The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę - Choiński Michał - ebook

The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę ebook

Choiński Michał

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dokładnie sto lat temu przy kawiarnianym stoliku w Hotelu Algonquin na Manhattanie grupa inteligentnych i wygadanych przyjaciół wpadła na pomysł założenia gazety. Miała wyrażać wielkomiejskiego ducha Nowego Jorku, być wyrafinowana i dowcipna.

„The New Yorker” szybko stał się czymś znacznie więcej. Zmienił dziennikarstwo i Amerykę.

Po publikacji reportażu Hiroszima, pokazującego ogrom zniszczeń wywołanych zrzuceniem bomby, Albert Einstein poprosił redakcję o 1000 egzemplarzy tego numeru.

Drukowany w odcinkach „Eichmann w Jerozolimie” Hanny Arendt stał się najgłośniejszym dziełem filozoficznym XX w.

Reportaż śledczy o przestępstwach seksualnych Harveya Weinsteina stał u początku ruchu #MeToo.

Okładki magazynu na życzenie Baracka Obamy zdobiły ściany Białego Domu.

A komiksy i żarty Charlesa Addamsa dały początek słynnej Rodzinie Addamsów.

Michał Choiński opowiada o ekscentrycznych dziennikarzach, wielkich pisarzach i pisarkach, ikonicznych okładkach i przełomowych tekstach. A także pyta o przepis na sukces, czyli jak stworzyć ambitne pismo, które w dobie internetowej walki o klikalność zbudowało trwałą relację z milionami wiernych czytelników.

Michał Choiński – amerykanista, stypendysta Fulbrighta na Uniwersytecie Yale, profesor na Uniwersytecie Jagiellońskiego. Przeprowadził wywiady z ponad 50 redaktorami „New Yorkera”, zgromadził setki nagrań, a w archiwum magazynu i w The New York Public Library dokonał unikalnych odkryć. Jedyny Polak, któremu redakcja „New Yorkera” tak mocno uchyliła drzwi swojego świata. Specjalizuje się także w literaturze amerykańskiego Południa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 328

Data ważności licencji: 11/27/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Recenzent

prof. dr hab. Jerzy Jarniewicz, Uniwersytet Łódzki

Projekt okładki

Adam Kosik

Zdjęcie autora

Klaudyna Schubert

Redakcja

Ida Świerkocka

Opieka redakcyjna

Mateusz Burzyk

Michał Jędrzejek

Adiustacja

Agnieszka Rzonca

Korekta

Barbara Gąsiorowska-Panek

Indeks

Artur Czesak

© Copyright by Michał Choiński

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-8367-177-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach:

www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Miasto widziane z mostu Queensboro jest zawsze miastem widzianym po raz pierwszy – pierwszą, nieskrępowaną obietnicą całej tajemniczości i urody świata.

Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł. Jacek Dehnel

Wstęp

Każde miasto ma swój soundtrack. Gdy zbierałem materiały do tej książki, chodziłem po Nowym Jorku ze słuchawkami na uszach zanurzony w dźwiękach głosu Michelle Gurevich. Jeden z utworów kanadyjskiej piosenkarki – Feel More – stał się moim osobistym hymnem podczas włóczęgi po Manhattanie. Słodko-gorzki tekst idealnie pasuje do nowojorskiej sieci ulic wypełnionych spieszącymi się ludźmi.

Bo Nowy Jork sprawia, że wszystko staje się bardziej intensywne, a emocje wyrazistsze. Patrzymy w górę i z lekkim zawrotem głowy próbujemy policzyć piętra najbliższego wieżowca. Hałas ulicy, zapach pary z otworów wentylacyjnych i pulsowanie wszystkiego wokół. Nowy Jork wyostrza zmysły, inspiruje i pobudza wyobraźnię.

Narodzony w samym sercu tego miasta, a zarazem w środku epoki jazzu i mitów o amerykańskiej prosperity „New Yorker” od dziesięciu dekad kształtuje kulturalno-społeczny krajobraz Stanów Zjednoczonych – i nie tylko.

Zanim rozpocząłem pracę nad książką, podczas prowa­dzonych przeze mnie zajęć z literatury i kultury amerykańskiej często omawiałem ze studentami teksty, które po raz pierwszy opublikowano właśnie w tym tygodniku. Zresztą każdemu i każdej z nas – choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę – zdarza się trafić na coś związanego z „New Yorkerem”. Rodzina Addamsów, Z zimną krwią Trumana Capote’a, Hiroshima Herseya, reportaże na temat skandali seksualnych Harveya Weinsteina czy noszona na ramieniu torba z logotypem magazynu. Tylko jakoś może nie zawsze dociera do nas, że stoi za tym jeden tytuł.

Kiedy zaczynałem pracę nad tą książką, miałem mnóstwo pytań, ale jedno szczególnie nie dawało mi spokoju: jak to wszystko mogło się udać?

Aby znaleźć odpowiedź, sięgnąłem oczywiście do źródeł. Zaprzyjaźniona krakowska księgarnia Massolit wypożyczyła mi sześć dużych wiklinowych skrzynek wypełnionych numerami z ostatnich kilkudziesięciu lat. Gdy pakowałem je z trudem do samochodu, znajomy w księgarni zażartował: – Dużo tu ciężkich treści.

Do jeszcze starszych numerów uzyskałem dostęp dzięki znakomitemu archiwum na stronie internetowej „New Yorkera”. Stopniowo cofałem się do pierwszych dekad XX wieku.

Potem przyszedł czas na pracę archiwalną. Dokumenty związane z historią tygodnika i powiązanych z nim osób przechowywane są w różnych instytucjach rozsianych po całych Stanach. Ja skupiłem się głównie na dwóch bibliote­kach: Beinecke Rare Book and Manuscript Library oraz Nowo­jorskiej Bibliotece Publicznej.

Ta pierwsza to prawdziwa mekka miłośników literatury. Położony na środku kampusu uczelnianego Yale w miejscowości New Haven budynek ma kształt idealnego sześcianu i jest pozbawiony okien – bezpośrednie światło słoneczne mogłoby źle wpływać na przechowywane zbiory, na przykład różne wersje Biblii Gutenberga. Można tam znaleźć również mnóstwo osobliwych artefaktów związanych z historią literatury: laskę Jamesa Joyce’a, pukiel włosów dziewiętnastowiecznego angielskiego poety Alfreda Tennysona oraz… dwa zęby Ezry Pounda. A obok tego zbioru groteskowych literackich relikwii w budynku Beinecke znajdują się też prywatne dokumenty takich ikon kultury jak Truman Capote czy Janet Malcolm. W tym też listy odrzucające propozycje artykułów i notatki o tygodniku. To były pierwsze cegiełki wiedzy o wewnętrznej historii „New Yorkera”.

Jeśli Beinacke było przystawką, to Nowojorska Biblioteka Publiczna stanowiła już główne danie. Główna czytelnia ma rozmiar boiska piłkarskiego. Położona w samym sercu Manhattanu, biblioteka w imponującym budynku z białego marmuru jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji turystycznych. Przy dębowych stołach może pracować tam jednocześnie ponad pół tysiąca osób. Mają one dostęp do kolekcji składającej się z około 50 milionów pozycji: książek, dokumentów, rycin i fotografii – to w sumie prawie sto pięćdziesiąt kilometrów półek ze zbiorami, wśród których można znaleźć list Krzysztofa Kolumba, rękopis Deklaracji niepodległości czy Ziemi jałowej T.S. Eliota z odręcznymi komentarzami Ezry Pounda.

