Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
40 osób interesuje się tą książką
Kinga była ulubienicą Poznania – płakało po niej całej miasto. Suczki Tusia i Ziutka na ostatni posiłek zjadły to, co szkodziło im za życia: pierwsza łososia i zielone oliwki, druga parówkę. Żółw E.T. dostał imię po dzielnym ufoludku z filmu Spielberga – pokonał go zepsuty kabel grzewczy w skrzyni do hibernowania.
Daria Grzesiek zebrała opowieści opiekunów, którzy doświadczyli śmierci swoich zwierząt. Zrobiła to, ponieważ sama mierzyła się z chorobą, cierpieniem i odejściem swojej Ziuty. Wtedy uświadomiła sobie, że nie wie, w którym momencie najlepiej podjąć decyzję o eutanazji ani jak zorganizować taki zabieg, co zrobić z ciałem, jakie są możliwości pochówku zwierzęcia i w końcu – jak poradzić sobie z bólem po stracie. Jej bohaterowie stanęli przed podobnymi dylematami: ile kosztuje kremacja świnki morskiej, a ile konia? Czy eutanazja wygląda jak spokojne usypianie? Czy na pogrzebie zwierzęcia są przemowy, modlitwy, śpiewy? W jaki sposób upamiętnić zmarłego innego gatunku?
Koty i psy, ale również słoń, świnki morskie, żółwie, koń i kury. Historie ich oraz ich opiekunów są historiami o śmierci – więc o życiu. O trosce i odpowiedzialności, o dzieleniu codzienności, o wspólnych radościach, przyjaźni, planach, oddaniu, poświęceniu, o chorobie, pożegnaniu i o tym, jak przeżyć żałobę, gdy otoczenie reaguje wzruszeniem ramion: daj spokój, to był tylko pies.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 134
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pochodzi z Gliwic, mieszka w Warszawie. Ukończyła Polską Szkołę Reportażu. Zawodowo zajmuje się promocją i popularyzacją nauki. Angażuje się społecznie, między innymi przeprowadza nurogęsi przez Wisłostradę i organizuje akcje charytatywne dla bezdomnych zwierząt.
Daria Grzesiek TO BYŁ TYLKO PIES. O ŻAŁOBIE PO ZWIERZĘTACH
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
Copyright © by Daria Grzesiek, 2025
Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2025
REDAKCJA
Julianna Jonek-Springer
KOREKTA
Danuta Sabała
FOTOGRAFIA NA OKŁADCE
Justyna Orlovska
FOTOGRAFIA NA STRONIE 143
Grzegorz Wełnicki
PROJEKT GRAFICZNY
Dominika Jagiełło /OneOnes Creative Studio/
www.behance.net/OneOnes
SKŁAD I ŁAMANIE
Michał Wysocki
ISBN 978-83-66778-89-4 (epub), 978-83-66778-90-0 (mobi)
Wydanie elektroniczne 2025
Imprint Fundacji Instytut Reportażu
Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa
www.dowody.com
[email protected], [email protected]
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Świat się nie zatrzymał
Kuriatkowo
Łosoś i oliwki
Ostatni zastrzyk
Księżniczka
Grzebowiska
Plastikowa reklamówka
Zwłoki nie wyglądały jak kot
Ufoludek
Żałoba zaczęła się za życia
Ulubienica Poznania
Burrito
List
Prawo w służbie zwierząt
Ostatnie razy
Odliczanie
Od autorki
Bibliografia
Dla Ziutki
Tęsknię.
Siostra pomagała w warszawskim schronisku Na Paluchu i poprosiła, żebym zaopiekowała się około roczną dziką sunią. Tymid prawie nie wychodziła z klatki. Wtedy w schronisku panowały dużo gorsze warunki niż dzisiaj. Suczka siedziała w rogu zakopana w sianie. Nie dawała się wyprowadzać na spacer. Pracownicy pożyczyli mi kontenerek, w którym czuła się bezpiecznie.
W mieszkaniu wybrała sobie miejsce za pralką, więc wysunęłam maszynę na środek łazienki. Położyłam tam poduszki, zabawki. To był kącik Tymid przez blisko pół roku.
