The Storyteller - Dave Grohl - ebook + książka

The Storyteller ebook

Grohl Dave

4,6

Opis

Historia o tym, jak tyczkowatemu dzieciakowi ze Springfield w stanie Wirginia udało się spełnić szalone marzenie. Mimo że dziś Dave Grohl jest znanym na całym świecie rockmanem, pozostał skromnym facetem, który wciąż zachwyca się siłą muzyki i z pokorą przyjmuje sławę. W gawędziarskim stylu – i z ogromnym poczuciem humoru – wspomina swoją pierwszą trasę koncertową z zespołem Scream, opowiada o czasie spędzonym w Nirvanie i tragicznym końcu zespołu, o powstaniu Foo Fighters, kiedy znalazł się na życiowym zakręcie, o graniu z Iggym Popem, występie na ceremonii rozdania Oscarów, tańczeniu z chłopakami z AC/DC, przypadkowym spotkaniu z Little Richardem, a także życiu rodzinnym, zwłaszcza bliskiej relacji z trzema córkami… Lista jest długa.

Historie Grohla są pełne muzyki. Warto ich posłuchać.

Ekscytująca uczta dla fanów, a także niezwykłe spojrzenie na ostatnich trzydzieści lat historii rocka.

„Booklist”

Książka szczera, skromna i pełna historii o wielkich gwiazdach… Miłośnicy muzyki będą czytać na zapętleniu.

CNN

Te wspomnienia czytają się same – ma się wrażenie, że to rozmowa w barze z przyjacielem, który jakimś trafem pracował z prawie każdym istotnym mainstreamowym i niezależnym muzykiem rockowym ostatnich dekad.

„Pittsburgh Post-Gazette”

Dave Grohl kieruje przekaz do ludzi stojących pod sceną: „W głębi duszy jestem taki jak wy. Ciężko zapracowałem na swoją dzisiejszą pozycję, ale miałem obsesję na punkcie tej samej muzyki, która kręci was. Ja też jestem fanem”.

„Billboard”

W tej świetnej i szczerej książce Grohl nie boi się opowiadać o wszystkim: od śmierci Kurta Cobaina po ojcostwo.

Audible (ranking Best of the Year)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (65 ocen)
48
14
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kejt09

Dobrze spędzony czas

Ta książka jest świetna! Czytając ja ma się wrażenie, jakby to jakiś kumpel opowiadał nam swoje zabawne historie. Jest lekko i na luzie.
00
aniadia

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
leslaw1951

Nie oderwiesz się od lektury

dobre
00
youthanasia
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie świetna! Lekko się ją czyta, a wprowadza w taki klimat, że od początku do końca nuci się pod nosem kawałki Nirvany i Foo Fighters. Podobał mi się sposób narracji, dzięki któremu czułam się jakby Dave dosłownie siedział obok i opowiadał mi te historie. Bardzo polecam!
00
TomeT

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu The Sto­ry­tel­ler
Prze­kład ADAM ZDRO­DOW­SKI
Wy­daw­ca KA­TA­RZY­NA RUDZ­KA
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca KA­RO­LI­NA WĄSOW­SKA
Re­dak­cja GRA­ŻY­NA MA­STA­LERZ
Ko­rek­ta AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA
Pro­jekt okład­ki JE­AN­NE RE­INA
Ad­ap­ta­cja pro­jek­tu okład­ki DA­WID GRZE­LAK
Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i ty­po­gra­ficz­ne RE­NA­TA DE OLI­VE­IRA
Ła­ma­nie, ko­rek­ta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Zdjęcia au­to­ra na okład­ce © MAG­DA­LE­NA WO­SIN­SKA
The Sto­ry­tel­ler Co­py­ri­ght © 2021 by Da­vid Eric Grohl Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Adam Zdro­dow­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-64-2
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

DLA VIR­GI­NII GROHL

Bez niej moje hi­sto­rie by­ły­by zu­pe­łnie inne

DLA JOR­DYN BLUM

Dzi­ęki To­bie moja hi­sto­ria jest o wie­le bar­dziej eks­cy­tu­jąca i pi­ęk­na

DLA VIO­LET, HAR­PER I OPHE­LII

Oby wszyst­kie Wa­sze hi­sto­rie były tak wy­jąt­ko­we i wspa­nia­łe jak Wy

.

WSTĘP

ZRÓB GŁO­ŚNIEJ

Zda­rza mi się za­po­mnieć, że już nie je­stem taki mło­dy.

Ka­żde­go dnia bu­dzę się i pa­trzę na świat ocza­mi zbun­to­wa­ne­go, nie­grzecz­ne­go dzie­cia­ka, któ­ry do­ce­nia naj­prost­sze spra­wy i znaj­du­je w nich ra­do­ść. Tyle że to gło­wa i ser­ce bez­li­to­śnie ze mnie żar­tu­ją i każą wie­rzyć w ilu­zję, choć tam­te­go dzie­cia­ka już nie ma.

Wy­star­czy spoj­rze­nie w lu­stro i przy­po­mi­nam so­bie, że nie je­stem już chło­pa­kiem z ta­nią gi­ta­rą i sto­sem płyt, któ­ry go­dzi­na­mi ćwi­czy w sa­mot­no­ści tyl­ko po to, żeby uciec od ogra­ni­czeń i ocze­ki­wań nud­ne­go ży­cia na przed­mie­ściach mia­stecz­ka w sta­nie Wir­gi­nia. Nie. Te­raz moje od­bi­cie w zmęczo­nym uśmie­chu od­sła­nia zęby, ze szkli­wem star­tym i ob­tłu­czo­nym przez lata ocie­ra­nia i obi­ja­nia ich o mi­kro­fon. Wi­dzę wory pod ob­ra­mo­wa­ny­mi opraw­ka­mi oku­la­rów ocza­mi, sku­tek lat jet lagu i od­ma­wia­nia so­bie snu, żeby wy­rwać do­dat­ko­wą go­dzi­nę ży­cia. Wi­dzę siwe pa­sma w bro­dzie. I je­stem za to wszyst­ko wdzi­ęcz­ny.

Wie­le lat temu po­pro­szo­no mnie, że­bym za­grał w No­wym Jor­ku na cha­ry­ta­tyw­nym kon­cer­cie dla ofiar hu­ra­ga­nu San­dy. Line-up im­pre­zy w Ma­di­son Squ­are Gar­den był jak góra Ru­sh­mo­re rock’n’rol­la: McCart­ney, The Rol­ling Sto­nes, The Who, Ro­ger Wa­ters i mnó­stwo in­nych gwiazd-in­sty­tu­cji. W pew­nej chwi­li je­den z pro­mo­to­rów po­pro­sił, że­bym dał się sfo­to­gra­fo­wać w gre­en­ro­omie z tymi iko­na­mi mu­zy­ki, w to­wa­rzy­stwie fa­nów, któ­rzy prze­ka­za­li duże kwo­ty na rzecz fun­da­cji. Przy­jąłem ten za­szczyt i za­cząłem się prze­dzie­rać przez la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy na back­sta­ge’u, wy­obra­ża­jąc so­bie salę pe­łną ży­wej hi­sto­rii rock’n’rol­la, gwiazd usta­wio­nych jak do zdjęcia w pod­sta­wów­ce, tyle że wszy­scy są w skó­rach i mó­wią z bry­tyj­skim ak­cen­tem. Kie­dy wsze­dłem, za­sta­łem tyl­ko dwóch wy­ko­naw­ców, w prze­ciw­le­głych ko­ńcach po­ko­ju. Pierw­szy ko­ja­rzył się z nie­uży­wa­nym, błysz­czącym luk­su­so­wym sa­mo­cho­dem. Mi­ster­nie ufar­bo­wa­ne wło­sy, opa­le­ni­zna z so­la­rium, uśmiech świe­żo od pro­te­ty­ka, przez co wy­glądał jak nowa pacz­ka ko­lo­ro­wych drop­sów (ta oczy­wi­sta pró­ba po­wstrzy­ma­nia pro­ce­su sta­rze­nia się dała od­wrot­ny efekt: jak­byś pa­trzył na sta­rą ścia­nę ze zbyt wie­lo­ma war­stwa­mi far­by). Dru­gi wy­glądał jak za­byt­ko­wy hot rod z du­żym prze­bie­giem. Siwe kręco­ne wło­sy, głębo­kie zmarszcz­ki na­da­jące twa­rzy gro­źny wy­gląd, zęby, któ­re rów­nie do­brze mo­gły na­le­żeć do Geo­r­ge’a Wa­shing­to­na, czar­ny T-shirt cia­sno opi­na­jący za­okrąglo­ny brzuch i klat­kę pier­sio­wą – od razu było wia­do­mo, że ten fa­cet ma na wszyst­ko wy­wa­lo­ne.

Mó­wie­nie o ob­ja­wie­niu to ba­nał, ale wte­dy w jed­nej chwi­li uj­rza­łem swo­ją przy­szło­ść. Z miej­sca po­sta­no­wi­łem, że będę tym dru­gim. Że moim spo­so­bem na cie­sze­nie się ko­lej­ny­mi la­ta­mi będzie ak­cep­to­wa­nie śla­dów, któ­re te lata na mnie od­ci­sną. Że chcę być jak prze­rdze­wia­ły hot rod, bez względu na to, ile ko­pów będę po­trze­bo­wał, żeby od­pa­lić. Prze­cież nie wszyst­ko musi błysz­czeć. Je­śli zo­sta­wisz gib­so­na tri­ni lo­pez w ko­lo­rze pel­ham blue w fu­te­ra­le, to po pi­ęćdzie­si­ęciu la­tach będzie wy­glądał jak fa­brycz­nie nowa gi­ta­ra. Lecz je­śli we­źmiesz go w dło­nie, dasz mu od­dy­chać, chło­nąć twój pot i będziesz na nim grać, z cza­sem la­kier na­bie­rze nie­po­wta­rzal­ne­go od­cie­nia. Ka­żdy in­stru­ment sta­rze­je się zu­pe­łnie ina­czej. Dla mnie to pi­ęk­ne. Nie po­łysk per­fek­cji pro­sto z fa­bry­ki, lecz pi­ęk­no in­dy­wi­du­al­no­ści, któ­ra har­to­wa­ła się i uczy­ła mądro­ści przez lata w dro­dze.

Ja­ki­mś cu­dem za­cho­wa­łem ca­łkiem nie­złą pa­mi­ęć. Od dziec­ka od­mie­rzam ży­cie mu­zy­ką, a nie mie­si­ąca­mi czy la­ta­mi. Żeby przy­wo­łać w pa­mi­ęci ja­kieś miej­sce i czas, za­wsze po­si­łku­ję się pio­sen­ka­mi. Od pio­se­nek z ra­dia, któ­rych słu­cha­łem w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych, po ka­żdy mi­kro­fon, przed któ­rym sta­łem, mogę wam po­wie­dzieć kto, co, gdzie i kie­dy – wy­star­czy mi kil­ka nut pio­sen­ki, któ­ra tra­fi­ła z gło­śni­ka pro­sto do mo­jej du­szy. Albo z mo­jej du­szy do wa­szych gło­śni­ków. U nie­któ­rych to ob­ra­zy lub za­pa­chy wy­zwa­la­ją wspo­mnie­nia. Mnie do wspo­mnień pro­wo­ku­ją dźwi­ęki, gra­ją mi w gło­wie jak skła­dan­ka cze­ka­jąca na to, żeby ją po­dać da­lej.

Ni­g­dy nie ko­lek­cjo­no­wa­łem rze­czy, wolę ko­lek­cjo­no­wać chwi­le. Dla­te­go prze­szło­ść co­dzien­nie prze­la­tu­je mi przed ocza­mi i roz­brzmie­wa w uszach. W tej ksi­ążce uchwy­ci­łem nie­któ­re z mi­nio­nych chwil, naj­le­piej, jak po­tra­fię. Moje wspo­mnie­nia są, rzecz ja­sna, pe­łne mu­zy­ki. Cza­sem by­wa­ją gło­śne.

ZRÓB GŁO­ŚNIEJ. PO­SŁU­CHAJ­MY.

.

– Tato, chcę się na­uczyć grać na per­ku­sji.

To mu­sia­ło kie­dyś na­stąpić.

Przede mną sta­ła Har­per, moja ośmio­let­nia cór­ka, i pa­trzy­ła na mnie wiel­ki­mi brązo­wy­mi ocza­mi, jak Cin­dy Lou Who z fil­mu Grinch. Świ­ąt nie będzie, a w drob­nych dło­niach ści­ska­ła parę mo­ich znisz­czo­nych pa­łe­czek. Moja śred­nia cór­ka, mały tata, dziec­ko, któ­re fi­zycz­nie jest do mnie naj­bar­dziej po­dob­ne. Za­wsze wie­dzia­łem, że kie­dyś za­in­te­re­su­je się mu­zy­ką, ale żeby... per­ku­sja? Prze­cież trud­no być ni­żej w hie­rar­chii, to jak pra­ca przy sor­to­wa­niu pocz­ty!