Stojące przy wejściu do gmachu lwy, znane choćby z filmu Pogromcy duchów, noszą imiona Patience (Cierpliwość) i Fortitude (Hart Ducha). Anegdota mówi, że to dwie cechy charakteru, które trzeba mieć, przekopując się przez archiwa.

Jeszcze przed moim wyjazdem do USA tamtejsze bibliotekarki zorganizowały wirtualne szkolenie, mające wprowadzić mnie w tajniki poruszania się po skomplikowanej strukturze katalogów i podkatalogów. Oraz – nie zapominajmy – podpodkatalogów. Na miejscu pracowałem w wydzielonym, przestronnym pomieszczeniu, z zamykanymi szklanymi półkami na książki. Bibliotekarze donosili mi zamawiane na dany dzień pudła z dokumentami. W środku każdego znajdowały się dziesiątki teczek opisanych nazwiskami. Te najcenniejsze – listy z podpisami Ernesta Heming­waya czy Sylvii Plath – są zabezpieczone dodatkowo bibułą. Obok mnie jakaś pani przeglądała ostrożnie manuskrypty, co jakiś czas wydając głośne westchnienie zachwytu. Podobnie zresztą jak ja.

Znajdujące się w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej dokumenty obrazują jedynie historię tygodnika do lat osiemdziesiątych. Aby dowiedzieć się więcej o jego najnowszych dziejach, musiałem wstać od biurka i porozmawiać z nimi wszystkimi – osobami, które redagują i tworzą publikowane treści, zarządzają stroną internetową i mediami społecznościowymi, organizują pracę redakcji, sprawdzają poprawność tekstów i nadzorują druk.

Przeprowadziłem w sumie ponad pięćdziesiąt wywiadów – część online, a część na miejscu, w Nowym Jorku. Prawie spóźniłem się na najważniejszy. Na pierwszą rozmowę z Davidem Remnickiem, redaktorem naczelnym „New Yorkera”, jechałem z dzielnicy East Village. Zagapiłem się i wsiadłem do metra w przeciwną stronę, w kierunku Środkowego Manhattanu, a nie na południe, do dzielnicy finansowej, gdzie w budynku One World Trade Center, na dwudziestym trzecim piętrze, mieści się siedziba tygodnika. Na szczęście udało mi się złapać taksówkę. Pędząc na spotkanie, przez chwilę poczułem się, jakbym zsynchronizował się z zabieganym rytmem miasta.

Tym, co zaskoczyło mnie najbardziej, była otwartość moich rozmówców. Usłyszałem tak wiele opowieści i anegdot, że nawet gdybym chciał, nie byłbym w stanie umieścić ich w książce. Z Adamem Gopnikiem zamiast umówionych czterdziestu minut rozmawiałem prawie trzy godziny.

Historie, które usłyszałem, układały się w spójną opowieść o magazynie, o jego kolejnych przeobrażeniach i o tym, co można nazwać jego DNA. Jednocześnie ukazywały nieustanną pogoń za doskonałością – trwającą niemal sto lat próbę stworzenia tygodnika, który pod względem treści, a także procesu redakcyjnego oraz produkcyjnego zbliżałby się do ideału tak bardzo, jak to tylko możliwe.

O „New Yorkerze” napisano mnóstwo książek. Próbowałem je policzyć – wyszło mi ponad czterdzieści, choć nie jestem pewny, czy uwzględniłem wszystkie. Magazyn jest legendą, zatem każda osoba z nim związana chciała opowiedzieć swoją część jego niezwykłej historii. Mamy więc kilkuset­stronicowe publikacje pisane przez redaktorów, takie jak A Life of Privilege, Mostly Gardnera Botsforda, wspomnienia osób redagujących teksty jak Between You & Me. Confessions of a Comma Queen Mary Norris, biografie rysowników, zbiory listów, a nawet dwie książki napisane przez recepcjonistki – w tym The Receptionist. An Education at The New Yorker Janet Groth. Do tego trzeba dodać ogrom biografii osób blisko związanych z tygodnikiem, takich jak Alice Munro, John Updike czy Pauline Kael. W tym bogactwie tytułów jest tylko jedna ogólna historia „New Yorkera” – to About Town. The New Yorker and the World It Made Bena Yagody z 2000 roku, szczegółowe historyczne opracowanie siedemdziesięciu pięciu lat historii magazynu.

Sam chciałem napisać książkę, która nie tylko uchwyciłaby historyczny kontekst – obejmujący całe stuletnie dziedzictwo oraz kluczowe wydarzenia ostatniego stulecia, takie jak II wojna światowa, zimna wojna, afera Water­gate czy zamachy 11 września – ale pokazała również, w jaki sposób „New Yorker” wpływa na szeroko pojętą kulturę.

Pragnąłem również uchwycić, co jest wyjątkowego w sposobie, w jaki w „New Yorkerze” opowiada się historie, a także opisać zachodzące w piśmie zmiany. Każda z pięciu osób na stanowisku redaktora naczelnego wnosiła inną dynamikę, inny sposób myślenia o misji magazynu i inny styl pracy. Historia „New Yorkera” jak w soczewce skupia w sobie transformacje, jakie w ciągu stu lat przeszedł sposób postrzegania dziennikarstwa, jego celów i misji, a także zmiany, jakim podlega literatura i kultura. A może raczej nie „historia”, lecz „biografia” – bo „New Yorker” ma osobowość, żyje i zmienia się wraz z otaczającym go miastem. A to – jak wiadomo – nigdy nie zasypia.

Każdego ranka Harold Ross szybkim krokiem przemierzał Czterdziestą Piątą Ulicę na Środkowym Manhattanie, idąc w kierunku Times Square. Nie miał daleko. Po rozstaniu z pierwszą żoną wynajmował mieszkanie na Park Avenue i do siedziby „New Yorkera” docierał w mniej więcej dziesięć minut.

W budynkach były wówczas manualnie sterowane windy. Po zasunięciu kraty za drzwiami, przekręcenie pokrętła powodowało ruch w górę lub w dół. W samej kabinie wiozącej go na dziewiętnaste piętro obowiązywało niepisane prawo milczenia. Ross wiedział, że konkurencja nie śpi i że obok mogą znajdować się przedstawiciele innych redakcji mieszczących się w wieżowcu pod numerem 25 na Zachodniej Czterdziestej Piątej Ulicy. Pracownicy tygodnika mieli więc całkowity zakaz rozmawiania o sprawach dotyczących magazynu poza jego siedzibą.

Na dziewiętnastym piętrze Ross wypadał z windy i na zmianę przeklinając jak szewc i pomrukując głośno: „Jee-zusie!”, szedł pospiesznie przez korytarz, tak by od razu zniechęcić potencjalnych rozmówców. Współpracujący z tygodnikiem poeta Ogden Nash wspominał, że naczelny zawsze miał przy tym wyraz twarzy, jakby właśnie połknął muchę.

Na ścianach korytarzy redakcji wisiały wtedy mapy nowojorskiego metra. Naczelny mijał je i przechodził dalej obok biura redaktorów i fact-checkerów.

