The Name Drop - Lee Susan - ebook
NOWOŚĆ

The Name Drop ebook

Lee Susan

3,6

Opis

Elijah przyjeżdża do Nowego Jorku na staż w przedsiębiorstwie należącym do jego ojca. Jest przekonany, że wszyscy będą traktować go jak przystało na przyszłego prezesa. Trafia jednak do grupy praktykantów, którzy nie otrzymują wynagrodzenia i mieszkają w spartańskich warunkach.
Jessica przyjeżdża do Nowego Jorku na staż w Haneul Corporation. Karierę zaczyna na najniższym szczeblu korporacyjnej drabiny. Ku jej zaskoczeniu zostaje skierowana na szkolenie dyrektorskie, podczas którego ma zamieszkać w przepięknej kamienicy.
Elijah i Jessica szybko odkrywają przyczynę pomyłki – oboje noszą takie samo koreańskie nazwisko. Postanawiają jednak nikogo nie wyprowadzać z błędu. Dzięki temu Elijah będzie mógł na pewien czas odpocząć od apodyktycznego ojca, a Jessica zyska szansę na otrzymanie wymaganych przez uczelnię listów polecających.
Między Elijahem a Jessicą zaczyna iskrzyć. Mimo to dążą do utrzymania zamiany ról w tajemnicy, kładąc na szali własne uczucia. Czy uda im się uniknąć wykrycia, a co za tym idzie – katastrofalnego skandalu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fumitooru

Nie oderwiesz się od lektury

Historia urocza. Prawdziwe YA. Natomiast mam wielkie „ale” do tłumacza i wydawnictwa… jak można było nie dodać wyjaśnień do koreańskich wyrażeń, piosenek czy jedzenia. Jak można było łumaczyć nazwy zespołów, pomijać nawiązanie do nazw fanklubów.. Dlaczego ktoś tego nie sprawdził ehh.. Tłumacz i wydawnictwo są na mojej niechcianej liście, lecz autorkę będę obserwować po więcej koreańskich powieści.
00
Ulcia1616

Z braku laku…

Typowa młodzieżówka z ciekawą fabułą, ale mnie niestety nie urzekła
12

Popularność




Tytuł oryginału: The Name Drop

Pierwsze wydanie: Inkyard Press, Toronto 2023

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media Pamela Magierowska-Kobus

Dyrektor artystyczna: Alexandra Niit

Ilustracja na okładce: Michelle Kwon

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Agnieszka Trzebska-Cwalina

Copyright © 2023 by Susan Lee

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-047-9

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Wszystkim tym, którzy w jakiejkolwiek sytuacji usłyszeli – być może nawet z własnych ust – że nie podołają…

Też to usłyszałam.

Niemniej wierzę w Ciebie.

Jesteś piękną osobą. A teraz biegnij – KNJ

Brnij naprzód

Jessica

– Poradzę sobie, tato. Nie musisz wchodzić ze mną do środka. Jeśli zostawisz samochód w miejscu czasowego postoju, dostaniesz mandat – mówię. Oby udało mi się przekonać go tymi słowami do odjechania. Czasami do mojego sknerowatego ojca przemawia tylko argument pieniężny.

Zamyka oczy, zastanawia się, co zrobić – pożegnać się już teraz czy odprowadzić jedyną córkę na lotnisko i dopilnować, żeby dobrze rozpoczęła swoją pierwszą samodzielną podróż, co skończy się mandatem i zapewne odholowaniem auta. Niemal widzę, jak pracują trybiki w jego głowie, gdy oblicza, jak dużą wyrwę w jego miesięcznym budżecie na nagłe wydatki spowodowałaby druga opcja.

Ściska mnie mocno za rękę.

– Jessico, nie jest za późno, możesz jeszcze zmienić plany na wakacje – powtarza jak zdarta płyta.

– Błagam, tato, skończże już z tym. Wiem, że nie cieszysz się z mojego wyjazdu, ale zgodziłeś się na niego. Musimy znowu to wałkować? Już od dziesięciu lat pracujesz w Haneul. Skoro przetrwałeś tam tak długo, to ja przetrwam jeden wakacyjny staż. – Uśmiecham się, licząc, że go udobrucham.

Wygląda, jakby miał ochotę dalej dyskutować, ale – na szczęście – do akcji wkracza matka i mnie obejmuje.

