważnych sprawach. Przedstawiciele mojej branży są w Finlandii na uprzywilejowanej pozycji. Rozpieszczano mnie swobodą, o której większość dziennikarzy na świecie może jedynie pomarzyć.

Prawo karne i prawo pracy Finlandii, surowy kodeks etyczny zawodu dziennikarza i samoregulacja mediów tworzyły środowisko, w którym publikowanie artykułów było bezpieczne.

Tak przynajmniej myślałam.

Pod koniec 2013 roku śledziłam i relacjonowałam protesty Ukraińców przeciwko skorumpowanemu prezydentowi Wiktorowi Janukowyczowi. Gdy tak zwani prorosyjscy separatyści wiosną 2014 roku pojawili się na Ukrainie i zaczęli przejmować budynki organów państwowych oraz stacji telewizyjnych, przekazywanie sprawdzonych wiadomości stało się trudne również dla mnie, profesjonalistki w tej dziedzinie.

Obraz sytuacji był zaciemniany przez rosyjskie media i różne dziwne strony internetowe, które wysuwały pod adresem Ukrainy oskarżenia o agresywną postawę oraz kolportowały informacje o rzekomo trwającej tam wojnie domowej.

W trakcie kariery zawodowej pisałam już o innym konflikcie zniekształcanym przez propagandę – o wojnie rosyjsko-gruzińskiej z roku 2008. Ale w wypadku Ukrainy w roku 2014 liczba pleniących się w mediach społecznościowych kampanii dezinformacyjnych o światowym zasięgu była ogromna.

Zawsze interesowały mnie inne niż militarne sposoby nacisku, wojny psychologiczne i wymierzona w cywilów manipulacja.

Trzecia Rzesza i Związek Radziecki zademonstrowały światu, jak szybko polityczni przywódcy potrafią ujarzmić świadomość ludzi i zrobić z nich lojalne sługi reżimu. Żeby pozostać przy władzy i osiągnąć swoje cele, dyktator w praktyce musiał tylko przejąć wolne media i zrobić z nich tubę propagandową – stopniowo lub siłą.

W historii jednym z najskuteczniejszych sposobów uprawiania propagandy wojennej jest dehumanizacja wroga, ukazywanie go jako potwora. Skoro wróg został zdemonizowany, wojna przeciwko niemu jest usprawiedliwiona, a żołnierze są zmotywowani do walki w imię bezsprzecznie słusznej sprawy.

Badania mózgu pokazują, dlaczego dehumanizacja jest skuteczna: umysł człowieka ma tendencję do segregowania i dyskryminowania. Rasistowski język i nienawistne ukazywanie na przykład Żydów, muzułmanów czy Ukraińców malują przemawiające do umysłu obrazy i podjudzają do prześladowań.

Badanie mózgu rezonansem magnetycznym dowodzi, że ludzie zazwyczaj obojętnie reagują na zdjęcia osób, które charakteryzuje się jako narkomanów, bezdomnych lub przesiedleńców. Naukowcy zajmujący się dehumanizacją twierdzą, że powszechne jest odczłowieczanie nawet całych grup.

W badaniu udowodniono również, że im bardziej propaganda dehumanizuje konkretną grupę, tym prawdopodobniejsza jest akceptacja nienawistnej polityki wobec konkretnej zbiorowości lub zbrojnego konfliktu z nią toczonego. Odczłowieczanie prowadzi także do odmawiania pomocy przedstawicielom danej grupy lub nawet do popierania wymierzonych w nią prześladowań.

Ponieważ w historii demonizowanie prowadziło do ludobójstw oraz zbrodni przeciwko ludzkości, w krajach zachodnich nawoływanie do nienawiści jest prawnie zabronione.

W roku 2014 rosyjskie media państwowe długo i konsekwentnie prezentowały Ukrainę jako kraj, którym rządzą źli, znani z historii wrogowie: faszyści i naziści. Media agitowały, że trzeba wyzwolić mieszkańców Ukrainy spod ich strasznych rządów. Wielu rosyjskich żołnierzy, którzy zaciągnęli się do armii, żeby uwolnić Ukrainę od faszystowskiej tyranii, rozczarowało się na miejscu – nigdzie nie było widać faszystów.

Gdy badałam rozsiewane w internecie teorie spiskowe na temat Ukrainy, zaciekawiła mnie rosyjska wojna informacyjna skierowana przeciwko wspólnocie państw zachodnich.

Jesienią 2014 roku przeprowadziłam wywiad z Andriejem Iłłarionowem. Niegdyś był on bliskim doradcą prezydenta Putina, a na konferencji w Tallinnie wystąpił z wiele wyjaśniającą mową o wojnie informacyjnej Kremla. Iłłarionow w 2005 roku uznał, że Rosja przestała być krajem demokratycznym, przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych i zajął pracą naukową.

Niegdysiejszy bliski współpracownik Władimira Putina przez rok udzielał wywiadów, które informowały Zachód o rosyjskiej aktywności na Ukrainie. Iłłarionow ujawnił na przykład, że Rosja zaczęła planować operację z ponaddziesięcioletnim wyprzedzeniem. W Tallinnie opisywał, jak Rosjanie uczą się prowadzenia wojny informacyjno-psychologicznej w szkołach i na uniwersytetach oraz jak szkoli się do tego urzędników. Opowiadał, że rosyjskie media nie są niezależne i stanowią część machiny propagandowej realizującej interesy Kremla.

„W okresie rewolucji cyfrowej internetowa propaganda jest łatwa i skuteczna, a ponadto w mgnieniu oka przekracza granice państw”, podkreślił.

Zapytałam Iłłarionowa, dlaczego władze jego kraju prowadzą wojnę informacyjną. Przyczyn drugorzędnych było sporo: Kreml chciał wyjaśnić Rosjanom i zagranicy, dlaczego walczy na Ukrainie. Ponadto Rosja pragnęła pokazać, kto tu jest szefem.

Ale był też inny powód.

„Dla Kremla najważniejsze jest poczucie, że może prowadzić wojnę informacyjną. Tak jak wiejski zabijaka Rosja chce pokazać światu, że może robić to, co tylko jej się spodoba”, powiedział mi w przeprowadzonym dla Yle wywiadzie.

Nowoczesna broń masowego rażenia

Rosyjscy decydenci otworzyli nowy front wojny informacyjnej. Celem byli cywile w Rosji i za granicą.

W Petersburgu, niespełna 400 kilometrów od Helsinek, produkowano fałsz i przekłamania dla mediów społecznościowych. Tak zwana fabryka trolli została zdemaskowana, ponieważ odważni rosyjscy dziennikarze przeniknęli do niej i upublicznili wszystkie zdobyte informacje.

Trolle otrzymywały miesięczne wynagrodzenie za to, że w mediach społecznościowych udawały prawdziwe osoby o wyrobionych poglądach, prowadziły fałszywe profile, uaktualniały je i zapełniały internet pochwałami prezydenta Władimira Putina oraz krytyką rosyjskiej opozycji i Stanów Zjednoczonych.

Zhakowane i opublikowane zostały niektóre maile pracowników i kierowników fabryki trolli. Według dokumentu strategicznego, do którego dotarł internetowy serwis informacyjny BuzzFeed, celem fabryki była „zmiana proporcji komentarzy antyrosyjskich do prorosyjskich”. W praktyce opłaceni zwolennicy Putina mieli za zadanie zmanipulować dowolnie wybranego internetowego rozmówcę.

W Finlandii trolle działały już w najlepsze. Latem przeprowadziłam wywiad na temat wojny hybrydowej ze specjalistą do spraw cyberbezpieczeństwa, profesorem Jarnem Limnéllem z Uniwersytetu im. Alvara Aalta w Helsinkach. Limnéll powiedział, że rosyjskojęzyczne trolle komentowały jego wpisy na Twitterze.

W tym samym czasie ówczesny minister obrony Finlandii Carl Haglund poruszył publicznie temat rosyjskich nacisków w internecie i oznajmił, że jego konta na Facebooku i Twitterze były zalewane setkami mętnych wiadomości, zawsze gdy publikował coś o Ukrainie. Wtedy zrozumiałam, że z Rosji prowadzi się już kampanię przynajmniej przeciwko postaciom mającym wpływ na fińską opinię publiczną.

Niepokoiło mnie potencjalne zagrożenie, które armia fałszywych zwolenników Putina może stanowić dla użytkowników internetu. Wielu mogło w nieświadomości śledzić, udostępniać i czytać materiały, które pochodziły z fabryki trolli w Petersburgu lub podobnej instytucji gdzieś indziej.

Z mojej perspektywy doktryna wojskowa Kremla, realizowana za pomocą trolli i fake newsów, czyli „zabezpieczenie interesów Rosji w przestrzeni informacyjnej”, zagrażała podstawowemu prawu zwykłych ludzi: wolności słowa, w którym zawiera się prawo do odbierania informacji zgodnych z prawdą.

W Finlandii po rosyjsku mówi ponad 70 tysięcy ludzi i to oni moim zdaniem znajdowali się w największym niebezpieczeństwie. Ale kto wie, być może inni też byli manipulowani przez trolle. Chciałam zdobyć dokładne informacje o ich technikach.

Media społecznościowe są dla operacji wpływu niezwykle przyjazną przestrzenią. Badania pokazują, że ludzie nie traktują szczególnie krytycznie wytwarzanych przez nie szybkich bodźców. Wzorcowy materiał dla mediów społecznościowych prowokuje, wzbudza uczucia, uzależnia i z tego powodu jest idealny do wykorzystania w prowadzonych przez państwa wojnach psychologicznych.

Wiele spośród funkcji mediów społecznościowych znajduje zastosowanie również w międzynarodowych kampaniach propagandowych. Dowolny użytkownik, również osoba niepowiązana z Kremlem, może tanio stworzyć własną sieć botów lub założyć farmę prywatnych fałszywych kont na Facebooku i Twitterze.

