Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia o tym, jak tyczkowatemu dzieciakowi ze Springfield w stanie Wirginia udało się spełnić szalone marzenie. Mimo że dziś Dave Grohl jest znanym na całym świecie rockmanem, pozostał skromnym facetem, który wciąż zachwyca się siłą muzyki i z pokorą przyjmuje sławę. W gawędziarskim stylu – i z ogromnym poczuciem humoru – wspomina swoją pierwszą trasę koncertową z zespołem Scream, opowiada o czasie spędzonym w Nirvanie i tragicznym końcu zespołu, o powstaniu Foo Fighters, kiedy znalazł się na życiowym zakręcie, o graniu z Iggym Popem, występie na ceremonii rozdania Oscarów, tańczeniu z chłopakami z AC/DC, przypadkowym spotkaniu z Little Richardem, a także życiu rodzinnym, zwłaszcza bliskiej relacji z trzema córkami… Lista jest długa.
Historie Grohla są pełne muzyki. Warto ich posłuchać.
Ekscytująca uczta dla fanów, a także niezwykłe spojrzenie na ostatnich trzydzieści lat historii rocka.
„Booklist”
Książka szczera, skromna i pełna historii o wielkich gwiazdach… Miłośnicy muzyki będą czytać na zapętleniu.
CNN
Te wspomnienia czytają się same – ma się wrażenie, że to rozmowa w barze z przyjacielem, który jakimś trafem pracował z prawie każdym istotnym mainstreamowym i niezależnym muzykiem rockowym ostatnich dekad.
„Pittsburgh Post-Gazette”
Dave Grohl kieruje przekaz do ludzi stojących pod sceną: „W głębi duszy jestem taki jak wy. Ciężko zapracowałem na swoją dzisiejszą pozycję, ale miałem obsesję na punkcie tej samej muzyki, która kręci was. Ja też jestem fanem”.
„Billboard”
W tej świetnej i szczerej książce Grohl nie boi się opowiadać o wszystkim: od śmierci Kurta Cobaina po ojcostwo.
Audible (ranking Best of the Year)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DLA VIRGINII GROHL
Bez niej moje historie byłyby zupełnie inne
DLA JORDYN BLUM
Dzięki Tobie moja historia jest o wiele bardziej ekscytująca i piękna
DLA VIOLET, HARPER I OPHELII
Oby wszystkie Wasze historie były tak wyjątkowe i wspaniałe jak Wy
WSTĘP
ZRÓB GŁOŚNIEJ
Zdarza mi się zapomnieć, że już nie jestem taki młody.
Każdego dnia budzę się i patrzę na świat oczami zbuntowanego, niegrzecznego dzieciaka, który docenia najprostsze sprawy i znajduje w nich radość. Tyle że to głowa i serce bezlitośnie ze mnie żartują i każą wierzyć w iluzję, choć tamtego dzieciaka już nie ma.
Wystarczy spojrzenie w lustro i przypominam sobie, że nie jestem już chłopakiem z tanią gitarą i stosem płyt, który godzinami ćwiczy w samotności tylko po to, żeby uciec od ograniczeń i oczekiwań nudnego życia na przedmieściach miasteczka w stanie Wirginia. Nie. Teraz moje odbicie w zmęczonym uśmiechu odsłania zęby, ze szkliwem startym i obtłuczonym przez lata ocierania i obijania ich o mikrofon. Widzę wory pod obramowanymi oprawkami okularów oczami, skutek lat jet lagu i odmawiania sobie snu, żeby wyrwać dodatkową godzinę życia. Widzę siwe pasma w brodzie. I jestem za to wszystko wdzięczny.
Wiele lat temu poproszono mnie, żebym zagrał w Nowym Jorku na charytatywnym koncercie dla ofiar huraganu Sandy. Line-up imprezy w Madison Square Garden był jak góra Rushmore rock’n’rolla: McCartney, The Rolling Stones, The Who, Roger Waters i mnóstwo innych gwiazd-instytucji. W pewnej chwili jeden z promotorów poprosił, żebym dał się sfotografować w greenroomie z tymi ikonami muzyki, w towarzystwie fanów, którzy przekazali duże kwoty na rzecz fundacji. Przyjąłem ten zaszczyt i zacząłem się przedzierać przez labirynt korytarzy na backstage’u, wyobrażając sobie salę pełną żywej historii rock’n’rolla, gwiazd ustawionych jak do zdjęcia w podstawówce, tyle że wszyscy są w skórach i mówią z brytyjskim akcentem. Kiedy wszedłem, zastałem tylko dwóch wykonawców, w przeciwległych końcach pokoju. Pierwszy kojarzył się z nieużywanym, błyszczącym luksusowym samochodem. Misternie ufarbowane włosy, opalenizna z solarium, uśmiech świeżo od protetyka, przez co wyglądał jak nowa paczka kolorowych dropsów (ta oczywista próba powstrzymania procesu starzenia się dała odwrotny efekt: jakbyś patrzył na starą ścianę ze zbyt wieloma warstwami farby). Drugi wyglądał jak zabytkowy hot rod z dużym przebiegiem. Siwe kręcone włosy, głębokie zmarszczki nadające twarzy groźny wygląd, zęby, które równie dobrze mogły należeć do George’a Washingtona, czarny T-shirt ciasno opinający zaokrąglony brzuch i klatkę piersiową – od razu było wiadomo, że ten facet ma na wszystko wywalone.
Mówienie o objawieniu to banał, ale wtedy w jednej chwili ujrzałem swoją przyszłość. Z miejsca postanowiłem, że będę tym drugim. Że moim sposobem na cieszenie się kolejnymi latami będzie akceptowanie śladów, które te lata na mnie odcisną. Że chcę być jak przerdzewiały hot rod, bez względu na to, ile kopów będę potrzebował, żeby odpalić. Przecież nie wszystko musi błyszczeć. Jeśli zostawisz gibsona trini lopez w kolorze pelham blue w futerale, to po pięćdziesięciu latach będzie wyglądał jak fabrycznie nowa gitara. Lecz jeśli weźmiesz go w dłonie, dasz mu oddychać, chłonąć twój pot i będziesz na nim grać, z czasem lakier nabierze niepowtarzalnego odcienia. Każdy instrument starzeje się zupełnie inaczej. Dla mnie to piękne. Nie połysk perfekcji prosto z fabryki, lecz piękno indywidualności, która hartowała się i uczyła mądrości przez lata w drodze.
Jakimś cudem zachowałem całkiem niezłą pamięć. Od dziecka odmierzam życie muzyką, a nie miesiącami czy latami. Żeby przywołać w pamięci jakieś miejsce i czas, zawsze posiłkuję się piosenkami. Od piosenek z radia, których słuchałem w latach siedemdziesiątych, po każdy mikrofon, przed którym stałem, mogę wam powiedzieć kto, co, gdzie i kiedy – wystarczy mi kilka nut piosenki, która trafiła z głośnika prosto do mojej duszy. Albo z mojej duszy do waszych głośników. U niektórych to obrazy lub zapachy wyzwalają wspomnienia. Mnie do wspomnień prowokują dźwięki, grają mi w głowie jak składanka czekająca na to, żeby ją podać dalej.
Nigdy nie kolekcjonowałem rzeczy, wolę kolekcjonować chwile. Dlatego przeszłość codziennie przelatuje mi przed oczami i rozbrzmiewa w uszach. W tej książce uchwyciłem niektóre z minionych chwil, najlepiej, jak potrafię. Moje wspomnienia są, rzecz jasna, pełne muzyki. Czasem bywają głośne.
ZRÓB GŁOŚNIEJ. POSŁUCHAJMY.
– Tato, chcę się nauczyć grać na perkusji.
To musiało kiedyś nastąpić.
Przede mną stała Harper, moja ośmioletnia córka, i patrzyła na mnie wielkimi brązowymi oczami, jak Cindy Lou Who z filmu Grinch. Świąt nie będzie, a w drobnych dłoniach ściskała parę moich zniszczonych pałeczek. Moja średnia córka, mały tata, dziecko, które fizycznie jest do mnie najbardziej podobne. Zawsze wiedziałem, że kiedyś zainteresuje się muzyką, ale żeby... perkusja? Przecież trudno być niżej w hierarchii, to jak praca przy sortowaniu poczty!
– Na perkusji? – zapytałem, unosząc brwi.
– Tak! – zapiszczała, pokazując szczerbaty uśmiech.
Chwilę pomyślałem. Czułem, jak ze wzruszenia gula w gardle rośnie mi do rozmiarów balonu.
– W porządku... I chcesz, żebym to ja cię nauczył?