– Pamiętaj, żeby podziękować obsłudze w samolocie i ukłonić się każdemu w przedsiębiorstwie. Poślij delikatny uśmiech pracującym na stacji metra i kierowcy autobusu.

– Umma, rozumiem… Mam okazywać szacunek. Jasne, jasne. Wbijasz mi to do głowy całe życie. Czy kiedykolwiek cię rozczarowałam? – Ucisk w żołądku się wzmaga. „Pomijając uczelnię, na której zdecydowałam się studiować”, dopowiadam w myślach.

– My się po prostu martwimy, Jessico. Ale też jesteśmy bardzo, bardzo dumni.

Zauważam, że łzy napływają jej do oczu. Nie godzę się na to. Nie ma mowy. Nie rozbeczę się.

Obracam się do ojca. Stoi wyprostowany, jakby połknął kij, i zaciska usta, żeby nie zdradzić żadnych emocji. Przewiduję, że z jego strony może mnie czekać tylko jedna z dwóch reakcji. Albo zmienił zdanie… Kolejny już raz… I zaciągnie mnie do samochodu i domu, do Cerritos, gdzie pracuję na pół etatu, żeby zarobić na czesne – bezpieczne rozwiązanie – albo pozwoli mi lecieć do Nowego Jorku i podjąć wyzwanie, jakim jest udział w bardzo wymagającym programie stażowym. Tak się składa, że ten staż miałabym podjąć w firmie, w której sam pracuje i – oj, no tak – jej nienawidzi.

Ściąga brwi i przełyka ślinę. Obserwuję ruch jego grdyki. Walka, którą ze sobą toczy, ciąży mi jak kamień na sercu. Wstrzymuję oddech.

– Jessico, nie wydawaj niepotrzebnie pieniędzy na takie rzeczy jak jedzenie na mieście czy zakupy. – Urywa, chrząka, po czym ciągnie: – I nie pakuj się w żadne tarapaty. Nie zwracaj na siebie niepotrzebnie uwagi. Nigdzie nie chodź sama. I kupuj wyłącznie przeceniony papier toaletowy. Albo zwiń kilka listków w pracy i weź je do domu, tylko tak, żeby nikt niczego nie zauważył.

Wzdycham z ulgą. Rozumiem, że trudno mu się pogodzić z moim wyjazdem. Poza tym rada dotycząca podwędzania papieru z biura wcale nie jest taka zła.

– Poradzę sobie. Obiecuję – mówię.

– Przede wszystkim jednak nie pozwól, żeby staż cię zmienił – prosi, nie patrząc mi w oczy.

Sęk w tym, że poprzez to doświadczenie zamierzam ulec całkowitej przemianie. Pierwszy raz mam szansę samodzielnie wykonać tak poważny krok, więc planuję w pełni z tego korzystać. Otwieram usta, żeby podzielić się z tatą tymi przemyśleniami, ale emocje chwytają mnie za gardło i nie mogę wydusić z siebie ani słowa.

Mam lepszy pomysł – po prostu pokażę mu, co planuję.

– Dam wam wiele powodów do dumy – mówię. – Kocham was – kończę z trudem. Niestety nie udaje mi się zapanować nad głosem, który się łamie i zdradza, co czuję: ekscytację, determinację… strach.

Chwytam szybko rączkę walizki i ruszam ku wejściu do terminalu.

„Nie oglądaj się za siebie”, polecam sobie. „Zmierzaj przed siebie”.

Tak też robię.

Elijah

– Wszystko w porządku, mamo. Nie wysiadaj. – Wsuwam głowę przez okno, by posłać jej pokrzepiający uśmiech. Gość, który jest naszym rodzinnym kierowcą w Stanach, napotyka mój wzrok w lusterku wstecznym i nieznacznie kiwa głową. Pomoże mi uniknąć wielkiego emocjonalnego pożegnania. Moja matka nie znosi szopek; jest królową dobrych manier.

– Cukiereczku, na pewno nie chcesz, bym wybrała się z tobą do Nowego Jorku? Mogłabym zawsze, no nie wiem, potraktować wyjazd jako okazję do zakupów. Może przyleciałaby też twoja siostra? Moglibyśmy powłóczyć się po Met, potem obejrzeć jakieś nowe modne przedstawienie, a nazajutrz zjeść brunch w Balthazarze. Nie chcę, byś podczas pierwszej wizyty w mieście nie skosztował dań w Balthazarze. Tak wiele chciałabym ci pokazać w Nowym Jorku.