W rękach rosyjskich specjalistów od technologii politycznych Facebook oraz Twitter są jak broń masowego rażenia.

Czym prędzej trzeba było zacząć badania tego nowego zjawiska.

Chciałam wyjaśniać sprawę we współpracy z Finami korzystającymi z internetu. Zdecydowałam się na w pełni tradycyjną metodę pracy dziennikarskiej: zadawałam pytania.

W apelu do czytelników opisałam krótko działania rosyjskich trolli, a także poprosiłam zwykłych ludzi o podzielenie się ze mną wiedzą i własnymi doświadczeniami z anonimami oraz fałszywymi kontami, które rozsiewają agresywną rosyjską propagandę.

Interesował mnie zwłaszcza wpływ trolli na zwykłych ludzi i skuteczność akcji propagandystów, zwróciłam się więc z prośbą do internautów, aby opowiedzieli mi, jak reagowali na takie profile.

Ponieważ część komentatorów wydarzeń w Finlandii, polityków starej gwardii i osób kształtujących opinię publiczną nadal żyła w epoce finlandyzacji i autocenzury oraz miała potrzebę zadowalania Rosji, podejrzewałam, że moja akcja wzbudzi krytykę.

Nastawiłam się na odzew ze strony ekstremistów, komunistów, zwolenników teorii spiskowych i fanów Putina, po czym we wrześniu 2014 roku opublikowałam swój apel do czytelników.

Nie byłam jednak gotowa na to, że gdy mój artykuł trafi przed oczy rosyjskich agentów wpływu, skończy się dla mnie życie takie, jakie znałam do tamtej pory.

Wspólny sekret

Po publikacji artykułu czas pracy i czas wolny zaczęły mi upływać na śledzeniu operacji wymierzonych we mnie i w mój projekt.

Moje kanały komunikacji zatkały się. Otrzymywałam z Rosji, Kazachstanu i innych zakątków świata, w których mówi się po rosyjsku, wielojęzyczne wiadomości, w których mnie wyzywano, obwiniano o przestępstwa i życzono pozbawienia wolności. Ktoś wykonał połączenie z ukraińskiego numeru telefonu, podczas którego usłyszałam tylko wystrzał z broni. Nigdy nie przeżyłam czegoś podobnego, nie doświadczył tego też nikt inny w Finlandii.

Czwartego dnia po publikacji mojego tekstu zaalarmowałam przełożonego. Uznał, że powinniśmy się skontaktować z działem bezpieczeństwa Yle.

Zauważyłam, że hejt był skutkiem poważniejszego zjawiska. Głosiciel propagandy Rosji poza jej granicami, obywatel Finlandii nazwiskiem Johan Bäckman, szerzył kłamstwa na mój temat na rosyjskich stronach zawierających fake newsy.

Bäckman pracuje w Moskwie, w Rosyjskim Instytucie Studiów Strategicznych (RISI) – centrum badawczym będącym częścią administracji Putina. Instytut informuje, że dostarcza opinie i ekspertyzy rosyjskiemu prezydentowi, rządowi i parlamentowi.

Przełożeni Bäckmana to mianowani przez Putina oficerowie byłego KGB i obecnych rosyjskich służb wywiadowczych. W 2014 roku kierownikiem instytutu był generał porucznik Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej (SVR) Leonid Rieszetnikow.

W tym samym roku Bäckman, jako przedstawiciel RISI, zorganizował w Finlandii konferencję i udzielił nawet wywiadu fińskiemu dziennikowi „Aamulehti”.

Równocześnie na rosyjskich stronach internetowych łgał, że tworzę nielegalną bazę danych zwolenników Putina – autentycznych osób mieszkających w Finlandii – oraz dostarczam zebrane listy nazwisk Stanom Zjednoczonym i w ten sposób szykanuję tutejszych Rosjan.

Bäckman, pracownik biura do spraw PR-u putinowskich służb wywiadowczych, oskarżał mnie w praktyce o działalność przestępczą. W ten sposób pozwolił mi poznać sposób nacisku na krytyków władzy rodem z czasów ZSRR – publiczne nagonki.

Treść rosyjskich artykułów była niemalże identyczna, więc wyglądało na to, że Bäckman rozesłał mediom oświadczenie. Dziennikarze około 10 różnych serwisów internetowych najprawdopodobniej skopiowali je w całości lub we fragmentach na własne strony. Na potwierdzenie oczerniających mnie zarzutów nie przedstawiono żadnych dowodów.

Mimo że część rosyjskich artykułów nie została opatrzona nazwiskiem autora, szerokie grono czytelników uwierzyło w ich treść. A ponieważ teksty zawierały moje dane kontaktowe, napędzani przez kłamstwa wściekli ludzie zaczęli się do mnie dobijać i mnie nękać.

Życie pokazało mi, dlaczego internetowa dezinformacja nie jest jedynie abstrakcyjną przeszkodą pomiędzy rzeczywistymi wydarzeniami a stanem wiedzy otoczenia lub zagrożeniem dla wolności słowa, o którym mówi się w uroczystych przemówieniach. Przekonałam się na własnej skórze, jak wykorzystuje się fałszywe informacje, aby strategicznie i skutecznie zmobilizować ludzi do nienawistnych czynów.

Ale rosyjska nagonka to był dopiero początek.

Bäckman to szeroko znany manipulator i krzewiciel kłamstw Kremla. Umieszcza w sieci swoje zdjęcia z moskiewskimi decydentami i członkami Dumy. Ciągle udziela wywiadów dla państwowych środków masowego przekazu. Kanałowi propagandowemu Russia Today (RT) powiedział, że rosyjską dziennikarkę Annę Politkowską zabiły zachodnie media.

Pracodawcy sowicie wynagradzają Bäckmana. Krąży on po Rosji i okupowanym Krymie, żeby szkolić żołnierzy, urzędników i inne osoby „w metodach wojny hybrydowej Zachodu przeciwko Rosji”.

Bäckman i jego moskiewski pracodawca RISI są zdania, że kraj jest celem rusofobicznej wojny informacyjnej. Zachodni dziennikarze to rzekomo propagandziści NATO. Informacja skutecznie przeniknęła do powszechnej świadomości: według przeprowadzonej w roku 2014 przez Centrum Lewady ankiety ponad połowa Rosjan wierzy, że Rosja jest celem ataku informacyjnego Ukrainy, Stanów Zjednoczonych i krajów zachodnich. Oprócz tego 59 procent ankietowanych sądzi, że rosyjskie media państwowe nie prowadzą wojny informacyjnej przeciwko Ukrainie, i określa jako obiektywny przekazywany przez nie obraz konfliktu w tym kraju.

W 2014 roku Bäckman ogłosił się fińskim przedstawicielem ustanowionej przez Rosję na wschodniej Ukrainie nieuznawanej Donieckiej Republiki Ludowej. Udał się tam, celem dołączenia do rosyjskich wojsk, Fin Petri Viljakainen, który powiedział dziennikowi „Helsingin Sanomat”, że Bäckman sfinansował mu wizę i część kosztów podróży. Ukraińscy aktywiści zaliczają Bäckmana do grupy zwolenników terroryzmu, ponieważ w 2014 roku w ten sposób zaklasyfikowano w tym kraju rosyjskie działania wojskowe. W Finlandii przepisy dotyczące terroryzmu zaostrzono w 2018 roku. Przestępstwem jest podróż na terytorium jakiegokolwiek innego państwa, aby dopuszczać się tam aktów terroru. Nielegalna jest również pomoc innym w odbywaniu takich wypraw. Za tego rodzaju wsparcie można uznać na przykład kupno biletu albo zaplanowanie trasy przejazdu.

Bäckman organizuje także „wycieczki turystyczne” na obszary zajęte przez Rosję i swoje przygody publikuje na YouTubie. W jego podróżach propagandowych uczestniczyło już wielu Finów.

Estonia zakazała Bäckmanowi wjazdu na teren swojego państwa, zapewne dlatego, że w 2007 roku podburzał do zamieszek w związku z planami przesunięcia tallińskiego pomnika Armii Czerwonej, nazywanego Brązowym Żołnierzem. Również w Mołdawii policja usunęła Bäckmana z przestrzeni publicznej za prowokowanie niepokojów. W Moskwie zorganizował on protesty przeciwko Norwegii, którą nazwał krajem Breivika.

Bäckman działał długo również jako przedstawiciel rosyjskiej grupy Świat bez Nazizmu i utworzył jej fiński oddział o nazwie Finlandia bez Faszyzmu. Podający się za niezależną organizację pozarządową Świat bez Nazizmu manipuluje ludźmi, prezentując siebie jako twór skupiony na obronie praw człowieka, lecz służby bezpieczeństwa Estonii domniemają, że prawdziwym jego celem jest rozpowszechnianie rosyjskiej propagandy, w szczególności niszczenie reputacji konkretnych osób – a więc organizowanie nagonek. Bäckman powiedział publicznie, że otrzymuje pieniądze od organizacji z Rosji i że ma nadzieję na więcej.

Krótko mówiąc, jego aktywność można określić jako działanie lojalnego wobec Kremla agenta wpływu rosyjskiego wywiadu za granicą.

W Finlandii Bäckman pielęgnuje wizerunek wiejskiego głupka, którego „nie należy brać poważnie”. Jednocześnie składa dziesiątki zawiadomień o popełnieniu przestępstwa przez dziennikarzy i badaczy merytorycznie piszących i wypowiadających się o Rosji. Bäckman mówi, że pracownicy mediów są winni między innymi torturowania mieszkających w Finlandii Rosjan. Wyjaśnianie bezpodstawnych oskarżeń o przestępstwo wymaga dużo cennego czasu i energii, przez co w Finlandii Bäckmanowi udało się wytworzyć wokół siebie atmosferę strachu.