– Na per­ku­sji? – za­py­ta­łem, uno­sząc brwi.

– Tak! – za­pisz­cza­ła, po­ka­zu­jąc szczer­ba­ty uśmiech.

Chwi­lę po­my­śla­łem. Czu­łem, jak ze wzru­sze­nia gula w gar­dle ro­śnie mi do roz­mia­rów ba­lo­nu.

– W po­rząd­ku... I chcesz, że­bym to ja cię na­uczył?

Prze­bie­ra­jąc nó­żka­mi w kra­cia­stych van­sach, nie­śmia­ło ski­nęła gło­wą i po­wie­dzia­ła:

– Mhm...

Roz­pie­ra­ła mnie oj­cow­ska duma, a na twarz wy­pły­nął sze­ro­ki uśmiech. Przy­tu­li­łem ją i trzy­ma­jąc się za ręce, po­szli­śmy na górę, do mo­je­go ga­bi­ne­tu, w któ­rym stoi sta­ry ze­staw per­ku­syj­ny. To była chwi­la jak­by pro­sto z ckli­wych scen Hal­l­mar­ku, taka, z ja­kich zro­bio­ne są gra­jące na emo­cjach re­kla­my w prze­rwach Su­per Bowl (te, przy któ­rych na­wet naj­tward­szy mi­ło­śnik mon­ster truc­ków roni łzy na dip do chru­pi­ących skrzy­de­łek), i za­pa­mi­ętam ją na za­wsze.

Gdy tyl­ko we­szli­śmy, przy­po­mnia­łem so­bie, że prze­cież ni­g­dy nie bra­łem lek­cji, więc nie mam po­jęcia, jak na­uczyć grać na bęb­nach ko­goś in­ne­go. Ca­ło­ść mo­jej for­mal­nej edu­ka­cji mu­zycz­nej to kil­ka go­dzin spędzo­nych z wy­jąt­ko­wym per­ku­si­stą jaz­zo­wym Len­nym Ro­bin­so­nem, któ­re­go ogląda­łem w ka­żdą nie­dzie­lę po po­łud­niu w One Step Down, klu­bie jaz­zo­wym w Wa­szyng­to­nie. To był bar­dzo mały, sta­ry klub przy Pen­n­sy­lva­nia Ave­nue, w oko­li­cy Geo­r­ge­town. Poza kon­cer­ta­mi zna­nych ze­spo­łów w One Step Down od­by­wa­ły się week­en­do­we warsz­ta­ty jaz­zo­we, pod­czas któ­rych klu­bo­wy ze­spół (li­de­rem była le­gen­da wa­szyng­to­ńskie­go jaz­zu Law­ren­ce Whe­atley) grał kil­ka se­tów w ciem­nej, za­tło­czo­nej sali, a pó­źniej za­pra­szał do wspól­ne­go gra­nia do­brze za­po­wia­da­jących się mu­zy­ków. W la­tach osiem­dzie­si­ątych by­łem na­sto­lat­kiem. Dla mnie i dla mo­jej mamy te nie­dziel­ne warsz­ta­ty sta­ły się ry­tu­ałem. Sie­dzie­li­śmy przy sto­li­ku, za­ma­wia­jąc ko­lej­ne na­po­je i przy­staw­ki, i ca­ły­mi go­dzi­na­mi ogląda­li­śmy mi­strzów mu­zy­ki. Nie mo­gli­śmy wy­jść z po­dzi­wu nad wspa­nia­łą im­pro­wi­za­cyj­ną wol­no­ścią tra­dy­cyj­ne­go jaz­zu. Ni­g­dy nie było wia­do­mo, cze­go się spo­dzie­wać wśród tych ścian z go­łej ce­gły, gdzie w po­wie­trzu uno­sił się dym i sły­chać było je­dy­nie mu­zy­kę do­bie­ga­jącą ze sce­ny (obo­wi­ązy­wał bez­względ­ny za­kaz roz­ma­wia­nia). Choć by­łem wte­dy pi­ęt­na­sto­lat­kiem owład­ni­ętym ob­se­sją na punk­cie pun­ka i słu­cha­łem tyl­ko naj­szyb­szej i naj­bar­dziej ha­ła­śli­wej mu­zy­ki, jaka była do­stęp­na, jazz prze­mó­wił do mnie na po­zio­mie emo­cji. W od­ró­żnie­niu od ów­cze­sne­go popu (któ­ry dzia­łał na mnie tak jak wi­zy­ta w ko­ście­le na chło­pa­ka z fil­mu Omen) w cha­otycz­nej tkan­ce kom­po­zy­cji jaz­zo­wych zna­la­złem pi­ęk­no i dy­na­mi­kę, któ­re do­ce­nia­łem. Ka­wa­łki cza­sem były upo­rząd­ko­wa­ne, a cza­sem nie. Naj­bar­dziej jed­nak po­do­ba­ła mi się gra per­ku­si­sty, Len­ny’ego Ro­bin­so­na. To było coś, cze­go nie wi­dzia­łem na żad­nym pun­ko­wym kon­cer­cie. Erup­cje ener­gii gra­ne z nie­zwy­kłą pre­cy­zją; w jego wy­ko­na­niu wy­da­wa­ło się to ła­twe (dziś wiem, że nie jest). Był to dla mnie ro­dzaj mu­zycz­ne­go prze­bu­dze­nia. Na­uczy­łem się grać ze słu­chu na brud­nych po­dusz­kach w swo­im po­ko­ju. Nikt ni­g­dy nie stał nade mną i nie mó­wił, że gram do­brze albo źle, więc gra­łem nie­rów­no i mia­łem mnó­stwo fa­tal­nych na­wy­ków. BY­ŁEM ZWIE­RZA­KIEM Z MUP­PE­TÓW, ALE BEZ TECH­NI­KI. Bez wąt­pie­nia Len­ny miał wy­kszta­łce­nie mu­zycz­ne, a ja po­dzi­wia­łem jego wy­czu­cie i to, jak nad wszyst­kim pa­nu­je. Mo­imi na­uczy­cie­la­mi były wte­dy pun­ko­we pły­ty: ka­wa­łki szyb­kie­go, dy­so­nan­so­we­go, roz­wrzesz­cza­ne­go, ha­ła­śli­we­go wi­ny­lu, z per­ku­si­sta­mi, któ­rych wi­ęk­szo­ść lu­dzi nie uzna­ła­by za tra­dy­cyj­nych, ale ich ta­lent był nie­za­prze­czal­ny, i ni­g­dy nie za­pom­nę, ile za­wdzi­ęczam tym nie­do­ce­nio­nym he­ro­som pun­ko­we­go pod­zie­mia. Per­ku­si­ści tacy jak Ivor Han­son, Earl Hud­son, Jeff Nel­son, Bill Ste­ven­son, Reed Mul­lin, D.H. Pe­li­gro, John Wri­ght... (dłu­go by wy­mie­niać). Do dziś sły­szę echa ich gra­nia w swo­im, zo­sta­wi­li nie­usu­wal­ny ślad w ka­wa­łkach ta­kich jak Song for the Dead Qu­eens of the Sto­ne Age, Mon­key Wrench Foo Fi­gh­ters, a na­wet Smells Like Teen Spi­rit Ni­rva­ny (żeby wy­mie­nić tyl­ko kil­ka). Mimo że po­zor­nie byli o lata świetl­ne od­da­le­ni od sce­ny Len­ny’ego, łączy­ło ich z nim wy­czu­cie pi­ęk­ne­go, upo­rząd­ko­wa­ne­go cha­osu, któ­re tak uwiel­bia­łem w nie­dziel­nych se­sjach w One Step Down. I po­sta­no­wi­łem wy­ro­bić to wy­czu­cie w so­bie.

Było dusz­ne lato i któ­re­goś po­po­łud­nia po­sta­no­wi­li­śmy z mat­ką uczcić jej uro­dzi­ny ko­lej­ny­mi warsz­ta­ta­mi w klu­bie. Te wy­jścia szyb­ko sta­ły się na­szą tra­dy­cją i do dziś cie­pło je wspo­mi­nam. Nikt z mo­ich zna­jo­mych nie spędzał wol­ne­go cza­su z ro­dzi­ca­mi, a już na pew­no nie w pie­przo­nym klu­bie jaz­zo­wym w cen­trum Wa­szyng­to­nu, co ka­za­ło mi my­śleć, że mama jest au­ten­tycz­nie cool, i jesz­cze bar­dziej za­cie­śnia­ło na­szą więź. W cza­sach po­ko­le­nia X, roz­wo­dów i dys­funk­cyj­nych ro­dzin mat­ka i ja na­praw­dę by­li­śmy przy­ja­ció­łmi. Wci­ąż je­ste­śmy! Tam­te­go dnia po kil­ku ko­szycz­kach fry­tek i kil­ku se­tach kwar­te­tu Law­ren­ce’a Whe­atleya mat­ka od­wró­ci­ła się do mnie i za­py­ta­ła:

– Da­vid, nie wy­sze­dłbyś na sce­nę i nie po­grał z ze­spo­łem? To by­łby mój pre­zent uro­dzi­no­wy.

Nie pa­mi­ętam, co do­kład­nie od­po­wie­dzia­łem, ale na pew­no było to coś w ro­dza­ju: CZY CIE­BIE KOM­PLET­NIE PO­PIER­DO­LI­ŁO? Prze­cież gra­łem na per­ku­sji (po­dusz­kach) do­pie­ro kil­ka lat, uczy­łem się ze sta­rych, po­ry­so­wa­nych płyt z pun­kiem i nie by­łem w naj­mniej­szym stop­niu go­to­wy, żeby wy­jść i za­grać z jaz­zo­wy­mi wy­mia­ta­cza­mi. Jej pro­śba nie mie­ści­ła mi się w gło­wie. To było tak, jak­by moja ro­dzi­ciel­ka chcia­ła mnie rzu­cić lwom na po­żar­cie. Mo­gło się sko­ńczyć tyl­ko po­ra­żką. Ale... to była moja mama, któ­ra oka­za­ła się na tyle cool, żeby mnie przy­pro­wa­dzić do klu­bu. Więc...

Nie­chęt­nie się zgo­dzi­łem, po­wo­li wsta­łem od sto­li­ka, prze­ci­snąłem się przez salę pe­łną mi­ło­śni­ków jaz­zu i do­ta­rłem do po­pla­mio­ne­go for­mu­la­rza zgło­sze­nio­we­go. Skła­dał się z dwóch ko­lumn: „Imię i na­zwi­sko” oraz „In­stru­ment”. Prze­czy­ta­łem li­stę na­zwisk za­pew­ne świet­nych mu­zy­ków i drżącą dło­nią na­ba­zgra­łem: „Da­vid Grohl – per­ku­sja”. Czu­łem się tak, jak­bym pod­pi­sy­wał na sa­me­go sie­bie wy­rok śmier­ci. Nie­przy­tom­ny z ner­wów wró­ci­łem do sto­li­ka, czu­jąc na so­bie wzrok wszyst­kich, a kie­dy tyl­ko usia­dłem, po­czu­łem, że moje po­dar­te je­an­sy i pun­ko­wy T-shirt na­si­ąka­ją po­tem. Co ja naj­lep­sze­go zro­bi­łem? To się nie może sko­ńczyć do­brze! Mi­nu­ty zda­wa­ły się go­dzi­na­mi, ko­lej­ni wspa­nia­li mu­zy­cy po­ja­wia­li się na sce­nie i gra­li mu­rom i uszom, któ­re sły­sza­ły już wszyst­ko. Ka­żdy z nich świet­nie so­bie ra­dził ze sta­ry­mi wy­ja­da­cza­mi. A ja z ka­żdą chwi­lą tra­ci­łem pew­no­ść sie­bie. Sie­dzia­łem ze ści­śni­ętym żo­łąd­kiem, spo­co­ny­mi dło­ńmi i ser­cem wa­lącym jak sza­lo­ne, z ca­łych sił pró­bo­wa­łem ogar­nąć po­dzia­ły ryt­micz­ne nie z tego świa­ta i za­sta­na­wia­łem się, jak mam do­trzy­mać kro­ku wir­tu­ozom, któ­rzy co ty­dzień za­szczy­ca­li nas swo­ją obec­no­ścią. Bła­gam, niech nie będę na­stęp­ny, po­my­śla­łem. Bła­gam, boże...

Chwi­lę pó­źniej z gło­śni­ków huk­nął głębo­ki ba­ry­ton Law­ren­ce’a Whe­atleya. Prze­ci­ąga­jąc sa­mo­gło­ski, wy­gło­sił za­pro­sze­nie, któ­re prze­śla­du­je mnie do dziś:

– Pa­nie i pa­no­wie, przed pa­ństwem... na per­ku­sji... Da­vid Grohl.