Patrzę na mamę, która na moich oczach tworzy alternatywny plan moich wakacji. Nie będę kłamać, ma znacznie lepsze pomysły niż mój tata, według którego powinienem w lecie przesiadywać od dziewiątej do siedemnastej w więzieniu ze szkła, czyli korpo, na szkoleniu dla dzieciaków VIP-ów, podczas którego jacyś sztywniacy będą przygotowywać mnie do objęcia stanowiska dyrektorskiego. Moim zdaniem to nie jest nic fajnego.

Miesiącami szukałem wymówek, żeby się od tego wymigać, i doprowadziłem tatę na skraj wytrzymałości. Jeśli przetrwam te wakacje, to może po powrocie do Korei przestanie robić mi wyrzuty o wszystkie zawody, które mu sprawiłem, i wytykać mi wszystkie moje niedociągnięcia.

– Mamo, dziadkowi będzie przykro, jeśli spędzisz z nim mniej czasu, niż planowałaś. Poza tym muszę zrobić to sam. Czyż nie tego ode mnie oczekujecie? Abym udowodnił, że potrafię zachować się odpowiedzialnie i że się, do cholery, ogarnąłem?

Wzdycha przeciągle.

– Elijahu – odzywa się ostrzegawczo.

– Wiem, mamo. Mam się wyrażać. – Szeroko się uśmiecham. W jej oczach natychmiast odmalowuje się ciepło.

– Leć i pokaż, na co cię stać, Elijahu, ale… – Urywa, jej wzrok staje się odległy, jakby patrzyła na coś dla mnie niewidocznego, na przyszłość, której ziszczenia się jeszcze nawet nie jest pewna. – Baw się dobrze… i bądź szczęśliwy.

Mam ochotę powiedzieć jej, że nie wiem, czym jest szczęście, ani co trzeba zrobić, aby go zaznać. Chcę wytknąć jej ironię, jaką jest to, że w naszym wypełnionym luksusami życiu nie ma miejsca na największy luksus, czyli właśnie szczęście. Mam ochotę przypomnieć jej, kim jest mój ojciec, jakby zdarzało jej się zapomnieć o facecie, za którego wyszła.

– Oj, nie martw się, mamo. Planuję świetnie się bawić – mówię, przechyliwszy głowę na bok.

– Gdybyś czegoś potrzebował, ale to czegokolwiek, przedstaw się komuś, to od razu się tobą zajmą – informuje mnie.

– Mamo, uzgodniliśmy, że w te wakacje pokażę się w firmie incognito. Zrobię, czego tata ode mnie oczekuje, ale nie chcę, żeby ktokolwiek stawał na rzęsach tylko ze względu na mnie i na niego.

Mina jej rzednie, widzę, że się o mnie martwi.

– Dam sobie radę, wierz mi. Jestem bardziej waleczny, niż myślisz – staram się przekonać ją do swoich racji. Puszczam oko, ona się uśmiecha. Wiedziałem, że tym poprawię jej humor.

– Kocham cię, synu – zapewnia.

Serce zaczyna mi szybciej bić. Już czas. Wejdę do przedsiębiorstwa taty jak do zbiornika pozbawionego zaworu bezpieczeństwa, w którym roi się od rekinów.

– Też cię kocham, mamo – odpowiadam cichutkim głosikiem zdradzającym zestresowanie, wahanie… obawy.

Szybko odsuwam się od okna i dwa razy klepię maskę, dając kierowcy znać, że może odjechać, po czym zarzucam plecak na ramię i ruszam ku wejściu na lotnisko. Zmierzam ku przyszłości, której nie jestem do końca pewien, której chyba nie chcę.

„Brnij naprzód”, mówię sobie.

Tak też robię.

1

Jessica

Ciepłe czerwcowe popołudnie…

Muszę trzy razy głęboko odetchnąć, żeby zapewnić siebie, że jeszcze nie pora umierać.

Co mi strzeliło do głowy, aby samej lecieć do Nowego Jorku? Gdy stałam z rodzicami przed lotniskiem, pragnęłam przygody. Teraz jednak, gdy znalazłam się w terminalu, z nerwów oblewam się potem.