Prawdopodobnie ją bito. Na widok smyczy ze strachu robiła pod siebie. Na pierwszy spacer wyszłyśmy po niemal miesiącu, gdy zaczęły działać leki uspokajające, i to o trzeciej czy czwartej nad ranem, żeby nikogo nie spotkać. A i tak wystraszył ją spadający liść. Spacer trwał zaledwie chwilę. Na pierwszą wycieczkę za miasto wyjechałyśmy po kilku latach. Droga na Mazury była dużym wyzwaniem. Trzy godziny od Warszawy, a my jechałyśmy dwa razy dłużej. Samochód wymagał potem szorowania po jej wymiotach. Ale na miejscu zobaczyłam innego psa: ogon w górze, ciekawski, skory do zabawy.
Okazało się, że Tymid to pies podróżnik. Pokonałyśmy trasę Camino de Santiago – przeszłyśmy ponad sześćset dwadzieścia kilometrów, zajęło nam to miesiąc. Jeździłyśmy w Beskidy, Karkonosze, Tatry słowackie, przeszłyśmy Główny Szlak Sudecki. Byłyśmy w Hiszpanii, Francji, Macedonii, Czarnogórze, Niemczech, Albanii. Do Tyrolu i Wenecji pojechałyśmy pociągiem. Uwielbiała pociągi.
Tymid była ze mną od jedenastu lat, gdy zauważyłam, że jej łapka często ląduje przy oku. Weterynarz okulista zdiagnozował stan zapalny i przepisał antybiotyki. Po miesiącu poprawiło się, odstawiłyśmy lek, ale łapa znowu zaczęła wędrować do oka. W badaniach stwierdzono małą narośl, którą usunięto laserowo. To był nowotwór, złośliwy, ale wycięty z dużym marginesem. Jednak minęły trzy miesiące i znowu łapka gmerała przy oku. Tym razem pojawiło się coś na trzeciej powiece. Operacja. W badaniu histopatologicznym wyciętej powieki wyszedł nowotwór, ale prognozy były dobre.
Trzy miesiące później wyjechałyśmy do Chorwacji. Nasza podróż miała trwać kilka miesięcy, planowałam ruszyć w stronę Serbii i dalej. Kiedy Tymid ponownie zaczęła sięgać łapą do oka, wróciłyśmy do Polski na badanie. Okazało się, że to znów nowotwór. Lekarz zalecił poważniejszą operację, wycięto gałkę oczną wraz z częścią okalających ją tkanek miękkich i kości.
Tymid wzorowo wróciła do sił. Po zdjęciu szwów i konsultacji z onkologiem, który uspokoił mnie, że nie ma przeciwwskazań – znów pojechałyśmy do Chorwacji, a stamtąd do Włoch, gdzie jest jedna z najlepszych w Europie klinik onkologicznych dla zwierząt. Wyniki kontroli były bardzo dobre, więc kontynuowałyśmy podróż i wybrałyśmy się do Czarnogóry. Tam zauważyłam, że czaszka Tymid delikatnie się zniekształca. Miejscowy weterynarz mówił, że to może być efekt operacji, przecież straciła oko, mięśnie i kawałki kości, ale jakiś czas później, już w Macedonii, wyczułam zgrubienie na jej szyi. Znalazłam onkologa...
I to był koniec naszej podróży.
Już w Polsce lekarze pobrali próbki guzków z szyi i z tej małej zmiany na głowie. Bardzo agresywny nowotwór. Spytałam onkologa, co teraz. Odpowiedział, że w grę wchodzi wyłącznie leczenie paliatywne.
Przez kilka miesięcy walczyliśmy o Tymid i jej komfort. Lekarz nawet zalecił zamówienie specjalistycznych lekarstw z drugiego krańca świata, żeby uśmierzyć jej ból i pozwolić cieszyć się pełnią życia tak długo, jak tylko to było możliwe.
Przeżyła jeszcze kilka miesięcy bez cierpienia.
Po jej odejściu zdarzało się, że leżałam zwinięta w kłębek na podłodze i nie miałam pojęcia, w jaki sposób się tam znalazłam. Świat widziałam jak zza szyby. Byłam zła, że się nie zatrzymał, kiedy Tymid umarła.