W gabinecie Ross rzucał płaszcz na podłogę pokrytą linoleum i siadał na skórzanym krześle. Na biurku z reguły czekały na niego listy, maszynopisy i zaostrzone ołówki. Później, gdy zaczął chorować na wrzody żołądka, przy­gotowywano mu też dawkę leków. Siedząc tak, odprawiał swój codzienny rytuał narzekania, pytając na głos: „Po co mi to wszystko?”, i drapiąc się nerwowo po głowie. Po czym rzucał się w wir pracy, zajadając się krakersami serowymi podsuwanymi mu przez asystentów.

Tak zaczynał się dzień pierwszego redaktora naczelnego „New Yorkera”.

Rozdział I

Rodzi się legenda

E.B. White pisał o nim, że jest jak poezja. Ale Nowy Jork jest też miastem symbolem – dla wielu najwyższą metaforą nadziei, bogactwa i szczęścia.

W pierwszych dekadach poprzedniego stulecia prawie każdy marzył o tym, żeby zostać nowojorczykiem, doświadczać wielkomiejskiej prosperity i stać się częścią mitycznego amerykańskiego snu, który w tym miejscu i czasie wydawał się osiągalny.

Nowy Jork piął się w górę w szalonym pędzie, tak szybko jak żadne inne miejsce na świecie. Jego zabudowania w latach dwudziestych urosły o ponad trzydzieści metrów. Drapacze chmur szybko stały się charakterystycznym elementem krajobrazu Manhattanu w okolicach Times Square, gdzie już wtedy tłumnie przemieszczały się samochody, a wielkie reklamy coca-coli i orzeszków ziemnych firmy Planters dominowały nad ulicami.

W 1930 roku zakończono budowę Bank of Manhattan Trust Building, który miał siedemdziesiąt jeden kondygnacji, zaraz po nim oddano do użytku Chrysler Building z siedemdziesięcioma siedmioma piętrami, a w końcu ikoniczny Empire State Building ze stu dwoma. Każdy z nich był przez chwilę najwyższym budynkiem świata.

Ale nowoczesne miasto to nie tylko drapacze chmur. Świętem było otwarcie w 1904 roku nowojorskiego metra. Już pierwszego dnia z nowego środka transportu skorzystało ponad 150 tysięcy nowojorczyków. Każdy, kto zapłacił pięć centów, mógł przejechać się Manhattan Main Line prowadzącą od City Hall Station, pod Park Avenue, Broadwayem aż do Harlemu.

Ta rewolucja komunikacyjna dała miastu coś więcej. Stworzyła demokratyczną przestrzeń – tym samym wagonem podróżowali bankierzy z Wall Street i przybyli niedawno do miasta migranci. W podziemiach metra jak nigdzie indziej mieszały się porządki społeczne. Wielkomiejski tygiel Nowego Jorku obiecywał każdemu z mieszkańców coś wyjątkowego.

A tych nieustannie przybywało. Jak pisała Delia Ephron: „Nowojorczykiem się rodzisz. Bez względu na miejsce. A potem przyjeżdżasz do miasta i myślisz sobie: »Aha, to tu jest mój dom!«”[1]. Nowy Jork kusił obietnicą lepszego życia oraz szansą na nową tożsamość. Miasto przyjmowało zawrotne liczby przybyszów, a ich różnorodność i determinacja napędzały gospodarkę oraz kulturę. W 1910 roku populacja liczyła nieco ponad 4,5 miliona, a pod koniec kolejnej dekady już prawie 7 milionów.

Wrotami do Nowego Jorku – a więc w ogóle do USA – była wysepka Ellis Island. Oscar Handlin, badacz z Harvardu zajmujący się historią migracji, wyliczył, że w ciągu jednego tylko dnia w kwietniu 1907 roku przybyło na nią prawie 200 tysięcy osób. Wprowadzone w 1924 roku prawa nieco ograniczyły migrację, lecz jej nie zatrzymały. Dziś szacuje się, że około 100 milionów Amerykanów wywodzi się od podróżnych, którzy przypłynęli do portu na Ellis Island. Ogromne grupy migrantów pochodzenia żydowskiego, irlandzkiego i włoskiego osiedlały się w Nowym Jorku albo ruszały dalej.

Nie wszyscy nowi mieszkańcy przybywali do miasta przez ocean. Uciekający przed brutalną segregacją rasową Afroamerykanie z Alabamy, Georgii, Missisipi, Florydy czy Karoliny Południowej również szukali dla siebie lepszej przyszłości. A także miejsca, gdzie nie obowiązywały przepisy zabraniające im korzystania z tych samych restauracji i środków transportu co białym. Osiedlali się najczęściej w dzielnicy Harlem na Manhattanie, która w latach dwudziestych XX wieku stała się przestrzenią dynamicznego rozwoju kultury, określanego mianem „Harlem Re­nais­sance”. Grany w tamtejszych klubach jazz już wkrótce miał zawojować cały świat.

Nowy Jork żył więc muzyką, literaturą i sztuką. W 1903 roku znajdowało się w nim dwadzieścia teatrów, a ćwierć wieku później już osiemdziesiąt. 6 października 1927 roku w Warner Theater na Times Square wyświetlono Śpiewaka jazzbandu – film, który zakończył erę niemego kina. Rodziła się też masowa amerykańska kultura sportu. W kwietniu 1923 roku na Bronksie otwarto słynny Stadion Jankesów, występy baseballisty Babe Rutha przyciągały dziesiątki tysięcy widzów. Dzięki jego rekordowym wyczynom nowojorska drużyna Jankesów stała się legendą i zarobiła krocie.

W latach dwudziestych Nowy Jork był największym ośrodkiem produkcji w USA, wytwarzając ponad jedną dwunastą produktu przemysłowego całego kraju. O pracę nie było przeto trudno. W efekcie bezrobocie w ramach aglomeracji miejskiej wynosiło mniej niż 7 procent – i zarobki ciągle rosły. Standard życia poprawiał się więc geometrycznie, a pieniądze chętnie wydawano na niedawno wprowadzone do sprzedaży pralki, lodówki i odkurzacze. Mieszkańcy amerykańskich miast i przedmieść mieli wówczas naj­nowo­cześniej wyposażone gospodarstwa domowe na świecie.

Jednocześnie Nowy Jork mocno pracował na opinię „miasta, które nigdy nie śpi”. Choć trwała prohibicja i sprzedaż alkoholu była oficjalnie zakazana, a jego nielegalną produkcję i dystrybucję kontrolował przestępczy półświatek, to w ukrytych klubach i barach, tak zwanych speakeasies, mocno zakrapiane ginem imprezy trwały do białego rana.

I tak gdzieś pomiędzy pnącymi się w górę drapaczami chmur, przyjęciami pełnymi zakazanego alkoholu a optymistyczną wiarą w legendę miasta zaczyna się historia pewnego pisma.

1 Delia Ephron, Sister Mother Husband Dog (Etc.), Plume, New York 2014, s. 55 (jeżeli nie zaznaczono inaczej, tłumaczenie pochodzi od autora).

Rozdział II

„Okrągły Stół Algonquin”

Na Czterdziestej Czwartej Ulicy, nieopodal migoczącego neonami i tętniącego zgiełkiem Times Square, w samym sercu Manhattanu, skrywa swoją historię Hotel Algon­quin. To miejsce symbolicznie wiąże się z narodzinami „New Yorkera”.