Przebierając nóżkami w kraciastych vansach, nieśmiało skinęła głową i powiedziała:
– Mhm...
Rozpierała mnie ojcowska duma, a na twarz wypłynął szeroki uśmiech. Przytuliłem ją i trzymając się za ręce, poszliśmy na górę, do mojego gabinetu, w którym stoi stary zestaw perkusyjny. To była chwila jakby prosto z ckliwych scen Hallmarku, taka, z jakich zrobione są grające na emocjach reklamy w przerwach Super Bowl (te, przy których nawet najtwardszy miłośnik monster trucków roni łzy na dip do chrupiących skrzydełek), i zapamiętam ją na zawsze.
Gdy tylko weszliśmy, przypomniałem sobie, że przecież nigdy nie brałem lekcji, więc nie mam pojęcia, jak nauczyć grać na bębnach kogoś innego. Całość mojej formalnej edukacji muzycznej to kilka godzin spędzonych z wyjątkowym perkusistą jazzowym Lennym Robinsonem, którego oglądałem w każdą niedzielę po południu w One Step Down, klubie jazzowym w Waszyngtonie. To był bardzo mały, stary klub przy Pennsylvania Avenue, w okolicy Georgetown. Poza koncertami znanych zespołów w One Step Down odbywały się weekendowe warsztaty jazzowe, podczas których klubowy zespół (liderem była legenda waszyngtońskiego jazzu Lawrence Wheatley) grał kilka setów w ciemnej, zatłoczonej sali, a później zapraszał do wspólnego grania dobrze zapowiadających się muzyków. W latach osiemdziesiątych byłem nastolatkiem. Dla mnie i dla mojej mamy te niedzielne warsztaty stały się rytuałem. Siedzieliśmy przy stoliku, zamawiając kolejne napoje i przystawki, i całymi godzinami oglądaliśmy mistrzów muzyki. Nie mogliśmy wyjść z podziwu nad wspaniałą improwizacyjną wolnością tradycyjnego jazzu. Nigdy nie było wiadomo, czego się spodziewać wśród tych ścian z gołej cegły, gdzie w powietrzu unosił się dym i słychać było jedynie muzykę dobiegającą ze sceny (obowiązywał bezwzględny zakaz rozmawiania). Choć byłem wtedy piętnastolatkiem owładniętym obsesją na punkcie punka i słuchałem tylko najszybszej i najbardziej hałaśliwej muzyki, jaka była dostępna, jazz przemówił do mnie na poziomie emocji. W odróżnieniu od ówczesnego popu (który działał na mnie tak jak wizyta w kościele na chłopaka z filmu Omen) w chaotycznej tkance kompozycji jazzowych znalazłem piękno i dynamikę, które doceniałem. Kawałki czasem były uporządkowane, a czasem nie. Najbardziej jednak podobała mi się gra perkusisty, Lenny’ego Robinsona. To było coś, czego nie widziałem na żadnym punkowym koncercie. Erupcje energii grane z niezwykłą precyzją; w jego wykonaniu wydawało się to łatwe (dziś wiem, że nie jest). Był to dla mnie rodzaj muzycznego przebudzenia. Nauczyłem się grać ze słuchu na brudnych poduszkach w swoim pokoju. Nikt nigdy nie stał nade mną i nie mówił, że gram dobrze albo źle, więc grałem nierówno i miałem mnóstwo fatalnych nawyków. BYŁEM ZWIERZAKIEM Z MUPPETÓW, ALE BEZ TECHNIKI. Bez wątpienia Lenny miał wykształcenie muzyczne, a ja podziwiałem jego wyczucie i to, jak nad wszystkim panuje. Moimi nauczycielami były wtedy punkowe płyty: kawałki szybkiego, dysonansowego, rozwrzeszczanego, hałaśliwego winylu, z perkusistami, których większość ludzi nie uznałaby za tradycyjnych, ale ich talent był niezaprzeczalny, i nigdy nie zapomnę, ile zawdzięczam tym niedocenionym herosom punkowego podziemia. Perkusiści tacy jak Ivor Hanson, Earl Hudson, Jeff Nelson, Bill Stevenson, Reed Mullin, D.H. Peligro, John Wright... (długo by wymieniać). Do dziś słyszę echa ich grania w swoim, zostawili nieusuwalny ślad w kawałkach takich jak Song for the Dead Queens of the Stone Age, Monkey Wrench Foo Fighters, a nawet Smells Like Teen Spirit Nirvany (żeby wymienić tylko kilka). Mimo że pozornie byli o lata świetlne oddaleni od sceny Lenny’ego, łączyło ich z nim wyczucie pięknego, uporządkowanego chaosu, które tak uwielbiałem w niedzielnych sesjach w One Step Down. I postanowiłem wyrobić to wyczucie w sobie.
Było duszne lato i któregoś popołudnia postanowiliśmy z matką uczcić jej urodziny kolejnymi warsztatami w klubie. Te wyjścia szybko stały się naszą tradycją i do dziś ciepło je wspominam. Nikt z moich znajomych nie spędzał wolnego czasu z rodzicami, a już na pewno nie w pieprzonym klubie jazzowym w centrum Waszyngtonu, co kazało mi myśleć, że mama jest autentycznie cool, i jeszcze bardziej zacieśniało naszą więź. W czasach pokolenia X, rozwodów i dysfunkcyjnych rodzin matka i ja naprawdę byliśmy przyjaciółmi. Wciąż jesteśmy! Tamtego dnia po kilku koszyczkach frytek i kilku setach kwartetu Lawrence’a Wheatleya matka odwróciła się do mnie i zapytała:
– David, nie wyszedłbyś na scenę i nie pograł z zespołem? To byłby mój prezent urodzinowy.
Nie pamiętam, co dokładnie odpowiedziałem, ale na pewno było to coś w rodzaju: CZY CIEBIE KOMPLETNIE POPIERDOLIŁO? Przecież grałem na perkusji (poduszkach) dopiero kilka lat, uczyłem się ze starych, porysowanych płyt z punkiem i nie byłem w najmniejszym stopniu gotowy, żeby wyjść i zagrać z jazzowymi wymiataczami. Jej prośba nie mieściła mi się w głowie. To było tak, jakby moja rodzicielka chciała mnie rzucić lwom na pożarcie. Mogło się skończyć tylko porażką. Ale... to była moja mama, która okazała się na tyle cool, żeby mnie przyprowadzić do klubu. Więc...
Niechętnie się zgodziłem, powoli wstałem od stolika, przecisnąłem się przez salę pełną miłośników jazzu i dotarłem do poplamionego formularza zgłoszeniowego. Składał się z dwóch kolumn: „Imię i nazwisko” oraz „Instrument”. Przeczytałem listę nazwisk zapewne świetnych muzyków i drżącą dłonią nabazgrałem: „David Grohl – perkusja”. Czułem się tak, jakbym podpisywał na samego siebie wyrok śmierci. Nieprzytomny z nerwów wróciłem do stolika, czując na sobie wzrok wszystkich, a kiedy tylko usiadłem, poczułem, że moje podarte jeansy i punkowy T-shirt nasiąkają potem. Co ja najlepszego zrobiłem? To się nie może skończyć dobrze! Minuty zdawały się godzinami, kolejni wspaniali muzycy pojawiali się na scenie i grali murom i uszom, które słyszały już wszystko. Każdy z nich świetnie sobie radził ze starymi wyjadaczami. A ja z każdą chwilą traciłem pewność siebie. Siedziałem ze ściśniętym żołądkiem, spoconymi dłońmi i sercem walącym jak szalone, z całych sił próbowałem ogarnąć podziały rytmiczne nie z tego świata i zastanawiałem się, jak mam dotrzymać kroku wirtuozom, którzy co tydzień zaszczycali nas swoją obecnością. Błagam, niech nie będę następny, pomyślałem. Błagam, boże...
Chwilę później z głośników huknął głęboki baryton Lawrence’a Wheatleya. Przeciągając samogłoski, wygłosił zaproszenie, które prześladuje mnie do dziś:
– Panie i panowie, przed państwem... na perkusji... David Grohl.