Wszystko doprowadzało mnie do szału. Kiedy czekałam na pasach na zielone światło, a ktoś obok rozmawiał przez telefon, miałam ochotę trzepnąć go w ramię, żeby się uciszył. Drażnił mnie każdy dźwięk. Chciałam popchnąć kobietę w kolejce przede mną w sklepie, bo za wolno przesuwała się do przodu.
Nie było mnie tutaj w rocznicę jej śmierci. Kupiłam bilet na drugi koniec świata, żeby być jak najdalej.
Ale przed tęsknotą nie da się uciec.
Utylizacja kury w Lęborku kosztuje sto złotych. W Gdyni płaci się zaledwie osiem. Nie ma jednak sensu jechać ponad dwieście dwadzieścia kilometrów tam i nazad, żeby zutylizować jedną kurę.
Brązowa z czarnymi piórami na ogonie. Głowa ciemniejsza, z odcieniem rudości, a na niej sterczący czerwony grzebień. Dostawała jeść, miała gdzie spać, spacerować, żerować.
Ot, zwykła kura.
Takich jak ona żyło na działce siedem. A właściwie sześć, bo siódmy był kogut. Każdy ptak dostał imię. Oczko od chorego oka, Dzióbek, bo miała krzywy dziób, Normalnej nic nie dolegało, Kurowa wyglądała jak królowa podczas wysiadywania jajek, Jarzębiata i Jarzębiata Społeczna, bo choć obie wycofane, ta druga była bardziej skłonna nawiązać kontakt z człowiekiem, oraz Kogut – wiadomo.
Marta i Marcin kupili dom od starszego małżeństwa, które nie dawało już sobie rady z dużym domem i jeszcze większą działką. Dla młodego narzeczeństwa była to świetna okazja: mieli cztery psy i potrzebowali więcej miejsca – Marta jest behawiorystką oraz prowadzi hotel dla zwierząt. Drażniły ją w mieście nieposprzątane kupy innych psów, brak zieleni, rozbite butelki na i tak małych trawnikach.
Wraz z domem dostali gospodarskie kury. Gdy podczas przeprowadzki wypakowywali drewno z samochodu do garażu, jedna zaglądała do bagażnika, chodziła za parą, niejako kontrolowała cały proces.
To była Oczko. Marcin nauczył ją wskakiwać sobie na ramię. Naprowadzał ptaka jedzeniem, głównie szynką. Gdy kura na nim siedziała, podchodził do okna, pukał w szybę i pokazywał z dumą Marcie swojego „orła”.
– Normalna nie żyje – powiedział Marcin.
Martę zalała fala gorąca, zrobiło się jej niedobrze. Z pozoru najzdrowsza kura umarła. Jej ciało leżało w kurniku. Obejrzeli ptaka z każdej strony, ale nie dostrzegli nic podejrzanego.
Kilka dni później Oczko zaczęła być apatyczna, chodziła wolniej niż zwykle. Była niedziela, ale udało im się znaleźć weterynarza, który przyjął kurę. Takich posiadających wiedzę na temat ich leczenia jest znacznie mniej niż tych od psów i kotów. Lekarz przepisał leki i poinstruował, co należy robić. Przez trzy tygodnie Oczko mieszkała z Martą i Marcinem w domu. W psim pokoju miała klatkę kennelową wyścieloną chłonnymi podkładami oraz miseczki z jedzeniem i piciem. Podkłady rozłożyli też wokół klatki. Oczko piła bez końca, a ciecz z niej wytryskiwała. Po trzech tygodniach wróciła jednak do kurnika. Rozpuszczane w wodzie leki i zastrzyki, które robił jej Marcin, z zawodu pielęgniarz, pomogły.
Gdy nagle umarła Kurowa, zawieźli ją na sekcję zwłok. W gabinecie lekarz bez ogródek owinął stolik folią, wyciągnął narzędzia i przystąpił do krojenia ptaka na oczach Marty i Marcina. Zaczął od głowy, rozciął korpus, łamał kości.
Sekcja wykazała, że wnętrze kury jest w białych kropkach.
Kurowa miała białaczkę.
W przypadku kur jest to choroba wirusowa. Stało się oczywiste, że pozostałe ptaki albo już są chore, albo zaraz będą. Każdego czekała śmierć.