Niektóre fińskie redakcje od lat odrzucają tematy dotyczące Bäckmana, ponieważ nie chcą mu „pozwolić na obecność w mediach” – chociaż pozwalanie najróżniejszym zjawiskom „na obecność w mediach” jest najważniejszym zadaniem zachodniego dziennikarstwa. Wielu szefów redakcji uważa za wygodniejsze ignorowanie Bäckmana niż informowanie o nim i w konsekwencji marnowanie środków na jego prośby o sprostowanie, nieuzasadnione zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa i odpieranie potencjalnych nagonek.

Również władze unikają Bäckmana oraz mówienia na jego temat. Z tego powodu na porzuconej przez media i opinię publiczną ziemi niczyjej ma on od lat przyzwolenie na balansującą na granicy przestępstwa działalność wspierającą Putina, schadzki z fińskimi politykami oraz wspieranie skrajnych organizacji. Aktywność Bäckmana została zdemaskowana przez dziennik „Ilta-Sanomat” i jego cenioną dziennikarkę Arję Paananen, która specjalizuje się w sprawach Rosji. Z tego powodu także ona stała się celem prześladowań.

We wrześniu 2014 roku Bäckman upatrzył sobie mnie jako cel z czysto zawodowych pobudek: organizacje, które reprezentował, rozsiewały rosyjską propagandę, również w mediach społecznościowych, podczas gdy ja ją obnażałam. Mój plan zdemaskowania rosyjskich trolli zagrażał celom i sukcesowi jego pracodawcy.

Gdy tylko Bäckman zaczął, natychmiast do niego zadzwoniłam. Zapytałam, dlaczego rozsiewa kłamstwa na mój temat. Powiedział: „Taka jest polityka”. Kiedy poprosiłam, żeby doprecyzował, na czyją rzecz i na czyją szkodę to robi, rozłączył się i dalej prowadził swoje działania w internecie.

Przez półtora roku zwróciłam się do niego ponad 10 razy z prośbą, aby sprostował rozpowszechniane przez siebie fałszywe informacje na mój temat. Ile razy poprosiłam, tyle razy odmówił.

Zamiast tego bombardował mnie wiadomościami prywatnymi. Manipulował mną, obrażał mnie, czasem się do mnie przymilał, zapraszał mnie na swoje konferencje do Moskwy, Petersburga i na Krym oraz próbował wydobyć ze mnie informacje.

Bäckman obnosił się również z tym, że koordynuje rozpowszechnianie informacji o morderstwie pewnej Rosjanki w dzielnicy Laajasalo, i zachęcał mnie do śledzenia efektów jego pracy. Nie przyjęłam zaproszenia, ale przyglądałam się z boku, jak historia o odosobnionym przestępstwie we wschodnich Helsinkach zaczęła krążyć po rosyjskich mediach całkowicie zmieniona. Informowano w nich, tak jak podyktował Bäckman, że Koalicja Narodowa, partia ówczesnego premiera Finlandii, dopuściła się rusofobicznego morderstwa na tle politycznym[2].

Dla Bäckmana nie było świętości. Cynicznie wykorzystał śmierć osoby prywatnej jako paliwo dla propagandy przeciwko Finlandii. Upublicznił nazwisko kobiety na wielu platformach. Niewątpliwie rozkoszuje się wpływami, które posiada w rosyjskich środkach przekazu. Znaczące w kontekście ciągłej – i sporej – popularności Bäckmana w tamtejszych mediach jest to, że w erze Putina prawo do wypowiadania się zarezerwowane jest tylko dla zaufanych ludzi Kremla, do których grona Bäckman z pewnością należy.

W latach 2014–2016 próbował mnie złamać. Uparcie żądał ode mnie spotkania twarzą w twarz. Zachęcał mnie i dawał mi do zrozumienia, że moja sytuacja znacząco by się poprawiła, jeśli tylko wyraziłabym na to zgodę. Obiecał skończyć z pisaniem na mój temat w mediach społecznościowych, gdybym zdecydowała się z nim zobaczyć. Oprócz tego powiedział, że rozmowa będzie „naszym wspólnym sekretem”.

To, że chciał to zachować w tajemnicy, pokazało, że Bäckman jest wyjątkowo świadomy niestosowności swoich działań. Tym samym odsłonił się ze swoimi planem: dzięki zbliżeniu się do mnie chciał ingerować w moją pracę. Z jego wiadomości łatwo można było wywnioskować, że projekt poświęcony rosyjskim trollom to temat, który szczególnie go martwi i w który chciałby się wtrącić. Ogarniał mnie paraliż, gdy myślałam, które osoby publiczne w Finlandii jeszcze wabił i kogo sobie podporządkował.

Kłamanie w mediach publicznych, notoryczne i bez mrugnięcia okiem, pokazało, że Bäckman dobrze zna zagrywki psychologiczne. Jeśli spotkałabym się z nim, spróbowałby nakłonić mnie do współpracy lub zmanipulować tak, że moja kariera byłaby zagrożona.

Odrzucałam propozycje i przeważnie odpowiadałam na jego wiadomości milczeniem lub żądaniem sprostowania rozpowszechnianych przez niego fałszywych informacji. Żadne z jego kłamstw nie zostało jednak do tej pory zdementowane.

Kilka lat później siedziałam jako poszkodowana przed trójką sędziów w sądzie rejonowym w Helsinkach. Oskarżyciel określił proces jako precedensową sprawę dotyczącą nienawistnego traktowania.

Gdy moja adwokatka zapytała, jak zmieniło się moje życie, odkąd pojawił się w nim Johan Bäckman, wybuchłam płaczem.

DYPLOMATA – RENATAS JUŠKA

Trzy lata po tym, jak litewski dyplomata Renatas Juška stracił stanowisko ambasadora Litwy na Węgrzech, śledztwo policji w sprawie podsłuchu w jego telefonie zabrnęło w ślepą uliczkę.

Funkcjonariusze nie znaleźli odpowiedzi na nurtujące ich pytanie: kto nielegalnie podsłuchiwał rozmowy Juški i jego kolegów po fachu, nagrywał je, przerabiał i publikował na YouTubie?

Winnym nie był żaden „Zydrunas Gerintas”, pod którego nazwiskiem pliki umieszczono na YouTubie. Te personalia brzmią z litewska, ale w rzeczywistości taka osoba nie istnieje.

Policja uzbierała trochę danych technicznych na temat użytkownika odpowiedzialnego za udostępnienie nagrań. Zostały one opublikowane za pośrednictwem urządzenia mobilnego o nieznanym adresie IP. Litewscy funkcjonariusze wysłali YouTube’owi wiele pytań, ale serwis nie zamierzał współpracować – i nawet nie odpowiedział.

Śledczy przeanalizowali pliki. Na początku nagrania jednej z rozmów zidentyfikowano dźwięk, który policja zinterpretowała jako odgłos „włączania lub wyłączania urządzenia”.

Analiza techniczna potwierdziła przypuszczenia: nagrania zostały zmodyfikowane i zmontowane według nowej kolejności, więc nie były autentyczne. Innymi słowy, złożono je metodą „wytnij i wklej” z wielu telefonów Juški i kolegów.

Ale na YouTubie zaprezentowano je jako jedną rozmowę.

Nagrania zostały najwyraźniej przygotowane pod kątem zagranicznych odbiorców. Ktoś opatrzył je angielskimi tytułami o cynicznym wydźwięku oraz napisami, które również spreparowano.

Na nagraniach ambasador Juška przedstawiony jest jako osoba niedbała i niegrzeczna, a więc nieodpowiednia, by piastować tak odpowiedzialne stanowisko.

Jednocześnie na YouTubie pojawiły się nagrania innych podsłuchanych rozmów. W nich ambasador Litwy w Baku, stolicy Azerbejdżanu, rozmawiał z kolegami po fachu z Wilna.

Nagrania z YouTube’a rozpętały burzę w wielu różnych krajach i zniszczyły kariery podsłuchanych dyplomatów. Ich prywatność została pogwałcona, przestępstwo pociągnęło za sobą ofiary. Ale policja nigdy nie znalazła winnego, nikomu nie postawiono zarzutów ani nie wszczęto postępowania sądowego.

Nie był to pierwszy raz, gdy ambasador Renatas Juška został skompromitowany. Z poprzednich skandali udało mu się wyjść bez szwanku, ponieważ jego pracodawca, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy, niezachwianie go wspierał. Ale zmanipulowane nagrania, przez media nazwane błędnie „wyciekami”, co sugerowało ich autentyczność, to już było za wiele.

Po miesiącu publicznej presji i przesłuchań przed parlamentem przełożeni kazali się Jušce spakować, opuścić stanowisko w Budapeszcie i wrócić do domu.

W ciągu siedmiu lat Juška kilkakrotnie stał się obiektem pomówień, bynajmniej nie przypadkiem. Obierano go za cel, ponieważ zawsze walczył w obronie demokracji.

Popiół na zlewie

Broniący praw człowieka wizjoner Juška jest z wykształcenia historykiem. Błyskotliwą karierę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych rozpoczął już jako dwudziestotrzylatek, w 1995 roku, pięć lat po zakończeniu brutalnej okupacji sowieckiej i odzyskaniu przez Litwę niepodległości. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych specjalizował się przede wszystkim w sprawach Białorusi, która znajdowała się pod silnymi wpływami rosyjskimi nawet po upadku Związku Radzieckiego.

Jako młody dyplomata Juška pracował w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), a następnie jako doradca ambasadora Litwy w Mińsku. Wtedy po raz pierwszy zetknął się z przemocą psychiczną.

Tak jak rosyjski wywiad ma w zwyczaju, ktoś odwiedził dom Juški w stolicy Białorusi i zostawił popiół z papierosa na kuchennym zlewie. Nikt z rodziny nie palił.

„Uznałem, że to nieprzyjemne, ale zaakceptowałem jako część mojej pracy”, mówi Juška.