– Dobrze się czujesz? – Poirytowana kobieta przy stanowisku odprawy nie jest zainteresowana, że zaraz być może dostanę ataku paniki, bo za mną ciągnie się wężykiem kolejka zniecierpliwionych podróżnych.

Nie odpowiadam, tylko przypominam sobie, czego dowiedziałam się z Uniwersytetu Google’a. Statystycznie rzecz biorąc, istnieją nikłe szanse na to, że akurat mój samolot spadnie i spłonie. Jeszcze raz głęboko nabieram powietrza, po czym kiwam głową.

– Nazwisko? – pyta kobieta, według identyfikatora Julie z Tampy na Florydzie.

– Jessica Lee – mówię. Podaję jej prawo jazdy.

Julie z Tampy opuszcza wzrok na dokument, po czym podnosi go na mnie. Stoję bez ruchu zahipnotyzowana jej poruszającymi się gałkami ocznymi i czystą pogardą, z jaką przeszywa mnie wzrokiem.

– Oj, przepraszam. Moje koreańskie nazwisko na prawie jazdy to Yoo-Jin Lee. – Przełykam ślinę, bo czuję ucisk w gardle. – Planowałam zmienić je urzędowo, gdy skończę osiemnaście lat, ale jakoś się jeszcze za to nie zabrałam. To trochę dezorientujące. Przeważnie cechuje mnie spore ogarnięcie. Tak wielkie, że wręcz irytujące. Ale urzędowa zmiana nazwiska wydaje się czymś niesamowicie doniosłym. W każdym razie lecę do Nowego Jorku… na staż. Mój pierwszy. Dopiero skończyłam szkołę średnią. Jesienią zacznę naukę w junior college’u. Pod względem finansowym to rozsądny wybór.

Znów porusza gałkami ocznymi, aż jej wzrok osiada bezpośrednio na moich oczach, po czym unosi go wyżej, ku czołu. Mruga, bezdźwięcznie krzycząc, że ma to w głębokim poważaniu.

Jasne. Zatłoczone lotnisko, poirytowana pracownica, nie najlepsze okoliczności, aby nadmiernie się wywnętrzać, do czego zmusza mnie stres. Silę się na niezręczny uśmiech.

„Tylko fakty, Jessico” – mawia zawsze mama, gdy sprowadzam rozmowę na inny tor. – „Wyjdziesz na mądrzejszą, jeśli ograniczysz się do suchych faktów”.

To ważna chwila i nie zepsuję jej wywołaniem zamieszania na lotnisku. Pierwszy raz lecę dokądś sama. Pierwszy raz mam mieszkać bez rodziców. Zarobiłam dostatecznie, pracując po lekcjach, żeby dołożyć się do kiepskiego wynagrodzenia na stażu, dzięki czemu może zdołam utrzymać się przez wakacje w Nowym Jorku.

Jeśli przetrwam w tym mieście, to przetrwam też w każdym innym. Cóż, przynajmniej tak słyszałam.

I – co najlepsze – nadopiekuńczy ojciec nie będzie spoglądał mi przez ramię. Wyjdzie to na dobre nam obojgu. Muszę dorosnąć i sama zacząć podejmować decyzje – te dobre, jak i te złe. On zaś musi rozgryźć, jak wypuścić z gniazda jedyne pisklę, swoją córeczkę.

Słowa ojca sprzed kilku minut nawet nie umywały się do gniewu, z jakim zareagował, gdy oznajmiłam, że przyjmę ofertę pracy u jego pracodawcy – Haneul Corporation, czyli drugiego pod względem wielkości koreańskiego przedsiębiorstwa działającego w branży technologicznej. Mój marudny, przepracowany i otrzymujący znacznie zaniżone wynagrodzenie ojciec zajmuje się czymś związanym z finansami w ich oddziale w Los Angeles. Trudno znaleźć osobę, która bardziej nienawidzi swojej pracy niż mój tata.