Wstałem nieśmiało przy skąpych oklaskach, które ucichły kompletnie, gdy tylko widownia zorientowała się, że nie jestem legendą jazzu, tylko chuderlawym punkiem z przedmieścia, z dziwną fryzurą, w brudnych conversach i T-shircie z napisem KILLING JOKE. Muzycy stojący na scenie wyglądali, jakby śmierć we własnej osobie zajrzała im w oczy. Wszedłem na scenę, sam Lenny Robinson podał mi pałeczki. Niechętnie usiadłem na jego tronie i po raz pierwszy spojrzałem na klub z nowej perspektywy. Już nie byłem bezpiecznie schowany przy zastawionym przekąskami stoliku w towarzystwie mamy. Byłem w centrum uwagi, sparaliżowany w świetle reflektorów. Wszyscy na mnie patrzyli i zdawali się myśleć: Okej, dzieciaku... pokaż, co potrafisz. Zespół zaczął w prostym metrum jakiś kawałek, którego nie znałem (zresztą nigdy wcześniej nie grałem jazzu), a ja próbowałem po prostu grać równo i nie zemdleć, i nie porzygać się ze strachu. Bez solówek, bez popisów, pragnąłem tylko utrzymać tempo i niczego nie spierdolić. Na szczęście poszło błyskawicznie (obyło się bez wymiotów) i bez wpadek. W przeciwieństwie do pozostałych wykonawców tego wieczoru dostał mi się zaskakująco krótki kawałek (zapewne nieprzypadkowo). Kto by pomyślał! Po wszystkim zszedłem ze sceny z uczuciem ulgi, jak po kanałowym leczeniu zęba. Wstałem i podziękowałem zespołowi. Miałem sucho w ustach, uśmiechałem się nerwowo, a na koniec ukłoniłem się sztucznie. Gdyby tylko muzycy znali prawdziwy cel mojego desperackiego i głupiego wyczynu, na pewno by zrozumieli. Niczego nieświadomi pomogli mi zrobić mamie prezent, którego nigdy nie zapomni (i zamęczyć jakieś siedemdziesięcioro pięcioro klientów, którzy za to zapłacili), a to znaczyło dla mnie więcej niż owacja na stojąco. Wróciłem do stolika zawstydzony i upokorzony. Myślałem o tym, że mam przed sobą długą drogę, zanim będę mógł się nazwać perkusistą.
To pamiętne popołudnie rozpaliło we mnie ogień. Porażka mnie zainspirowała i postanowiłem, że nauczę się grać na perkusji od kogoś, kto wie, co robi, zamiast uparcie próbować rozgryźć wszystko samemu na podłodze w swoim pokoju. Uznałem, że odpowiednim kandydatem jest tylko jeden człowiek: Lenny Robinson.
W pewną niedzielę kilka tygodni później, kiedy znów byliśmy z mamą w One Step Down, udało mi się zebrać na odwagę i zagadnąć Lenny’ego, gdy szedł do toalety.
– Mmm... przepraszam. Daje pan lekcje? – zapytałem, mamrocząc jak w sitcomie The Brady Bunch[1].
– Jasne, człowieku. Trzydzieści dolarów za godzinę – odpowiedział.
Pomyślałem: Trzydzieści dolarów za godzinę? To sześć trawników do skoszenia w upale! To cały weekend pracy w Shakey’s Pizza! To trzy i pół grama trawy, której w tym tygodniu nie wypalę. UMOWA STOI. Wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy na spotkanie. Właśnie wkroczyłem na drogę, na której końcu miałem zostać nowym Gene’em Krupą! W każdym razie na to liczyłem...
Nasz dom w North Springfield miał sto dwadzieścia metrów kwadratowych i nie było szans, żeby zmieścił się tam pełny zestaw perkusyjny (stąd prowizoryczny zestaw z poduszek w moim pokoju), ale na tę specjalną okazję przytaszczyłem z sali prób mojego zespołu Dain Bramage najtańszy, pięcioelementowy zestaw Tama, nic, co by przypominało sprzęt Lenny’ego. W nerwowym oczekiwaniu nieporadnie ustawiłem brudne bębny na wprost wieży w salonie i wypolerowałem je środkiem do mycia szyb, który znalazłem pod zlewem. Cały czas wyobrażałem sobie, że za chwilę sąsiedzi usłyszą, jak Lenny roznosi moje bębny w drzazgi... i pomyślą, że to ja!
– Już jest! – wydarłem się, jakby sam Święty Mikołaj zaparkował na naszym podjeździe.
Z trudem ukrywając ekscytację, przywitałem go w drzwiach i zaprosiłem do salonu, gdzie stały błyszczące bębny, wciąż lekko cuchnące płynem do mycia szyb. Usiadł na stołku, obejrzał instrument i zaczął wygrywać te same niemożliwie trudne riffy, które tyle razy słyszałem podczas niedzielnych wizyt w klubie. Zamęt dłoni i pałeczek grających na werblu z prędkością karabinu maszynowego, idealnie równo. Opadła mi kopara. Nie wierzyłem, że to się dzieje na tym samym dywanie, na którym przez całe życie marzyłem o karierze światowej klasy perkusisty. To się wreszcie działo. Czułem, że to moje przeznaczenie. Wkrótce miałem zostać drugim Lennym Robinsonem i jego riffy mieć w małym palcu.
– Dobra – powiedział, kiedy skończył. – Pokaż, co potrafisz.
Zebrałem całą odwagę i zacząłem grać swoje „największe przeboje”, czyli składankę riffów i tricków, które ukradłem wszystkim swoim punkowym herosom. Tłukłem i waliłem w te tanie bębny i talerze jak nadaktywny dzieciak w surowej, pozbawionej rytmu ekstazie. Lenny patrzył uważnie i surowo. Szybko się zorientował, ile go czeka roboty. Po kilku minutach słuchania fatalnej, kakofonicznej solówki przerwał mi i powiedział:
– Dobra... przede wszystkim... trzymasz pałki odwrotnie.
Lekcja pierwsza. Zawstydzony złapałem pałki za drugi koniec i przeprosiłem za amatorską wpadkę. Zawsze je tak trzymałem. Sądziłem, że grubszy koniec da głośniejszy dźwięk. Okazywało się to całkiem efektywne podczas moich neandertalskich ataków na instrument. Nie rozumiałem, że to dokładne przeciwieństwo gry jazzowej. Głąb ze mnie. Potem pokazał mi tradycyjny chwyt: wziął pałeczkę z mojej lewej ręki i włożył ją sobie między kciuk a palec środkowy, tak jak to robili wszyscy wielcy perkusiści przed nim, a tym bardziej przede mną. Ta drobna korekta sprawiła, że zapomniałem wszystko, co umiałem, i siedziałem przed instrumentem zdezorientowany, jakbym po dziesięciu latach w śpiączce musiał na nowo uczyć się chodzić. Męczyłem się, próbując utrzymać pałeczkę w ten nowy dla mnie sposób, a on pokazywał mi proste, jednouderzeniowe werble na padzie do ćwiczeń. Prawa-lewa-prawa-lewa. Powoli uderzał w pad, żeby utrzymać stałe, równe tempo, w kółko to samo. Prawa-lewa-prawa-lewa. I jeszcze raz. Prawa-lewa-prawa-lewa. Ani się obejrzałem, lekcja się skończyła i zrozumiałem, że przy trzydziestu dolarach za godzinę taniej będzie pójść na Uniwersytet Johnsa Hopkinsa i zostać pieprzonym neurochirurgiem, niż nauczyć się grać jak Lenny Robinson. Zapłaciłem mu, podziękowałem za czas, który mi poświęcił, i tyle. To była moja jedyna lekcja gry na perkusji.
– Dobra... więc... to jest centralka. Tu stawiasz stopę – powiedziałem i malutki vans Harper oparł się o pedał basowy. – To jest hi-hat. Tutaj stawiasz drugą stopę.
Usadowiła się na stołku, z pałkami w dłoni, gotowa ostro przywalić. Nie wiedząc, co robię, przewinąłem w myślach całe to prawa-lewa-prawa-lewa Lenny’ego, uznając, że to zawracanie dupy (ale i tak – szacun, Lenny), i przeszedłem do prostego bitu.
– No więc tak... to jest prosty pattern na stopę i werbel...
Po kilku nieudanych próbach przerwałem jej i powiedziałem:
– Poczekaj. Zaraz wracam. – I wybiegłem z pokoju.
Wiedziałem, czego potrzebuje. Nie mnie, tylko Back in BlackAC/DC.
Włączyłem tytułowy kawałek i poprosiłem, żeby się wsłuchała.
– Słyszysz? – zapytałem. – To stopa. A to jest hi-hat. A teraz werbel.