Na Białorusi był świadkiem niepokojącej politycznej transformacji kraju. Widział, jak sfałszowano wybory, żeby ulubieniec Kremla, rządzący autorytarnie od 1994 roku prezydent Aleksandr Łukaszenka, pozostał przy władzy.

Na początku pozycja Łukaszenki była zagwarantowana dzięki skorumpowanej administracji, odpowiedzialnej za przebieg wyborów i zapełnianie urn sfałszowanymi głosami. Potem konstytucję zmieniono tak, żeby mógł on sprawować stanowisko prezydenta przez nieograniczoną liczbę kadencji.

Wolne media zostały uciszone. Łukaszenka był pokazywany w telewizji codziennie i przedstawiał się jako jedyna postać, której kandydaturę na głowę państwa można rozważać poważnie. Regularnie krytykował Europę Zachodnią i Stany Zjednoczone. Już w 1999 roku zaczęli znikać białoruscy opozycjoniści i krytykujący reżim dziennikarze.

Inaczej niż teraz, jeszcze około 15 lat temu bezpośrednie i jawne popieranie polityków lub działaczy opozycyjnych krajów byłego ZSRR w kręgu dyplomatów reprezentujących kraje zachodnie nie było powszechne. Zachód często maskował swoje wsparcie, działając poprzez organizacje obywatelskie i fundacje.

Ale Litwa, dopiero co odrodzona demokracja w stylu zachodnim, w której społeczeństwie pamięć o radzieckim ucisku wciąż była żywa, wybrała inną linię: zaczęła bezpośrednio rozmawiać z obrońcami demokracji w krajach byłego ZSRR.

Po tym, jak Juška wrócił z Mińska do Wilna w roku 2003, jego praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych polegała właśnie na tym: na wspieraniu opozycjonistów. Utrzymywał kontakty z kruchą białoruską opozycją, organizacjami pozarządowymi i politykami oraz udzielał im pomocy. Urzędnicy innych działów w ministerstwie zajmowali się oficjalnymi kontaktami z białoruskim rządem.

Juška był na przykład autorem koncepcji (wprowadzonej w życie przez litewski rząd), by udzielić w Wilnie azylu Europejskiemu Uniwersytetowi Humanistycznemu. Była to jedyna działająca kiedykolwiek na Białorusi niezależna od państwa uczelnia wyższa. Łukaszenka zamknął ją w 2004 roku z przyczyn politycznych.

Wyjątkowy uniwersytet, który specjalizuje się w naukach humanistycznych i społecznych, działa w Wilnie do dziś. Wielu białoruskich studentów uzyskuje na nim dyplomy zgodne z europejskimi standardami.

„Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy było jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym, które nawiązało bezpośrednie kontakty z białoruską opozycją demokratyczną. To był śmiały ruch i wszyscy wiedzieliśmy, że może pociągnąć za sobą niemiłe konsekwencje”, mówi Juška.

Dla każdego, kto z bliska i na bieżąco przyglądał się rozwojowi sytuacji na Białorusi, było oczywiste, że z błogosławieństwem Moskwy Łukaszenka zbudował ostatnią wówczas dyktaturę Europy. On i Kreml działali jak sojusznicy i współpracowali na wszystkich polach. Białoruś oficjalnie rozpowszechniała przekazy Rosji oraz broniła własnych i rosyjskich racji na arenie międzynarodowej.

Ale duża część państw zachodnich nie traciła wiary w Rosję. Czekały cierpliwie, aż Władimir Putin wprowadzi kraj na drogę reform i demokracji. Zachód naprawdę chciał stworzyć układ korzystny zarówno dla siebie, jak i dla władz kontrolowanych przez byłego szpiega KGB i FSB.

We wczesnych latach sprawowania urzędu Putin poinformował Zachód o chęci współpracy. Rosja była strategicznym partnerem Unii Europejskiej i po zamachach terrorystycznych w Stanach Zjednoczonych w 2001 roku przysięgła walczyć przeciwko dżihadystom razem z grupą zachodnich państw.

Wtedy publiczne rozmowy na temat rosyjskich tajnych operacji wpływu oraz fake newsów przeciwko tym samym krajom, które Rosja publicznie i oficjalnie wspierała, były bardzo rzadkie. Gdyby ktoś wprost wyraził taką tezę, uznano by ją za teorię spiskową.

Ale Juška i jego koledzy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Litwy widzieli, w jakim kierunku zmierza Białoruś. Rosja traktowała ją jako laboratorium i poligon doświadczalny dla swoich służb wywiadowczych oraz „technologów politycznych”.

Jeśli plan zamknięcia Białorusi powiódłby się i odizolowano by ją od dopływu informacji z Zachodu oraz od jego świata wartości, jednocześnie uzależniając trwale ten kraj od Rosji, Kreml mógłby używać podobnych form nacisku nie tylko u siebie w kraju, ale również poza jego granicami.

Juška, trzydziestoparoletni wówczas dyplomata, martwił się o dobro mieszkańców sąsiedniego państwa. Niespełna 40 kilometrów od Wilna naruszane były prawa człowieka, a za nic miano wolności obywatelskie i demokrację. Kreml wtrącał się w wewnętrzne sprawy Białorusi na każdym polu. Białorusini znaleźli się w tarapatach i potrzebowali konkretnego wsparcia, zarówno gospodarczego, jak i politycznego.

Juška nawiązywał kontakty z aktywistami demokratycznymi kilku krajów, na przykład z ruchami oporu: gruzińską Khmarą, ukraińskim pierwszym Majdanem i serbską młodzieżówką Otpor. Podlegający mu dział pomagał Białorusinom dotrzeć do darczyńców, organizować zebrania oraz planować kampanie na rzecz praw człowieka i wartości europejskich.

Nowe wybory prezydenckie szykowano na rok 2006 roku i najprawdopodobniej władze nosiły się z zamiarem ich sfałszowania. Łukaszenkę typowano na zwycięzcę. Inni kandydaci w jego mediach byli zupełnie niewidoczni.

Dzięki otrzymanym od Ministerstwa Spraw Zagranicznych Litwy szerokim pełnomocnictwom Juška próbował wzmocnić kruchą opozycję, która chciała skierować Białoruś na drogę nowoczesnej zachodniej demokracji. Wymieniał pomysły z demokratycznymi kandydatami na prezydenta Aleksandrem Milinkiewiczem i Aleksandrem Kazulinem oraz ich sztabami wyborczymi. W Wilnie dochodziło do regularnych spotkań organizacji międzynarodowych zdelegalizowanych na Białorusi i ich zachodnich patronów.

Białorusinów zachęcano do korzystania z wolności słowa i wyrażania własnych opinii. Zanim doszło do wyborów w ich kraju, w Gruzji i na Ukrainie, prozachodnio nastawieni obywatele zorganizowali tak zwane kolorowe rewolucje – pokojowe, gromadzące tłumy protesty, podczas których głoszono postulaty zbliżenia się do Unii Europejskiej i Zachodu. Ludzie chcieli się odciąć od skorumpowanych reżimów, które tkwiły głęboko w kieszeni Rosji.

„Doradzaliśmy, wymyślaliśmy proeuropejskie slogany i inicjatywy, pracowaliśmy nad sposobami drukowania materiałów i kolportowania ich po całym kraju. Wkładaliśmy dużo trudu, aby głos Białorusinów został usłyszany w zagranicznych mediach”, mówi Juška.

Zwycięzca nadchodzących wyborów był znany już zawczasu. Administracja Łukaszenki sama zaprezentowała system głosowania przedterminowego, dzięki któremu łatwo było popełnić fałszerstwo wyborcze.

Jeśli białoruska opozycja chciała osiągnąć wymierne rezultaty, mogła jedynie wyjść na ulice, tak jak podczas kolorowych rewolucji. Demonstracje były jedynym sposobem na pokazanie, że w centrum Europy, na oczach wszystkich, przeprowadza się ustawione wybory.

„Wybory” zostały zorganizowane 19 marca 2006 roku.

Powołana przez Łukaszenkę marionetkowa komisja wyborcza orzekła, że frekwencja wyniosła 92,6 procent. Według oficjalnych informacji Łukaszenka wygrał z przygniatającą przewagą i w pierwszej turze otrzymał 82,6 procent głosów. Kandydat opozycji Aleksandr Milinkiewicz uzyskał drugi wynik z sześcioma procentami poparcia.

Opozycja natychmiast podważyła ten wynik. Według szacunków niezależnego instytutu badawczego Łukaszenka otrzymał w rzeczywistości tylko 40 procent głosów, co oznaczało, że konieczna byłaby jeszcze druga tura. Dla samowładnego ojca narodu, „Batki” Łukaszenki, byłby to najgorszy scenariusz „kolorowych rewolucji”.

Ku zaskoczeniu wielu i zgrozie reżimu obywatele zorganizowali masowe demonstracje. Mimo że u schyłku dnia wyborów panowała ujemna temperatura, na placu Październikowym w Mińsku zebrało się tysiące ludzi, głównie studentów. Wdrapywali się na dachy autobusów, przemawiali, zbudowali małe miasteczko namiotowe i skandowali: „Ojczyzna! Wolność! Precz z Łuką!”.

Demonstranci spędzili na placu Październikowym pięć nocy i dni. Dwór Łukaszenki nasłał KGB, żeby filmowało studentów. Gdy to nie pomogło, przeciwko protestującym wysłano agresywnych prowokatorów i zorganizowane grupy wściekłych babuszek, które pomawiały studentów o służbę dla Stanów Zjednoczonych.

Piątego dnia na plac ciężarówkami wjechały oddziały specjalne policji, oddzieliły dziennikarzy, wciągnęły demonstrantów do samochodów i zabrały ich do więzień. Banery, namioty, grille i garnki protestujących zostały porozjeżdżane i potraktowane jak śmieci.