Wsta­łem nie­śmia­ło przy skąpych okla­skach, któ­re uci­chły kom­plet­nie, gdy tyl­ko wi­dow­nia zo­rien­to­wa­ła się, że nie je­stem le­gen­dą jaz­zu, tyl­ko chu­der­la­wym pun­kiem z przed­mie­ścia, z dziw­ną fry­zu­rą, w brud­nych co­nver­sach i T-shir­cie z na­pi­sem KIL­LING JOKE. Mu­zy­cy sto­jący na sce­nie wy­gląda­li, jak­by śmie­rć we wła­snej oso­bie zaj­rza­ła im w oczy. Wsze­dłem na sce­nę, sam Len­ny Ro­bin­son po­dał mi pa­łecz­ki. Nie­chęt­nie usia­dłem na jego tro­nie i po raz pierw­szy spoj­rza­łem na klub z no­wej per­spek­ty­wy. Już nie by­łem bez­piecz­nie scho­wa­ny przy za­sta­wio­nym prze­kąska­mi sto­li­ku w to­wa­rzy­stwie mamy. By­łem w cen­trum uwa­gi, spa­ra­li­żo­wa­ny w świe­tle re­flek­to­rów. Wszy­scy na mnie pa­trzy­li i zda­wa­li się my­śleć: Okej, dzie­cia­ku... po­każ, co po­tra­fisz. Ze­spół za­czął w pro­stym me­trum ja­kiś ka­wa­łek, któ­re­go nie zna­łem (zresz­tą ni­g­dy wcze­śniej nie gra­łem jaz­zu), a ja pró­bo­wa­łem po pro­stu grać rów­no i nie ze­mdleć, i nie po­rzy­gać się ze stra­chu. Bez so­ló­wek, bez po­pi­sów, pra­gnąłem tyl­ko utrzy­mać tem­po i ni­cze­go nie spier­do­lić. Na szczęście po­szło bły­ska­wicz­nie (oby­ło się bez wy­mio­tów) i bez wpa­dek. W prze­ci­wie­ństwie do po­zo­sta­łych wy­ko­naw­ców tego wie­czo­ru do­stał mi się za­ska­ku­jąco krót­ki ka­wa­łek (za­pew­ne nie­przy­pad­ko­wo). Kto by po­my­ślał! Po wszyst­kim zsze­dłem ze sce­ny z uczu­ciem ulgi, jak po ka­na­ło­wym le­cze­niu zęba. Wsta­łem i po­dzi­ęko­wa­łem ze­spo­ło­wi. Mia­łem su­cho w ustach, uśmie­cha­łem się ner­wo­wo, a na ko­niec ukło­ni­łem się sztucz­nie. Gdy­by tyl­ko mu­zy­cy zna­li praw­dzi­wy cel mo­je­go de­spe­rac­kie­go i głu­pie­go wy­czy­nu, na pew­no by zro­zu­mie­li. Ni­cze­go nie­świa­do­mi po­mo­gli mi zro­bić ma­mie pre­zent, któ­re­go ni­g­dy nie za­po­mni (i za­męczyć ja­kieś sie­dem­dzie­si­ęcio­ro pi­ęcio­ro klien­tów, któ­rzy za to za­pła­ci­li), a to zna­czy­ło dla mnie wi­ęcej niż owa­cja na sto­jąco. Wró­ci­łem do sto­li­ka za­wsty­dzo­ny i upo­ko­rzo­ny. My­śla­łem o tym, że mam przed sobą dłu­gą dro­gę, za­nim będę mógł się na­zwać per­ku­si­stą.

To pa­mi­ęt­ne po­po­łud­nie roz­pa­li­ło we mnie ogień. Po­ra­żka mnie za­in­spi­ro­wa­ła i po­sta­no­wi­łem, że na­uczę się grać na per­ku­sji od ko­goś, kto wie, co robi, za­miast upar­cie pró­bo­wać roz­gry­źć wszyst­ko sa­me­mu na podło­dze w swo­im po­ko­ju. Uzna­łem, że od­po­wied­nim kan­dy­da­tem jest tyl­ko je­den czło­wiek: Len­ny Ro­bin­son.

W pew­ną nie­dzie­lę kil­ka ty­go­dni pó­źniej, kie­dy znów by­li­śmy z mamą w One Step Down, uda­ło mi się ze­brać na od­wa­gę i za­gad­nąć Len­ny’ego, gdy sze­dł do to­a­le­ty.

– Mmm... prze­pra­szam. Daje pan lek­cje? – za­py­ta­łem, mam­ro­cząc jak w sit­co­mie The Bra­dy Bunch[1].

– Ja­sne, czło­wie­ku. Trzy­dzie­ści do­la­rów za go­dzi­nę – od­po­wie­dział.

Po­my­śla­łem: Trzy­dzie­ści do­la­rów za go­dzi­nę? To sze­ść traw­ni­ków do sko­sze­nia w upa­le! To cały week­end pra­cy w Sha­key’s Piz­za! To trzy i pół gra­ma tra­wy, któ­rej w tym ty­go­dniu nie wy­pa­lę. UMO­WA STOI. Wy­mie­ni­li­śmy się nu­me­ra­mi te­le­fo­nów i umó­wi­li­śmy na spo­tka­nie. Wła­śnie wkro­czy­łem na dro­gę, na któ­rej ko­ńcu mia­łem zo­stać no­wym Gene’em Kru­pą! W ka­żdym ra­zie na to li­czy­łem...

Nasz dom w North Spring­field miał sto dwa­dzie­ścia me­trów kwa­dra­to­wych i nie było szans, żeby zmie­ścił się tam pe­łny ze­staw per­ku­syj­ny (stąd pro­wi­zo­rycz­ny ze­staw z po­du­szek w moim po­ko­ju), ale na tę spe­cjal­ną oka­zję przy­tasz­czy­łem z sali prób mo­je­go ze­spo­łu Dain Bra­ma­ge naj­ta­ńszy, pi­ęcio­ele­men­to­wy ze­staw Tama, nic, co by przy­po­mi­na­ło sprzęt Len­ny’ego. W ner­wo­wym ocze­ki­wa­niu nie­po­rad­nie usta­wi­łem brud­ne bęb­ny na wprost wie­ży w sa­lo­nie i wy­po­le­ro­wa­łem je środ­kiem do my­cia szyb, któ­ry zna­la­złem pod zle­wem. Cały czas wy­obra­ża­łem so­bie, że za chwi­lę sąsie­dzi usły­szą, jak Len­ny roz­no­si moje bęb­ny w drza­zgi... i po­my­ślą, że to ja!

– Już jest! – wy­da­rłem się, jak­by sam Świ­ęty Mi­ko­łaj za­par­ko­wał na na­szym pod­je­ździe.

Z tru­dem ukry­wa­jąc eks­cy­ta­cję, przy­wi­ta­łem go w drzwiach i za­pro­si­łem do sa­lo­nu, gdzie sta­ły błysz­czące bęb­ny, wci­ąż lek­ko cuch­nące pły­nem do my­cia szyb. Usia­dł na sto­łku, obej­rzał in­stru­ment i za­czął wy­gry­wać te same nie­mo­żli­wie trud­ne rif­fy, któ­re tyle razy sły­sza­łem pod­czas nie­dziel­nych wi­zyt w klu­bie. Za­męt dło­ni i pa­łe­czek gra­jących na wer­blu z pręd­ko­ścią ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go, ide­al­nie rów­no. Opa­dła mi ko­pa­ra. Nie wie­rzy­łem, że to się dzie­je na tym sa­mym dy­wa­nie, na któ­rym przez całe ży­cie ma­rzy­łem o ka­rie­rze świa­to­wej kla­sy per­ku­si­sty. To się wresz­cie dzia­ło. Czu­łem, że to moje prze­zna­cze­nie. Wkrót­ce mia­łem zo­stać dru­gim Len­nym Ro­bin­so­nem i jego rif­fy mieć w ma­łym pal­cu.

– Do­bra – po­wie­dział, kie­dy sko­ńczył. – Po­każ, co po­tra­fisz.

Ze­bra­łem całą od­wa­gę i za­cząłem grać swo­je „naj­wi­ęk­sze prze­bo­je”, czy­li skła­dan­kę rif­fów i tric­ków, któ­re ukra­dłem wszyst­kim swo­im pun­ko­wym he­ro­som. Tłu­kłem i wa­li­łem w te ta­nie bęb­ny i ta­le­rze jak nadak­tyw­ny dzie­ciak w su­ro­wej, po­zba­wio­nej ryt­mu eks­ta­zie. Len­ny pa­trzył uwa­żnie i su­ro­wo. Szyb­ko się zo­rien­to­wał, ile go cze­ka ro­bo­ty. Po kil­ku mi­nu­tach słu­cha­nia fa­tal­nej, ka­ko­fo­nicz­nej so­lów­ki prze­rwał mi i po­wie­dział:

– Do­bra... przede wszyst­kim... trzy­masz pa­łki od­wrot­nie.

Lek­cja pierw­sza. Za­wsty­dzo­ny zła­pa­łem pa­łki za dru­gi ko­niec i prze­pro­si­łem za ama­tor­ską wpad­kę. Za­wsze je tak trzy­ma­łem. Sądzi­łem, że grub­szy ko­niec da gło­śniej­szy dźwi­ęk. Oka­zy­wa­ło się to ca­łkiem efek­tyw­ne pod­czas mo­ich ne­an­der­tal­skich ata­ków na in­stru­ment. Nie ro­zu­mia­łem, że to do­kład­ne prze­ci­wie­ństwo gry jaz­zo­wej. Głąb ze mnie. Po­tem po­ka­zał mi tra­dy­cyj­ny chwyt: wzi­ął pa­łecz­kę z mo­jej le­wej ręki i wło­żył ją so­bie mi­ędzy kciuk a pa­lec środ­ko­wy, tak jak to ro­bi­li wszy­scy wiel­cy per­ku­si­ści przed nim, a tym bar­dziej przede mną. Ta drob­na ko­rek­ta spra­wi­ła, że za­po­mnia­łem wszyst­ko, co umia­łem, i sie­dzia­łem przed in­stru­men­tem zdez­o­rien­to­wa­ny, jak­bym po dzie­si­ęciu la­tach w śpi­ącz­ce mu­siał na nowo uczyć się cho­dzić. Męczy­łem się, pró­bu­jąc utrzy­mać pa­łecz­kę w ten nowy dla mnie spo­sób, a on po­ka­zy­wał mi pro­ste, jed­no­ude­rze­nio­we wer­ble na pa­dzie do ćwi­czeń. Pra­wa-lewa-pra­wa-lewa. Po­wo­li ude­rzał w pad, żeby utrzy­mać sta­łe, rów­ne tem­po, w kó­łko to samo. Pra­wa-lewa-pra­wa-lewa. I jesz­cze raz. Pra­wa-lewa-pra­wa-lewa. Ani się obej­rza­łem, lek­cja się sko­ńczy­ła i zro­zu­mia­łem, że przy trzy­dzie­stu do­la­rach za go­dzi­nę ta­niej będzie pó­jść na Uni­wer­sy­tet John­sa Hop­kin­sa i zo­stać pie­przo­nym neu­ro­chi­rur­giem, niż na­uczyć się grać jak Len­ny Ro­bin­son. Za­pła­ci­łem mu, po­dzi­ęko­wa­łem za czas, któ­ry mi po­świ­ęcił, i tyle. To była moja je­dy­na lek­cja gry na per­ku­sji.

– Do­bra... więc... to jest cen­tral­ka. Tu sta­wiasz sto­pę – po­wie­dzia­łem i ma­lut­ki vans Har­per opa­rł się o pe­dał ba­so­wy. – To jest hi-hat. Tu­taj sta­wiasz dru­gą sto­pę.

Usa­do­wi­ła się na sto­łku, z pa­łka­mi w dło­ni, go­to­wa ostro przy­wa­lić. Nie wie­dząc, co ro­bię, prze­wi­nąłem w my­ślach całe to pra­wa-lewa-pra­wa-lewa Len­ny’ego, uzna­jąc, że to za­wra­ca­nie dupy (ale i tak – sza­cun, Len­ny), i prze­sze­dłem do pro­ste­go bitu.

– No więc tak... to jest pro­sty pat­tern na sto­pę i wer­bel...

Po kil­ku nie­uda­nych pró­bach prze­rwa­łem jej i po­wie­dzia­łem:

– Po­cze­kaj. Za­raz wra­cam. – I wy­bie­głem z po­ko­ju.

Wie­dzia­łem, cze­go po­trze­bu­je. Nie mnie, tyl­ko Back in BlackAC/DC.

Włączy­łem ty­tu­ło­wy ka­wa­łek i po­pro­si­łem, żeby się wsłu­cha­ła.

– Sły­szysz? – za­py­ta­łem. – To sto­pa. A to jest hi-hat. A te­raz wer­bel.