Posłuchała uważnie i zaczęła grać. Miała niewiarygodne poczucie rytmu, a jak dobrze wie każdy perkusista, to więcej niż połowa sukcesu. Brzmiało to tak, jakby miała wbudowany metronom, i kiedy udało jej się skoordynować ruchy, zaczęła grać z niesamowitym feelingiem. Serce rosło mi z dumy, skakałem i dopingowałem ją, zacząłem machać głową i śpiewać. A potem uderzyła mnie jeszcze jedna rzecz: jej postawa. Szerokie plecy lekko pochylone do przodu, chude ramiona i łokcie rozsunięte na boki, broda w górze, nad werblem, i zrozumiałem. BYŁA LUSTRZANYM ODBICIEM MNIE GRAJĄCEGO W JEJ WIEKU NA BĘBNACH. Poczułem się tak, jakbym jednocześnie przeniósł się w czasie i znalazł poza ciałem. Co więcej – oto mini-ja, moja roześmiana bliźniaczka, uczyło się grać na perkusji tak samo jak ja trzydzieści pięć lat wcześniej: słuchając muzyki z jednym z rodziców. Nie byłem jednak szczególnie zaskoczony. Jak już wspomniałem, wiedziałem, że ta chwila nadejdzie.
Jak zauważyłem w przedmowie do książki mojej matki, From Cradle to Stage[2], uważam, że te muzyczne ciągoty są nie tyle zagadką, ile raczej programem zapisanym gdzieś głęboko w łańcuchu DNA, czekającym na uruchomienie.
Napisałem:
DNA to cudowna rzecz. Wszyscy nosimy ślady osób, których nigdy nie spotkaliśmy, zapisane głęboko w chemicznej strukturze DNA. Nie jestem naukowcem, ale wierzę, że moje zdolności muzyczne są na to świetnym dowodem. Bóg nie maczał w tym palców. To wszystko związki ciała i krwi. To coś, co pochodzi ze środka. Tego dnia, kiedy wziąłem do rąk gitarę i zagrałem Smoke on the Water Deep Purple ze słuchu, zrozumiałem, że wystarczy moje DNA i całe mnóstwo cierpliwości (a tej mojej mamie nie brakowało). Te uszy, to serce i ten umysł zrodziły się z kogoś. Z kogoś, kto podzielał moją miłość do muzyki i piosenek. Miałem szczęście urodzić się z genetyczną symfonią, która tylko czekała, żeby ją wykonać. Wystarczyła mała iskra.
W przypadku Harper iskra rozpaliła się dzień wcześniej, kiedy oglądała w klubie Roxy na Sunset Boulevard występ starszej siostry, Violet, która właśnie grała pierwszy koncert w dojrzałym wieku jedenastu lat.
Tak, tego też się spodziewałem.
Violet była bardzo rozmownym dzieckiem. Kiedy miała trzy lata, jej wypowiedzi charakteryzowały się klarownością i bogactwem słownictwa typowymi dla o wiele starszych dzieci. W restauracji, posadzona na krzesełku do karmienia, potrafiła zaskoczyć niczego niespodziewających się kelnerów głośno wypowiadanymi pytaniami w rodzaju: „Przepraszam pana, czy mogłabym prosić o więcej masła do pieczywa?”. (Nieraz prawie się posikałem ze śmiechu, kiedy patrzyłem, jak kelnerzy proszą, żeby powtórzyła. Potrzebowali czasu, żeby zrozumieć, że nie jesteśmy dziwną grupą brzuchomówców). Pewnego razu zrobiła scenę przy kolacji, a ja próbowałem ją uspokoić:
– W porządku, każdy się czasem złości. Nawet ja się złoszczę!
Na co ona odpowiedziała:
– Nie złoszczę się! Jestem po prostu sfrustrowana!
(Ja wciąż nie wiem, na czym polega różnica, ale Violet wie). Zauważyłem też, że ma świetną pamięć słuchową i zaawansowaną zdolność rozpoznawania wzorców mowy, dzięki czemu z łatwością przychodzi jej udatne naśladowanie ze słuchu. Niedługo później potrafiła na naszą prośbę naśladować akcenty irlandzki, szkocki, angielski, włoski i tak dalej, a wszystko to zanim zdążyła wyrosnąć z poplamionego sokami fotelika samochodowego.
Ani się obejrzeliśmy, a dzięki uwielbieniu dla muzyki uwrażliwiła się na wysokość dźwięku, tonację i ton. Śpiewała na tylnym siedzeniu i szybko zauważyłem, jak precyzyjnie wyłapuje i naśladuje manierę wokalną i charakterystyczne cechy głosów ulubionych wokalistów i wokalistek. Harmonie Beatlesów, vibrato Freddiego Mercury’ego, soulowy feeling Amy Winehouse (to chyba najgłębiej zapadło mi w pamięć, bo nie ma nic lepszego niż usłyszeć, jak pięcioletnia córka bezbłędnie śpiewa Rehab, ubrana w piżamę z postaciami z kreskówki Yo Gabba Gabba!). Bez dwóch zdań miała talent. Wystarczyło poczekać na iskrę.
Ta iskra roznieciła prawdziwy pożar. Muzyka wskazywała jej drogę, aż w końcu Violet założyła z dzieciakami z klasy rockowy band. Z każdym występem była silniejsza i bardziej pewna siebie, zachłannie eksplorowała różnorodne gatunki, śpiewając wszystko: od Arethy Franklin po Ramones, wciąż odkrywała coś nowego, znajdowała inspiracje i ciągle poszerzała zainteresowania. Rozbrzmiała jej genetyczna symfonia, a my mogliśmy tylko usiąść i słuchać. W końcu to płynie z wnętrza.
Tego dnia, kiedy dała pierwszy „oficjalny” show ze swoim zespołem w klubie Roxy na Sunset Boulevard, byłem z rodziną na widowni i słuchałem, jak śpiewa. Najbardziej podobały mi się Don’t Stop Believin’ Journey, Hit Me with Your Best Shot Pat Benatar i Sweet Child O’Mine Guns N’ Roses. Podczas występu zrobiłem sobie przerwę na chwilę refleksji; chciałem się nasycić tym widokiem. Po lewej miałem Harper, w której oczach błyszczały marzenia o tym, żeby pewnego dnia grać zawodowo, a po prawej mamę: z dumą patrzyła, jak kolejne pokolenie odsłania duszę w sali pełnej nieznajomych. To było przejmujące doświadczenie. Najlepiej podsumował je SMS, który dostałem od matki: „Teraz i ty wiesz, jakie to uczucie siedzieć na widowni i denerwować się, kiedy twoje dziecko po raz pierwszy wchodzi na scenę z dziwną fryzurą, w jeansach i T-shircie, bo chce iść za głosem serca”. Miała rację. BÓG NIE MACZAŁ W TYM PALCÓW. TO WSZYSTKO ZWIĄZKI CIAŁA I KRWI.
Od tamtej pory zagrałem z obiema córkami przed wielotysięczną widownią w różnych zakątkach świata i za każdym razem byłem dumny, tak jak moja matka tamtego dusznego popołudnia w klubie One Step Down tyle lat temu. Mam wielkie szczęście, że mogę podziwiać pasję i odwagę dzieci, które spełniają swoje marzenia, i mam nadzieję, że któregoś dnia ich dzieci poczują tę samą radość, poczują to, co próbowałem zawrzeć w końcowych słowach przedmowy do książki matki:
Ale oprócz biologii jest też miłość. Uczucie, które wymyka się rozumowi i nauce. Mam wielkie szczęście, że dostałem dużo miłości. Kto wie, może to ona najsilniej wpływa na nasze życie. To na pewno najważniejsza muza każdego artysty. A nic nie może się równać z miłością matki. To najpiękniejsza pieśń życia. Wszyscy mamy dług u kobiet, które dały nam życie. Bez nich nie byłoby muzyki.
Miała na imię Sandi.
I jako pierwsza złamała mi serce.
