Na oczach wszystkich - Włodkowska Katarzyna - ebook + książka
BESTSELLER

Na oczach wszystkich ebook

Włodkowska Katarzyna

4,6

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie było w ostatnich latach głośniejszej historii.

 

Mariusz, nazwany przez media „polskim Fritzlem”, przez dwa lata więził żonę w piwnicy. Gdy sprawa wyszła na jaw, okazało się, że prokuratura maltretowanej kobiecie – oraz jej córce – trzykrotnie nie uwierzyła.

 

Katarzyna Włodkowska, autorka głośnego reportażu prasowego Dom zły, kilka lat pracowała nad książką, w której stara się odpowiedzieć na kluczowe pytanie – czy rodzina i sąsiedzi wiedzieli? Na oczach wszystkich to świetnie udokumentowany reportaż, oparty na dowodach, relacjach, rozmowach z prokuratorami, policjantami, psychologami i osobami z najbliższego otoczenia sprawcy. To opowieść o tym, jak się rodzi zło, próba dotarcia do źródeł znieczulicy instytucji zobowiązanych do reagowania, portret lokalnej społeczności. Włodkowska pokazuje też, jak trauma wpływa na życie, i podejmuje się rekonstrukcji przełomowych momentów śledztwa wszczętego po publikacji jej reportażu. Śledztwa, w którym decydująca okazała się psychologia zapachu i pamięci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (448 ocen)
338
73
26
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moooneta
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Powiedzieć, że ta książka jest wstrząsająca, to jak nie powiedzieć nic. Bo historia w niej opisana po prostu nie mieści się w głowie, wykracza poza wszelkie ramy wyobraźni. Podczas czytania wiele razy robiło mi się zimno z przerażenia. A potem na odmianę pojawiała się złość, gorąca i paląca. Na to, że ktoś w taki sposób traktował drugiego człowieka. Na powszechną znieczulicę i odwracanie oczu, bo „lepiej nie mówić”. Na to, że rodzina i ludzie wokół wiedzieli, a nikt nic z tym nie zrobił. Na wypowiedzi rozmówców, że „w małżeństwie tak już jest, że chłop bije babę”. Na rażące zaniedbania systemowe. Rzadko sięgam po reportaże, zwłaszcza o tak trudnej tematyce, ze względu na olbrzymi bagaż emocjonalny, który niesie ze sobą taka lektura. A jednak nie żałuję poświęconego czasu. Reportaż jest świetny, napisany sprawnym językiem, dodatkowo autorka w przemyślany sposób opisuje aspekty psychologiczne, historyczne, kulturowe, polityczne, i naprawdę widać w tym porządny research i dogłębne zbada...
120
Gosias012

Nie oderwiesz się od lektury

"Na oczach wszystkich" to wstrząsający reportaż obok którego nie można przejść obojętnie. Nie jest to jednak książka, po którą mogą sięgnąć wszyscy. Okrucieństwo, które jest w niej opisane wstrząsa człowiekiem, aż trudno uwierzyć, że człowiek może w taki sposób traktować drugiego całowieka. Ewa, to kobieta, która dosłownie przeżyła piekło na ziemi! Wyszła za mąż za mężczyznę, który jej życie zmienił w piekło, a ją pozbawił wiary w siebie, własną wartość i w ludzi. Kobieta, która zniosła tak wiele, a jej jedyną winą było to, że zawierzyła mężczyżnie. Oddała mu swoje serce, wierzyła, że razem stworzą szczęśliwą, kochającą się rodzinę, jakich wiele na świecie. Jednak z dniem ślubu jej życie zamieniło się w piekło. Ewa wyszła za mąż za Mariusz i razem zamieszkali w wiosce na Kaszubach. To właśnie tam rozegrał się prawdziwy dramat kobiety. Mężczyzna swoją żonę przez dwa lata więził w piwnicy, gdzie "jadła jak pies", "załatwiała się, gdzie popadnie", a na dodatek była wielokrotnie gwałcona...
50
PaulinaJ29