Po­słu­cha­ła uwa­żnie i za­częła grać. Mia­ła nie­wia­ry­god­ne po­czu­cie ryt­mu, a jak do­brze wie ka­żdy per­ku­si­sta, to wi­ęcej niż po­ło­wa suk­ce­su. Brzmia­ło to tak, jak­by mia­ła wbu­do­wa­ny me­tro­nom, i kie­dy uda­ło jej się sko­or­dy­no­wać ru­chy, za­częła grać z nie­sa­mo­wi­tym fe­elin­giem. Ser­ce ro­sło mi z dumy, ska­ka­łem i do­pin­go­wa­łem ją, za­cząłem ma­chać gło­wą i śpie­wać. A po­tem ude­rzy­ła mnie jesz­cze jed­na rzecz: jej po­sta­wa. Sze­ro­kie ple­cy lek­ko po­chy­lo­ne do przo­du, chu­de ra­mio­na i łok­cie roz­su­ni­ęte na boki, bro­da w gó­rze, nad wer­blem, i zro­zu­mia­łem. BYŁA LU­STRZA­NYM OD­BI­CIEM MNIE GRA­JĄCE­GO W JEJ WIE­KU NA BĘB­NACH. Po­czu­łem się tak, jak­bym jed­no­cze­śnie prze­nió­sł się w cza­sie i zna­la­zł poza cia­łem. Co wi­ęcej – oto mini-ja, moja ro­ze­śmia­na bli­źniacz­ka, uczy­ło się grać na per­ku­sji tak samo jak ja trzy­dzie­ści pięć lat wcze­śniej: słu­cha­jąc mu­zy­ki z jed­nym z ro­dzi­ców. Nie by­łem jed­nak szcze­gól­nie za­sko­czo­ny. Jak już wspo­mnia­łem, wie­dzia­łem, że ta chwi­la na­dej­dzie.

Jak za­uwa­ży­łem w przed­mo­wie do ksi­ążki mo­jej mat­ki, From Cra­dle to Sta­ge[2], uwa­żam, że te mu­zycz­ne ci­ągo­ty są nie tyle za­gad­ką, ile ra­czej pro­gra­mem za­pi­sa­nym gdzieś głębo­ko w ła­ńcu­chu DNA, cze­ka­jącym na uru­cho­mie­nie.

Na­pi­sa­łem:

DNA to cu­dow­na rzecz. Wszy­scy no­si­my śla­dy osób, któ­rych ni­g­dy nie spo­tka­li­śmy, za­pi­sa­ne głębo­ko w che­micz­nej struk­tu­rze DNA. Nie je­stem na­ukow­cem, ale wie­rzę, że moje zdol­no­ści mu­zycz­ne są na to świet­nym do­wo­dem. Bóg nie ma­czał w tym pal­ców. To wszyst­ko zwi­ąz­ki cia­ła i krwi. To coś, co po­cho­dzi ze środ­ka. Tego dnia, kie­dy wzi­ąłem do rąk gi­ta­rę i za­gra­łem Smo­ke on the Wa­ter Deep Pur­ple ze słu­chu, zro­zu­mia­łem, że wy­star­czy moje DNA i całe mnó­stwo cier­pli­wo­ści (a tej mo­jej ma­mie nie bra­ko­wa­ło). Te uszy, to ser­ce i ten umy­sł zro­dzi­ły się z ko­goś. Z ko­goś, kto po­dzie­lał moją mi­ło­ść do mu­zy­ki i pio­se­nek. Mia­łem szczęście uro­dzić się z ge­ne­tycz­ną sym­fo­nią, któ­ra tyl­ko cze­ka­ła, żeby ją wy­ko­nać. Wy­star­czy­ła mała iskra.

W przy­pad­ku Har­per iskra roz­pa­li­ła się dzień wcze­śniej, kie­dy ogląda­ła w klu­bie Roxy na Sun­set Bo­ule­vard wy­stęp star­szej sio­stry, Vio­let, któ­ra wła­śnie gra­ła pierw­szy kon­cert w doj­rza­łym wie­ku je­de­na­stu lat.

Tak, tego też się spo­dzie­wa­łem.

Vio­let była bar­dzo roz­mow­nym dziec­kiem. Kie­dy mia­ła trzy lata, jej wy­po­wie­dzi cha­rak­te­ry­zo­wa­ły się kla­row­no­ścią i bo­gac­twem słow­nic­twa ty­po­wy­mi dla o wie­le star­szych dzie­ci. W re­stau­ra­cji, po­sa­dzo­na na krze­se­łku do kar­mie­nia, po­tra­fi­ła za­sko­czyć ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­jących się kel­ne­rów gło­śno wy­po­wia­da­ny­mi py­ta­nia­mi w ro­dza­ju: „Prze­pra­szam pana, czy mo­gła­bym pro­sić o wi­ęcej ma­sła do pie­czy­wa?”. (Nie­raz pra­wie się po­si­ka­łem ze śmie­chu, kie­dy pa­trzy­łem, jak kel­ne­rzy pro­szą, żeby po­wtó­rzy­ła. Po­trze­bo­wa­li cza­su, żeby zro­zu­mieć, że nie je­ste­śmy dziw­ną gru­pą brzu­cho­mów­ców). Pew­ne­go razu zro­bi­ła sce­nę przy ko­la­cji, a ja pró­bo­wa­łem ją uspo­ko­ić:

– W po­rząd­ku, ka­żdy się cza­sem zło­ści. Na­wet ja się złosz­czę!

Na co ona od­po­wie­dzia­ła:

– Nie złosz­czę się! Je­stem po pro­stu sfru­stro­wana!

(Ja wciąż nie wiem, na czym po­le­ga ró­żni­ca, ale Vio­let wie). Za­uwa­ży­łem też, że ma świet­ną pa­mi­ęć słu­cho­wą i za­awan­so­wa­ną zdol­no­ść roz­po­zna­wa­nia wzor­ców mowy, dzi­ęki cze­mu z ła­two­ścią przy­cho­dzi jej udat­ne na­śla­do­wa­nie ze słu­chu. Nie­dłu­go pó­źniej po­tra­fi­ła na na­szą pro­śbę na­śla­do­wać ak­cen­ty ir­landz­ki, szkoc­ki, an­giel­ski, wło­ski i tak da­lej, a wszyst­ko to za­nim zdąży­ła wy­ro­snąć z po­pla­mio­ne­go so­ka­mi fo­te­li­ka sa­mo­cho­do­we­go.

Ani się obej­rze­li­śmy, a dzi­ęki uwiel­bie­niu dla mu­zy­ki uwra­żli­wi­ła się na wy­so­ko­ść dźwi­ęku, to­na­cję i ton. Śpie­wa­ła na tyl­nym sie­dze­niu i szyb­ko za­uwa­ży­łem, jak pre­cy­zyj­nie wy­ła­pu­je i na­śla­du­je ma­nie­rę wo­kal­ną i cha­rak­te­ry­stycz­ne ce­chy gło­sów ulu­bio­nych wo­ka­li­stów i wo­ka­li­stek. Har­mo­nie Be­atle­sów, vi­bra­to Fred­die­go Mer­cu­ry’ego, so­ulo­wy fe­eling Amy Wi­ne­ho­use (to chy­ba naj­głębiej za­pa­dło mi w pa­mi­ęć, bo nie ma nic lep­sze­go niż usły­szeć, jak pi­ęcio­let­nia cór­ka bez­błęd­nie śpie­wa Re­hab, ubra­na w pi­ża­mę z po­sta­cia­mi z kre­sków­ki Yo Gab­ba Gab­ba!). Bez dwóch zdań mia­ła ta­lent. Wy­star­czy­ło po­cze­kać na iskrę.

Ta iskra roz­nie­ci­ła praw­dzi­wy po­żar. Mu­zy­ka wska­zy­wa­ła jej dro­gę, aż w ko­ńcu Vio­let za­ło­ży­ła z dzie­cia­ka­mi z kla­sy roc­ko­wy band. Z ka­żdym wy­stępem była sil­niej­sza i bar­dziej pew­na sie­bie, za­chłan­nie eks­plo­ro­wa­ła ró­żno­rod­ne ga­tun­ki, śpie­wa­jąc wszyst­ko: od Are­thy Fran­klin po Ra­mo­nes, wci­ąż od­kry­wa­ła coś no­we­go, znaj­do­wa­ła in­spi­ra­cje i ci­ągle po­sze­rza­ła za­in­te­re­so­wa­nia. Roz­brzmia­ła jej ge­ne­tycz­na sym­fo­nia, a my mo­gli­śmy tyl­ko usi­ąść i słu­chać. W ko­ńcu to pły­nie z wnętrza.

Tego dnia, kie­dy dała pierw­szy „ofi­cjal­ny” show ze swo­im ze­spo­łem w klu­bie Roxy na Sun­set Bo­ule­vard, by­łem z ro­dzi­ną na wi­dow­ni i słu­cha­łem, jak śpie­wa. Naj­bar­dziej po­do­ba­ły mi się Don’t Stop Be­lie­vin’ Jo­ur­ney, Hit Me with Your Best Shot Pat Be­na­tar i Swe­et Child O’Mine Guns N’ Ro­ses. Pod­czas wy­stępu zro­bi­łem so­bie prze­rwę na chwi­lę re­flek­sji; chcia­łem się na­sy­cić tym wi­do­kiem. Po le­wej mia­łem Har­per, w któ­rej oczach błysz­cza­ły ma­rze­nia o tym, żeby pew­ne­go dnia grać za­wo­do­wo, a po pra­wej mamę: z dumą pa­trzy­ła, jak ko­lej­ne po­ko­le­nie od­sła­nia du­szę w sali pe­łnej nie­zna­jo­mych. To było przej­mu­jące do­świad­cze­nie. Naj­le­piej pod­su­mo­wał je SMS, któ­ry do­sta­łem od mat­ki: „Te­raz i ty wiesz, ja­kie to uczu­cie sie­dzieć na wi­dow­ni i de­ner­wo­wać się, kie­dy two­je dziec­ko po raz pierw­szy wcho­dzi na sce­nę z dziw­ną fry­zu­rą, w je­an­sach i T-shir­cie, bo chce iść za gło­sem ser­ca”. Mia­ła ra­cję. BÓG NIE MA­CZAŁ W TYM PAL­CÓW. TO WSZYST­KO ZWI­ĄZ­KI CIA­ŁA I KRWI.

Od tam­tej pory za­gra­łem z obie­ma cór­ka­mi przed wie­lo­ty­si­ęcz­ną wi­dow­nią w ró­żnych za­kąt­kach świa­ta i za ka­żdym ra­zem by­łem dum­ny, tak jak moja mat­ka tam­te­go dusz­ne­go po­po­łud­nia w klu­bie One Step Down tyle lat temu. Mam wiel­kie szczęście, że mogę po­dzi­wiać pa­sję i od­wa­gę dzie­ci, któ­re spe­łnia­ją swo­je ma­rze­nia, i mam na­dzie­ję, że któ­re­goś dnia ich dzie­ci po­czu­ją tę samą ra­do­ść, po­czu­ją to, co pró­bo­wa­łem za­wrzeć w ko­ńco­wych sło­wach przed­mo­wy do ksi­ążki mat­ki:

Ale oprócz bio­lo­gii jest też mi­ło­ść. Uczu­cie, któ­re wy­my­ka się ro­zu­mo­wi i na­uce. Mam wiel­kie szczęście, że do­sta­łem dużo mi­ło­ści. Kto wie, może to ona naj­sil­niej wpły­wa na na­sze ży­cie. To na pew­no naj­wa­żniej­sza muza ka­żde­go ar­ty­sty. A nic nie może się rów­nać z mi­ło­ścią mat­ki. To naj­pi­ęk­niej­sza pie­śń ży­cia. Wszy­scy mamy dług u ko­biet, któ­re dały nam ży­cie. Bez nich nie by­ło­by mu­zy­ki.

.

Mia­ła na imię San­di.

I jako pierw­sza zła­ma­ła mi ser­ce.