Tak się skończyła białoruska „dżinsowa rewolucja”. Według pogłosek podczas jej trwania prezydent Łukaszenka pozostawał bezpieczny w bazie wojskowej w Grodnie.

Z powodu demonstracji litewski dyplomata Renatas Juška po raz pierwszy stał się celem kampanii nienawiści.

Pierwsze oskarżenia

Skutkiem demonstracji była konferencja prasowa zwołana przez KGB. Białoruski oddział służb bezpieczeństwa jest jedynym w krajach byłego ZSRR, który nie zadał sobie trudu reorganizacji albo zmiany wizerunku po upadku tego państwa.

W transmitowanych w telewizji wywiadach szef KGB Leonid Jerin twierdził, że Stany Zjednoczone i kraje sąsiednie przeprowadziły „ataki terrorystyczne” na Białorusi. Utrzymywał, że białoruskie służby bezpieczeństwa skutecznie je zablokowały, oraz publicznie wyliczył osoby, które rzekomo stały za zorganizowaniem spisku. Byli to: litewski dyplomata Renatas Juška, jego koledzy z Litwy oraz dwóch obywateli Stanów Zjednoczonych, pracujących w organizacjach finansowo wspierających działania na rzecz demokracji.

Jerin na konferencji prasowej pokazał nagranie wideo. W ten sposób chciał przekonać widzów, że zawiązywał się niebezpieczny antypaństwowy spisek. Na filmie przedstawiona została dziwna, najwyraźniej wymyślona, wypowiedź młodego Białorusina, w której ujawniał intrygę obcokrajowców. Według mężczyzny ich celem było zatrucie białoruskich zbiorników z wodą poprzez wrzucenie tam martwych szczurów.

Nazwisko Juški, „zwolennika metod terrorystycznych”, krążyło po mediach Łukaszenki, które bezkrytycznie cytowały oświadczenia przewodniczącego KGB. Według serwisów informacyjnych na Litwie Juška i drugi wymieniony przez Jerina litewski dyplomata „ingerowali w sprawę wyborów na Białorusi”.

To był jednak dopiero początek.

Mińsk wystosował wniosek do Interpolu, by Juškę wpisać na listę poszukiwanych międzynarodowym listem gończym. Litewskie służby bezpieczeństwa rozpatrzyły politycznie motywowane pismo, ale uznały żądanie za bezpodstawne i Juška nie został zatrzymany. Otrzymał jednak wytyczne, których przestrzega do dziś: nie wolno mu już więcej wyjechać do Rosji lub na Białoruś.

W kwietniu 2006 roku, miesiąc po oskarżeniach o terroryzm, Juška stał się bohaterem kolejnego sterowanego z Rosji zmyślonego skandalu.

Rosyjska stacja ORT, znana dziś jako Pierwyj Kanał, opublikowała nagrania, do których „dotarł” jej dziennikarz Michaił Leontiew. Ogłoszono, że są to autentyczne rozmowy telefoniczne prowadzone przez Juškę, drugiego litewskiego dyplomatę oraz przewodniczącego Komisji Obrony i Bezpieczeństwa Parlamentu Gruzji Giviego Targamadzego.

Rozmowy były nie tylko nagrane, lecz również przerobione. Według programu wyemitowanego na ORT oraz artykułu opublikowanego równocześnie na stronie kanału taśmy „dowodzą”, że Juška i pozostali rozmawiali o zamachu na Aleksandra Milinkiewicza.

Czyli na tego samego demokratycznego polityka, który uzyskał drugi wynik w sfałszowanych wyborach i miał poparcie Juški oraz Ministerstwa Spraw Zagranicznych Litwy.

Jednym z celów rosyjskiej wojny informacyjnej jest wzbudzenie wzajemnej nieufności pomiędzy osobami, przeciwko którym jest ona prowadzona, a społeczeństwami, które reprezentują. Kanał ORT dodał zmanipulowanym nagraniom wiarygodności, komentując je twierdzeniem, że „nie ma powodów, aby podważać ich autentyczność”. Telewizja informowała również, że otrzymała plik ze źródła blisko związanego z gruzińskimi służbami bezpieczeństwa.

„Nagranie jasno pokazuje, kto i w jaki sposób organizuje pomarańczowe rewolucje”, łgało ORT.

Ponadto żeby dodać sobie wiarygodności, kanał podał nawet numery podsłuchanych telefonów oraz dokładne daty powstania nagrań.

Spreparowane rozmowy telefoniczne można do tej pory znaleźć na wielu stronach internetowych gruzińskich, rosyjskich i białoruskich serwisów informacyjnych. Ich rzekomy zapis, czyli teksty rozpowszechnione w internecie, sugerują, że Juška, jego kolega i Gruzin Targamadze rozmawiali o szwagrze tego ostatniego, który miał się zgodzić na zamordowanie Milinkiewicza za 10 lub 20 tysięcy amerykańskich dolarów. Według tekstów Targamadze, pracujący nie tylko w parlamentarnej Komisji Obrony i Bezpieczeństwa, lecz również w sztabie proeuropejskiego prezydenta Gruzji Michaiła Saakaszwilego, miał powiedzieć przez telefon, że „przysiągł na własne dzieci: co noc marzy tylko o morderstwie”.

W swoich programach telewizyjnych Leontiew nazywał Targamadzego sentymentalistą, a wszystkich trzech rozmówców określił jako „przeciwników”, którzy nie tylko są przestępcami, lecz również nie mają sumienia.

Z perspektywy czasu widać, że w transkrypcji nagrań maczała palce nocna zmiana petersburskiej fabryki trolli. Ale w połowie pierwszej dekady XXI wieku informacje, również te pochodzące z Rosji, były traktowane poważniej niż dziś. W roku 2006 kanału ORT nie postrzegano powszechnie jako tuby propagandowej rozpowszechniającej fake newsy – inaczej niż obecnie.

Wtedy Leontiew był dziennikarzem z renomą. Dzisiaj postrzega się go, tak jak wielu innych pracowników mediów państwowych, jako wykonawcę operacji informacyjnych Kremla.

„ORT było wówczas tym samym, czym są dziś RT oraz Sputnik. Ale wtedy dla wielu było zbyt wcześnie, żeby uświadomić sobie ten fakt”, mówi Juška.

Dyplomata faktycznie rozmawiał przez telefon z innymi wspomnianymi osobami. Tyle że nie powiedzieli niczego, o czym donosił Leontiew.

„Rozpowszechniają zmyślone historie, najpierw w Rosji, potem poza jej granicami. Sądzę, że to była jedna z pierwszych rosyjskich operacji tego typu, przynajmniej w Gruzji i na Litwie. I ponieważ nikt wcześniej nie zrobił niczego podobnego, zadziałało to bardzo dobrze”.

Fake news o planach zamordowania Milinkiewicza trafił do krajowych mediów na Litwie i w Gruzji. Juška i inni musieli bronić się przed zarzutami i tłumaczyć dziennikarzom, że chodzi o rosyjską prowokację.

„Jestem przekonany, że żaden normalny człowiek nie weźmie na poważnie głupot zmyślonych przez Leontiewa. W następnym swoim programie będzie mnie oskarżał o zamach na Kennedy’ego i próbę przekopania tunelu z Londynu do Mumbaju. Sprawa nie zasługuje na żaden poważniejszy komentarz”, powiedział mediom Targamadze.

Wydarzenia zostały skomentowane przez innych prominentnych gruzińskich polityków. Co najmniej jeden z przeciwników Targamadzego wykorzystał sytuację do własnych celów i zażądał, żeby „udowodnił on swoją niewinność”. Na Litwie sprawa nie schodziła z pierwszych stron gazet przez kilka tygodni.

„Chociaż wydawaliśmy oświadczenia dla mediów i mówiliśmy, że rozmowy zostały sfałszowane i chodzi o rosyjską prowokację, nie wszyscy nam uwierzyli. Pytali, dlaczego niby Rosja miałaby wymyślić coś takiego, i uważali, że musi być cośna rzeczy”, opowiada Juška.

Stało się oczywiste, że rozsiewane na zlecenie Kremla fake newsy, łącznie z nielegalnie nagranymi i przerobionymi prywatnymi rozmowami, są wykorzystywane do wzbudzenia nieufności oraz wywołania burzy medialnych i mało merytorycznych komentarzy politycznych w starannie wybranych grupach docelowych. W tym wypadku byli to gruzińscy i litewscy decydenci oraz media tych krajów, a więc w praktyce szeroki krąg odbiorców.

Sprawa pociągnęła za sobą również rzeczową medialną analizę i wywołała pytania o bezpieczeństwo połączeń telefonicznych na Litwie. Gruzińskie władze podejrzewały, że za podsłuchem stoją służby bezpieczeństwa Rosji, a dokładniej pracownicy dwóch rosyjskich baz wojskowych, założonych na terenie Gruzji w 2006 roku. Z tego powodu uzasadnione jest przypuszczenie, że rosyjskie służby bezpieczeństwa także zmanipulowały nagrania.

Ponieważ Litwa długo znajdowała się pod okupacją sowiecką, w połowie pierwszej dekady XXI wieku jej władze były szczególnie świadome rosyjskich dążeń do rozszerzenia wpływów. Profesjonalne i pełne poświęcenia działania Juški na rzecz demokracji oczywiście zostały docenione. Traktowano je jako element trwającej dziesiątki lat litewskiej tradycji oporu.

Skandalizujące doniesienia nie wywołały poważnych tarć ani nieufności między Jušką a jego przełożonymi. On sam mówi, że jeszcze wtedy czuł się chroniony przez państwo, które reprezentuje, chociaż był świadomy ryzyka związanego ze swoją pracą.