Nie oderwiesz się od lektury

Katarzyna Włodkowska przypadek ,,polskiego Fritzla’’ określa mianem jednej z ‘najbardziej czarnych i złożonych historii ostatnich lat’. Ma rację. Na przestrzeni bieżących wydarzeń, chyba żadna inna sprawa nie wywołała tak mocnego poruszenia, jak ta; nie tylko ze względu na bezmiar okrucieństwa, którego doświadczyła rodzina Mariusza Sz., ale także przez porażającą znieczulicę instytucji społecznych. ,,Na oczach wszystkich’’ to zapis dziennikarskiego śledztwa trwającego prawie cztery lata. Śledztwa trudnego, skomplikowanego, niekiedy wręcz niemożliwego i obciążającego, a mimo to prowadzonego z niesamowitą determinacją. Wnikliwe, rzetelne, pozbawione zbędnej warstwy moralizatorskiej, za to otwierające przestrzeń do szerokiej dyskusji publicznej, głębokiej analizy przykładów napaści, działań prokuratury oraz wydolności organów ścigania - stanowi dowód istnienia wyjątkowej odwagi i niezłomności cechującej pracę prawdziwego reportera. Włodkowskiej towarzyszy spory zapas nieustępliwości, ni...
40
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Genialny reportaż, świetne pióro Autorki, wstrząsający.
40
magdanaj

Nie oderwiesz się od lektury

Chylę czoła przed bohaterką reportażu oraz autorką.
30

Popularność




Ewie

Od Au­tor­ki

Ta­kie rze­czy mogą zda­rzyć się wszędzie. Ta wy­da­rzy­ła się na Ka­szu­bach i jest jed­ną z naj­bar­dziej czar­nych i zło­żo­nych hi­sto­rii ostat­nich lat.

Ma­te­ria­ły za­war­te w ksi­ążce po­wsta­ły głów­nie na pod­sta­wie roz­mów z oso­ba­mi bez­po­śred­nio lub po­śred­nio za­an­ga­żo­wa­ny­mi w te wy­da­rze­nia. Aby nie po­le­gać wy­łącz­nie na czy­je­jś pa­mi­ęci, ka­żdą re­la­cję sta­ra­łam się zwe­ry­fi­ko­wać w ró­żnych źró­dłach. Szcze­gó­ły umo­żli­wia­jące iden­ty­fi­ka­cję in­for­ma­to­rów zo­sta­ły zmie­nio­ne.

Nie po­da­ję nazw wszyst­kich miej­sco­wo­ści, zmie­ni­łam imio­na i na­zwi­ska głów­nej bo­ha­ter­ki oraz jej có­rek, ro­dzi­ców i ro­dze­ństwa, a ta­kże kil­ka szcze­gó­łów po­zwa­la­jących na ich roz­po­zna­nie. Ro­dzi­na jej by­łe­go już męża rów­nież jest w ksi­ążce ano­ni­mo­wa.

Pra­ca nad tym re­por­ta­żem za­jęła mi po­nad czte­ry lata. Pra­gnę po­dzi­ęko­wać zwłasz­cza oso­bom, któ­rych z na­zwi­ska wy­mie­nić nie mogę, a któ­re w spo­sób szcze­gól­ny przy­czy­ni­ły się do jego po­wsta­nia.

Ka­ta­rzy­na Włod­kow­ska

Nie jest ani ła­two ani przy­jem­nie zgłębiać tę otchłań nie­go­dzi­wo­ści, a jed­nak uwa­żam, że trze­ba to zro­bić, po­nie­waż ju­tro ktoś może usi­ło­wać zro­bić to samo, co mo­gło być po­pe­łnio­ne wczo­raj, może zdru­zgo­tać nas i na­sze dzie­ci. Kusi nas, aby od­wró­cić się od tego z gry­ma­sem obrzy­dze­nia i za­mknąć na to nasz umy­sł; jest to po­ku­sa, któ­rej mu­si­my się oprzeć.