Był rok 1982, a ja, trzy­na­sto­la­tek o pa­ty­ko­wa­tych ko­ńczy­nach, za­czy­na­łem na­ukę w Hol­mes In­ter­me­dia­te Scho­ol i by­łem prze­jęty i roz­go­rącz­ko­wa­ny na wi­dok tylu no­wych twa­rzy. Do­tych­czas moje ży­cie za­my­ka­ło się w spe­cy­ficz­nej dziel­ni­cy North Spring­field, w pod­miej­skim la­bi­ryn­cie po­fa­lo­wa­nych wzgórz i cia­snych, śle­pych uli­czek. Wszędzie wi­dy­wa­łem dzie­cia­ki, któ­re zna­łem od przed­szko­la. Le­żące za­le­d­wie dzie­wi­ęt­na­ście ki­lo­me­trów od Wa­szyng­to­nu North Spring­field przez dłu­gie lata było za­le­d­wie skrzy­żo­wa­niem na wiej­skiej dro­dze. Do­pie­ro na prze­ło­mie lat pi­ęćdzie­si­ątych i sze­śćdzie­si­ątych dwu­dzie­ste­go wie­ku zo­sta­ło po­dzie­lo­ne i prze­bu­do­wa­ne w sieć krętych ulic, przy któ­rych sta­ły małe, po­dob­ne do sie­bie domy z ce­gły. Ame­ry­ka­ński sen. Tam, skąd po­cho­dzę, domy wy­stępo­wa­ły w tyl­ko trzech wa­rian­tach: par­te­ro­wy eko­no­micz­ny, par­te­ro­wy z an­tre­so­lą jak z se­ria­lu The Bra­dy Bunch i wy­pa­sio­na dwu­kon­dy­gna­cyj­na im­pre­zow­nia (wszyst­kie o po­wierzch­ni po­ni­żej stu sze­śćdzie­si­ęciu me­trów kwa­dra­to­wych). Sta­ły na mi­kro­sko­pij­nych dzia­łkach, je­den przy dru­gim. Zgad­nij­cie, w ja­kim miesz­ka­łem. Tak, zde­cy­do­wa­nie w eko­no­micz­nym. Trzy po­ko­je i ła­zien­ka, czy­li le­d­wie tyle, żeby mama mo­gła wy­cho­wać i utrzy­mać dwo­je dzie­ci z pa­ństwo­wej pen­sji na eta­cie na­uczy­ciel­ki w Fa­ir­fax Co­un­ty Pu­blic Scho­ols. Ni­g­dy nie mie­li­śmy za wie­le, ale za­wsze nam wy­star­cza­ło. North Spring­field było zży­tą spo­łecz­no­ścią, skła­da­jącą się głów­nie z mło­dych ro­dzin. W za­sa­dzie nie było tam ob­cych. Wszy­scy wie­dzie­li, jak się na­zy­wasz, przy któ­rej uli­cy miesz­kasz i do któ­re­go ko­ścio­ła za­cząłeś cho­dzić po roz­wo­dzie, któ­re­go pi­kant­ne szcze­gó­ły też wszy­scy zna­li. Ka­żdy za­kątek miał swój gang ob­dar­tych roz­ra­bia­ków ter­ro­ry­zu­jących zwy­kle spo­koj­ne uli­ce (w tym moją). Dzie­ci­ństwo mi­ja­ło mi więc na ła­że­niu po drze­wach, żu­ciu ty­to­niu, wa­ga­ro­wa­niu, od­pa­la­niu pe­tard, ło­wie­niu ra­ków w stru­mie­niu i spray­owa­niu ścian z ko­le­ga­mi z pacz­ki. To było jak oży­wio­ny kadr z wy­bla­kłej od­bit­ki z kli­szy Ko­da­chro­me: esen­cja Ame­ry­ki tam­tych lat, czy­sta ame­ri­ca­na. Ro­we­ry jak z Cu­dow­nych lat i strze­la­nie z wia­tró­wek. Świat, któ­ry mo­żna by umie­ścić mi­ędzy Stań przy mnie Roba Re­ine­ra a kla­sy­kiem Tima Hun­te­ra – W za­ko­lu rze­ki.

Per­spek­ty­wa pó­jścia do szko­ły pe­łnej dzie­cia­ków z bar­dziej od­da­lo­nych dziel­nic mia­ła dla mnie po­smak mi­ędzy­na­ro­do­wej przy­go­dy. Przez całe do­tych­cza­so­we ży­cie w dro­dze do szko­ły do­cho­dzi­łem do skrzy­żo­wa­nia i skręca­łem za róg. Sta­ran­nie się jed­nak przy­go­to­wa­łem do we­jścia w nowy etap. Z kil­ko­ma no­wy­mi ko­szu­la­mi z outle­tu przy au­to­stra­dzie Pen­n­sy­lva­nia Turn­pi­ke i nową bu­tel­ką old spi­ce’a by­łem go­to­wy po­sze­rzać ho­ry­zon­ty i szu­kać swo­jej ni­szy. Może na­wet spo­tkać w no­wej szko­le, przy szaf­kach w skąpa­nym w świe­tle ja­rze­nió­wek hal­lu, brat­nią du­szę z przed­mie­ścia. Jesz­cze ni­g­dy nie by­łem za­ko­cha­ny, ale wie­dzia­łem, że mi­ło­ść gdzieś na mnie cze­ka.

Co­dzien­nie wsia­da­łem do au­to­bu­su w brud­nych nike’ach i z pla­sti­ko­wym grze­bie­niem w tyl­nej kie­sze­ni sztruk­sów, z na­dzie­ją, że do wie­czo­ra nikt nie spu­ści mi ło­mo­tu i że nie wy­le­cę ze szko­ły. By­łem cho­ler­nie sła­bym uczniem, a do tego po­wo­li prze­po­czwa­rza­łem się w pun­ka – dzi­ęki Sa­tur­day Ni­ght Live od­kry­łem B-52’s i Devo. Ja­koś prze­mó­wi­ła do mnie ra­dy­kal­na, wy­wro­to­wa es­te­ty­ka ich mu­zy­ki, i tak za­cząłem w ta­jem­ni­cy sta­wiać pierw­sze kro­ki. CHO­CIAŻ BAR­DZO CHCIA­ŁEM PA­SO­WAĆ I CZUĆ SIĘ AK­CEP­TO­WA­NY W KRĘGU ZNA­JO­MYCH, W GŁĘBI DU­SZY WIE­DZIA­ŁEM, ŻE JE­STEM INNY. Upły­nęły lata, za­nim zna­la­złem od­wa­gę, żeby w pe­łni po­go­dzić się z tym, kim je­stem. Wte­dy ży­łem pra­wie w ukry­ciu, nie ujaw­nia­łam swo­jej mi­ło­ści do kul­tu­ry al­ter­na­tyw­nej w oba­wie przed od­rzu­ce­niem przez bar­dziej lu­bia­ne dzie­cia­ki. Mo­żna pew­nie po­wie­dzieć, że gra­łem w ich grę, cho­ciaż wie­dzia­łem, że nie na­da­ję się do eli­tar­ne­go Key Club[3] ani do dru­ży­ny fut­bo­lo­wej. Czu­łem, że od­sta­ję, chcia­łem, żeby ktoś mnie ro­zu­miał, cze­ka­łem, aż ktoś za­ak­cep­tu­je praw­dzi­we­go mnie.

I wte­dy ją zo­ba­czy­łem.

San­di była naj­pi­ęk­niej­szą dziew­czy­ną, jaką wi­dzia­łem. Ja­sno­błękit­ne oczy, bu­rza pu­szy­stych blond wło­sów i uśmiech tak ośle­pia­jący, że jego ener­gia na­ła­do­wa­ła­by ka­żdą te­slę od Bren­two­od po Pe­kin, gdy­by w 1982 roku ist­nia­ły te­sle. Far­rah Faw­cett nie mia­ła z nią szans. Che­ryl Tiegs też nie mia­ła star­tu. Bo De­rek? Chri­stie Brin­kley? Nie ta liga. Kie­dy zo­ba­czy­łem ją na dru­gim ko­ńcu za­tło­czo­ne­go ko­ry­ta­rza i na­sze oczy się spo­tka­ły, ugi­ęły się pode mną nogi, a tego, co po­czu­łem, nie mo­żna na­zwać ina­czej niż mi­ło­ścią od pierw­sze­go wej­rze­nia. Po pro­stu kom­plet­nie mnie za­tka­ło, jej uro­da ści­ęła mnie z nóg. Pod jej spoj­rze­niem czu­łem się spa­ra­li­żo­wa­ny, jak je­leń w świe­tle re­flek­to­rów. Nie­któ­rzy wi­dzą twa­rze anio­łów na przy­pa­lo­nych to­stach. Ja zo­ba­czy­łem anio­ła w je­an­sach Jor­da­che i z błysz­czy­kiem na ustach.

Ca­sa­no­vą to ja wte­dy nie by­łem, bez dwóch zdań. Ko­ńskie zęby i krzy­we nogi nie uła­twia­ły zna­le­zie­nia dziew­czy­ny, by­łem cho­ro­bli­wie nie­śmia­ły wo­bec płci pi­ęk­nej, więc mo­głem li­czyć naj­wy­żej na wspó­łczu­cie lub sym­pa­tię, bo z całą pew­no­ścią dziew­czy­ny nie fan­ta­zjo­wa­ły o tym, że to ja zro­bię im naj­lep­szą ma­lin­kę na balu pod ko­niec roku. Pew­nie, gra­ło się w bu­tel­kę na im­pre­zach w piw­ni­cach North Spring­field, ale nie by­łem Geo­r­ge’em Clo­oney­em. Ra­czej Bar­ney­em Fife’em[4] z de­sko­rol­ką.

I na­gle spo­tka­łem dru­gą po­łów­kę i po­sta­no­wi­łem, że nie spo­cznę, póki nie będzie moja. Co­dzien­nie po szko­le pędzi­łem do domu, za­my­ka­łem się w swo­im po­ko­ju i pi­sa­łem dla niej wier­sze i pio­sen­ki, gra­jąc na gi­ta­rze Se­ars Si­lver­to­ne. Ob­na­ża­łem ser­ce, ukła­da­jąc okrop­ne me­lo­die dla niej i tyl­ko dla niej. Sta­ła się moją muzą, świa­tłem, za któ­rym podąża­łem. W ka­żdej chwi­li na ja­wie ma­rzy­łem o nie­unik­nio­nej ko­mu­nii na­szych dusz. By­łem bez­na­dziej­nie za­ko­cha­ny, a moje chu­de ser­ce nie mo­gło da­lej bić bez cho­ćby okru­cha wza­jem­no­ści. Po­trze­bo­wa­łem go co­dzien­nie. Bez prze­rwy ob­my­śla­łem, jak za­dać jej to naj­wa­żniej­sze py­ta­nie, aż wresz­cie, po ci­ągnących się w nie­sko­ńczo­no­ść nie­po­rad­nych za­lo­tach (od­ręcz­nie pi­sa­ne li­ści­ki na prze­rwach, te­le­fo­ny po szko­le... nie ukry­wa­łem swo­ich in­ten­cji) chwy­ci­łem oka­zję (a wcze­śniej bu­tel­kę old spi­ce’a) i za­py­ta­łem ją, czy chce ze mną cho­dzić. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu zgo­dzi­ła się (i znów – chy­ba po­czu­ła li­to­ść) i wkrót­ce zro­bi­li­śmy ten wiel­ki krok – od cho­dze­nia na prze­rwach obok sie­bie do cho­dze­nia obok sie­bie i trzy­ma­nia się za spo­co­ne dło­nie. Czu­łem się jak król. Król dzi­wak. JA, DA­VID ERIC GROHL, BY­ŁEM OFI­CJAL­NIE W ZWI­ĄZ­KU Z NAJ­PI­ĘK­NIEJ­SZĄ DZIEW­CZY­NĄ NA ŚWIE­CIE... A PRZY­NAJ­MNIEJ W KLA­SIE. W ko­ńcu zna­la­złem brat­nią du­szę, dziew­czy­nę z przed­mie­ścia, mi­ło­ść ży­cia, ko­bie­tę, z któ­rą się ze­sta­rze­ję w oto­cze­niu ko­cha­jących wnu­cząt. Zna­la­złem swo­ją dru­gą po­łów­kę. A ona swo­ją.

Tak mi się w ka­żdym ra­zie wy­da­wa­ło.

Szcze­rze mó­wi­ąc, nie wiem, czy wszyst­ko to trwa­ło cho­ciaż ty­dzień. Nie wiem, co się sta­ło. Jak dla mnie ukła­da­ło się świet­nie! By­li­śmy mło­dzi, szczęśli­wi i wol­ni! Jak Burt Rey­nolds i Loni An­der­son, Da­vid Cop­per­field i Clau­dia Schif­fer, Sieg­fried i Roy, sil­na para o nie­wia­ry­god­nej ener­gii i nie­sko­ńczo­nym po­ten­cja­le! Świat ca­łe­go gim­na­zjum stał przed nami otwo­rem, cze­ka­ła nas resz­ta ży­cia pe­łna wza­jem­ne­go od­da­nia. I na­gle, to­tal­nie z za­sko­cze­nia, San­di zrzu­ci­ła na mnie praw­dzi­wą bom­bę...

– Słu­chaj... je­stem tu nowa... i wo­la­ła­bym się jed­nak nie wi­ązać na sta­łe.

Za­mu­ro­wa­ło mnie, to było wręcz blu­źnier­stwo. Czas się za­trzy­mał. Mia­łem pust­kę w gło­wie. Ści­snęło mi krtań, nie mo­głem od­dy­chać. Mój świat się za­wa­lił, stra­ci­łem grunt pod no­ga­mi, jej sło­wa ugo­dzi­ły mnie w samo ser­ce jak za­tru­ty szty­let i zmie­ni­łem się w kup­kę nie­szczęścia. Oczy­wi­ście zgo­dzi­łem się z nią i skwi­to­wa­łem to uśmie­chem, ale tak na­praw­dę w środ­ku uma­rłem. Sta­rła mnie na proch.