„Z powodu opresji, prześladowań i wyroków więziennych cierpią zawsze prawdziwi ludzie, działacze opozycji i aktywiści społeczni, którzy potrzebują prawdziwego wsparcia. I prawdziwi ludzie, dyplomaci i aktywiści, czyli zwyczajni żołnierze i bojownicy o wolność, odpowiadają za takie przedsięwzięcia. Ryzykują, że staną się celem nagonki. Mogą tylko mieć nadzieję, że dowódcy ich obronią, gdy sprawa się rypnie. Ja byłem takim żołnierzem”.

W litewskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych czasem żartobliwie nazywano Juškę rewolucjonistą, ponieważ tak aktywnie i otwarcie bronił praw obywateli sąsiedniego kraju.

Ale czas płynął i jeden skandal gonił kolejny, więc niektórzy ze współpracowników Juški zaczęli powątpiewać w jego uczciwość i kompetencje. Za jego plecami wypytywali, czy zrobił coś, czego dyplomata nie powinien robić. Część uznała, że naprawdę przekroczył granice przyzwoitości.

„Teraz mogę się tylko z tego śmiać. Obecnie Unia Europejska, tak samo jak moja ojczyzna, publicznie organizuje spotkania, żeby wesprzeć białoruską opozycję. Z całkiem uzasadnionych powodów”.

Ale anonimowi sprawcy, którzy chcieli zaszkodzić Jušce i innym obrońcom demokracji, czaili się za rogiem. Juška stał niezłomnie na drodze, którą poruszał się ich czołg, i ani myślał się odsunąć.

Cyberczystka

Litwa irytowała „technologów politycznych” z Kremla prawdopodobnie od jakiegoś już czasu. Być może nawet od 1990 roku, gdy jako pierwsza republika radziecka ogłosiła niepodległość i oderwała się od ZSRR. Władimir Putin sam ujawnił swoje poglądy: rozpad Związku Radzieckiego był jego zdaniem najgorszą geopolityczną katastrofą w historii.

Po kilku dekadach opóźnionego rozwoju gospodarczego i społecznego, socjalizmu oraz stalinowskiego terroru Litwini wybrali zwrot ku Zachodowi. Ponadtrzymilionowe państwo zadecydowało w referendum o przystąpieniu do Unii Europejskiej i NATO wiosną 2004 roku.

Pewna chcąca zachować anonimowość osoba, która udzieliła wywiadu do tej książki, mówi, że litewscy dyplomaci nie bali się poruszyć problematycznych kwestii polityki rosyjskiej ani na zebraniach Unii Europejskiej i NATO, ani podczas rozmów z rosyjskimi partnerami. Podnosili tematy naruszenia granic państwowych Gruzji i Mołdawii oraz bezpieczeństwa energetycznego. W 2006 roku Rosja zamknęła rurociąg Drużba (Przyjaźń), żeby wywrzeć presję na Litwę.

Litewscy dyplomaci nieprzerwanie ponawiali pod adresem Rosji żądania respektowania procesów demokratycznych, praw człowieka, Umów o Partnerstwie i Współpracy oraz innych międzynarodowych aktów prawnych. Dzielili się z przedstawicielami pozostałych krajów Unii Europejskiej wiedzą na temat podejrzanej strategii Kremla i pogarszających się perspektyw bezpieczeństwa w Europie. Naprawdę ciężko pracowali, żeby otworzyć oczy europejskim dyplomatom na potencjał agresji Rosji.

W połowie lat dwutysięcznych Litwa była najprawdopodobniej krajem, który najgłośniej mówił o trudnych tematach na forum międzynarodowym. I to nie podobało się Rosji. Jej zdaniem litewscy dyplomaci byli awanturnikami, potrafiącymi wpłynąć na opinie w Unii Europejskiej i NATO.

Dlatego Kreml uderzył.

Jak to często bywa w wypadku rosyjskich ataków internetowych, tematy, od których zaczyna się zakłócanie publicznej wymiany opinii pojawiają się w lokalnych, pozornie niezwiązanych z Rosją mediach, blogosferze, na profilach polityków lub aktywistów. Albo pochodzą od zwykłych, autentycznych i uczciwych obywateli, którzy po prostu wyrażają swoje zdanie.

Albo biorą się znikąd.

Połączenie operacji z Kremlem jest niemożliwe do zauważenia. Szczególnie dobrze zakamuflowane są powiązania z FSB i innymi służbami bezpieczeństwa. Gdy nie ma sprawcy, Kreml może się schować za oficjalnymi niejasnościami.

Zasadniczy sposób prowadzenia wojny informacyjnej przedstawił w swojej książce, napisanej już w 1971 roku, Kullervo Rainio, fiński badacz i członek parlamentu: metoda sprowadzała się do manipulowania znaczeniem pojęć, co miało zdezorientować ludzi. Dzięki niej na przykład określenie „ustrój socjalistyczny” miało definiować demokrację.

Zmienianie sensu wyrażenia „mąż stanu” w języku litewskim to jedna z operacji, która zaczęła się jakby w próżni.

Najpierw w litewskojęzycznym internecie zaczęły się pojawiać nowe znaczenia. Potem dostały się one do prasy i publicznego dyskursu o polityce. Związków z Kremlem lub FSB nie było widać, ale w praktyce nikt inny nie miał ani interesu, ani sił, aby rozkręcić tak szeroko zakrojoną i długotrwałą operację.

Pojęcie „mąż stanu” kojarzy się z mającym duże znaczenie dla historii, cenionym i wpływowym politykiem. Niektórym być może przyjdzie na myśl ważne dzieło z czasów antycznej Grecji, słynny dialog Platona Polityk, w którym Sokrates, młodszy Sokrates, matematyk Teodor z Cyreny oraz filozof rozmawiają o definicji męża stanu, jego cechach oraz o wiedzy i filozofii.

Według definicji współczesnego słownika Merriam-Webster „mąż stanu” to „mądry, zdolny i ceniony przywódca polityczny”. Ale w litewskim internecie „mąż stanu”, valstybininkas, otrzymał znaczenie przeciwnie: to członek tajnej, niebezpiecznej i skorumpowanej grupy pochodzących z elit dewiantów seksualnych.

Skandale z udziałem mężów stanu wybuchły mniej więcej w 2005 roku, gdy po litewskim internecie zaczęto rozpuszczać listy nazwisk. Wymieniono na nich wysokich urzędników, polityków, dziennikarzy krajowych mediów, ówczesnych i byłych szefów służb bezpieczeństwa oraz dowódców sił zbrojnych. To właśnie oni byli rzekomymi litewskimi wichrzycielami.

Owym mężom stanu przypięto łatkę niegodnych zaufania poprzez sianie bezpodstawnych, wulgarnych oskarżeń o próby korupcji. Według internetowych trolli spora ich część była homoseksualistami. W konserwatywnym społeczeństwie najskuteczniejszym sposobem na oplucie drugiej osoby jest odniesienie się do orientacji seksualnej w obraźliwym kontekście. To naprawdę działa.

Wraz z upływem czasu historie trolli o „niebieskich mężach stanu” – niebieski oznacza na Litwie homoseksualistę – nabierały rozpędu. Twierdzono, że członkowie kliki szybko się wzbogacili, pociągają za sznurki wszędzie tam, gdzie zapadają decyzje dotyczące prowadzonej przez kraj polityki, oraz kontrolują każdy urząd państwowy. Podstawą teorii spiskowej, której rozpowszechnianiu przysłużyli się w końcu także dziennikarze tradycyjnych mediów, była koncepcja, że kilku mężów stanu steruje całym litewskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych.

W internecie wciąż można znaleźć stare artykuły i podejrzane blogi, gdzie toczą się na poważnie dyskusje o członkach kliki, ich rzekomych tajnych kontaktach i zakonspirowanych działaniach.

W połowie pierwszej dekady XXI wieku internet nie pochłaniał codziennie tyle uwagi człowieka co dziś. Ale sieć miała wystarczający potencjał, żeby wzbudzić podejrzenie, że z mężami stanu jest co najmniej coś nie tak. I co najgorsze: niektórzy uwierzyli, że klan zagraża bezpieczeństwu kraju. Litwę należało wręcz chronić przed tą niebezpieczną kliką.

Tak naprawdę na liście zostali wymienieni patrioci, którzy pracowali w administracji państwowej, siłach zbrojnych, na uczelniach wyższych i w mediach. Wielu z nich już po odzyskaniu niepodległości przez Litwę reformowało kraj, działało na rzecz przyjęcia go do Unii Europejskiej i NATO oraz pomagało przejść przez trudny okres, również wtedy, gdy u władzy byli głównie postkomuniści i pupil Kremla, populistyczny prezydent Rolandas Paksas. W 2004 roku został on oskarżony i skazany, ponieważ przyznał litewskie obywatelstwo rosyjskiemu biznesmenowi, który finansował jego kampanię.

Liczni mężowie stanu wypowiadali się krytycznie na temat polityki Putina i Łukaszenki. Reprezentowali też postawy prozachodnie. Ale na forach internetowych i w komentarzach pojawiały się nawet opinie, że mężowie stanu „tylko pozorują walkę przeciwko Rosji”. „W rzeczywistości”, pisały trolle, są rosyjskimi agentami i pracują na rzecz Putina.

Nagonka wykroczyła poza świat internetu.

Pod koniec lipca 2006 roku ceniony i doświadczony oficer litewskich służb bezpieczeństwa, który pracował w konsulacie Litwy w Grodnie, został znaleziony martwy w Brześciu, gdzie miał przebywać w podróży służbowej. Okoliczności jego śmierci były niejasne, a pierwsze doniesienia sprzeczne. Według części źródeł z inicjatywy Rosjan lub Białorusinów zraniono go śmiertelnie nożem lub zatruto. Inne donosiły, że wypadł z okna własnego pokoju hotelowego na dziewiątym piętrze, być może ktoś mu w tym pomógł. Niektórzy są zdania, że prawda o losie oficera do tej pory pozostaje nieznana.