Pri­mo Levi, Po­grąże­ni i oca­le­ni

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Uciecz­ka

Gru­dzień 2010, pó­łnoc­ne Ka­szu­by

Stół. Sznu­rek. Albo szkło. Czy­sty, błysz­czący ka­wa­łek szkła. Wol­nym ru­chem głębo­ko na­tnę skó­rę i będę pa­trzeć, jak wy­pły­wa ze mnie krew. Mogę też uciec. Chcę uciec. Wy­star­czy wy­jść na po­dwór­ko i za­cząć biec. Do­kąd? Nie wiem. Go­rzej ni­g­dzie być nie może.

Ci­cho! Sły­szę kro­ki. Też je sły­szysz? Idą po mnie. Czu­ję ich od­de­chy. Szyb­kie, cie­płe, cuch­nące. Krzy­czeć? Za­cząć krzy­czeć? Kro­ki cich­ną, od­da­la­ją się na scho­dach. Spójrz na mnie. Je­stem jak spło­szo­ne zwie­rzę, wci­skam się w naj­dal­szy kąt piw­ni­cy i cze­kam. Cze­kam, bo wiem, że wró­cą. Ale nie dziś. Dziś nikt nie przyj­dzie. A ju­tro?

Nie ma ju­tra, jest tyl­ko dziś. Zim­na ciem­no­ść, język chro­po­wa­ty, usta su­che. W brzu­chu mdlące uczu­cie pust­ki. Mu­sisz wstać, trze­ba wstać. Za­wrót gło­wy. Ku­cam, ko­la­na przy­tu­lam do pier­si, za­czy­nam się ko­ły­sać. Choć wo­kół gęsto, oczy mam otwar­te. Przede mną pla­ża. Mam dzie­si­ęć lat i bie­gnę go­rącym brze­giem w zwiew­nej bia­łej su­kien­ce, któ­rej ni­g­dy nie mia­łam. Gdy już my­ślę, że wresz­cie do­wiem się, co jest na ko­ńcu lądu, chrzęst kro­ków, brzęk kłód­ki.

– Mo­żesz spać w domu. Jest za zim­no – po­wie­dział, świe­cąc mi la­tar­ką w oczy.

Po­ło­żyć się do łó­żka i już ni­g­dy nie obu­dzić.

Pod­no­szę się po­wo­li. Rów­nie wol­no przy­po­mi­nam so­bie, gdzie je­stem. Chwie­jąc się, wkra­czam w ciem­ny, wąski ko­ry­tarz, ro­bię kil­ka kro­ków. Sta­ję przed sza­ry­mi be­to­no­wy­mi scho­da­mi. Głębo­ki od­dech, gorz­ka śli­na.

On, sto­jąc za mo­imi ple­ca­mi: – Kur­wa, ile będzie tak szła?

Sze­ść dłu­gich stop­ni.

*

Okno, sło­ńce, ból. Otwie­ram oczy, na­tych­miast je za­my­kam. Na ze­wnątrz mróz i śnieg. Leżę pod sta­rym, po­ce­ro­wa­nym ko­cem, w za­gra­co­nym po­miesz­cze­niu znaj­du­jącym się na par­te­rze domu. Wsłu­chu­ję się w ci­szę. Wstać? Wsta­ję, chcę pić. W ła­zien­ce jest wia­dro, w wia­drze woda, za­nu­rzę twarz.

Wi­dzę swo­je od­bi­cie. Skó­ra bla­do­si­na, oczy po­śród czar­nych, opuch­ni­ętych wo­rów, wło­sy tłu­ste. Ko­szu­la tak cien­ka i zno­szo­na, że wy­da­je się prze­źro­czy­sta. Ręce dłu­gie i wąskie, o nie­ko­ńczących się pal­cach. Pa­znok­ci nie mam. Zja­dłam.