Był rok 1982, a ja, trzynastolatek o patykowatych kończynach, zaczynałem naukę w Holmes Intermediate School i byłem przejęty i rozgorączkowany na widok tylu nowych twarzy. Dotychczas moje życie zamykało się w specyficznej dzielnicy North Springfield, w podmiejskim labiryncie pofalowanych wzgórz i ciasnych, ślepych uliczek. Wszędzie widywałem dzieciaki, które znałem od przedszkola. Leżące zaledwie dziewiętnaście kilometrów od Waszyngtonu North Springfield przez długie lata było zaledwie skrzyżowaniem na wiejskiej drodze. Dopiero na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku zostało podzielone i przebudowane w sieć krętych ulic, przy których stały małe, podobne do siebie domy z cegły. Amerykański sen. Tam, skąd pochodzę, domy występowały w tylko trzech wariantach: parterowy ekonomiczny, parterowy z antresolą jak z serialu The Brady Bunch i wypasiona dwukondygnacyjna imprezownia (wszystkie o powierzchni poniżej stu sześćdziesięciu metrów kwadratowych). Stały na mikroskopijnych działkach, jeden przy drugim. Zgadnijcie, w jakim mieszkałem. Tak, zdecydowanie w ekonomicznym. Trzy pokoje i łazienka, czyli ledwie tyle, żeby mama mogła wychować i utrzymać dwoje dzieci z państwowej pensji na etacie nauczycielki w Fairfax County Public Schools. Nigdy nie mieliśmy za wiele, ale zawsze nam wystarczało. North Springfield było zżytą społecznością, składającą się głównie z młodych rodzin. W zasadzie nie było tam obcych. Wszyscy wiedzieli, jak się nazywasz, przy której ulicy mieszkasz i do którego kościoła zacząłeś chodzić po rozwodzie, którego pikantne szczegóły też wszyscy znali. Każdy zakątek miał swój gang obdartych rozrabiaków terroryzujących zwykle spokojne ulice (w tym moją). Dzieciństwo mijało mi więc na łażeniu po drzewach, żuciu tytoniu, wagarowaniu, odpalaniu petard, łowieniu raków w strumieniu i sprayowaniu ścian z kolegami z paczki. To było jak ożywiony kadr z wyblakłej odbitki z kliszy Kodachrome: esencja Ameryki tamtych lat, czysta americana. Rowery jak z Cudownych lat i strzelanie z wiatrówek. Świat, który można by umieścić między Stań przy mnie Roba Reinera a klasykiem Tima Huntera – W zakolu rzeki.
Perspektywa pójścia do szkoły pełnej dzieciaków z bardziej oddalonych dzielnic miała dla mnie posmak międzynarodowej przygody. Przez całe dotychczasowe życie w drodze do szkoły dochodziłem do skrzyżowania i skręcałem za róg. Starannie się jednak przygotowałem do wejścia w nowy etap. Z kilkoma nowymi koszulami z outletu przy autostradzie Pennsylvania Turnpike i nową butelką old spice’a byłem gotowy poszerzać horyzonty i szukać swojej niszy. Może nawet spotkać w nowej szkole, przy szafkach w skąpanym w świetle jarzeniówek hallu, bratnią duszę z przedmieścia. Jeszcze nigdy nie byłem zakochany, ale wiedziałem, że miłość gdzieś na mnie czeka.
Codziennie wsiadałem do autobusu w brudnych nike’ach i z plastikowym grzebieniem w tylnej kieszeni sztruksów, z nadzieją, że do wieczora nikt nie spuści mi łomotu i że nie wylecę ze szkoły. Byłem cholernie słabym uczniem, a do tego powoli przepoczwarzałem się w punka – dzięki Saturday Night Live odkryłem B-52’s i Devo. Jakoś przemówiła do mnie radykalna, wywrotowa estetyka ich muzyki, i tak zacząłem w tajemnicy stawiać pierwsze kroki. CHOCIAŻ BARDZO CHCIAŁEM PASOWAĆ I CZUĆ SIĘ AKCEPTOWANY W KRĘGU ZNAJOMYCH, W GŁĘBI DUSZY WIEDZIAŁEM, ŻE JESTEM INNY. Upłynęły lata, zanim znalazłem odwagę, żeby w pełni pogodzić się z tym, kim jestem. Wtedy żyłem prawie w ukryciu, nie ujawniałam swojej miłości do kultury alternatywnej w obawie przed odrzuceniem przez bardziej lubiane dzieciaki. Można pewnie powiedzieć, że grałem w ich grę, chociaż wiedziałem, że nie nadaję się do elitarnego Key Club[3] ani do drużyny futbolowej. Czułem, że odstaję, chciałem, żeby ktoś mnie rozumiał, czekałem, aż ktoś zaakceptuje prawdziwego mnie.
I wtedy ją zobaczyłem.
Sandi była najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałem. Jasnobłękitne oczy, burza puszystych blond włosów i uśmiech tak oślepiający, że jego energia naładowałaby każdą teslę od Brentwood po Pekin, gdyby w 1982 roku istniały tesle. Farrah Fawcett nie miała z nią szans. Cheryl Tiegs też nie miała startu. Bo Derek? Christie Brinkley? Nie ta liga. Kiedy zobaczyłem ją na drugim końcu zatłoczonego korytarza i nasze oczy się spotkały, ugięły się pode mną nogi, a tego, co poczułem, nie można nazwać inaczej niż miłością od pierwszego wejrzenia. Po prostu kompletnie mnie zatkało, jej uroda ścięła mnie z nóg. Pod jej spojrzeniem czułem się sparaliżowany, jak jeleń w świetle reflektorów. Niektórzy widzą twarze aniołów na przypalonych tostach. Ja zobaczyłem anioła w jeansach Jordache i z błyszczykiem na ustach.
Casanovą to ja wtedy nie byłem, bez dwóch zdań. Końskie zęby i krzywe nogi nie ułatwiały znalezienia dziewczyny, byłem chorobliwie nieśmiały wobec płci pięknej, więc mogłem liczyć najwyżej na współczucie lub sympatię, bo z całą pewnością dziewczyny nie fantazjowały o tym, że to ja zrobię im najlepszą malinkę na balu pod koniec roku. Pewnie, grało się w butelkę na imprezach w piwnicach North Springfield, ale nie byłem George’em Clooneyem. Raczej Barneyem Fife’em[4] z deskorolką.
I nagle spotkałem drugą połówkę i postanowiłem, że nie spocznę, póki nie będzie moja. Codziennie po szkole pędziłem do domu, zamykałem się w swoim pokoju i pisałem dla niej wiersze i piosenki, grając na gitarze Sears Silvertone. Obnażałem serce, układając okropne melodie dla niej i tylko dla niej. Stała się moją muzą, światłem, za którym podążałem. W każdej chwili na jawie marzyłem o nieuniknionej komunii naszych dusz. Byłem beznadziejnie zakochany, a moje chude serce nie mogło dalej bić bez choćby okrucha wzajemności. Potrzebowałem go codziennie. Bez przerwy obmyślałem, jak zadać jej to najważniejsze pytanie, aż wreszcie, po ciągnących się w nieskończoność nieporadnych zalotach (odręcznie pisane liściki na przerwach, telefony po szkole... nie ukrywałem swoich intencji) chwyciłem okazję (a wcześniej butelkę old spice’a) i zapytałem ją, czy chce ze mną chodzić. Ku mojemu zdziwieniu zgodziła się (i znów – chyba poczuła litość) i wkrótce zrobiliśmy ten wielki krok – od chodzenia na przerwach obok siebie do chodzenia obok siebie i trzymania się za spocone dłonie. Czułem się jak król. Król dziwak. JA, DAVID ERIC GROHL, BYŁEM OFICJALNIE W ZWIĄZKU Z NAJPIĘKNIEJSZĄ DZIEWCZYNĄ NA ŚWIECIE... A PRZYNAJMNIEJ W KLASIE. W końcu znalazłem bratnią duszę, dziewczynę z przedmieścia, miłość życia, kobietę, z którą się zestarzeję w otoczeniu kochających wnucząt. Znalazłem swoją drugą połówkę. A ona swoją.
Tak mi się w każdym razie wydawało.
Szczerze mówiąc, nie wiem, czy wszystko to trwało chociaż tydzień. Nie wiem, co się stało. Jak dla mnie układało się świetnie! Byliśmy młodzi, szczęśliwi i wolni! Jak Burt Reynolds i Loni Anderson, David Copperfield i Claudia Schiffer, Siegfried i Roy, silna para o niewiarygodnej energii i nieskończonym potencjale! Świat całego gimnazjum stał przed nami otworem, czekała nas reszta życia pełna wzajemnego oddania. I nagle, totalnie z zaskoczenia, Sandi zrzuciła na mnie prawdziwą bombę...
– Słuchaj... jestem tu nowa... i wolałabym się jednak nie wiązać na stałe.
Zamurowało mnie, to było wręcz bluźnierstwo. Czas się zatrzymał. Miałem pustkę w głowie. Ścisnęło mi krtań, nie mogłem oddychać. Mój świat się zawalił, straciłem grunt pod nogami, jej słowa ugodziły mnie w samo serce jak zatruty sztylet i zmieniłem się w kupkę nieszczęścia. Oczywiście zgodziłem się z nią i skwitowałem to uśmiechem, ale tak naprawdę w środku umarłem. Starła mnie na proch.