Wiszący w eleganckim lobby duży obraz Ala Hirschfelda przypomina, że w latach dwudziestych XX stulecia spoty­kała się tu codziennie opiniotwórcza grupa ludzi kultury, znana jako „Okrągły Stół Algonquin”. Ich codzienne posiadówy wypełniały gra w pokera i szarady oraz dyskusje o sztuce. Zajadali się przy tym jajecznicą i bułeczkami popo­vers, które popijali czarną kawą.

– To tu bił puls Nowego Jorku – powiedział mi Kevin C. Fitzpatrick, historyk i przewodnik, gdy w styczniu 2024 roku oprowadzał mnie po legendarnych miejscach Środkowego Manhattanu związanych z literaturą.

Było piekielnie zimno. Otuleni w szaliki, z kubkami kawy w rękach, zwiedziliśmy budynek Scribnera przy Piątej Alei, Hotel Algonquin, a także pierwszą siedzibę firmy Condé Nast, wydawcy „Vanity Fair”, „Vogue’a”, a później „New Yorkera”. Wszystkie te miejsca znajdują się zaskakująco blisko siebie. Podobne wycieczki dla niewielkich grup turystów Kevin organizuje regularnie.

Spotykający się w Algonquin ludzie kultury nadali sobie nazwę „Złośliwy Krąg”, a ich przyjacielskie uszczypliwości szybko stały się legendą. Nieformalnym liderem był Alexander Humphreys Woollcott, krytyk teatralny znany z bezkompromisowych opinii i hedonistycznego podejścia do życia. Przy stoliku towarzyszyli mu między innymi: jeden z pierwszych redaktorów „Vanity Fair” Robert Bench­ley i błyskotliwa poetka oraz pisarka Dorothy Parker, która mawiała, że dzień zaczyna od mycia zębów i ostrzenia języka.

Menedżer Algonquin Frank Case z czasem zaczął częstować ich darmowymi przekąskami – dostrzegając, że stali się oni swego rodzaju atrakcją turystyczną i przyciągają do restauracji hotelowej rzesze fanów. Ciekawscy gromadzili się, żeby przysłuchiwać się ich szermierce słownej.

Podczas naszego spotkania w Hotelu Algonquin Kevin C. Fitzpatrick mówił mi, że grupa ta była czymś na kształt Twittera lat dwudziestych. Nie chodziło o to, by tworzyć nowe programy artystyczne, chodziło głównie o dobrą zabawę. Członkowie „Złośliwego Kręgu” stali się sławni dlatego, że byli sławni.

Ale niektórzy z nich mieli większe ambicje. Na przykład Jane Grant i Harold Ross. Ona świetnie odnajdywała się wśród salonowych konwenansów. Śpiewała, tańczyła, a także pisywała do „New York Timesa”, podejmując kwestie równouprawnienia kobiet w czasach, gdy ich prawo głosu było mocno kontestowane. On pochodził z górniczej rodziny z małej miejscowości w stanie Kolorado. I wyglądał tak, jakby dopiero co stamtąd przyjechał. Żartowano, że do stereo­typowego obrazu mieszkańca Dzikiego Zachodu brakuje mu wyłącznie kowbojskiego kapelusza i źdźbła trawy w ustach.

Pozory jednak, jak wiadomo, często mylą. Nowojorska aktorka Helen Hayes, członkini grupy, wspominając jego charakterystyczne sterczące włosy, przyznała, że długo postrzegała Rossa jako „troglodytę”. Sam Ross twierdził, że jego fryzura była rezultatem wypadku, kiedy to jako dziecko przypadkowo wpadł pod koła dyliżansu. Jego mocno nienowojorski sposób bycia stanowił rodzaj kreacji. Thomas Kunkel, biograf Rossa, nazywał go „geniuszem w przebraniu”. Pod maską prowincjusza i outsidera krył się bowiem wyjątkowo rzutki i ambitny umysł.

Pewne było jedno: miał doświadczenie, determinację i wizję. Zanim ukończył dwudziesty piąty rok życia, pracował w aż siedmiu gazetach. W czasie I wojny światowej redagował w Paryżu czasopismo „Stars and Stripes” przeznaczone dla żołnierzy i ich rodzin. I to właśnie tam, prawie 6 tysięcy kilometrów od Empire State Build­ing i Times Square, poznał swoją przyszłą żonę.

To Jane była motorem zmian i to ona namówiła Rossa na osiedlenie się w Nowym Jorku. Harold bronił się przed tym pomysłem rękami i nogami, twierdząc, że to miejsce, które nie nadaje się do życia.

Nie przeszkodziło mu to jednak w założeniu tygodnika, który niedługo później stał się kwintesencją Nowego Jorku.

Po przeprowadzce kupili część posiadłości w dzielnicy Hell’s Kitchen, numer 412 przy Czterdziestej Siódmej na Manhattanie, niecały kwadrans piechotą od Times Square, z zamiarem stworzenia ogólnodostępnej przestrzeni przypominającej paryski salon literacki Gertrude Stein. Pomysł wypalił i piękne, przestronne mieszkanie z kilkoma kominkami, wysokimi sufitami i pianinem szybko stało się domem otwartym.

Dziś przechadzając się po okolicy, trudno znaleźć miejsce, gdzie sto lat temu kwitło życie kulturalne. Do niedawna na beżowej fasadzie niepozornego dwupiętrowego budynku widniała tablica upamiętniająca jego historię. Gdy odwiedziłem „412”, nie mogłem jednak już jej znaleźć. Przy wejściu wisiała za to informacja, że dostępne są mieszkania na wynajem.

W latach dwudziestych „412” było miejscem, gdzie się bywało. Na organizowane u Rossa i Grant imprezy rozsyłano nawet po dwieście zaproszeń. W autobiograficznej książce Ross, The New Yorker and Me Grant wspomina George’a Gershwina wykonującego tam fragmenty słynnej Błękitnej rapsodii i Francisa Scotta Fitzgeralda zdradzającego fabułę swojej następnej książki.

Był 1924 rok – miasto właśnie świętowało trzysetne urodziny – gdy Ross wpadł na pomysł, by założyć tygodnik o Nowym Jorku, zdecydowanie odróżniający się od czasopism, w których wcześniej pracował. Uważał, że przestały one bawić czytelników, królował w nich bowiem przaśny i wtórny żart. Ze wspomnień Jane Grant wiemy, że kiedy Ross przygotowywał koncepcję nowego magazynu, całe mieszkanie wyłożył egzemplarzami „American Mercury”, „Life”, „Judge”oraz „Smart Set”. Analizował dokładnie rynek wydawniczy, przeglądał różne tytuły i skrupulatnie notował mocne i słabe strony każdego numeru.

Ben Yagoda, profesor dziennikarstwa i autor wspomnianej już książki About Town. The New Yorker and the World It Made, podkreś­la, że Ross chciał uniknąć powielania istniejących już rozwiązań i zdystansować się zarówno od ówczesnej prasy satyrycznej, jak i informacyjnej. Większość pisarek i pisarzy amerykańskich uważał zresztą za przedstawicieli poprzedniej epoki.