Oczko czuła się dobrze przez kilka tygodni, ale gdy znów stała się osowiała, Marta postanowiła ją uśpić. Marcin był w pracy, więc poprosiła o pomoc tatę. Zapakowali klatkę do bagażnika samochodu i pojechali do weterynarza.
Marta płakała całą drogę. Gdy lekarz zobaczył ją w takim stanie, nie zgodził się na jej obecność podczas eutanazji. Ona jednak się uparła.
Chociaż w kurzej naturze jest umieranie w samotności – kiedy zbliża się koniec, izolują się od stada – Marta czuła, że nie może jej opuścić. Oczko była nie tylko kurą, ale kimś więcej. Kimś, nie czymś.
Zasnęła tulona i głaskana.
Marcin wykopał grób na działce pod drzewkami owocowymi, usypał nagrobek z kamyków i wbił w niego grubą gałąź.
Marta nie mogła pogodzić się z tą śmiercią.
Później umarła Dzióbek i dwie Jarzębiate – zaledwie w cztery miesiące.
Ze starego stada został tylko Kogut. Towarzyszyła mu Wagabunda, która odłączyła się od grupy wolno żyjących kur i po kilku dniach włóczenia się po wsi osiadła na działce Marty i Marcina, oraz Piskluny (kura Pipina plus koguty Gośka i Kulfon), które wysiedziała Kurowa.
Marcin długo namawiał Martę na powiększenie stada, ale ona obawiała się, że w kurniku nadal jest wirus, który zabił Normalną, Kurową, Oczko, Dzióbek i obie Jarzębiate. W stadzie były jednak trzy koguty i tylko dwie samice, więc w końcu uległa namowom. Natomiast postawiła warunek: kury mają być z fermy i wyłącznie takie, które czeka śmierć.
Niespełna rok po tym, jak odeszła ostatnia Jarzębiata, pojechali na fermę. Umówili się, że zabiorą osiem, ale okazało się, że za dwa dni grupa ptaków ma jechać do ubojni. Marta wymiękła.
Wzięli siedemnaście. Następnego dnia Marcin zaproponował, żeby pojechać po następne dziesięć. Wrócili z dwunastoma.
Kursowali tak jeszcze kilka razy.
Podczas pierwszej jazdy samochodem z fermy do domu jedna z kur wydostała się z psiego transportera, wyszła z bagażnika i usadowiła się na tylnej kanapie samochodu. Inna siedziała na kolanach Marty, na wytłaczance po jajkach. Była bardzo słaba, zwisała jej głowa.
Marta myślała o tym, że te kury pierwszy raz w życiu zobaczą u nich, czym jest trawa, jak wygląda niebo, poznają smak robaków i wolności.
Wiedzieli, że część z ptaków długo nie pożyje. Miały rany, blade dzwonki, wydziobane głowy i tułowia, za długie dzioby, przerośnięte pazury, cuchnęły.
Pipina spała z Martą i Marcinem w sypialni i nie czuli jej zapachu, a od tych z fermy śmierdziało z daleka.
Do domu wzięli dwie w najcięższym stanie: tę z wytłaczanki z dużą raną na nodze i taką, która zachowywała się, jakby utknęło jej jajko. Stąd ich imiona: Nóżka i Jajko. Z czasem pojawiły się kolejne: Główka (z przekrzywioną głową), Niegrzeczna (tłukła inne kury), Spryciula (to ona podczas jazdy samochodem wydostała się z klatki), Zwiadowca (wszędzie była pierwsza) i Farcia (z fermy miały być zabrane tylko czarne kury, które jechały na ubój, ale wśród nich trafiła się jedna brązowa).
Marta nadała imiona poszczególnym kurom, a także nazwy ich grupom. Kopciuchy to pierwsza tura ptaków przywiezionych z fermy. Kolejna to Brzydule. Po ich połączeniu stworzyła się grupa Wariatek. Była też Grupa Inwalidzka, czyli kury, które ze względu na problemy zdrowotne nie mogły być łączone z kogutami. Z kolei Szpitalik tworzyły ptaki z fermy w tak złym stanie, że nie było pewności, czy przeżyją.