Wróciłem do domu, odrzucony, zebrałem wszystkie ckliwe miłosne bazgroły i spaliłem rytualnie na ołtarzu, który oczywiście zbudowałem wcześniej dla Sandi pod wiatą garażową. No dobra, pewnie po prostu wypieprzyłem wszystko do kosza, ale naprawdę oczyściłem swój notatnik z wierszy o szczenięcej miłości i w ten sposób odciąłem się od swojego nudnego wczesnonastoletniego życia. Mogłem przewidzieć, że nigdy mnie nie pokocha. Przecież byłem tylko chudym dziwadłem w starych, wytartych jeansach, słuchałem dziwnej muzyki i wiedziałem, że nikt mnie nie zrozumie.
Tamtej nocy miałem sen. Tonąc w świetle jupiterów, stałem na gigantycznej scenie przed wypełnioną po brzegi widownią i grałem olśniewającą solówkę z biegłością niedostępną dotąd żadnemu śmiertelnikowi. Aplauz był tak głośny, że praktycznie zagłuszał nieprawdopodobne riffy, które zapodawałem fanom. Byłem w środku solówki, kiedy wśród tysięcy krzyczących w ekstazie twarzy wypatrzyłem Sandi. Stała w pierwszym rzędzie, wyciągała do mnie ręce. Nie mogła powstrzymać płaczu, jasne było, że żałuje, że rzuciła największego na świecie rockowego superbohatera (mimo to w moim śnie oboje mieliśmy po trzynaście lat). Nagle się obudziłem i poczułem, że smutek i przygnębienie ustąpiły miejsca poczuciu siły i motywacji. KIEDY TAK LEŻAŁEM I GAPIŁEM SIĘ W SUFIT, OŚWIECIŁO MNIE, ŻE MOŻE JEDNAK MIŁOŚCIĄ MOJEGO ŻYCIA JEST GITARA. Może wcale nie potrzebowałem Sandi. Może mój silvertone pomoże mi wyleczyć zranione serce. Może pisząc piosenki, wypiszę się z całego tego bajzlu. Jeszcze nigdy nie byłem tak zdeterminowany, żeby spełnić swoje marzenie o rock’n’rollu.
Myślę, że taka motywacja kryła się za każdą piosenką, którą napisałem. Nie chodziło oczywiście o zemstę na Sandi. Raczej o to, żeby używać bólu jako paliwa i w ten sposób chronić najdelikatniejsze strony swojej psychiki. Czy jest coś bardziej inspirującego niż obnażone, zranione serce? W pewnym sensie bardziej cenię te liczne chwile, gdy zmagałem się z bólem złamanego serca, niż gdy doświadczałem miłości, która go poprzedzała, ponieważ ból dowodzi, że umiem czuć. Wierzcie mi, dostanie kosza daje takiego kopa, że każdy autor chce sięgnąć po pióro i szukać piękna w poczuciu odrzucenia. Zwykle efekt jest dobry, bo rzecz jest prawdziwa, a ból cholernie silny.
Z czasem każde z nas poszło w swoją stronę. Inni znajomi, inne szkoły, inne życiowe ścieżki, aż w końcu zupełnie straciliśmy kontakt, staliśmy się dla siebie jedynie wspomnieniami z dzieciństwa. Raz wpadliśmy na siebie, dwudziestoparoletni, w jakimś barze, pośmialiśmy się trochę z dawnych czasów i to wszystko. Magia się ulotniła. A potem znów poszliśmy każde w swoją stronę, do dorosłego życia i do tych ja, którymi się przez lata staliśmy. Było, minęło – wiadomo.
Do czasu. Pewnego dnia podczas tournée Foo Fighters promującego Wasting Light, w 2011 roku, zadzwonił do mnie znajomy i poprosił, żebym go wpisał na listę gości na koncercie w waszyngtońskim Verizon Center. Po raz pierwszy wyprzedaliśmy koncert w moim rodzinnym mieście, więc lista zapowiadała, że szykuje się prawdziwy zjazd absolwentów. Na koncert wybierała się ponad setka starych znajomych, żeby przez jeden wieczór przeżyć na nowo bardzo dawne czasy. To było jak bal na koniec roku, na który nigdy nie dostałem zaproszenia! Znajomy poprosił o zaproszenie z osobą towarzyszącą.
– Zgadnij, kto przyjdzie ze mną. Sandi!
Cholera. Nie mogłem w to uwierzyć. Upłynęło prawie trzydzieści lat od chwili, kiedy ją poznałem i oddałem jej serce, tylko po to, żeby je rozpieprzyła na tysiąc kawałków (teraz możecie się śmiać), więc cieszyłem się, że wpadnie i że spędzę jakiś czas z nią i ze starymi kumplami z okolicy. Zapowiadała się pamiętna noc.
Muszę przyznać, że trochę się denerwowałem. Oczywiście nie koncertem (to była ta łatwa część), ale spotkaniem z Sandi. Minęło tyle lat, że wątpiłem, czy w ogóle się rozpoznamy. Przecież oboje tyle przez ten czas przeżyliśmy. Jak będzie wyglądać? Jaki będzie miała głos? Jak się ubierze? Jak ja mam się ubrać? Miałem nadzieję, że ktoś domyślny przedstawi nas sobie na nowo, a my przegadamy cały wieczór w oparach śmiesznej nostalgii, aż w końcu w klubie zapalą się światła, rozlejemy resztki szampana i pójdziemy każde w swoją stronę, do tych ja, którymi się przez lata staliśmy. Niecierpliwy jak dziecko, co kilka minut szukałem jej wzrokiem na zatłoczonym backstage’u. Chciałem ją wypatrzyć wcześniej, niż ona zobaczy mnie, ale nigdzie jej nie było. Po tylu latach wrócił tamten brak pewności siebie. A co jeśli postanowiła nie przyjść? Co jeśli nie chce się ze mną spotkać? Czułem, że moje serce nie zniesie kolejnego kosza od Sandi. Przecież nawet najstarsze rany mogą się otworzyć.
I właśnie wtedy ją zobaczyłem.
Zauważyłem, że wchodzi do garderoby, i poderwałem się z krzesła. Jakbym zobaczył ducha. Zatkało mnie. Nie mogłem w to uwierzyć – wyglądała dokładnie tak jak wtedy (brakowało tylko burzy puszystych włosów i pary dżinsów Jordache). Nasze oczy się spotkały, uśmiechnęliśmy się od ucha do ucha i padliśmy sobie w ramiona, jakbyśmy czekali na to od lat. Jasne, że tym razem serca nie waliły nam jak szalone, jak wtedy w szkole, przy szafkach w oświetlonym jarzeniówkami korytarzu, ale czuło się radość ze spotkania z kimś ważnym z przeszłości, jak gdybyśmy dostali potwierdzenie, że życie naprawdę się zdarzyło. Usiedliśmy i zaczęliśmy nadrabiać zaległości – gadaliśmy o żonach, mężach, dzieciach i rodzinie, o wszystkich wspólnych znajomych i o tym, co dziś porabiają, powspominaliśmy, w jakie kłopoty pakowaliśmy się w dawnych czasach. Czas mijał szybko i w końcu musiałem się przygotować do wyjścia na scenę. Poprosiłem Sandi, żeby po koncercie wypiła ze mną piwo albo dwa. Wybiegłem z garderoby, spisałem setlistę i zaczekałem, aż światła w klubie przygasną.
Widownia zgotowała nam powitanie, na jakie można liczyć tylko w rodzinnym mieście. Ryk tysięcy gardeł był o parę ładnych decybeli głośniejszy niż wszystko, co słyszałem podczas tej trasy. Poczułem się dumny i poruszony do głębi. Tu spędziłem dzieciństwo, tu właziłem na drzewa, żułem tytoń, wagarowałem, odpalałem fajerwerki, łapałem raki w strumieniach, malowałem graffiti. Świetnie znałem te ulice, tych ludzi, a oni znali mnie. Tamtego wieczoru w każdy akord wkładałem całe serce. Chciałem im podziękować za tyle lat wspomnień, jak na kliszy Kodachrome, oddawałem im miłość, która mnie zalewała, gdy wspólnie śpiewaliśmy każdy kawałek. W pewnej chwili, kiedy stałem na krawędzi sceny i grałem olśniewające solo, przebierając palcami po gryfie jak szalony, a morze ludzi odpowiadało ekstatycznym krzykiem, spojrzałem w dół i zobaczyłem Sandi... Stała dokładnie tam, gdzie zobaczyłem ją we śnie w dniu, kiedy złamała mi serce. Przestałem grać i oświeciło mnie, że trzydzieści lat wcześniej wyobraziłem sobie tę chwilę w najdrobniejszych szczegółach, a teraz naprawdę ją przeżywam! Ja pierdolę! BRZMI NIEWIARYGODNIE, ALE MÓJ DAWNY ROCK’N’ROLLOWY SEN SIĘ SPEŁNIŁ. Z jedną różnicą: Sandi nie musiała powstrzymywać łez i nie żałowała, że mnie rzuciła.