Wte­dy jego głos z pi­ętra: „A te­raz ma­mu­sia zro­bi dzie­ciom śnia­da­nie”.

M a m u s i a  z r o b i  d z i e c i o m  ś n i a d a n i e. Na śnia­da­nie chleb z ma­słem i cien­ko po­kro­jo­ną mor­ta­de­lą. Her­ba­ta też będzie, tyl­ko roz­pa­lę ogień pod kuch­nią. Nad nią pla­sti­ko­wy ze­gar imi­tu­jący że­glar­skie koło ste­ro­we. Jest ósma. Do­brze, że mówi mi, co mam ro­bić, bo w gło­wie już tyl­ko szum.

Nie, cze­kaj, jest jesz­cze mój głos. Ci­chy, me­ta­licz­ny, le­d­wo go po­zna­ję. Ale jest.

Do kuch­ni wbie­ga­ją dziew­czyn­ki. Na bia­łym drew­nia­nym sto­le cze­ka na nie ta­lerz z ka­nap­ka­mi. Ten sta­ry stół to je­dy­ne, co nas jesz­cze jed­no­czy. Młod­sza, po­dob­na do mnie, kur­czo­wo ła­pie się mat­czy­nej no­gaw­ki. Star­sza, po­dob­na do nie­go, wska­ku­je na ob­dra­pa­ny, chy­bo­tli­wy ta­bo­ret i sa­do­wi się ple­ca­mi do okna. Upo­rczy­wie wpa­tru­je się we mnie, jak­by chcia­ła mi coś po­wie­dzieć. Sma­ru­ję chleb i po­wta­rzam po ci­chu: „Mat­ką, je­steś jej mat­ką”.

– Sia­daj i patrz – mówi on.

Gdy tak sie­dzia­łam i pa­trzy­łam, za­dzwo­ni­ła jego ko­mór­ka. Ro­zej­rzał się wo­kół, le­ża­ła na szaf­ce pod oknem. Wstał, spoj­rzał na wy­świe­tlacz.

– Two­ja mat­ka.

Ski­nęłam gło­wą. „Moja mat­ka”. Rzad­ko oka­zy­wa­ła uczu­cia, chy­ba, że była zła, ale to do niej chcę te­raz naj­bar­dziej.

– Przy­je­dzie ju­tro z two­im bra­tem, mu­sisz się przy­go­to­wać.

Od­kła­da te­le­fon. Ła­pie ka­nap­kę, wpy­cha do gęby, uno­si brew. A ja my­ślę, że gdy­bym to była ja, część chle­ba scho­wa­ła­bym do kie­sze­ni. Na pó­źniej.

Dzień wcze­śniej nie za­sma­ko­wał mu obiad. Ta­lerz roz­bił o podło­gę, dziew­czyn­ki wy­pro­sił do po­ko­ju obok, ich po­ko­ju o ró­żo­wych ścia­nach i bia­łym su­fi­cie, zła­pał mnie za wło­sy, szarp­nął do tyłu. Syk­nął do ucha: „Ty kur­wo!”. Krzyk­nęłam z bólu.

Za­czął wa­lić moją gło­wą o ścia­nę, szyb­ko i ryt­micz­nie, raz, dwa, raz, dwa, aż osu­nęłam się na chłod­ny brązo­wy gu­mo­lit. Wy­da­wa­ło mi się, że zni­kam. Ta cie­pła, przy­jem­na myśl już ro­ze­szła się po moim cie­le, kie­dy po­czu­łam, że ci­ągnie mnie do przed­po­ko­ju. Wrzesz­czy, śli­na ka­pie mu z ust, żyły na skro­niach pul­su­ją. Przy scho­dach każe mi wstać. Wsta­ję i cze­kam na ko­niec. Wte­dy on chwy­ta za połę mo­jej ko­szu­li i wle­cze do piw­ni­cy. Nie ma ko­ńca.