Uratowane kury zażywały kąpieli słonecznych. Marta podawała im między innymi paszę z ziołami (w dwadzieścia dwa dni szło sto trzydzieści kilogramów) i suszone robaki mącznika. Kilka razy w tygodniu dostawały warzywa i owoce. Uwielbiały cukinię. Marcin uczył je jedzenia z ręki.
Przy gospodarstwie postawili znak z napisem „Kuriatkowo” – to połączenie słów „kura” i „wariatkowo”.
Nóżka była młodsza od pozostałych Kopciuchów, miała najwyżej pięć miesięcy, jeszcze się nie niosła. Żyła w odchowalniku, w którym niedojrzałe kury podrastały przed przeniesieniem na halę. Miała ranę na nodze. Prawdopodobnie próbowała przeskoczyć elektrycznego pastucha, zawisła na nim i się poparzyła. Przez ten wypadek trafiła pod opiekę Marty i Marcina. Malutka, ważyła zaledwie kilogram. Miała na łapach modzele, była zarobaczona. Mimo ostrożnych rokowań szybko wstała, jadła i skakała na jednej nodze. Wynosili ją na dwór, gdzie odganiała od jedzenia starszą od siebie Pipinę. Nóżka lubiła spać w łóżku. Niepełnosprawność nie przeszkadzała jej we wskakiwaniu na materac, żeby wtulić się w pościel. Uwielbiała być głaskana.
Weterynarz stwierdził, że przez ropiejącą ranę i uszkodzony staw noga nigdy nie będzie sprawna. Marta podawała Nóżce zastrzyki. Obracała ją na plecy, kładła na kolanach i wprowadzała igłę pod skrzydłem. Ranę przemywała i smarowała. Za każdym razem musiała zdrapać strup, inaczej zbierała się ropa. Ptak dzielnie znosił te zabiegi. Gdy Marta ją głaskała, kura zasypiała. Mimo tych starań gojenie nadal się ślimaczyło. Obok rany zrobiła się przetoka i gula z ropą. Weterynarz wykonał posiew, aby dobrać nowy antybiotyk.
Półtora miesiąca od uratowania Nóżka złożyła pierwsze jajko, jeszcze w miękkiej skorupce. Tego samego dnia miała zaplanowaną wizytę u weterynarza, gdzie miała pojechać razem z Kulawczyk (która kulała jak babcia, co ją w biodrze strzyka). Był gorący czerwcowy dzień. Marta najpierw wybierała się do pracy Marcina, aby zamienić samochody. W jej aucie nie było klimatyzacji, nie chciała, aby kury ugotowały się podczas podróży. Przed wyjazdem wyniosła Pipinę i Nóżkę przed dom, żeby w oczekiwaniu na nią skorzystały z pogody i poleżały na trawie. Jednak w połowie drogi do szpitala, w którym pracował Marcin, zawróciła, bo był wypadek i uznała, że nie wyrobi się z zamianą samochodów i dojechaniem na czas do weterynarza.
Gdy wróciła po Nóżkę i Kulawczyk, zdziwiła się, że kogut Gośka łazi przed domem, chociaż powinien siedzieć za bramą, oddzielony od kur, które brutalnie wraz z Kulfonem gwałcili. Musiał przeskoczyć ogrodzenie.
Zobaczyła też, że Nóżka leży pod krzakiem, jakby odpoczywała. Dopiero po chwili Marta zauważyła, że wokół niej leżą pióra, a kura nie ma siły się podnieść. Na ciele miała ranę od koguciego pazura.
– Dasz radę. Proszę cię, wytrzymaj – powtarzała jej Marta w drodze do lekarza.
Gdy jednak były już prawie u celu, w bagażniku rozległo się kołatanie o klatkę. Marta znała ten dźwięk: konwulsje przedśmiertne. Zatrzymała się na przystanku autobusowym, wysiadła z samochodu i otworzyła bagażnik. Wyciągnęła Nóżkę z kontenera, a ona jakby tylko na to czekała: umarła na dłoniach opiekunki.
Marta wróciła na fotel kierowcy, tuląc Nóżkę, i wyła.
– Jakaś kobieta podeszła i zapytała, czy potrzebuję pomocy. A ja zapłakana, z martwym ptakiem na rękach, wyjęczałam, że już nic nie można zrobić, że po prostu ktoś zabił moją ukochaną kurę – opowiada.