O nie.
Uśmiechała się, jak tylko ona potrafi, jej jasnoniebieskie oczy błyszczały, trzymała w górze dłoń z uniesionym środkowym palcem, a jej usta wyraźnie artykułowały te wiekopomne słowa:
– Pierdol się, dupku!
– David, nie boli cię głowa?
Kucając na zimnej, wilgotnej ziemi, zgięty wpół z bólu, spojrzałem w górę, na przerażone twarze dwóch sąsiadów, i usłyszałem, jak cholerny kij golfowy twardo ląduje na świeżo skoszonej trawie w ich ogrodzie. Prawie nieprzytomny odparłem:
– No... chyba trochę boli. – Masowałem sobie tył głowy, nie mając pojęcia, że moje nastroszone i potargane włosy są już całe we krwi lejącej się z potężnej rany, którą stary kij golfowy ich ojca wyrąbał właśnie w mojej dziewięcioletniej czaszce.
– Yyyyy... może lepiej idź do domu... – wyjąkali unisono.
Lekko skołowany zebrałem siły, podniosłem się z ziemi i zacząłem mozolnie pokonywać sto czterdzieści metrów, które dzieliło mnie od drzwi mojego domu po drugiej stronie ulicy. Było słoneczne sobotnie popołudnie i jak w większość weekendów nasza idylliczna ślepa uliczka na przedmieściu rozbrzmiewała odgłosami tego, czym zajmowała się młodzież. W oddali warczały kosiarki, rytmicznie dźwięczały dzwonki rowerowe, rozlegały się krzyki dzieciaków kopiących piłkę: w naszej okolicy zawsze słyszało się głosy wielu dzieciaków bawiących się na dworze. Typowo amerykański klimat, coś, co było inspiracją dla serialowej papki w rodzaju The Brady Bunch czy Happy Days[5]. Przecież North Springfield w Wirginii zaprojektowano po wojnie w takiej właśnie estetyce. Stojące jeden przy drugim małe ceglane domy, w których pary z pokolenia wyżu demograficznego miały wychować po dwójce dzieci i żywić się z nędznej rządowej pensyjki. Ciągnąca się przez wiele kilometrów siatka wypielęgnowanych trawników, popękanych chodników i wysokich białych dębów. Dojazd do stolicy zajmował kilka minut. Codziennie rano na przystanku autobusowym na rogu podziwiało się kolejkę łysiejących facetów w beżowych płaszczach i z teczkami w dłoniach, czytających „Washington Post” w oczekiwaniu na autobus, który miał ich zawieźć do Pentagonu czy innego pozbawionego wyrazu klocka, żeby spędzili kolejny dzień przy biurku. Życie w North Springfield zapewniało tę uspokajającą monotonię pracy od dziewiątej do piątej. To był zarazem Dzień Świstaka i wyścig szczurów, a nagrodą na koniec był złoty zegarek. Dla tych, którym wbito do głowy marzenie o domu z ogródkiem, perspektywa stabilności i bezpieczeństwa była nagrodą samą w sobie. Dla nadaktywnego rozrabiaki takiego jak ja było to prawdziwe piekło.
Sobotę zwykle zaczynałem od obejrzenia kilku kreskówek nad miską muesli. Dopiero później wyglądałem przez okno salonu, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jeśli sytuacja wyglądała obiecująco, wskakiwałem w toughskinsy (tanie jeansy z Searsa, które można było dostać w całej gamie przyprawiających o mdłości kolorów) z szybkością strażaka pędzącego do pożaru i wybiegałem z domu, rzucając tylko wysokim głosem: „Cześć, mamo! Będę później”. Nie byłem samotnikiem zamykającym się w domu. Wolałem przygody, które czekały na dworze: czołganie się przez wilgotne rury kanalizacyjne, skakanie z dachu albo czajenie się w krzakach przy drodze i rzucanie rajskimi jabłuszkami w niczego niespodziewających się kierowców (nie polecam – nieraz musiałem uciekać, przeskakując metalowe ogrodzenia w iście olimpijskim tempie, żeby umknąć przed zemstą rozwścieczonych osobników). Od rana aż do chwili, kiedy zapalały się latarnie, snułem się ulicami w poszukiwaniu wrażeń, aż wytarłem dziury w podeszwach adidasów (zostały wcześniej specjalnie przerobione – lewy był wyższy, żeby wyrównać skrzywienie kręgosłupa).
Ale tamtego dnia zobaczyłem, jak dwaj moi najlepsi kumple, Johnny i Tae, pakują do samochodu ojca kije golfowe. Golf? – pomyślałem. Przecież my nigdy nie gramy w pieprzonego golfa! To rozrywka dla nadzianych burżujów. My mieliśmy patyki! I kamienie! I strumienie pełne raków! Po cholerę nam te śmieszne czapeczki i spodnie w kancik? Ubrałem się szybko i wyszedłem na podjazd, żeby zbadać sprawę. Okazało się niestety, że sąsiedzi zaplanowali rodzinną wyprawę na pole golfowe, a ja miałem w perspektywie samotne popołudnie. Rozczarowany pomachałem im na pożegnanie i ze spuszczoną głową wróciłem do siebie. Czas oczekiwania na ich powrót skracałem sobie znienawidzonymi pracami domowymi, czyli grabieniem liści i sprzątaniem swojego pokoju. (Zupełnie bezowocnym, bo wtedy miałem w głębokim poważaniu porządek i utrzymywanie chociaż przyzwoitej czystości. Dziś jest trochę lepiej. Trochę).
Godziny mijały powoli i w końcu wreszcie znów zobaczyłem ich błękitnego cadillaca. Rzuciłem to, co akurat robiłem, i pobiegłem do sąsiadów. Zastałem chłopaków w ogrodzie. W najlepsze walili kijami w piłeczkę na sznurku, który jakby wyrastał z ziemi. Wyglądało to jak miniaturowy zestaw do gry w piłkę na uwięzi (tetherball). Super! Podszedłem bliżej i z otwartą paszczą patrzyłem, jak młócą kijami niczym szaleni drwale, a po każdym uderzeniu po całym ogrodzie fruwają bryły błota i płaty ziemi. Nigdy nie próbowałem sił w tym sporcie, więc cierpliwie czekałem na swoją kolej. Z całych sił próbowałem zdyscyplinować swoje nastoletnie ciało, aż w końcu dostałem do ręki pordzewiały kij i mogłem spróbować. Ale ciężki – pomyślałem, podnosząc chude ręce i biorąc solidny zamach. Szast. Kij przeciął powietrze i tyle. Pudło. Szast. Znów nic. Kawały darni latały na wszystkie strony jak odłamki pocisku, ale w końcu nabrałem wyczucia i z wyraźnym stuknięciem trafiłem w piłeczkę. Zrobiła pełen obrót wokół słupka i poczułem satysfakcję nie do opisania. Rozpierała mnie duma.
– Teraz moja kolej! – powiedział Tae. Wyjął mi kij z rąk i zaczął się szykować do uderzenia.
Ale przywaliłem... – pomyślałem. Może sprawdzę, czy słupek dobrze siedzi w ziemi, bo walnąłem tak mocno, że coś się mogło poluzować... Schyliłem się, żeby głębiej wcisnąć słupek w miękką glebę, i wtedy...
TRACH.
Jeśli kiedyś ktoś walnął was w głowę z dużą siłą, na pewno pamiętacie dźwięk, który rozlega się w czaszce w chwili uderzenia. Podobny do dźwięku wydawanego przez piłkę kozłującą do kosza albo głuchego odgłosu stukania w jeszcze niedojrzałego melona (to był mój przypadek). To coś, czego człowiek nigdy nie zapomina. A cisza, która następuje później – towarzyszą jej gwiazdki i latające wróżki – jest ogłuszająca. Dostałem z całej siły w głowę pitching wedge, czyli kijem zaprojektowanym tak, żeby na polu golfowym wysłał piłkę w lot „o wysokiej trajektorii”. Na głowie dziewięciolatka dało to zupełnie inny efekt. Totalny rozpierdol.