Te­raz sie­dzę na ta­bo­re­cie i wpa­tru­ję się w ścia­nę, w tę samą, w któ­rą jesz­cze wczo­raj wa­lił moją gło­wą. Zer­kam na nie­go. Ni­g­dy bym nie po­my­śla­ła, że czło­wiek o tak kru­chej syl­wet­ce i twa­rzy ja­kie­goś rzad­kie­go pta­ka może mieć tyle siły.

Wsta­je, otwie­ra lo­dów­kę. Ma wzrok pe­łen obo­jęt­no­ści. Wra­ca z ma­jo­ne­zem, wzru­sza ra­mio­na­mi, sma­ru­je chleb.

Nie wy­trzy­mam ko­lej­nej ta­kiej nocy. A je­śli wy­trzy­mam?

Dziew­czyn­ki z po­wro­tem w swo­im ró­żo­wym po­ko­iku. Ba­wią się ci­cho i grzecz­nie. Albo ja tak chcę to pa­mi­ętać. – Mu­szę za­pa­lić – on in­for­mu­je po chwi­li, jak­by to mia­ło dla mnie ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Zdej­mu­je z opar­cia krze­sła kurt­kę, scho­dzi na par­ter. Od­głos za­my­ka­nych drzwi.

Prze­su­wam wzrok na le­żącą na szaf­ce no­kię, tę, któ­rej nie wol­no mi do­ty­kać. Z wy­tar­ty­mi przy­ci­ska­mi, po­ry­so­wa­nym ekra­nem i le­d­wie kil­ko­ma za­pi­sa­ny­mi nu­me­ra­mi. Wsta­ję, bio­rę do ręki ko­mór­kę i pa­trząc w pu­ste pole za oknem, dzwo­nię do mat­ki: „Je­śli mnie ko­chasz, za­bierz mnie stąd. Nie, nie ju­tro. Dziś”.

Jesz­cze kil­ka kro­mek, obok ki­szo­ne ogór­ki. Wró­ci, chęt­nie zje. Po­tem si­ęgnie po nie­do­pi­tą bu­tel­kę wód­ki i za­cznie mi tłu­ma­czyć, że je­stem tu, bo on się na to zga­dza. Chcesz iść, to precz, ale to tu masz dach nad gło­wą. Kto cię we­źmie, kto cię po­ko­cha?

Jest już tro­chę pi­ja­ny, kie­dy po­now­nie się pod­ry­wa i wy­cho­dzi na mróz. Prze­cho­dzi przez po­dwór­ko, za­trzy­mu­je się przed sta­rą, drew­nia­ną cha­tą z bia­ły­mi okien­ni­ca­mi. W środ­ku jego mat­ka i nie­mło­dzi już bra­cia. Wyj­mu­je z kie­sze­ni zmi­ętą pacz­kę moc­nych, od­pa­la pa­pie­ro­sa, z dumą spo­gląda na nasz dom: mu­ro­wa­ny, pi­ętro­wy, wy­gląda­jący na opusz­czo­ny.

Pali łap­czy­wie, byle szyb­ciej, jak to w po­je­dyn­kę. Już ma rzu­cić peta w brud­ny śnieg, kie­dy przez ża­ło­śnie wy­krzy­wio­ną bra­mę wje­żdża sta­re zie­lo­ne bmw. Ma­riusz nie lubi go­ści. Ci­ska nie­do­pa­łkiem, ru­sza ku drzwiom. A ja sto­ję w oknie i ża­łu­ję, że za­dzwo­ni­łam.

Mat­ka bie­rze z tyl­ne­go sie­dze­nia re­kla­mów­kę z ciast­ka­mi i bez sło­wa wcho­dzi do domu. Ro­bert, mój młod­szy brat, przez mo­ment za­sta­na­wia się, czy po­wi­nien po­cze­kać w sa­mo­cho­dzie, ale za­ci­ąga ręcz­ny, wyj­mu­je klu­czy­ki ze sta­cyj­ki i idzie za mat­ką. Sia­da­my w kuch­ni, kur­tek nie zdej­mu­ją. Nie wszyst­ko po­to­czy się po ich my­śli.