Wieczorem pochowali Nóżkę pod tujami. Na grobie ustawili trzy duże kamienie, żeby lis nie wykopał ciała.
Po tym wypadku przez kilka miesięcy Marta ograniczyła kontakt z Gośką do minimum. Nie potrafiła nawet odezwać się do koguta.
To wtedy pojawił się pomysł ratowania przede wszystkim chorych, kontuzjowanych lub nierokujących kur.
Marta i Marcin ponownie pojechali na fermę. Jej właściciel chętnie opowiadał o hodowli, pokazywał na kamerze, jak wyglądają hale, puścił filmik, na którym widać, jak kury (wśród nich chore, brudne i okaleczone) pakowane są za nogi do ciasnych skrzynek, które później lądują na pace samochodu, żeby pojechać do ubojni. Jednocześnie dopytywał, jak się czują uratowane zwierzęta. Opowiadał, że kiedyś zwolnił pracownika za to, że złamał kurze nogę, a gdy grupa pracowników źle traktowała ptaki z problemami neurologicznymi, ale nikt nie chciał się do tego przyznać, obciął wszystkim po czterdzieści złotych z wypłaty.
Mówił, że jest mu żal tych kur, ale że jest im też wdzięczny: dzięki nim kupił działkę budowlaną.
Marta i Marcin wrócili do domu z kilkunastoma ptakami. Niektóre z nich wyglądały jak żywe porcje rosołowe – blade, prawie bez piór. W tej grupie znalazła się też przebojowa, odważna kura z wielkim grzebieniem, a jednocześnie nadzwyczaj drobna. Nazwali ją Gracjanka.
Była pieszczochem. Zaglądała w każdy kąt w poszukiwaniu jedzenia. Gdy tylko Marta otwierała kurnik, wlatywała na skrzynki, aby wejść do wiadra z jedzeniem, mimo że już nieraz razem z nim spadała na ziemię. Jako jedyna postawiła się Wagabundzie i się z nią biła. Niczym się nie przejmowała.
– Gdy wołałam psy, pierwsza do domu wchodziła Gracjanka i robiła obchód. W psim pokoju toczyła walkę ze swoim odbiciem w lustrze. Potrafiła też wskoczyć na stół w kuchni w poszukiwaniu jedzenia – wspomina Marta.
Leki działały i Gracjance zaczęły odrastać pióra. Była piękna, brązowa.
W tym czasie zachorował Kogut: miał ciemną zmianę, która nie chciała się goić. U innej kury też pojawiło się znamię, chociaż początkowo wyglądało na zadrapanie. Gdy podobne objawy Marta zobaczyła u kolejnych ptaków, wysłała ich zdjęcia do weterynarza.
W kurniku krążył wirus ospy. Zwierzęta dostały leki, ale nadal słabły i chudły.
Umarła Spryciula.
Zachorowała również Gracjanka. Udało się ją co prawda wyleczyć, ale osłabła, pogorszyły się jej wyniki krwi, spadły parametry nerkowo-wątrobowe. Możliwości leczenia kur są ograniczone. Zdarzają się choroby, których nie da się wyleczyć. Interpretacja wyników badań jest wyzwaniem. Raz weterynarka musiała sama obliczyć normy morfologii dla kur Marty i Marcina.
Gracjanka dobrze jadła, była otoczona miłością. Tyle mogli dla niej zrobić.
Gdy umarła, zaledwie pół roku po uratowaniu z fermy, nie miała nawet dwóch lat.
Marta znalazła ją leżącą na boku w kurniku. Nie nawiązywała już kontaktu z otoczeniem. Miała zamknięte oczy, podwinięte łapy, sterczały jej kości. Wielki grzebień zmalał i zbladł.
Marta zaniosła ją do domu i otuliła kocem, a wkrótce pojechały do weterynarza na eutanazję.
W gabinecie lekarskim trzymała Gracjankę na kolanach. Na stole leżała też Midi, która przyjechała z fermy kilka dni wcześniej w bardzo złym stanie. Obie kury dostały leki uspokajające. Marta głaskała raz jedną, raz drugą. Gracjanka zatrzepotała skrzydłem, oddychała coraz wolniej i po kilku minutach było po wszystkim. Weterynarz stetoskopem sprawdził bicie serc u ptaków. Powiedział, żeby dać Midi jeszcze trzy minuty na śmierć.