Nie miałem pojęcia, że głowa pękła mi jak przejrzała dynia, choć sezon na cukierka albo psikusa dawno minął. Nie czułem nic. Zero. Null. Więc zgodnie z sugestią Johnny’ego i Taego powlokłem się do domu, nerwowo pogwizdując i myśląc: teraz naprawdę mi się oberwie. Byłem kompletnie nieświadomy powagi sytuacji. Miałem na sobie swój ulubiony T-shirt – biały z obszyciami na rękawach i przy szyi, z wielką literą S, jak Superman, z przodu. Przechodząc przez ulicę, spojrzałem na czerwono-żółte logo Supermana i doznałem szoku – to już nie była moja piękna koszulka z Supermanem. Byłem pokryty masą zakrzepłej krwi, skóry z głowy i włosów. W panice przyśpieszyłem kroku. Mimo że wciąż nie czułem bólu, wiedziałem, że za kroplę krwi na dywanie w salonie zapłacę głową (nie mogłem się powstrzymać). Pokonując schody prowadzące do drzwi, usłyszałem, że matka odkurza, więc zamiast wpakować się do środka, stanąłem na progu i – cały oblepiony posoką – zapukałem delikatnie. Chciałem za wszelką cenę opóźnić nieunikniony wybuch histerii.
– Mamo, możesz tu przyjść na chwilę? – wyszeptałem słodkim, cieniutkim głosikiem, jak „mały chłopiec, który naprawdę zawalił sprawę”.
– Poczekaj chwilę... – odpowiedziała mama, nieświadoma oczekujących ją strasznych rzeczy, i skończyła odkurzać drugi pokój.
– Mmm... to dość pilna sprawa – wyjęczałem.
Widok twarzy mojej matki w chwili, gdy wyszła zza rogu i zobaczyła swoją młodszą pociechę zalaną krwią, wyrył mi się w pamięci na zawsze. Nie czułem własnego bólu, ale przeżywałem jej cierpienie.
Prawdę mówiąc, to nie był pierwszy raz.
Lubiliśmy żartować, że lekarze z Fairfax County Public Hospital znają już moje imię. Jak gdybym był Normem z sitcomu Zdrówko[6], wołali: „David!”, kiedy po raz kolejny wjeżdżałem na wózku na izbę przyjęć, z kolejną kontuzją, która wymagała założenia szwów, czarnych i sztywnych jak druty. Z czasem ukłucie strzykawki z nowokainą i to uczucie, kiedy lekarz naciąga skórę i przewleka nylonową nić, żeby zamknąć ranę, przestały na mnie robić wrażenie. Stały się rytuałem. Jeszcze nigdy nie ogoliłem głowy na zero, ale wyobrażam sobie, że pod szopą ciemnobrązowych włosów kryje się gęsta siatka przecinających się blizn, przypominająca mapę londyńskiego metra. Dłonie, kolana, palce, nogi, usta, czoło... o czymkolwiek tylko pomyślicie, na pewno mi to zszywano, zupełnie jakbym był szmacianą lalką. I chociaż brzmi to tak dramatycznie, nie dajcie się nabrać. Zawsze widziałem plusy: dla mnie kontuzja oznaczała dzień wolny od szkoły. A żeby takich dni było więcej, zrobiłbym wszystko.
Oto przykład: złamałem kiedyś nogę w kostce, grając w piłkę nożną w parku nad jeziorem Accotink. Ten malowniczy zakątek leżał jakieś półtora kilometra od mojego domu. Na skrawku trawnika zebrali się wszyscy szóstoklasiści i mecz dość szybko nabrał szaleńczego tempa, ponieważ wszyscy okazali się starymi wyjadaczami zaprawionymi w graniu w klubie sportowym. (Ciekawostka: w każdej dyscyplinie zawsze dostawała mi się rola bramkarza. Myślę, że to jakiś rodzaj wczesnego profilowania psychologicznego, ale to już temat na inną opowieść). Podczas meczu wszedłem w kontakt z piłką dokładnie w chwili, gdy to samo zrobił inny zawodnik, i srodze wykręciło mi stopę w stronę, w którą ta wcale nie powinna się skręcać. Upadając, wiedziałem, że to poważny uraz. Co zrobiłem? Poszedłem do domu, a po drodze zastanawiałem się, jak sprzedać tę historię mamie, żeby pozwoliła mi nie iść do szkoły. Nie miałem pojęcia, że naprawdę złamałem kostkę. Ku swojemu zaskoczeniu następnego dnia obudziłem się z wielką, purpurową stopą.
– TAK! – ucieszyłem się. – ZERO SZKOŁY!
– David! – wykrzyknęli lekarze, gdy zjawiłem się w szpitalu.
Lista moich wypadków była długa. Niemal odcięty palec wskazujący lewej dłoni, gdy próbowałem pokroić zamarznięte wielkanocne jajka z czekolady najostrzejszym nożem, jaki znalazłem. Czołowe zderzenie – właściwie nie jedno, ale dwa – z krawędzią ściany obok pokoju mojej siostry, w szczenięcym wieku, czego rezultatem były kolejne szwy na moim i tak już finezyjnie pozszywanym czole. Wywrotki na rowerze. Wypadki samochodowe. Kiedy miałem cztery lata, przejechał mnie samochód. (Jak zareagowałem? Mamusiu, ale przecież nic mi się nie stało!) Moje dzieciństwo to zdecydowanie zbyt długa lista wizyt na pogotowiu, a wynikiem każdej z nich były: kolejna blizna, dzień zwolnienia ze szkoły i następna świetna historia.
Z dzisiejszej perspektywy widzę, że moje podejście do konsekwencji było dziwne. Nie bałem się tych fizycznych, przerażały mnie tylko skutki emocjonalne. We wszystkich sytuacjach, kiedy niewiele brakowało, żebym doznał poważnych obrażeń, w ogóle nie czułem fizycznego bólu. Ani trochę. Po każdym wypadku o własnych siłach wracałem do domu. Zawsze robiłem dobrą minę do złej gry, żeby nie sprawiać mamie więcej kłopotów, bo życie jej nie oszczędzało. I nawet jeśli dorobiłem się otwartej rany i trzeba było wielu szwów, zawsze przekonywałem mamę, że to tylko zadrapanie. Nazwijcie to mechanizmem obronnym, nazwijcie to odcinaniem się od bólu, nazwijcie to, jak chcecie – ja myślę, że nauczyłem się tak reagować, patrząc na poświęcenia mojej matki, która robiła wszystko, żeby wychować dwoje szczęśliwych dzieciaków. Robiła to, nie bacząc na ból. KONIEC KOŃCÓW PRZEDSTAWIENIE MUSI TRWAĆ.
Mówią, że człowiek jest tylko tak szczęśliwy jak jego najnieszczęśliwsze dziecko. Nie wiedziałem, co to znaczy, dopóki nie zabrałem swojej córki Violet do pediatry na zastrzyk. Przedtem jej płacz oznaczał tylko, że jest głodna albo zmęczona, albo że trzeba jej zmienić pieluchę. Sześć pierwszych miesięcy spędziła na moich kolanach, śmiejąc się i chichocząc, kiedy ją podrzucałem. Cieszyłem się nią jak cudem, którym naprawdę jest, i kompletnie miękłem, słysząc jej radosny głos. Ale tego dnia było inaczej – lekarz poprosił, żebym wziął ją na kolana, a oni przygotują zastrzyk, więc posadziłem ją twarzą do mnie, tak jak codziennie w domu, w fotelu. Zawsze wtedy uśmiechaliśmy się do siebie i porozumiewaliśmy wzrokiem, nie potrzebowaliśmy słów. Wtedy jednak wiedziałem, że już za chwilę poczuje ból. Robiłem co w mojej mocy, żeby ją rozbawić, ale kiedy w jej drobne ramię wbiła się długa igła, wyraz jej twarzy zmienił się z uśmiechu w grymas bólu. Jej oczy, wciąż wpatrzone w moje, wypełniły się łzami, jakby mówiła: „Tatusiu, dlaczego pozwalasz, żeby robili mi krzywdę?”. Byłem zdruzgotany. Moje serce roztrzaskało się na tysiąc kawałków i poczułem nie tylko ból Violet, ale także ból mojej matki.
Wróciłem do domu (oczywiście do tego czasu oczy Violet dawno zdążyły wyschnąć) i od razu zadzwoniłem do matki. Powiedziałem jej, że Violet po raz pierwszy płakała z powodu prawdziwego bólu i że to mnie zdruzgotało, złamało mojego ducha. Jej odpowiedź była tak mądra, jak mogłem się spodziewać: „Obyś nigdy nie musiał jej oglądać zalanej własną krwią na progu domu. Wtedy naprawdę zrozumiesz...”.
Dobrze, że mamy nie było na widowni dwunastego czerwca 2015 roku na stadionie Ullevi w Göteborgu.