W tyglu kulturowym Nowego Jorku wciąż wrzało i nie brakowało osób nieustannie tego wrzenia ciekawych. Ross nie mógł więc wybrać lepszego momentu. W 1915 roku założono „Vanity Fair”,w 1922 roku „Reader’s Digest”,a w 1923 roku „Time”. Rynek dziennikarski rozkwitał, a redaktorzy poczytnych czasopism uważali, że ich misją jest tworzenie i podtrzymywanie amerykańskiej kultury. W jednym tylko numerze „Vanity Fair” z 1923 roku pojawiły się obok siebie takie legendy literatury jak T.S. Eliot, Gertrude Stein i Aldous Huxley.

Rosnąca błyskawicznie liczba czytelników dawała jednocześnie szansę na zyski z reklam. Choć na początku XX stulecia większość gazetutrzymywała się głównie z prenumerat, proporcje te powoli ulegały zmianie. Wszystko to sprawiało, że „New Yorker” otrzymał jedyną w swoim rodzaju szansę, by realnie zaistnieć na rynku wydawniczym, zbudować trwałą markę, a także przynieść właścicielom krociowe zyski.

Trzeba było jednak sporego kapitału na start.

Ze swoją koncepcją Ross udał się więc do Raoula Fleischmanna, biznesmena regularnie odwiedzającego Hotel Algonquin, który dorobił się fortuny na produkcji drożdży. Ten podchwycił pomysł i zgodził się zainwestować w nowy tytuł 25 tysięcy dolarów (wówczas można było kupić za to osiemdziesiąt samochodów Ford, model T; dziś to równowartość prawie 400 tysięcy dolarów). Przekonały go dwa argumenty: cięty dowcip oraz afirmacja Nowego Jorku w całej jego różnorodności.

Obecny naczelny tygodnika David Remnick żartuje: – Gdybym dziś przyszedł do milionera [i poprosił o pieniądze], bo chcę założyć magazyn, nieważne: online badź drukowany, i to jeszcze taki, który publikuje teksty na 15 tysięcy słów o wojnie, polityce i kulturze, drukuje czarno-białe rysunki satyryczne i nie ma na okładce zdjęć celebrytów w strojach kąpielowych, odpowiedź byłaby natychmiastowa: „Dziękuję, ale nie”. Harold Ross dokonał cudu, który pozostał z nami do dziś.

A może wcale nie był to cud, ale mieszanina odwagi, zuchwałości i wiary, że w tym czasie – w tym mieście – rzeczy­wiście wszystko może się zdarzyć?

Rozdział III

Recepta na sukces

Niełatwo dziś kupić oryginalny egzemplarz pierwszego numeru „New Yorkera”. Pojedyncze sztuki pojawiają się okazjonalnie na aukcjach i osiągają ceny od kilkuset do kilku tysięcy dolarów, w zależności od ich stanu. Po stu latach pierwszy numer – z 21 lutego 1925 roku – stał się prawdziwym białym krukiem. Dużo łatwiej zdobyć facsimile wydane na dwudziestopięciolecie tygodnika.

Kiedy zbierałem materiały do książki i miałem okazję przeszukiwać wewnętrzne archiwum „New Yorkera” na trzydziestym czwartym piętrze One World Trade Center, moim przewodnikiem był wieloletni kierownik biura redakcji i archi­wista magazynu Bruce Diones. Z pasją opisywał zawartość dziesiątek szaf i pudeł pełnych dokumentów – umów, listów i notatek redakcyjnych. Uśmiechał się z satysfakcją, odkrywając przede mną kolejne skarby.

Diones pracował w redakcji przez ostatnie czterdzieści lat. Znał każdego i przez jego ręce dosłownie przewinęła się cała historia „New Yorkera”, gdy redakcja przenosiła się do kolejnych lokalizacji – na Times Square, a potem do One World Trade Center. Jego gabinet wypełniony jest artefaktami z przeszłości: starymi maszynami do pisania, plakatami i zdjęciami. Bruce jest kopalnią wiedzy o historii dziennikarstwa i literatury – i chętne się nią dzieli.

Opowiedział mi na przykład o tym, jak w połowie lat osiemdziesiątych pewna skonsternowana osoba ze Środkowego Zachodu zadzwoniła do tygodnika z pytaniem, czy ktoś z redakcji nie chciałby zabrać zalegającego u niej kartonu ze starymi numerami. Okazało się, że na dnie szafy przeleżało przez ponad sześćdziesiąt lat pięćdziesiąt egzemplarzy cennego pierwszego wydania. Miały one przed laty trafić do lokalnego centrum dystrybucji prasy, ale tak się nie stało. Przesyłka warta kilkadziesiąt tysięcy dolarów, pełna kolekcjonerskich egzemplarzy w idealnym stanie, dotarła zatem z powrotem do nowojorskiej redakcji, gdzie Diones starannie wszystkie zafoliował. Stanowią teraz jeden z wielu cennych eksponatów archiwum.

Początki były skromne. I trudne. Żeby sklecić pierwszy numer, Harold Ross zwerbował przede wszystkim pracujących w konkurencyjnych tytułach znajomych z „Okrągłego Stołu Algonquin”. Mimo to brakowało znanych nazwisk. Przez pierwsze pięć lat działalności na łamach magazynu Hemingway zagościł jedynie raz, a Fitzgerald zaledwie dwa razy – i w obu przypadkach były to teksty, które przeszły bez echa.

Według historyka prasy George’a Douglasa, autora książki The Smart Magazines, tygodnik nie mógł być skierowany wyłącznie do czytelników z wyższych sfer, ponieważ nie było aż tylu bogatych Amerykanów. Ross musiał więc prowadzić grę pozorów i łączyć w piśmie paradoksy, tworząc hybrydę, spajającą stare z nowym. Lawirował między światami, idealnie wyczuwając koniunkturę.

Utożsamiany od razu z miejskimi elitami tytuł tworzony był w większości przez osoby pochodzące nie z Manhattanu, lecz z małych miejscowości i przedmieść. Ross precyzyjnie celował jednak w wywodzących się z klasy średniej czytelników, którzy aspirowali do tego, by znaleźć się wśród elity. Chciał stworzyć magazyn dający poczucie pięcia się po drabi­nie społecznej w nowojorskiej wersji amerykańskiego snu.

Od początku tygodnik miał nie tylko budzić ciekawość, ale też cieszyć wzrok. A ponieważ nie zamieszczano w nim zdjęć, trzeba było zatrudnić najlepszych rysowników. W liście skierowanym do potencjalnych współpracowników redakcja zachęcała artystów do nadsyłania propozycji grafik, które opowiadają ciekawe historie i oddają puls życia miasta. Do zespołu nowo powstającego czasopisma dołączył Rea Irvin, były konsultant artystyczny „Live”, i z miejsca nadał ton wizualny tygodnikowi – zaprojektował nie tylko charakterystyczny krój pisma, nazwany potem jego imieniem i nazwiskiem, ale również pierwszą okładkę (zob. wkładka).

Umieszczony na niej rysunek dandysa Eustace’a Tilleya stworzono jako satyrę na wyrafinowany styl życia. Ubrany w elegancki dziewiętnastowieczny strój, ze spokojem i dystansem przyglądał się światu przez swój monokl. Tilley był uosobieniem tego, w jaki sposób Ross postrzegał przyszłych czytelników magazynu – łączył w sobie elementy ciekawości świata, wyrafinowania, a także elitaryzmu. Ta dowcipna wywrotowość na zawsze miała wpisać się w estetykę tygodnika. Przez dekady Eustace ulegał transformacjom: w 1996 roku zmienił się w kobietę (ku oburzeniu tradycyjnych czytelników). Potem stał się punkiem, w 2013 roku hipsterem z Brooklynu, a dziesięć lat później, z okazji dziewięćdziesiątych ósmych urodzin magazynu, czarnym chłopcem oglądającym motyla przez okulary VR. Metamorfozy ikonicznej postaci z okładki odzwierciedlają w pewnym sensie ewolucję samego magazynu.