Wró­ci­łem do domu, od­rzu­co­ny, ze­bra­łem wszyst­kie ckli­we mi­ło­sne ba­zgro­ły i spa­li­łem ry­tu­al­nie na ołta­rzu, któ­ry oczy­wi­ście zbu­do­wa­łem wcze­śniej dla San­di pod wia­tą ga­ra­żo­wą. No do­bra, pew­nie po pro­stu wy­pie­przy­łem wszyst­ko do ko­sza, ale na­praw­dę oczy­ści­łem swój no­tat­nik z wier­szy o szcze­ni­ęcej mi­ło­ści i w ten spo­sób od­ci­ąłem się od swo­je­go nud­ne­go wcze­sno­na­sto­let­nie­go ży­cia. Mo­głem prze­wi­dzieć, że ni­g­dy mnie nie po­ko­cha. Prze­cież by­łem tyl­ko chu­dym dzi­wa­dłem w sta­rych, wy­tar­tych je­an­sach, słu­cha­łem dziw­nej mu­zy­ki i wie­dzia­łem, że nikt mnie nie zro­zu­mie.

Tam­tej nocy mia­łem sen. To­nąc w świe­tle ju­pi­te­rów, sta­łem na gi­gan­tycz­nej sce­nie przed wy­pe­łnio­ną po brze­gi wi­dow­nią i gra­łem olśnie­wa­jącą so­lów­kę z bie­gło­ścią nie­do­stęp­ną do­tąd żad­ne­mu śmier­tel­ni­ko­wi. Aplauz był tak gło­śny, że prak­tycz­nie za­głu­szał nie­praw­do­po­dob­ne rif­fy, któ­re za­po­da­wa­łem fa­nom. By­łem w środ­ku so­lów­ki, kie­dy wśród ty­si­ęcy krzy­czących w eks­ta­zie twa­rzy wy­pa­trzy­łem San­di. Sta­ła w pierw­szym rzędzie, wy­ci­ąga­ła do mnie ręce. Nie mo­gła po­wstrzy­mać pła­czu, ja­sne było, że ża­łu­je, że rzu­ci­ła naj­wi­ęk­sze­go na świe­cie roc­ko­we­go su­per­bo­ha­te­ra (mimo to w moim śnie obo­je mie­li­śmy po trzy­na­ście lat). Na­gle się obu­dzi­łem i po­czu­łem, że smu­tek i przy­gnębie­nie ustąpi­ły miej­sca po­czu­ciu siły i mo­ty­wa­cji. KIE­DY TAK LE­ŻA­ŁEM I GA­PI­ŁEM SIĘ W SU­FIT, OŚWIE­CI­ŁO MNIE, ŻE MOŻE JED­NAK MI­ŁO­ŚCIĄ MO­JE­GO ŻY­CIA JEST GI­TA­RA. Może wca­le nie po­trze­bo­wa­łem San­di. Może mój si­lver­to­ne po­mo­że mi wy­le­czyć zra­nio­ne ser­ce. Może pi­sząc pio­sen­ki, wy­pi­szę się z ca­łe­go tego baj­zlu. Jesz­cze ni­g­dy nie by­łem tak zde­ter­mi­no­wa­ny, żeby spe­łnić swo­je ma­rze­nie o rock’n’rol­lu.

My­ślę, że taka mo­ty­wa­cja kry­ła się za ka­żdą pio­sen­ką, któ­rą na­pi­sa­łem. Nie cho­dzi­ło oczy­wi­ście o ze­mstę na San­di. Ra­czej o to, żeby uży­wać bólu jako pa­li­wa i w ten spo­sób chro­nić naj­de­li­kat­niej­sze stro­ny swo­jej psy­chi­ki. Czy jest coś bar­dziej in­spi­ru­jące­go niż ob­na­żo­ne, zra­nio­ne ser­ce? W pew­nym sen­sie bar­dziej ce­nię te licz­ne chwi­le, gdy zma­ga­łem się z bó­lem zła­ma­ne­go ser­ca, niż gdy do­świad­cza­łem mi­ło­ści, któ­ra go po­prze­dza­ła, po­nie­waż ból do­wo­dzi, że umiem czuć. Wierz­cie mi, do­sta­nie ko­sza daje ta­kie­go kopa, że ka­żdy au­tor chce si­ęgnąć po pió­ro i szu­kać pi­ęk­na w po­czu­ciu od­rzu­ce­nia. Zwy­kle efekt jest do­bry, bo rzecz jest praw­dzi­wa, a ból cho­ler­nie sil­ny.

Z cza­sem ka­żde z nas po­szło w swo­ją stro­nę. Inni zna­jo­mi, inne szko­ły, inne ży­cio­we ście­żki, aż w ko­ńcu zu­pe­łnie stra­ci­li­śmy kon­takt, sta­li­śmy się dla sie­bie je­dy­nie wspo­mnie­nia­mi z dzie­ci­ństwa. Raz wpa­dli­śmy na sie­bie, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­ni, w ja­ki­mś ba­rze, po­śmia­li­śmy się tro­chę z daw­nych cza­sów i to wszyst­ko. Ma­gia się ulot­ni­ła. A po­tem znów po­szli­śmy ka­żde w swo­ją stro­nę, do do­ro­słe­go ży­cia i do tych ja, któ­ry­mi się przez lata sta­li­śmy. Było, mi­nęło – wia­do­mo.

Do cza­su. Pew­ne­go dnia pod­czas to­ur­née Foo Fi­gh­ters pro­mu­jące­go Wa­sting Li­ght, w 2011 roku, za­dzwo­nił do mnie zna­jo­my i po­pro­sił, że­bym go wpi­sał na li­stę go­ści na kon­cer­cie w wa­szyng­to­ńskim Ve­ri­zon Cen­ter. Po raz pierw­szy wy­prze­da­li­śmy kon­cert w moim ro­dzin­nym mie­ście, więc li­sta za­po­wia­da­ła, że szy­ku­je się praw­dzi­wy zjazd ab­sol­wen­tów. Na kon­cert wy­bie­ra­ła się po­nad set­ka sta­rych zna­jo­mych, żeby przez je­den wie­czór prze­żyć na nowo bar­dzo daw­ne cza­sy. To było jak bal na ko­niec roku, na któ­ry ni­g­dy nie do­sta­łem za­pro­sze­nia! Zna­jo­my po­pro­sił o za­pro­sze­nie z oso­bą to­wa­rzy­szącą.

– Zgad­nij, kto przyj­dzie ze mną. San­di!

Cho­le­ra. Nie mo­głem w to uwie­rzyć. Upły­nęło pra­wie trzy­dzie­ści lat od chwi­li, kie­dy ją po­zna­łem i od­da­łem jej ser­ce, tyl­ko po to, żeby je roz­pie­przy­ła na ty­si­ąc ka­wa­łków (te­raz mo­że­cie się śmiać), więc cie­szy­łem się, że wpad­nie i że spędzę ja­kiś czas z nią i ze sta­ry­mi kum­pla­mi z oko­li­cy. Za­po­wia­da­ła się pa­mi­ęt­na noc.

Mu­szę przy­znać, że tro­chę się de­ner­wo­wa­łem. Oczy­wi­ście nie kon­cer­tem (to była ta ła­twa część), ale spo­tka­niem z San­di. Mi­nęło tyle lat, że wąt­pi­łem, czy w ogó­le się roz­po­zna­my. Prze­cież obo­je tyle przez ten czas prze­ży­li­śmy. Jak będzie wy­glądać? Jaki będzie mia­ła głos? Jak się ubie­rze? Jak ja mam się ubrać? Mia­łem na­dzie­ję, że ktoś do­my­śl­ny przed­sta­wi nas so­bie na nowo, a my prze­ga­da­my cały wie­czór w opa­rach śmiesz­nej no­stal­gii, aż w ko­ńcu w klu­bie za­pa­lą się świa­tła, roz­le­je­my reszt­ki szam­pa­na i pój­dzie­my ka­żde w swo­ją stro­nę, do tych ja, któ­ry­mi się przez lata sta­li­śmy. Nie­cier­pli­wy jak dziec­ko, co kil­ka mi­nut szu­ka­łem jej wzro­kiem na za­tło­czo­nym back­sta­ge’u. Chcia­łem ją wy­pa­trzyć wcze­śniej, niż ona zo­ba­czy mnie, ale ni­g­dzie jej nie było. Po tylu la­tach wró­cił tam­ten brak pew­no­ści sie­bie. A co je­śli po­sta­no­wi­ła nie przy­jść? Co je­śli nie chce się ze mną spo­tkać? Czu­łem, że moje ser­ce nie znie­sie ko­lej­ne­go ko­sza od San­di. Prze­cież na­wet naj­star­sze rany mogą się otwo­rzyć.

I wła­śnie wte­dy ją zo­ba­czy­łem.

Za­uwa­ży­łem, że wcho­dzi do gar­de­ro­by, i po­de­rwa­łem się z krze­sła. Jak­bym zo­ba­czył du­cha. Za­tka­ło mnie. Nie mo­głem w to uwie­rzyć – wy­gląda­ła do­kład­nie tak jak wte­dy (bra­ko­wa­ło tyl­ko bu­rzy pu­szy­stych wło­sów i pary dżin­sów Jor­da­che). Na­sze oczy się spo­tka­ły, uśmiech­nęli­śmy się od ucha do ucha i pa­dli­śmy so­bie w ra­mio­na, jak­by­śmy cze­ka­li na to od lat. Ja­sne, że tym ra­zem ser­ca nie wa­li­ły nam jak sza­lo­ne, jak wte­dy w szko­le, przy szaf­kach w oświe­tlo­nym ja­rze­niów­ka­mi ko­ry­ta­rzu, ale czu­ło się ra­do­ść ze spo­tka­nia z kimś wa­żnym z prze­szło­ści, jak gdy­by­śmy do­sta­li po­twier­dze­nie, że ży­cie na­praw­dę się zda­rzy­ło. Usie­dli­śmy i za­częli­śmy nad­ra­biać za­le­gło­ści – ga­da­li­śmy o żo­nach, mężach, dzie­ciach i ro­dzi­nie, o wszyst­kich wspól­nych zna­jo­mych i o tym, co dziś po­ra­bia­ją, po­wspo­mi­na­li­śmy, w ja­kie kło­po­ty pa­ko­wa­li­śmy się w daw­nych cza­sach. Czas mi­jał szyb­ko i w ko­ńcu mu­sia­łem się przy­go­to­wać do wy­jścia na sce­nę. Po­pro­si­łem San­di, żeby po kon­cer­cie wy­pi­ła ze mną piwo albo dwa. Wy­bie­głem z gar­de­ro­by, spi­sa­łem se­tli­stę i za­cze­ka­łem, aż świa­tła w klu­bie przy­ga­sną.

Wi­dow­nia zgo­to­wa­ła nam po­wi­ta­nie, na ja­kie mo­żna li­czyć tyl­ko w ro­dzin­nym mie­ście. Ryk ty­si­ęcy gar­deł był o parę ład­nych de­cy­be­li gło­śniej­szy niż wszyst­ko, co sły­sza­łem pod­czas tej tra­sy. Po­czu­łem się dum­ny i po­ru­szo­ny do głębi. Tu spędzi­łem dzie­ci­ństwo, tu wła­zi­łem na drze­wa, żu­łem ty­toń, wa­ga­ro­wa­łem, od­pa­la­łem fa­jer­wer­ki, ła­pa­łem raki w stru­mie­niach, ma­lo­wa­łem graf­fi­ti. Świet­nie zna­łem te uli­ce, tych lu­dzi, a oni zna­li mnie. Tam­te­go wie­czo­ru w ka­żdy akord wkła­da­łem całe ser­ce. Chcia­łem im po­dzi­ęko­wać za tyle lat wspo­mnień, jak na kli­szy Ko­da­chro­me, od­da­wa­łem im mi­ło­ść, któ­ra mnie za­le­wa­ła, gdy wspól­nie śpie­wa­li­śmy ka­żdy ka­wa­łek. W pew­nej chwi­li, kie­dy sta­łem na kra­wędzi sce­ny i gra­łem olśnie­wa­jące solo, prze­bie­ra­jąc pal­ca­mi po gry­fie jak sza­lo­ny, a mo­rze lu­dzi od­po­wia­da­ło eks­ta­tycz­nym krzy­kiem, spoj­rza­łem w dół i zo­ba­czy­łem San­di... Sta­ła do­kład­nie tam, gdzie zo­ba­czy­łem ją we śnie w dniu, kie­dy zła­ma­ła mi ser­ce. Prze­sta­łem grać i oświe­ci­ło mnie, że trzy­dzie­ści lat wcze­śniej wy­obra­zi­łem so­bie tę chwi­lę w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, a te­raz na­praw­dę ją prze­ży­wam! Ja pier­do­lę! BRZMI NIE­WIA­RY­GOD­NIE, ALE MÓJ DAW­NY ROCK’N’ROL­LO­WY SEN SIĘ SPE­ŁNIŁ. Z jed­ną ró­żni­cą: San­di nie mu­sia­ła po­wstrzy­my­wać łez i nie ża­ło­wa­ła, że mnie rzu­ci­ła.