Marta zagryzała wargi, żeby nie płakać w głos.
– Nienawidzę podejmować decyzji o eutanazji ani o tym, kiedy powinna nastąpić – mówi. – Ale to nieodłączny element opieki nad kurami z fermy.
Dziesięć dni później uśpiła Mini i Maksi. Z dnia na dzień przestały chodzić, utrzymywać równowagę, jeść i pić. Dwa dni czekały na eutanazję, bo akurat nie było jedynego lekarza, który potrafi uśpić kurę. Lekarze też niechętnie się tego podejmują. Gdyby Marta miała dostęp do leków, robiłaby to sama.
– Miałam w domu dwie cierpiące istoty i nie mogłam nic zrobić – opowiada. – Stresowało mnie wchodzenie do ich pokoju, byłam zrezygnowana. Nawet nie przez tę zbliżającą się śmierć, ale przez to, że miały takiego pecha. Wykluły się akurat z jajek przeznaczonych do fermy. Jedyne, co dostały od życia, to to, że zjadły u mnie trochę dobrego jedzenia, które nie było zmielonym wysokobiałkowym pyłkiem.
Przez ponad dwa tygodnie zajmowała się chorymi Mini i Maksi. Kilka razy dziennie zmieniała im podkłady, sprzątała odchody, które wypadały z klatki, zamiatała rozsypane po pokoju ziarno. Podawała im antybiotyk, steryd i witaminy w zastrzykach. Wynosiła je na dwór, żeby poleżały w słońcu.
– Gdy odeszły, poczułam ulgę, ale niezwiązaną z ich śmiercią, bo było mi ich ogromnie żal – tłumaczy Marta. – Po prostu spadł ze mnie obowiązek robienia tych wszystkich rzeczy i ciężar świadomości, że to, co robię, nie przynosi żadnych efektów. Czuję się z tym niekomfortowo.
Czasem właściciel fermy dzwonił do Marcina i mówił, że ma jakąś chorą lub kontuzjowaną kurę. Pytał, czy chcą ją zabrać. W ten sposób pod ich opiekę trafiła Skalpa, kura ze zdartą skórą głowy i szyi oraz głęboką raną na grzebieniu. Po kilku miesiącach ratowania ptaków z fermy Marta wiedziała, że szanse Skalpy na przeżycie są niewielkie. Starała się pomóc ptakowi i strzykawką podawała mu karmę, witaminy i wodę, ale weterynarz potwierdził, że jedyną formą pomocy jest skrócenie cierpienia kury.
Skalpa miała piętnaście tygodni.
– Wiem, że rzadko udaje się nam pomóc naprawdę chorym kurom z fermy, ale jestem uparta i chcę, aby świat był choć trochę sprawiedliwy – mówi Marta. – Chociaż czasem nasze działania bardziej przypominają hospicjum.
Ma w telefonie ich listę. Główka, Klusinda, Fryderyka, Grzywka, Dorodna, Wirka: bez daty, Kosia, Piratka i Tycia: 13 lipca, Orzełka: 19 lipca, Spryciulka Dwa: 20 lipca... To tylko część imion z listy. Marta dopisuje kolejne kury, gdy umierają.
Nie chce się pogubić. Tak wiele ich było.
Kupiła nowy kurnik: drewniany, z rozsuwanymi oknami, spadzistym daszkiem i miejscem dla pięciu kur. Ładny, lekki, otwierany od góry i od dołu. Kosztował osiemset złotych. Na droższy, za dwa tysiące, nie miała pieniędzy. To był nowy dom dla Loczki (kura z poskręcanymi piórami oraz złamaną nogą z przemieszczeniem), Irokeza (jej grzebień przypominał irokez; początkowo nazywali ją Zdechlakiem, bo myśleli, że nie przeżyje), Skrętki (miała głowę skrzywioną aż do nóg) i Skrzydełka (zwichnięte skrzydełko), czyli dla kur Inwalidek, które nie mogły dołączyć do jurnych kogutów.