Frapująca okładka skrywała równie frapującą zawartość. „New Yorker” nie miał spisu treści – ten został wprowadzony dopiero niemal pół wieku później. Już na samym początku pojawiły się natomiast rubryki, które miały stać się znakiem rozpoznawczym tygodnika: Talk of the Town oraz Notes and Comments. Używano w nich pierwszej osoby liczby mnogiej i nie podpisywano ich nazwiskiem, lecz jedynie inicjałami – Ross nie chciał, by wyszło na jaw, że zatrudnia osoby z konkurencyjnych tytułów, poza tym wierzył, że magazyn jako całość jest czymś większym i ważniejszym niż ego indywidualnych autorów.

Jednymi z niewielu podpisanych nazwiskiem były teksty z cyklu Reporter at Large – pomysł na ten cykl nawiązywał do romantycznego obrazu dziennikarza, który przemierza miasto w poszukiwaniu ciekawych tematów. Ross nazywał te artykuły long visits (długimi odwiedzinami) publicystów „New Yorkera” u czytelników, sugerując tym samym, że tu w anonimowej przestrzeni magazynu (wiele tekstów nie było sygnowanych nazwiskami autorów) ich perspektywa może zaistnieć bez zbędnego dystansu. Podobnie od samego początku podpisywane były Pro­files: obszerne teksty poświęcone jednej znanej osobie lub – choć rzadziej – jakiemuś popularnemu zjawisku. Pełne szczegółowych obserwacji, opracowywane na bazie wywiadów, sylwetki przypominają filmy dokumentalne na papierze.

Przyjęta przez Rossa konwencja utrzymywała się długo, a osoby kupujące tygodnik doceniały wieloletnią tradycję tych samych formatów i rubryk. Z używania liczby mnogiej w tekstach – bez akcentowania indywidualnych głosów – zrezygnowała dopiero w 1992 roku Tina Brown, która jako pierwsza wprowadziła poważniejsze zmiany layoutu „New Yorkera”, prowokując tym samym protesty wśród przyzwyczajonych do dawnego formatu czytelników.

Ross zbudował siłę magazynu na mieszance humoru i faktów, manewrując między uszczypliwym dowcipem a gorliwym fact-checkingiem. Jego obsesja związana z przejrzystością każdego akapitu, zdania, słowa, a nawet przecinka szybko stała się znakiem rozpoznawczym „New Yorkera”, a przy okazji zmorą autorów. Zmagali się oni z korektorami i redaktorami magazynu, w szczególności z Frederickiem Packardem, który w połowie lat trzydziestych objął dział fact-checkingu i który – jak głoszą legendy – nie mógł zasnąć, dopóki każdy element tekstu nie został zweryfikowany. Sprawdzano i kwestionowano więc wszystko: pisownię miejsc, wyliczenia, spójność języka oraz nazwiska i imiona osób, tych prawdziwych i tych zmyślonych.

Żadna inna gazeta w tym czasie nie pisała o metodach dostarczania poczty do nowojorskich drapaczy chmur i statystykach z nią związanych ani o tym, w jaki sposób wymieniany jest lód w Madison Square Garden i ile metrów sześciennych wody potrzeba na taką operację. W „New Yorkerze”nie było miejsca na wieloznaczność i przypadkowość. Ross wprowadził w redakcji zasadę zahaczania, według której na początku każdego tekstu jasno wprowadzano jego kontekst. Reguła ta obowiązywała też w prozie. Naczelny chciał, aby pierwszy akapit przyjmowanego do druku opowiadania klarownie określał czas i miejsce akcji. Jego dążenie do spójności sięgało tak daleko, że teksty, których akcja w widoczny sposób toczy się w danej porze roku, miały ukazywać się w druku tylko właśnie wiosną, latem, jesienią lub zimą.

Obsesja na punkcie fact-checkingu ustępowała w redakcji jedynie obsesji na punkcie znaków interpunkcyjnych. W wywiadzie dla „Paris Review” E.B. White, autor między innymi Stuarta Malutkiego i poczytny publicysta magazynu, zażartował, że „przecinki w »New Yorkerze«spadają na tekst niczym noże na koło w cyrku, dokładnie obrysowując ofiarę”[2]. Ross je uwielbiał – jego zdaniem sprawiały one, że opis jest bardziej konkretny i że różne jego szczegóły nie mieszają się ze sobą, stanowiąc jednocześnie ostateczną odtrutkę na znienawidzoną przez niego wieloznaczność.

Korektorzy mieli więc przykazane, aby siekać zdania przecinkami, gdzie tylko się da, nie zważając na protesty autorów i autorek. Z pasji Rossa do porządku zrodziła się praktyka redakcyjna, która choć przyczyniła się do sławy magazynu, z czasem była nadużywana, często z nagięciem zasad zdrowego rozsądku. Nawet dziś kwestia przecinków dla niektórych w redakcji jest sprawą honoru. Gdy w 2012 roku Ben Yagoda opisał na łamach „New York Timesa” praktykowany w redakcji tygodnika sposób użycia interpunkcji jako „zwariowany”, słynna korektorka tygodnika Mary Norris, nazywana „Królową Przecinków”, odebrała to jako afront i napisała przewrotną ripostę, wykazując, że „New Yorker” nie stosuje przecinków dla zabawy, tylko po to, by rugować wieloznaczności[3].

To właśnie dzięki tym cechom „New Yorker” stawał się z każdym numerem coraz bardziej wyrazisty, a jego legenda zaczynała przybierać na sile.

NIE DLA STARSZEJ PANI Z DUBUQUE

Znawca magazynu Ben Yagoda przeprowadził szerokie badania wśród jego czytelników w latach dziewięćdziesiątych i odkrył, że dla większości z nich sam fakt, że widzą egzemplarz „New Yorkera” w poczekalni u lekarza czy w kance­larii prawnej, to wyraźny sygnał przynależności do pewnej wspólnoty metropolitalno-intelektualnej.

Już w prospekcie zapowiadającym stworzenie nowego magazynu Ross pisał niby w żartach, niby na poważnie, że nie jest on „redagowany z myślą o starszej pani z Dubuque”, ale „o metropolitalnych czytelnikach” i że będzie „odzwierciedlać – w słowie i w obrazie – miejskie życie”. Dubuque w stanie Iowa stanowiło dla Rossa kwintesencję małomiasteczkowości i symbol miasta, które nigdy się nie budzi. Wiek i płeć wykluczonej czytelniczki, o której wspomina naczelny, nie były też bez znaczenia. Jego wizja odbiorców „New Yorkera” wiązała się nierozerwalnie z kulturą lat dwudziestych stawiającą na piedestale młodość i nowoczesność, a także – oczywiście – patriarchat.