O nie.

Uśmie­cha­ła się, jak tyl­ko ona po­tra­fi, jej ja­sno­nie­bie­skie oczy błysz­cza­ły, trzy­ma­ła w gó­rze dłoń z unie­sio­nym środ­ko­wym pal­cem, a jej usta wy­ra­źnie ar­ty­ku­ło­wa­ły te wie­ko­pom­ne sło­wa:

– Pier­dol się, dup­ku!

.

– Da­vid, nie boli cię gło­wa?

Ku­ca­jąc na zim­nej, wil­got­nej zie­mi, zgi­ęty wpół z bólu, spoj­rza­łem w górę, na prze­ra­żo­ne twa­rze dwóch sąsia­dów, i usły­sza­łem, jak cho­ler­ny kij gol­fo­wy twar­do lądu­je na świe­żo sko­szo­nej tra­wie w ich ogro­dzie. Pra­wie nie­przy­tom­ny od­pa­rłem:

– No... chy­ba tro­chę boli. – Ma­so­wa­łem so­bie tył gło­wy, nie ma­jąc po­jęcia, że moje na­stro­szo­ne i po­tar­ga­ne wło­sy są już całe we krwi le­jącej się z po­tężnej rany, któ­rą sta­ry kij gol­fo­wy ich ojca wy­rąbał wła­śnie w mo­jej dzie­wi­ęcio­let­niej czasz­ce.

– Yy­y­yy... może le­piej idź do domu... – wy­jąka­li uni­so­no.

Lek­ko sko­ło­wa­ny ze­bra­łem siły, pod­nio­słem się z zie­mi i za­cząłem mo­zol­nie po­ko­ny­wać sto czter­dzie­ści me­trów, któ­re dzie­li­ło mnie od drzwi mo­je­go domu po dru­giej stro­nie uli­cy. Było sło­necz­ne so­bot­nie po­po­łud­nie i jak w wi­ęk­szo­ść week­en­dów na­sza idyl­licz­na śle­pa ulicz­ka na przed­mie­ściu roz­brzmie­wa­ła od­gło­sa­mi tego, czym zaj­mo­wa­ła się mło­dzież. W od­da­li war­cza­ły ko­siar­ki, ryt­micz­nie dźwi­ęcza­ły dzwon­ki ro­we­ro­we, roz­le­ga­ły się krzy­ki dzie­cia­ków ko­pi­ących pi­łkę: w na­szej oko­li­cy za­wsze sły­sza­ło się gło­sy wie­lu dzie­cia­ków ba­wi­ących się na dwo­rze. Ty­po­wo ame­ry­ka­ński kli­mat, coś, co było in­spi­ra­cją dla se­ria­lo­wej pap­ki w ro­dza­ju The Bra­dy Bunch czy Hap­py Days[5]. Prze­cież North Spring­field w Wir­gi­nii za­pro­jek­to­wa­no po woj­nie w ta­kiej wła­śnie es­te­ty­ce. Sto­jące je­den przy dru­gim małe ce­gla­ne domy, w któ­rych pary z po­ko­le­nia wyżu de­mo­gra­ficz­ne­go mia­ły wy­cho­wać po dwój­ce dzie­ci i ży­wić się z nędz­nej rządo­wej pen­syj­ki. Ci­ągnąca się przez wie­le ki­lo­me­trów siat­ka wy­pie­lęgno­wa­nych traw­ni­ków, po­pęka­nych chod­ni­ków i wy­so­kich bia­łych dębów. Do­jazd do sto­li­cy zaj­mo­wał kil­ka mi­nut. Co­dzien­nie rano na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym na rogu po­dzi­wia­ło się ko­lej­kę ły­sie­jących fa­ce­tów w be­żo­wych płasz­czach i z tecz­ka­mi w dło­niach, czy­ta­jących „Wa­shing­ton Post” w ocze­ki­wa­niu na au­to­bus, któ­ry miał ich za­wie­źć do Pen­ta­go­nu czy in­ne­go po­zba­wio­ne­go wy­ra­zu kloc­ka, żeby spędzi­li ko­lej­ny dzień przy biur­ku. Ży­cie w North Spring­field za­pew­nia­ło tę uspo­ka­ja­jącą mo­no­to­nię pra­cy od dzie­wi­ątej do pi­ątej. To był za­ra­zem Dzień Świ­sta­ka i wy­ścig szczu­rów, a na­gro­dą na ko­niec był zło­ty ze­ga­rek. Dla tych, któ­rym wbi­to do gło­wy ma­rze­nie o domu z ogród­kiem, per­spek­ty­wa sta­bil­no­ści i bez­pie­cze­ństwa była na­gro­dą samą w so­bie. Dla nadak­tyw­ne­go roz­ra­bia­ki ta­kie­go jak ja było to praw­dzi­we pie­kło.

So­bo­tę zwy­kle za­czy­na­łem od obej­rze­nia kil­ku kre­skó­wek nad mi­ską mu­esli. Do­pie­ro pó­źniej wy­gląda­łem przez okno sa­lo­nu, żeby spraw­dzić, co się dzie­je. Je­śli sy­tu­acja wy­gląda­ła obie­cu­jąco, wska­ki­wa­łem w to­ugh­skin­sy (ta­nie je­an­sy z Se­ar­sa, któ­re mo­żna było do­stać w ca­łej ga­mie przy­pra­wia­jących o mdło­ści ko­lo­rów) z szyb­ko­ścią stra­ża­ka pędzące­go do po­ża­ru i wy­bie­ga­łem z domu, rzu­ca­jąc tyl­ko wy­so­kim gło­sem: „Cze­ść, mamo! Będę pó­źniej”. Nie by­łem sa­mot­ni­kiem za­my­ka­jącym się w domu. Wo­la­łem przy­go­dy, któ­re cze­ka­ły na dwo­rze: czo­łga­nie się przez wil­got­ne rury ka­na­li­za­cyj­ne, ska­ka­nie z da­chu albo cza­je­nie się w krza­kach przy dro­dze i rzu­ca­nie raj­ski­mi ja­błusz­ka­mi w ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­jących się kie­row­ców (nie po­le­cam – nie­raz mu­sia­łem ucie­kać, prze­ska­ku­jąc me­ta­lo­we ogro­dze­nia w iście olim­pij­skim tem­pie, żeby umknąć przed ze­mstą roz­wście­czo­nych osob­ni­ków). Od rana aż do chwi­li, kie­dy za­pa­la­ły się la­tar­nie, snu­łem się uli­ca­mi w po­szu­ki­wa­niu wra­żeń, aż wy­ta­rłem dziu­ry w po­de­szwach adi­da­sów (zo­sta­ły wcze­śniej spe­cjal­nie prze­ro­bio­ne – lewy był wy­ższy, żeby wy­rów­nać skrzy­wie­nie kręgo­słu­pa).

Ale tam­te­go dnia zo­ba­czy­łem, jak dwaj moi naj­lep­si kum­ple, John­ny i Tae, pa­ku­ją do sa­mo­cho­du ojca kije gol­fo­we. Golf? – po­my­śla­łem. Prze­cież my ni­g­dy nie gra­my w pie­przo­ne­go gol­fa! To roz­ryw­ka dla na­dzia­nych bu­rżu­jów. My mie­li­śmy pa­ty­ki! I ka­mie­nie! I stru­mie­nie pe­łne ra­ków! Po cho­le­rę nam te śmiesz­ne cza­pecz­ki i spodnie w kan­cik? Ubra­łem się szyb­ko i wy­sze­dłem na pod­jazd, żeby zba­dać spra­wę. Oka­za­ło się nie­ste­ty, że sąsie­dzi za­pla­no­wa­li ro­dzin­ną wy­pra­wę na pole gol­fo­we, a ja mia­łem w per­spek­ty­wie sa­mot­ne po­po­łud­nie. Roz­cza­ro­wa­ny po­ma­cha­łem im na po­że­gna­nie i ze spusz­czo­ną gło­wą wró­ci­łem do sie­bie. Czas ocze­ki­wa­nia na ich po­wrót skra­ca­łem so­bie znie­na­wi­dzo­ny­mi pra­ca­mi do­mo­wy­mi, czy­li gra­bie­niem li­ści i sprząta­niem swo­je­go po­ko­ju. (Zu­pe­łnie bez­owoc­nym, bo wte­dy mia­łem w głębo­kim po­wa­ża­niu po­rządek i utrzy­my­wa­nie cho­ciaż przy­zwo­itej czy­sto­ści. Dziś jest tro­chę le­piej. Tro­chę).

Go­dzi­ny mi­ja­ły po­wo­li i w ko­ńcu wresz­cie znów zo­ba­czy­łem ich błękit­ne­go ca­dil­la­ca. Rzu­ci­łem to, co aku­rat ro­bi­łem, i po­bie­głem do sąsia­dów. Za­sta­łem chło­pa­ków w ogro­dzie. W naj­lep­sze wa­li­li ki­ja­mi w pi­łecz­kę na sznur­ku, któ­ry jak­by wy­ra­stał z zie­mi. Wy­gląda­ło to jak mi­nia­tu­ro­wy ze­staw do gry w pi­łkę na uwi­ęzi (te­ther­ball). Su­per! Pod­sze­dłem bli­żej i z otwar­tą pasz­czą pa­trzy­łem, jak młó­cą ki­ja­mi ni­czym sza­le­ni drwa­le, a po ka­żdym ude­rze­niu po ca­łym ogro­dzie fru­wa­ją bry­ły bło­ta i pła­ty zie­mi. Ni­g­dy nie pró­bo­wa­łem sił w tym spo­rcie, więc cier­pli­wie cze­ka­łem na swo­ją ko­lej. Z ca­łych sił pró­bo­wa­łem zdy­scy­pli­no­wać swo­je na­sto­let­nie cia­ło, aż w ko­ńcu do­sta­łem do ręki po­rdze­wia­ły kij i mo­głem spró­bo­wać. Ale ci­ężki – po­my­śla­łem, pod­no­sząc chu­de ręce i bio­rąc so­lid­ny za­mach. Szast. Kij prze­ci­ął po­wie­trze i tyle. Pu­dło. Szast. Znów nic. Ka­wa­ły dar­ni la­ta­ły na wszyst­kie stro­ny jak odłam­ki po­ci­sku, ale w ko­ńcu na­bra­łem wy­czu­cia i z wy­ra­źnym stuk­ni­ęciem tra­fi­łem w pi­łecz­kę. Zro­bi­ła pe­łen ob­rót wo­kół słup­ka i po­czu­łem sa­tys­fak­cję nie do opi­sa­nia. Roz­pie­ra­ła mnie duma.

– Te­raz moja ko­lej! – po­wie­dział Tae. Wy­jął mi kij z rąk i za­czął się szy­ko­wać do ude­rze­nia.

Ale przy­wa­li­łem... – po­my­śla­łem. Może spraw­dzę, czy słu­pek do­brze sie­dzi w zie­mi, bo wal­nąłem tak moc­no, że coś się mo­gło po­lu­zo­wać... Schy­li­łem się, żeby głębiej wci­snąć słu­pek w mi­ęk­ką gle­bę, i wte­dy...

TRACH.

Je­śli kie­dyś ktoś wal­nął was w gło­wę z dużą siłą, na pew­no pa­mi­ęta­cie dźwi­ęk, któ­ry roz­le­ga się w czasz­ce w chwi­li ude­rze­nia. Po­dob­ny do dźwi­ęku wy­da­wa­ne­go przez pi­łkę ko­złu­jącą do ko­sza albo głu­che­go od­gło­su stu­ka­nia w jesz­cze nie­doj­rza­łe­go me­lo­na (to był mój przy­pa­dek). To coś, cze­go czło­wiek ni­g­dy nie za­po­mi­na. A ci­sza, któ­ra na­stępu­je pó­źniej – to­wa­rzy­szą jej gwiazd­ki i la­ta­jące wró­żki – jest ogłu­sza­jąca. Do­sta­łem z ca­łej siły w gło­wę pit­ching we­dge, czy­li ki­jem za­pro­jek­to­wa­nym tak, żeby na polu gol­fo­wym wy­słał pi­łkę w lot „o wy­so­kiej tra­jek­to­rii”. Na gło­wie dzie­wi­ęcio­lat­ka dało to zu­pe­łnie inny efekt. To­tal­ny roz­pier­dol.