Nieżyjącego pracownika służb również wprost ośmieszano. Niektóre środki przekazu oskarżały go o przesadzanie z używkami i informowały o jego rzekomych problemach w życiu prywatnym. Pojawiła się także teoria o mężach stanu. Podobno wysłali oni borykającego się z kłopotami oficera do Grodna, gdzie według niektórych miał „badać interesy kliki” związane z rosyjskim gazem.

Krążyły również inne teorie. Według najpopularniejszej mężczyzna zginął, ponieważ „był w posiadaniu zbyt wielu informacji o nadużyciach kliki mężów stanu”. Miał prowadzić własne śledztwo na temat „skradzionych w Wilnie milionów dolarów amerykańskich, które należały do białoruskiej opozycji”.

Ona tymczasem tak naprawdę nigdy takich sum nie posiadała. Jednak według autorów fake newsów „mężowie stanu zdołali ukraść 40 milionów dolarów własnymi siłami lub razem z białoruską opozycją, więc sprawę należy zbadać”. Bajkę wałkowano w tej samej formie także na Białorusi, aby oczernić opozycję jako opłacane pionki Stanów Zjednoczonych.

W roku 2006 na Litwie w ogóle nie mówiło się publicznie o wojnie informacyjnej Rosji lub o zorganizowanych nagonkach. Przed obszernym śledztwem Roberta S. Muellera z 2017 roku nikt systematycznie nie zbierał mogących posłużyć w sądzie dowodów na udział rosyjskich służb bezpieczeństwa w szkodliwych operacjach internetowych.

Z tej przyczyny nie ma więc dowodów na to, że wypaczenie znaczenia terminu „mąż stanu” lub powiązane ze śmiercią oficera teorie spiskowe pochodziły z Kremla i jego międzynarodowej machiny propagandowej. Ale służyły celom Rosji: chodziło o wzbudzenie podejrzliwości, stworzenie podziałów na Litwie, zniszczenie zaufania obywateli do prozachodnich decydentów i administracji.

W następnych latach spore grono z zaszufladkowanych jako mężowie stanu osób zostało powiązane również z innymi skandalami. Można powiedzieć, że publiczna dyskusja na Litwie była przynajmniej w części napędzana przez hejterów, gdy w 2008 roku przeprowadzono wybory parlamentarne, a rok później wybory prezydenckie. Już wcześniej było wiadomo, że wielu mężów stanu nie może się ubiegać o kolejną kadencję lub pracować dalej na dotychczasowym stanowisku.

Wygląda na to, że na Litwie i w Gruzji Rosja testowała skuteczność trolli i kampanii dezinformacyjnych już w połowie pierwszej dekady XXI wieku.

Według pewnego dobrze poinformowanego litewskiego urzędnika, który śledził wydarzenia, liczba kłamstw w internecie była ogromna. Trudno było je zdemaskować z powodu ich przytłaczającej masy. Niektórzy spekulowali, że wpisy pochodzą z ulicy Łotewskiej, czyli z ambasady Rosji w Wilnie.

Wtedy nikt by nawet nie uwierzył, że w ogóle istnieją opłacane, motywowane politycznie i epatujące nienawiścią państwowe trolle internetowe. Ale nawet teraz, w 2019 roku, wielu traktuje historie o nich jak science fiction lub oznakę bujnej wyobraźni. W Finlandii pionierski raport o opłacanym przez rosyjskie służby bezpieczeństwa torpedowaniu opinii w internecie oraz wpływie tych działań na postrzeganie kraju za granicą opublikował w 2010 roku w czasopiśmie „niin&näin” ekspert do spraw rosyjskich Jukka Mallinen.

W roku 2006 zaprzyjaźniony dziennikarz z Wyborga powiedział Mallinenowi o znajomym, który uczył się w szkole FSB rejonu wyborskiego. Osoba ta ujawniła, że już wtedy studenci otrzymywali wynagrodzenie za ataki internetowe.

Wyszukiwanie w Google’u pokazało, że identyczne obelżywe wycieczki osobiste i propagandowe bzdury wymierzone w opozycjonistów publikowano hurtowo na wielu forach.

Mallinen wspomina, że jeszcze w 2010 roku w Finlandii nie zdawano sobie sprawy z istnienia takiego zjawiska. Jego pionierski artykuł nie sprowokował nikogo do rzeczowej dyskusji ani nie spotkał się z zainteresowaniem.

Zamiast tego Mallinen stał się obiektem obraźliwych i potencjalnie karalnych prorosyjskich komentarzy, przede wszystkim dlatego, że wypowiadał się publicznie o łamaniu praw człowieka podczas wojny w Czeczenii oraz organizował w Finlandii dyskusje o życiu i publikacjach zamordowanej w Rosji dziennikarki Anny Politkowskiej. Na dobre trafił na celownik, gdy jako przewodniczący fińskiego PEN Clubu urządził przed ambasadą Rosji w Helsinkach demonstrację ze świeczkami ku pamięci Politkowskiej.

Zarówno w rosyjskich mediach państwowych, jak i w fińskiej blogosferze Mallinenowi przyklejono łatkę zwolennika terroryzmu. Pewien Fin, jak się później okazało: mający kontakty z FSB i otwarcie mówiący o swoich związkach z antysystemową gazetą „MV”, opublikował nagranie, na którym wyrażał pragnienie, żeby FSB „zniszczyło Finów”, w tym Mallinena. Złożone przez poszkodowanego zawiadomienia o przestępstwie nie poskutkowały postawieniem zarzutów. Później z powodu nagonki Mallinen musiał zrezygnować ze stanowiska przewodniczącego fińskiego oddziału PEN Clubu, organizacji działającej na rzecz wolności słowa. Mallinen ocenia, że Rosja zaczęła rozwijać swoją strategię opartą na działaniu internetowych trolli już na początku XXI wieku. W planach miała także przejęcie władzy nad internetem za granicą.

Przed operacją w wywodzącym się z sanskrytu litewskim, wyjątkowo pięknym i melodyjnym starym języku, „mąż stanu”, valstybininkas, był zwykłym pojęciem. Ale obecnie mówienie o mężach stanu wzbudza w niektórych ludziach na Litwie skojarzenia ze spiskiem lub defraudacją państwowych pieniędzy.

Z perspektywy czasu szeroko zakrojona operacja zrealizowana w przestrzeni informacyjnej Litwy zdaje się jedną z najbardziej niszczycielskich tego typu akcji, przynajmniej spośród zidentyfikowanych przypadków.

Również pod koniec pierwszej dekady XXI wieku Renatas Juška miał otrzymać lekcję. Dotyczyła ona wykorzystywania funduszy państwowych.

Dęby

Wczesną wiosną 2009 roku prezydent Litwy mianował Juškę nowym ambasadorem na Węgrzech.

Wtedy Juška był kierownikiem działu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który zajmował się współpracą rozwojową i umacnianiem demokracji. Stworzył go w roku 2006, po tym, jak udało mu się przetrwać skandal z Milinkiewiczem.

„Byłem szczególnie dumny z nazwy działu: »umacnianie demokracji«. Niektórzy nadal powątpiewali i zastanawiali się, czy nie posuwamy się zbyt daleko, wpierając ją za granicą, oraz czy ministerstwo nie stąpa po kruchym lodzie. Ja jednak byłem przekonany, że nie możemy ustawać w działaniach”.

Ledwo ogłoszono nominację Juški na nowego ambasadora na Węgrzech, wybuchł kolejny skandal.

I znów nie było sposobu, żeby powiązać go z działem FSB odpowiedzialnym za rozpowszechnianie fake newsów. Ale osiągnięcia petersburskiej fabryki trolli schodzą na dalszy plan, gdy zestawi się je z absurdalnością nowych zarzutów. Skandal z afgańskim parkiem był dobrze przygotowany, a intrygi umiejętnie ze sobą połączone.

Sprawa ujrzała światło dzienne w litewskiej telewizji.

Pojawiła się sugestia, że Juška może mieć coś wspólnego ze złym gospodarowaniem pieniędzmi podatników. W rozmowie z dziennikarzem niezaprzeczalny ekspert, leśniczy, powiedział dziennikarzowi, że nie wierzy, aby dęby mogły się przyjąć w Afganistanie. „Pomysł ich zasadzenia w tym kraju jest bardzo kiepski”, skomentował.

Materiał podważał sens przedsięwzięcia, którego nie planowano. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy nigdy nie zamierzało sadzić dębów w Afganistanie.

„Nie mogłem uwierzyć, gdy zobaczyłem tę wiadomość w dzienniku”, mówi Juška.

Kierowany przez Juškę dział ministerstwa faktycznie był odpowiedzialny za odbudowę prowincji Ghor w środkowym Afganistanie. Częścią przedsięwzięcia było założenie parku i zasadzenie typowych dla regionu gatunków, które dobrze czułyby się w tamtejszym klimacie.

W Afganistanie drzewa symbolizują pokój, a Litwa chciała podarować tamtejszym mieszkańcom spokojne i ciche miejsce nadające się do spędzania wolnego czasu. W czasie radzieckiej okupacji Afganistanu drzewa używane były do operacji wojskowych. Później ludzie palili drewno, aby uzyskać energię. Duża część drzewostanu uległa zniszczeniu.

Na forum międzynarodowym zakładanie parków w zniszczonym wojną Afganistanie traktowano powszechnie jako gest dobrej woli. Oprócz Litwy robiło to też wiele innych krajów.

Dąb stał się bohaterem burzy medialnej nie przez przypadek. Wybór manipulatorów padł na niego, ponieważ wiedzieli, że wywoła on emocje odbiorców.

Dla Litwinów ten gatunek ma szczególne znaczenie. Dąb to drzewo narodowe, symbolizuje siłę i państwo. W czasach przedchrześcijańskich uchodził za święty. Litwę uważa się za ostatni kraj w Europie, który przyjął chrześcijaństwo, i wielu jej mieszkańców odczuwa z tego powodu dumę. Najsławniejszy litewski dąb to Stelmužė, liczący sobie około półtora tysiąca lat. Zgodnie z litewskim powiedzeniem mężczyzna jest silny jak dąb Stelmužė.