Pró­bu­je­my roz­ma­wiać na neu­tral­ne te­ma­ty. Od Ma­riu­sza czuć al­ko­hol, ode mnie pot. Mat­ka świ­dru­je nas ocza­mi, za dłu­go, mamo, cze­ka­łaś, za dłu­go. W ko­ńcu du­kam, że może po­ja­dę na kil­ka dni do ro­dzi­ców. Przy oka­zji za­ła­twię za­le­głe spra­wy w urzędzie pra­cy. Jego oczy lo­do­wa­cie­ją, twarz robi się pur­pu­ro­wa. Tyl­ko Ro­bert jest spo­koj­ny. Bie­rze ciast­ko, usta otwie­ra jak wro­ta, krem spły­wa mu po pal­cach. Od­wra­cam gło­wę w stro­nę okna. Nie chcę, by zo­ba­czył mój głód.

Pa­trzy­łam w po­ma­za­ne roz­kwie­co­nym mro­zem okno i po­czu­łam, że to te­raz on, ten głód, chwy­ta mnie za wło­sy, wy­ci­ąga z kuch­ni i ci­ągnie po zie­mi pro­sto do piw­ni­cy. Zro­bi­ło mi się go­rąco. Do­ta­rło do mnie, że dro­ga uciecz­ki jest pro­sta: w lewo, kil­ka kro­ków ko­ry­ta­rzem i w dół po tych sa­mych scho­dach, z któ­rych wie­lo­krot­nie spa­da­łam. Będę po­tem py­ta­na, dla­cze­go nie zro­bi­łam tego wcze­śniej. Nie ma jed­nej od­po­wie­dzi.

Ła­pię dziew­czyn­ki za ręce i sto­jąc, mó­wię: – Za­bierz­cie mnie stąd.

On rzu­ca się w moją stro­nę z „za­bi­ję was” na ustach, ale Ro­bert, na­bi­ty mi­ęśnia­mi i wy­ższy o gło­wę, pew­nie go przy­trzy­mu­je. Sto­ję spa­ra­li­żo­wa­na stra­chem.

Ro­bert: – Nie bój się, idź!

Zbie­ga­my na dół, ja w kap­ciach. Mat­ka za nami. Po chwi­li jesz­cze brat.

On nie od razu za nami ru­szył. Wy­bie­gł, kie­dy wsia­dły­śmy do sa­mo­cho­du. Ro­bert sta­nął na jego dro­dze, spraw­nie wy­kręcił mu rękę, ode­pchnął, aż ten się za­to­czył. Bmw po­wo­li cofa, Ma­riusz wali jesz­cze ręką w szy­bę:

– Nie za­bie­raj mi dziew­czy­nek! Po­trze­bu­ję ich!

Rzu­ca się na ma­skę, wy­ma­chu­je pi­ęścią, prze­kle­ństwem wy­krzy­wia war­gi. Nikt go już nie sły­szy.

*

Jadą w mil­cze­niu. To naj­dłu­ższe dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów w ich ży­ciu.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Pro­jekt okład­kiŁu­kasz Pi­sko­rek
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­ro­ta Ja­bło­ńska
Re­dak­cjaSyl­wia Fro­łow Anna Ko­łat
Ko­rek­taAlek­san­dra Ku­bis
Kon­sul­ta­cja psy­cho­trau­ma­to­lo­gicz­nadr Ewa Oda­chow­ska-Ro­gal­ska
Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzy­na Włod­kow­ska, 2022 Co­py­ri­ght © Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o., War­sza­wa 2022
Ksi­ążka po­wsta­ła przy po­mo­cy fi­nan­so­wej wo­je­wódz­twa po­mor­skie­go.
ISBN 978-83-8032-807-5
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.