Nie mia­łem po­jęcia, że gło­wa pękła mi jak przej­rza­ła dy­nia, choć se­zon na cu­kier­ka albo psi­ku­sa daw­no mi­nął. Nie czu­łem nic. Zero. Null. Więc zgod­nie z su­ge­stią John­ny’ego i Ta­ego po­wlo­kłem się do domu, ner­wo­wo po­gwiz­du­jąc i my­śląc: te­raz na­praw­dę mi się obe­rwie. By­łem kom­plet­nie nie­świa­do­my po­wa­gi sy­tu­acji. Mia­łem na so­bie swój ulu­bio­ny T-shirt – bia­ły z ob­szy­cia­mi na ręka­wach i przy szyi, z wiel­ką li­te­rą S, jak Su­per­man, z przo­du. Prze­cho­dząc przez uli­cę, spoj­rza­łem na czer­wo­no-żó­łte logo Su­per­ma­na i do­zna­łem szo­ku – to już nie była moja pi­ęk­na ko­szul­ka z Su­per­ma­nem. By­łem po­kry­ty masą za­krze­płej krwi, skó­ry z gło­wy i wło­sów. W pa­ni­ce przy­śpie­szy­łem kro­ku. Mimo że wci­ąż nie czu­łem bólu, wie­dzia­łem, że za kro­plę krwi na dy­wa­nie w sa­lo­nie za­pła­cę gło­wą (nie mo­głem się po­wstrzy­mać). Po­ko­nu­jąc scho­dy pro­wa­dzące do drzwi, usły­sza­łem, że mat­ka od­ku­rza, więc za­miast wpa­ko­wać się do środ­ka, sta­nąłem na pro­gu i – cały ob­le­pio­ny po­so­ką – za­pu­ka­łem de­li­kat­nie. Chcia­łem za wszel­ką cenę opó­źnić nie­unik­nio­ny wy­buch hi­ste­rii.

– Mamo, mo­żesz tu przy­jść na chwi­lę? – wy­szep­ta­łem słod­kim, cie­niut­kim gło­si­kiem, jak „mały chło­piec, któ­ry na­praw­dę za­wa­lił spra­wę”.

– Po­cze­kaj chwi­lę... – od­po­wie­dzia­ła mama, nie­świa­do­ma ocze­ku­jących ją strasz­nych rze­czy, i sko­ńczy­ła od­ku­rzać dru­gi po­kój.

– Mmm... to dość pil­na spra­wa – wy­jęcza­łem.

Wi­dok twa­rzy mo­jej mat­ki w chwi­li, gdy wy­szła zza rogu i zo­ba­czy­ła swo­ją młod­szą po­cie­chę za­la­ną krwią, wy­rył mi się w pa­mi­ęci na za­wsze. Nie czu­łem wła­sne­go bólu, ale prze­ży­wa­łem jej cier­pie­nie.

Praw­dę mó­wi­ąc, to nie był pierw­szy raz.

Lu­bi­li­śmy żar­to­wać, że le­ka­rze z Fa­ir­fax Co­un­ty Pu­blic Ho­spi­tal zna­ją już moje imię. Jak gdy­bym był Nor­mem z sit­co­mu Zdrów­ko[6], wo­ła­li: „Da­vid!”, kie­dy po raz ko­lej­ny wje­żdża­łem na wóz­ku na izbę przy­jęć, z ko­lej­ną kon­tu­zją, któ­ra wy­ma­ga­ła za­ło­że­nia szwów, czar­nych i sztyw­nych jak dru­ty. Z cza­sem ukłu­cie strzy­kaw­ki z no­wo­ka­iną i to uczu­cie, kie­dy le­karz na­ci­ąga skó­rę i prze­wle­ka ny­lo­no­wą nić, żeby za­mknąć ranę, prze­sta­ły na mnie ro­bić wra­że­nie. Sta­ły się ry­tu­ałem. Jesz­cze ni­g­dy nie ogo­li­łem gło­wy na zero, ale wy­obra­żam so­bie, że pod szo­pą ciem­no­brązo­wych wło­sów kry­je się gęsta siat­ka prze­ci­na­jących się blizn, przy­po­mi­na­jąca mapę lon­dy­ńskie­go me­tra. Dło­nie, ko­la­na, pal­ce, nogi, usta, czo­ło... o czym­kol­wiek tyl­ko po­my­śli­cie, na pew­no mi to zszy­wa­no, zu­pe­łnie jak­bym był szma­cia­ną lal­ką. I cho­ciaż brzmi to tak dra­ma­tycz­nie, nie daj­cie się na­brać. Za­wsze wi­dzia­łem plu­sy: dla mnie kon­tu­zja ozna­cza­ła dzień wol­ny od szko­ły. A żeby ta­kich dni było wi­ęcej, zro­bi­łbym wszystko.

Oto przy­kład: zła­ma­łem kie­dyś nogę w ko­st­ce, gra­jąc w pi­łkę no­żną w par­ku nad je­zio­rem Ac­co­tink. Ten ma­low­ni­czy za­kątek le­żał ja­kieś pó­łto­ra ki­lo­me­tra od mo­je­go domu. Na skraw­ku traw­ni­ka ze­bra­li się wszy­scy szó­sto­kla­si­ści i mecz dość szyb­ko na­brał sza­le­ńcze­go tem­pa, po­nie­waż wszy­scy oka­za­li się sta­ry­mi wy­ja­da­cza­mi za­pra­wio­ny­mi w gra­niu w klu­bie spor­to­wym. (Cie­ka­wost­ka: w ka­żdej dys­cy­pli­nie za­wsze do­sta­wa­ła mi się rola bram­ka­rza. My­ślę, że to ja­kiś ro­dzaj wcze­sne­go pro­fi­lo­wa­nia psy­cho­lo­gicz­ne­go, ale to już te­mat na inną opo­wie­ść). Pod­czas me­czu wsze­dłem w kon­takt z pi­łką do­kład­nie w chwi­li, gdy to samo zro­bił inny za­wod­nik, i sro­dze wy­kręci­ło mi sto­pę w stro­nę, w któ­rą ta wca­le nie po­win­na się skręcać. Upa­da­jąc, wie­dzia­łem, że to po­wa­żny uraz. Co zro­bi­łem? Po­sze­dłem do domu, a po dro­dze za­sta­na­wia­łem się, jak sprze­dać tę hi­sto­rię ma­mie, żeby po­zwo­li­ła mi nie iść do szko­ły. Nie mia­łem po­jęcia, że na­praw­dę zła­ma­łem kost­kę. Ku swo­je­mu za­sko­cze­niu na­stęp­ne­go dnia obu­dzi­łem się z wiel­ką, pur­pu­ro­wą sto­pą.

– TAK! – ucie­szy­łem się. – ZERO SZKO­ŁY!

– Da­vid! – wy­krzyk­nęli le­ka­rze, gdy zja­wi­łem się w szpi­ta­lu.

Li­sta mo­ich wy­pad­ków była dłu­ga. Nie­mal od­ci­ęty pa­lec wska­zu­jący le­wej dło­ni, gdy pró­bo­wa­łem po­kro­ić za­mar­z­ni­ęte wiel­ka­noc­ne jaj­ka z cze­ko­la­dy naj­ostrzej­szym no­żem, jaki zna­la­złem. Czo­ło­we zde­rze­nie – wła­ści­wie nie jed­no, ale dwa – z kra­wędzią ścia­ny obok po­ko­ju mo­jej sio­stry, w szcze­ni­ęcym wie­ku, cze­go re­zul­ta­tem były ko­lej­ne szwy na moim i tak już fi­ne­zyj­nie po­zszy­wa­nym czo­le. Wy­wrot­ki na ro­we­rze. Wy­pad­ki sa­mo­cho­do­we. Kie­dy mia­łem czte­ry lata, prze­je­chał mnie sa­mo­chód. (Jak za­re­ago­wa­łem? Ma­mu­siu, ale prze­cież nic mi się nie sta­ło!) Moje dzie­ci­ństwo to zde­cy­do­wa­nie zbyt dłu­ga li­sta wi­zyt na po­go­to­wiu, a wy­ni­kiem ka­żdej z nich były: ko­lej­na bli­zna, dzień zwol­nie­nia ze szko­ły i na­stęp­na świet­na hi­sto­ria.

Z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy wi­dzę, że moje po­de­jście do kon­se­kwen­cji było dziw­ne. Nie ba­łem się tych fi­zycz­nych, prze­ra­ża­ły mnie tyl­ko skut­ki emo­cjo­nal­ne. We wszyst­kich sy­tu­acjach, kie­dy nie­wie­le bra­ko­wa­ło, że­bym do­znał po­wa­żnych ob­ra­żeń, w ogó­le nie czu­łem fi­zycz­ne­go bólu. Ani tro­chę. Po ka­żdym wy­pad­ku o wła­snych si­łach wra­ca­łem do domu. Za­wsze ro­bi­łem do­brą minę do złej gry, żeby nie spra­wiać ma­mie wi­ęcej kło­po­tów, bo ży­cie jej nie oszczędza­ło. I na­wet je­śli do­ro­bi­łem się otwar­tej rany i trze­ba było wie­lu szwów, za­wsze prze­ko­ny­wa­łem mamę, że to tyl­ko za­dra­pa­nie. Na­zwij­cie to me­cha­ni­zmem obron­nym, na­zwij­cie to od­ci­na­niem się od bólu, na­zwij­cie to, jak chce­cie – ja my­ślę, że na­uczy­łem się tak re­ago­wać, pa­trząc na po­świ­ęce­nia mo­jej mat­ki, któ­ra ro­bi­ła wszyst­ko, żeby wy­cho­wać dwo­je szczęśli­wych dzie­cia­ków. Ro­bi­ła to, nie ba­cząc na ból. KO­NIEC KO­ŃCÓW PRZED­STA­WIE­NIE MUSI TRWAĆ.

Mó­wią, że czło­wiek jest tyl­ko tak szczęśli­wy jak jego naj­niesz­częśliw­sze dziec­ko. Nie wie­dzia­łem, co to zna­czy, do­pó­ki nie za­bra­łem swo­jej cór­ki Vio­let do pe­dia­try na za­strzyk. Przed­tem jej płacz ozna­czał tyl­ko, że jest głod­na albo zmęczo­na, albo że trze­ba jej zmie­nić pie­lu­chę. Sze­ść pierw­szych mie­si­ęcy spędzi­ła na mo­ich ko­la­nach, śmie­jąc się i chi­cho­cząc, kie­dy ją pod­rzu­ca­łem. Cie­szy­łem się nią jak cu­dem, któ­rym na­praw­dę jest, i kom­plet­nie mi­ękłem, sły­sząc jej ra­do­sny głos. Ale tego dnia było ina­czej – le­karz po­pro­sił, że­bym wzi­ął ją na ko­la­na, a oni przy­go­tu­ją za­strzyk, więc po­sa­dzi­łem ją twa­rzą do mnie, tak jak co­dzien­nie w domu, w fo­te­lu. Za­wsze wte­dy uśmie­cha­li­śmy się do sie­bie i po­ro­zu­mie­wa­li­śmy wzro­kiem, nie po­trze­bo­wa­li­śmy słów. Wte­dy jed­nak wie­dzia­łem, że już za chwi­lę po­czu­je ból. Ro­bi­łem co w mo­jej mocy, żeby ją roz­ba­wić, ale kie­dy w jej drob­ne ra­mię wbi­ła się dłu­ga igła, wy­raz jej twa­rzy zmie­nił się z uśmie­chu w gry­mas bólu. Jej oczy, wci­ąż wpa­trzo­ne w moje, wy­pe­łni­ły się łza­mi, jak­by mó­wi­ła: „Ta­tu­siu, dla­cze­go po­zwa­lasz, żeby ro­bi­li mi krzyw­dę?”. By­łem zdru­zgo­ta­ny. Moje ser­ce roz­trza­ska­ło się na ty­si­ąc ka­wa­łków i po­czu­łem nie tyl­ko ból Vio­let, ale ta­kże ból mo­jej mat­ki.

Wró­ci­łem do domu (oczy­wi­ście do tego cza­su oczy Vio­let daw­no zdąży­ły wy­schnąć) i od razu za­dzwo­ni­łem do mat­ki. Po­wie­dzia­łem jej, że Vio­let po raz pierw­szy pła­ka­ła z po­wo­du praw­dzi­we­go bólu i że to mnie zdru­zgo­ta­ło, zła­ma­ło mo­je­go du­cha. Jej od­po­wie­dź była tak mądra, jak mo­głem się spo­dzie­wać: „Obyś ni­g­dy nie mu­siał jej oglądać za­la­nej wła­sną krwią na pro­gu domu. Wte­dy na­praw­dę zro­zu­miesz...”.

Do­brze, że mamy nie było na wi­dow­ni dwu­na­ste­go czerw­ca 2015 roku na sta­dio­nie Ul­le­vi w Göte­bor­gu.