Wielu dziennikarzy natychmiast zaczęło cytować fake newsa o „idiotycznym” sadzeniu dębów przez Litwę w Afganistanie. Wypytywali Juškę, czy został przekupiony, a decyzję o sadzeniu świętego drzewa na dalekiej pustyni nazwali nieodpowiedzialną.

Chociaż na pustyni dęby nie zostały nigdy zasadzone, w mediach wybuchła histeria. Mówiono i pisano, że państwo wyrzuciło w błoto pieniądze przeznaczone na współpracę rozwojową.

Część dziennikarzy połączyła oskarżenia o nierozsądne sadzenie dębów z aferą dotyczącą mężów stanu oraz skradzionymi milionami białoruskiej opozycji – które również nigdy nie istniały – i żądała, żeby Juška został pociągnięty do odpowiedzialności. Według teorii spiskowych był on przecież zamieszany w oba oszustwa.

Wkrótce zaczęto wysuwać żądania odwołania Juški. Garść parlamentarzystów wniosła publicznie o wszczęcie śledztwa w jego jednostce. W tych warunkach – w trakcie trwania kuriozalnego skandalu – Juška zainicjował dokładną kontrolę wydatków w całym swoim dziale.

„Gdy człowiek staje się obiektem zarzutów, jedyną prawidłową reakcją na nie jest porządne śledztwo. Ono odpowiada na każde pytania. Bo czym innym można by z tym walczyć?”, komentuje.

Prace ruszyły. Parlament zaczął swoje śledztwo, a dział kontroli wydatków państwa swoje. Stawiano pytania oraz wertowano dokumenty i wyciągi z okresu ponad czterech miesięcy. Funkcjonowanie działu Juški zostało sparaliżowane. Część z jego pracowników niepokoiła się z powodu coraz ostrzejszej krytyki i obawiała rezultatów śledztwa.

Koordynowanym przez Juškę projektom wspierającym demokrację poświęcono niebezpiecznie dużo uwagi. Kilku dziennikarzy i polityków próbowało wykorzystać skandal, żeby ujawnić wspierane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych organizacje z Białorusi i nawet tożsamość niektórych tamtejszych opozycjonistów. Przyjmowanie pieniędzy z zagranicy na mocy decyzji reżimu Łukaszenki było przestępstwem. Jeśli lista nazwisk ujrzałaby światło dzienne, sprowadziłoby to na białoruskich aktywistów wyroki pozbawienia wolności.

„Niektórzy urzędnicy naciskali na mnie, żebym odtajnił wszystkie informacje, i żądali dostępu do nich, ponieważ chodziło o pieniądze publiczne”.

Jušce udało się zapobiec ujawnieniu danych osobowych. Informacje zostały udostępnione tylko kilku kontrolerom, którzy zobowiązali się do zachowania tajemnicy. Wymagane przez Juškę ograniczenia były całkowicie zasadne. Dokładnie dwa lata później białoruski rząd wystosował oficjalne zapytanie dotyczące wsparcia finansowego otrzymanego z Litwy przez pewnych działaczy pracujących dla organizacji na rzecz praw człowieka.

Ponieważ treść odpowiedzi na pismo nie została dobrze przemyślana, na jej podstawie Białoruś skazała w 2011 roku obrońcę praw człowieka Alesia Bialackiego na cztery i pół roku pozbawienia wolności, na podstawie zarzutów, które Unia Europejska uznała za polityczne. Przyczyną kary były rzekome oszustwa podatkowe.

„Dla Litwy to wielka porażka na arenie międzynarodowej i wciąż mam pewne poczucie winy z powodu Alesia. Gdy byłem odpowiedzialny za koordynowanie takich spraw, udało nam się zapobiec podobnym wydarzeniom. A potem coś poszło nie tak”, mówi Juška.

Bialackiego, działacza organizacji broniącej praw człowieka Wiosna, zwolniono z więzienia w 2014 roku, niedługo przed odbyciem całego wyroku. Sądzi on, że był to efekt międzynarodowej presji. Po wyjściu na wolność powiedział, że będzie dalej walczył przeciwko autorytarnemu rządowi.

W śledztwie w sprawie Afganistanu przeczesano wszystkie możliwe wątki. Do Czaghczaranu, stolicy prowincji Ghor, pojechała delegacja parlamentarzystów i innych osób odpowiedzialnych za badanie sprawy, wraz z grupą dziennikarzy. Znaleźli sfinansowany przez Litwę park, który wciąż, tak jak zakładały plany, był w budowie.

Ale nie było tam żadnych dębów.

Zamiast nich w parku rosły afgańskie drzewa, w pełni dopasowane do klimatu panującego w środkowej części kraju.

„Ci sami politycy, którzy zaatakowali mnie bez powodu, wzięli udział w oficjalnej ceremonii zasadzenia drzew. Obrócili skandal we własną kampanię wizerunkową, wykorzystując do tego te same afgańskie drzewa, które w ich intencji miały doprowadzić do mojego zwolnienia. Ponieważ sadzenie drzew to w pewnym sensie nasz pomysł, tamtego dnia, po miesiącach stresu, byłem w dobrym nastroju”.

Tak jak w Czaghczaranie nie hodowano dębów, tak i w jednostce Juški nikt nie defraudował pieniędzy podatników. Presja w dziale opadła i jej urzędnicy mogli wrócić do pracy.

Ponieważ jednostka dysponowała sporym budżetem, a Juška wiedział, jak to jest być celem wojny informacyjnej, już lata wcześniej przygotował się na zarzuty o korupcję. Zanim zaczął urzędowanie w dziale współpracy rozwojowej i wzmacniania demokracji Ministerstwa Spraw Zagranicznych, poprosił państwowy urząd antykorupcyjny o zbadanie jego prywatnych kont bankowych, majątku, pożyczek i dochodów. W czasie skandalu z drzewami jego finanse przeczesano ponownie i uwolniono go od wszystkich podejrzeń.

Okres, w którym Juška był podejrzewany o złe wykorzystywanie środków przeznaczonych na współpracę rozwojową i umacnianie demokracji, jest przez niego opisywany jako szczególnie trudny. „Gdy ktoś ci mówi, że jesteś głupi, okej, to jest jego sprawa. Wtedy po prostu wyjaśniasz, że w Afganistanie nie ma dębów i nie ma planów zasadzenia ich tam. Ale gdy mówią, że jesteś skorumpowany… Pamiętam, że moja matka codziennie płakała. Sprawa bardzo martwiła rodzinę i przyjaciół”.

Oprócz tego skandal o kilka miesięcy opóźnił nominację Juški na stanowisko ambasadora na Węgrzech. Ale w końcu śledztwa się zakończyły, podejrzenia uznano za bezzasadne i wyniki dochodzeń ogłoszono w mediach. Nadwątlona reputacja Juški mniej więcej wróciła do stanu poprzedniego, a on sam cieszył się, że jego jednostka przeszła test pozytywnie.

Trudno powiedzieć, kto wymyślił szaloną historię o dębach, która zawojowała litewskie media. Być może nawet powstała ona w kraju. Ale był to tylko jeden szkodliwy epizod w szerszej, organizowanej w Rosji przez lata kampanii strategicznej zarówno przeciwko Jušce, jak i całemu litewskiemu Ministerstwu Spraw Zagranicznych.

W końcu nadeszła chwila, gdy Juška stanął przed ówczesnym prezydentem Valdasem Adamkusem i odebrał listy uwierzytelniające ambasadora. Podczas ceremonii zorganizowanej na początku czerwca ówczesny prezydent podziękował mu za aktywną i fachową pracę na rzecz wspierania demokracji na Białorusi i w Gruzji oraz realizowanie projektów w Afganistanie. „Znam pańską historię. Jest pan tak młody i doświadczył pan już tak wiele”, powiedział.

„Poczułem się dumny. Szczególnie dlatego, że zostało to powiedziane w obecności mojej rodziny, która była obecna na ceremonii”.

Juška miał 37 lat. W ten sposób został najmłodszym ambasadorem Litwy. W końcu w lipcu 2009 roku rozpoczął pracę w Budapeszcie.

[1] Lotta – członkini kobiecej organizacji obrony cywilnej Lotta Svärd (Miecz Lotty), istniejącej w latach 1920–1944, tutaj: członkini jej młodzieżowego oddziału (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] W październiku 2014 roku przewodniczący młodzieżowego okręgu Koalicji Narodowej w Helsinkach, Jukka-Matti Romppainen, w ataku szału zamordował 58-letnią Rosjankę. Przyczyną było to, że kobieta zwróciła Romppainenowi uwagę na niewłaściwe traktowanie wyprowadzonego przez niego psa.

Putinin trollit. Tositarinoita Venäjän infosodan rintamalta

Copyright © Jessikka Aro 2019

Original edition published by Johnny Kniga publishers, 2019

Polish edition published by agreement with Jessikka Aro and Elina Ahlback Literary Agency, Helsinki, Finland

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020

Copyright © for the Polish translation by Marta Laskowska 2020

The translation of this work has been supported by the FILI

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Grzegorz Krzymianowski

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2020

ISBN EPUB: 9788381297950ISBN MOBI: 9788381297943

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś

Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Ja
Dyplomata – Renatas Juška
Operacje psychologiczne
Biznesmen – Bill Browder
Moskiewski Uniwersytet Państwowy
Dziennikarze – Thomas Nilsen, Atle Staalesen i Trude Pettersen
Sawuszkina 55
Naukowiec – Martin Kragh
Trolle w akcji
Analityczka – Jelena Milić
Co, kurwa??!!
Badacz – Eliot Higgins
Proces
Człowiek ścisłego kręgu – Liz Wahl
Podziękowania
Źródła i dalsze lektury
Strona redakcyjna