Marta zaprowadziła ptaki do nowego lokum, poobserwowała ich interakcje. Wszystko wyglądało w porządku. Po dziewiętnastej zamknęła kurnik. W październikowy wieczór o tej porze było już ciemno.
Gdy rano wyszli do ogrodu, zobaczyli, że kurnik jest zniszczony. Do lekkiej konstrukcji prawdopodobnie dobrał się lis. Porwał wszystkie cztery kury. Od kurnika ciągnęła się ścieżka z zakrwawionych piór. Lis przeciągnął ptaki pod płotem, wisiało na nim samotne pióro.
– To były najbardziej wychuchane kury, ukochane, z imionami. Włożyłam w ich leczenie i opiekę nad nimi tyle serca. Całą apteczkę dla nich stworzyłam! – rozpacza Marta. – A on po prostu je zabrał, bo były dla niego tylko kawałkiem mięsa...
Loczka przyjechała z fermy pierwszego września. Lis porwał ją ósmego października.
Marta nie może się pogodzić z taką śmiercią.
– Akceptuję śmierć, gdy przychodzi sama – tłumaczy. – Te kury zostały wylosowane przez właściciela fermy spośród tych, które miały jechać na ubój. Wygrały los na loterii, a lis im go zabrał. Przychodzi i porywa mi moje osoby kurze, które mają imiona, które codziennie przytulam, głaszczę, karmię, rozpieszczam, na których mi zależy...
Po dwóch dniach znalazła w trawie część kurzego ciała. Przypominała skrzydło Skrętki.
Lis krąży w okolicy. Przychodzi nawet w dzień od strony działki sąsiada, na której pasą się krowy. Podkopuje się pod płotem, choć na łące jest tyle zajęcy, że Marta nie może tam swobodnie puszczać szalejących za szarakami psów, a we wsi są wolno żyjące kury. Mimo to on wybiera łatwiejszy łup zamknięty na małej przestrzeni.
Upatrzył sobie akurat tę działkę, na której żyją ptaki uratowane z fermy.
Marta co kilka dni przelicza kury, sprawdza obecność.
Pod koniec października, trzy tygodnie od ataku na Inwalidki, zauważyła brak Wagabundy. Nie było również Bosmana (z dużym grzebieniem przekrzywionym na bok i zmarszczonym czołem), Emo (czarna kura, grzywka zasłaniała jej oko, miała tylko jeden wykształcony grzebień) i Dziwnej (izolowała się od innych kur, niedotykalska, miała dwa odstające piórka, gdy Marta ją zobaczyła, pomyślała: „Boże, jaka dziwna jest ta kura”).
Dwa dni wcześniej Marta spacerowała wzdłuż działki, gdy usłyszała przeraźliwe gdakanie kur pochowanych po krzakach. Wyszły dopiero, gdy je zawołała. Być może to był ten dzień, w którym zniknęły Wagabunda, Bosman, Emo i Dziwna.
Nawet nie mogła się z nimi pożegnać ani wykopać im grobu.
Od czasu drugiego ataku Marta nie wypuszcza kur na działkę. Ograniczyła ich wyjścia do terenu przed domem i tylko wtedy, gdy ona lub Marcin są na miejscu. Kiedy słyszy niepokojące dźwięki, biegnie sprawdzić, co się dzieje. Zdarza się, że zastaje lisa siedzącego przed płotem. Obserwuje kury i nie przejmuje się obecnością psów.
Kupili elektryczną siatkę ogrodzeniową, na górze płotu chcą dodatkowo umieścić drut żyletkowy. Pewnie początkowo prąd pokopie również kury, ale w końcu nauczą się nie podchodzić.
– Mogłabym wyznaczyć mniejszy kawałek działki i ogrodzić go elektrycznym pastuchem, ale nie chcę aż tak ograniczać wolności kurom – mówi Marta. – Nie po to je uratowałam z fermy, aby teraz zabierać im dostęp do krzaków, pokrzyw, robaków, trawy i do piachu, w którym mogą kopać.
Więcej kur nie będzie. Marta nie ma na to siły. Angażuje się w ich ratowanie, poświęca czas, pieniądze. Przywiązuje się.
Wiele z nich umiera, a te, które przeżyją, porywa lis.
Zastanawia się czasem: po to ratuje kury? Dla lisa?