W pierwszych latach działalności tygodnika wszystko kręciło się wokół Nowego Jorku. „To miasto jest jak poezja. Wiąże na tej małej wyspie wszystkie aspekty życia, wszystkie rasy i rodzaje ludzi. Dodaje do tego muzykę i akompaniament swojej wewnętrznej maszynerii”[4] – pisał E.B. White w Here is New York. Między 1925 a 1930 rokiem trzydzieści dziewięć tekstów zaczynało się słowami: „New York” lub „New Yorker”, a piętnaście: „Manhattan” lub „Metropolitan”. Reklamy tygodnika grzmiały: „Nowy Jork to nie miejsce na mapie, to nie miasto czy wyspa (…). »New Yorker«to sposób myślenia i punkt widzenia”[5].

Drugim kluczowym aspektem odbioru tygodnika już w początkowych latach jego istnienia była etykietka „wyrafinowania”, która niezwykle szybko zaczęła kojarzyć się z magazynem i wszystkim, co z nim związane. W 1932 roku krytyk teatralny Gilbert Seldes nazwał go „półoficjalnym organem do spraw wyrafinowania”[6].

Angielski rzeczownik sophistication w kontekście „New Yorkera”jest niezwykle pojemny i wieloznaczny, mówi dużo i mało zarazem. Dla Rossa i czytelników magazynu było to słowo wytrych, które mogło oznaczać wszystko: od wypielęgnowanych paznokci, przez drapacze chmur, po intelektualne dyskusje w Hotelu Algonquin. „New Yorker” celebrował metropolitalne „wyrafinowanie”, podkreślając w ten sposób wyjątkowość miasta i symbolicznie wykluczając „starszą panią z Dubuque”.

Jednocześnie, paradoksalnie, magazyn zaczął docierać do coraz szerszych kręgów odbiorców i był prenumerowany przez czytelników także z przedmieść oraz małych miejscowości. Magnetyzm miasta i jego legendy był dla nich tak nieodparty, że nawet jeśli nie mogli przebywać tam fizycznie, to dzięki „New Yorkerowi”mieli przynajmniej szansę, aby poczytać o wielkomiejskości i poczuć się w pośredni sposób jej częścią.

Aspiracje osób spoza miasta były również istotnym tematem poruszanym w „New Yorkerze” – stanowiły szczególnie doskonały materiał do rysunków humorystycznych. W 1928 roku w magazynie ukazała się karykatura autorstwa Leonarda Dove’a, na której kobieta z wyższych sfer, siedząc pod parasolem na plaży, pyta gorzej ubranego mężczyznę jedzącego banana: „Pardon me, sir, are you one of us?” (Bardzo pana przepraszam, ale czy jest pan jednym z nas?). Rysunek ten pokazywał, jak w dynamicznym środowisku miejskim, do którego nieustannie napływają nowi przybysze, kategorie przynależności i elitaryzmu stopniowo się rozmywają (zob. wkładka).

Motywem tym bawiono się z typowym dla „New Yorkera” dystansem. W 1940 roku magazyn opublikował autopromocyjny tekst zatytułowany Reprymenda z Dubuque. Okazało się, że w mieście, gdzie mieszkała deprecjonowana przez Rossa starsza pani, sprzedawano trzydzieści pięć egzemplarzy „New Yorkera” tygodniowo.

Anonimowy publicysta magazynu „Time”podchwycił temat i stwierdził, że skontaktował się ze „starszą panią z Dubuque” i poprosił ją o komentarz na temat pierwszego numeru „New Yorkera” i dobitnych słów Rossa, że nie jest on przeznaczony dla niej. W odpowiedzi miała rzekomo stwierdzić, że dziennikarze tego nowego tygodnika muszą być członkami jakiejś kliki literackiej i że jej prowincjonalizm jest dalece mniej krzykliwy i pretensjonalny niż ich wielkomiejskość.

Anonimowym autorem okazał się Fillmore Hyde, przyszły redaktor naczelny New York Univer­sity Press. Ross zachwycony jego kreatywnością zaprosił go do współpracy.

W „New Yorkerze” oczywiście.

2 E.B. White (interviewed by George Plimpton and Frank Crowther), The Art of the Essay No. 1, „The Paris Review” 1969, nr 48, theparisreview.org/interviews/4155/the-art-of-the-essay-no-1-e-b-white [dostęp: 5.08.2024].
3 M. Norris, In Defense of „Nutty” Commas, „New Yorker”, 12 kwietnia 2012, https://www.newyorker.com/culture/culture-desk/in-defense-of-nutty-commas [dostęp: 14.10.2024].
4 E.B. White, Here is New York, Harper & Brothers, New York 1949, s. 29.
5 Cyt. za: Ben Yagoda, About Town. The New Yorker and the World It Made, Scribner, New York 2000, s. 59.
6 Gilbert Seldes, American Humor, [w:] America as Americans See It, red. Fred J. Ringel, Literary Guild, New York 1932, s. 348.

Rozdział IV

Wielki kryzys

Pod koniec października 1929 roku Winston Churchill, przyszły premier Wielkiej Brytanii, przebywający z wizytą w USA, spojrzał przez okno nowojorskiego hotelu Savoy Plaza i zobaczył człowieka, który właśnie szykował się do skoku z piętnastego piętra sąsiedniego budynku. Churchill opisał potem tę szokującą scenę w londyńskim „Daily Tele­graph”. Artykuł dał początek mitowi o fali samobójstw, które bankierzy i przedsiębiorcy mieli popełniać po załamaniu się giełdy nowojorskiej. Choć legenda ta została później obalona, jesień 1929 roku rzeczywiście stała się dla Amerykanów dramatycznym momentem, w którym wielu z nich straciło wszystko.

Faza rozwoju złotych lat dwudziestych gwałtownie się skończyła i cały kraj wkroczył w dekadę głębokiej recesji. Banki po kolei ogłaszały niewypłacalność. W 1930 roku 4 miliony osób były bez pracy, w 1931 roku już 6 milionów, a rok później prawie 15 milionów. Jednocześnie plaga suszy i burz pyłowych zwanych „dusterami” nawiedziła stany zachodnie i środkowowo-zachodnie, niszcząc znaczną część upraw. Do 1935 roku ponad 100 milionów hektarów utraciło wierzchnią warstwę gleby[7].

Wybrany w 1932 roku na prezydenta Franklin D. Roosevelt zaproponował program reform gospodarczych przeciwdziałających skutkom kryzysu finansowego i w słynnym przemówieniu wzywał do mobilizacji, deklarując, że „jedyną rzeczą, jakiej powinniśmy się bać, jest sam strach”. Mimo tych słów znaczna część Ameryki bała się o to, co przyniesie jutro. Tymczasem „New Yorker” powoli i konsekwentnie rósł w siłę, równie konsekwentnie unikając zajmowania się problemami społecznymi. Choć nieuwzględnianie kryzysu w tekstach z lat trzydziestych może wydawać się dziś szokujące, to zarazem dobitnie pokazuje, że nowojorski magazyn jak zawsze zajmował się jedynie tym, czym chciał się zajmować.

Pierwsze piętnaście lat tygodnika to okres nieprzerwanego rozwoju i kształtowania się silnej marki. W 1925 roku„New Yorkera”prenumerowało 3375 osób, a łączna sprzedaż sięgała 14 tysięcy egzemplarzy. Przez półtorej dekady liczby te się zwielokrotniły, sięgając w ١٩٤٠ roku prawie 100 tysięcy prenumeratorów i ponad 150 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. „New Yorker” szybko zdobył rosnące grono stałych odbiorców i – co najważniejsze – był czasopismem, do którego się wracało.

Oczywiście początki nie należaly do łatwych, a pierwsze wyniki sprzedaży nie wróżyły najlepiej. Brakowało nawet podstawowych zasobów. Do historii przeszła anegdota, jak pisarka i bywalczyni spotkań w Algonquin Dorothy Parker wpadła na Rossa, który zagaił: „Czemu nie napiszesz czegoś do tygodnika?”. Parker z typowym dla siebie sardonicznym poczuciem humoru miała odpowiedzieć: „No, przyszłam do redakcji, żeby popracować, ale ktoś korzysta z naszego redakcyjnego ołówka”.

Żarty żartami, ale dla Raoula Fleischmanna, głównego inwestora, początkowe wyniki sprzedaży stanowiły poważny sygnał ostrzegawczy. W pewnym momencie chciał nawet wycofać wsparcie finansowe, lecz perswazja Rossa ostatecznie odwiodła go od tej decyzji. Jeśli wierzyć anegdotom, Fleischmann przyznał się do tego pomysłu naczelnemu w trakcie wspólnego obiadu. Po wyjściu z restauracji Ross poprosił go, by na chwilę przystanął, spojrzał na panoramę Manhattanu i zastanowił się, czy naprawdę chce uśmiercić medium, które może stać się symbolem Nowego Jorku.

Niedługo potem wyniki sprzedaży poszybowały w górę. W sumie przez kilka pierwszych lat Fleischmann zainwesto­wał w „New Yorkera” zawrotną sumę 700 tysięcy dolarów, a już po kilku latach zaoferowano mu za jego udziały 3 milio­ny dolarów. Fleischmann propozycję jednak odrzucił – nie dość, że pozostawał mocno związany z marką, to jeszcze był przekonany, że „New Yorker” dalej na przekór wszystkiemu będzie budował własny sukces.

Jednym z jej źródeł był sukces kieszonkowego wydania określanego mianem „Pony Edition”. Choć Ross i Fleischmann byli temu pomysłowi przeciwni, Jane Grant postawiła na swoim – i był to strzał w dziesiątkę. Tę specjalną, miniaturową edycję przeznaczono dla żołnierzy walczących na frontach II wojny światowej. Gdy po wojnie wrócili oni do domu, sięgnęli po klasyczne wydanie magazynu. Liczba prenumeratorów rosła błyskawicznie – między 1941 a 1945 rokiem nakład zwiększył się o ponad 50 tysięcy.

Mimo sukcesu Fleischmann i Ross rzadko mówili jednym głosem. Dwaj założyciele „New Yorkera”nieustannie spierali się o to, kto ma większe prawo, by uważać tygodnik za swoje dziecko, a także o wydatki i plany rozwoju. Ross zwykł chodzić po redakcji, powtarzając głośno, że Fleischmann jest zwykłym pazernym biznesmenem, a ten drugi w tym czasie publicznie krytykował skłonność Rossa do mnożenia kosztów i nazywał go utracjuszem, podcinającym gałąź, na której siedzi. Ich pełna animozji relacja nie eskalowała do otwartego konfliktu tylko dlatego, że obaj grali do tej samej bramki. A był nią, oczywiście, sukces „New Yorkera”. I doskonale wiedzieli, że w dążeniu do tego celu są na siebie skazani.

Najbardziej wyraźna różnica między redaktorem naczelnym a inwestorem ujawniała się w podejściu do reklam. Między 1927 a 1940 rokiem „New Yorker”znalazł się w gronie trzech czasopism amerykańskich z największą liczbą stron sprzedawanych pod materiały promocyjne. Każdy, kto chciał dotrzeć do wielkomiejskich klientów, by sprzedawać swoje luksusowe produkty, szedł właśnie tam. Po zniesieniu prohibicji w 1932 roku strony magazynu wypełniły się reklamami drogich alkoholi. W związku z tym dochody gazety lawinowo rosły – z 36 tysięcy dolarów rocznie w roku założenia do prawie 1,5 miliona dolarów po ośmiu latach.

Ku frustracji Fleischmanna Ross podchodził do reklam z dużą nieufnością, obsesyjnie wręcz pilnując, by powiązania biznesowe nie wpływały na treści publikowane w magazynie. Jego zakochany w faktach umysł uważał, że reklamy notorycznie naruszają zasady etyki dziennikarskiej i prawdomówności. W archiwum Nowojorskiej Biblioteki Publicznej zachowały się notki redakcyjne, w których Ross wyrażał frustrację w związku z reklamami „szkoły sukcesu” DuBarry, która proponowała czytelniczkom radykalny makeover życia zawodowego i wyglądu. Ewidentnie manipulacyjny charakter ogłoszenia, zestawiającego zdjęcia sprzed rzekomej metamorfozy i po niej, podziałał na Rossa niczym płachta na byka. Naczelny podkreślał, że jest to „obraza inteligencji naszych czytelników”. W innej notce pisał: „Myślę, że możemy pozwolić sobie na to, że zyski będą nieco mniejsze, ale za to nasze sumienia czyste. (…) Proponuję, abyśmy drukowali tylko te reklamy, o których wiemy, że zawierają jedynie prawdę i fakty”[8]. Można domyślić się reakcji Fleischmanna na te słowa – oczami wyobraźni widział znikające dochody.

Ross dążył też do tego, aby drukowane ogłoszenia pozostawały zgodne z ideą „wyrafinowania”. W konsekwencji w magazynie nie pojawiały się reklamy produktów, które mogły być postrzegane jako tanie czy marnej jakości. Z miejsca odrzucano także oferty reklam czegokolwiek, co miało związek z cielesnością człowieka czy pseudonaukowymi odkryciami.

Dla Rossa jakość i wiarygodność zawsze szły przed zyskiem i sensacyjnością.

7 Ronald Reis, The Dust Bowl, Chelsea House, New York 2021, s. 35.
8 „The New Yorker Collection”, Nowojorska Biblioteka Publiczna, pudełko nr 27.

Rozdział V

Wypływając na głębsze wody

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział VI

Młodzi zbyt długo

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII

Wojna zmienia wszystko

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII

Najlepszy magazyn dla osób niepotrafiących czytać

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IX

Opowiadanie „New Yorkera”

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział X

Wiatr zmian

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XI

Skandale i zakręty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XII

Dom, który płonie

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIII

Cicha wiosna

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIV

Banalność zła

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XV

Urodzinowy skandal

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XVI

Z zimną krwią

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XVII

Dojrzałe lata

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XVIII

Dziennikarze to oszuści

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIX

Między epokami

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XX

Zwrot ku teraźniejszości

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXI

Okładki, które tworzą historię

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXII

Religia faktów

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXIII

Czas reporterów

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXIV

Cyfrowa rewolucja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXV

Sprawa Harveya Weinsteina

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXVI

Horyzonty kreatywności

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXVII

Kim są ludzie, których głosów nie rozumiemy?

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXVIII

Imperium bólu

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXIX

Proza i poezja na miarę naszych czasów

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XXX

24 godziny w pandemii

Dostępne w wersji pełnej

Zakończenie

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej

Indeks nazwisk

Dostępne w wersji pełnej

O autorze

Dostępne w wersji pełnej

Wkładka zdjęciowa I

Dostępne w wersji pełnej

Wkładka zdjęciowa II

Dostępne w wersji pełnej