Nie chce, żebym podjęła ten staż. Chyba po prostu nie rozumie, jak bardzo pragnę tej szansy, a dokładniej rzecz ujmując – jej potrzebuję. Tata, mimo że ciągle obcuje z cyframi, nie pojmuje skomplikowanej matematyki rządzącej kosztami studiów. Naszej rodziny nie stać, żeby ufundować mi naukę na którejkolwiek z upatrzonych przeze mnie uczelni. Mimo to – według państwa – nie kwalifikujemy się na wsparcie finansowe, ponieważ jesteśmy za „bogaci”. Mogłabym się ubiegać o stypendium, gdyby do wniosku nie należało dołączyć listu polecającego, referencji. Nie zdobędę ich bez znajomości, a tacy ludzie z klasy średniej jak my ich nie mają, dlatego zarzuciłam ten pomysł.

Lepiej, żeby tata sądził, że za późno wypełniłam wnioski i że moje podania wywarły zbyt małe wrażenie, by ktoś zechciał przyznać mi stypendium, niż aby obwiniał siebie i się zastanawiał, co mógł zrobić inaczej, by zmienić naszą sytuację. Tak to już po prostu jest. Bogaci mają mnóstwo szans, natomiast reszta musi sobie radzić w inny sposób.

Dla mnie tym innym sposobem jest staż.

Wybrałam Haneul, bo chcę pracować w koreańskiej firmie. Uważam, że mam większe szanse na list polecający od osoby tej samej narodowości co ja. O ile, oczywiście, się wyróżnię i zrobię wrażenie na tej osobie. Jestem na to gotowa. Walka o staż była zażarta. Plotka niesie, że wpłynęły tysiące podań. Z dumą jednak mogę oświadczyć, że znalazłam się w gronie dziesięciorga wybranych. Krok pierwszy zakończył się powodzeniem.

Tańczę radośnie w duchu.

Rozglądam się po gigantycznym zatłoczonym lotnisku LAX. Zastanawiam się, ilu pasażerów obsługuje każdego dnia. Jest tu pełno ludzi, którzy wydają się niewzruszeni na myśl o podróży. To dobry znak. „Też mogę być niewzruszona”, wmawiam sobie.

Moją uwagę przykuwa chłopak stojący dwa stanowiska dalej. Przede wszystkim wyróżnia go czarny trencz, spod którego wygląda szara bluza z kapturem. Kto ubiera się na cebulkę w taki upał? Zaciekawił mnie. Owszem, klimatyzacja na lotnisku pracuje na najwyższych obrotach i sama chciałabym włożyć płaszcz. Ale nie znam nikogo, kto by takowy miał. Ten jego jest luksusowy. Nawet ja, osoba o ułomnej znajomości mody, zdołałam dostrzec to z odległości mniej więcej trzech metrów.

Nie wiem, czy gość jest przystojny, bo czarna maseczka zakrywa dolną połowę jego twarzy, a czapkę naciągnął tak nisko, że nie dostrzegam jego oczu. Mimo to wydaje mi się pociągający. Założę się, że nawet pachnie smakowicie. Roztacza aurę tajemniczości. Tak mnie zainteresował, że przyszło mi do głowy, że być może podobają mi się oszuści lub złodzieje kamieni szlachetnych działający na międzynarodowym rynku, bo zapewne tym się zajmuje.

Fajnie byłoby usiąść w samolocie obok tego uroczego chłopaka, prowadzić z nim błyskotliwe potyczki słowne, flirtem oderwać uwagę od strachu powstałego na myśl o śmierci poprzez upadek z wysokości dziesięciu kilometrów. Ciekawe, dokąd ten gość się wybiera.

Rzuca pracowniczce linii lotniczych paszport i mówi coś do niej, nie podnosząc wzroku znad komórki.

Cóż, to byłoby tyle w kwestii fantazji. Skoro jest chamski wobec osób zajmujących się obsługą klienta, to zapewne też wobec własnej matki i zdecydowanie byłby taki wobec mnie – jego dziewczyny, którą stałam się na chwilę, śniąc na jawie. A ponieważ przypisałam mu niezbyt ciekawe, przestępcze profesje, z powodu braku kultury jeszcze bardziej traci w moich oczach.

– Gotowe – mówi Julie z Tampy, podając mi dokument i kartę pokładową.

Patrzę, jak ktoś niezbyt delikatnie rzuca moją walizkę na taśmę. „Żegnaj. Widzimy się w Nowym Jorku. Bezpiecznej podróży. Bądź miła dla innych bagaży”. Z jakiegoś powodu przeczuwam, że przystojny tajemniczy gość, który knuje coś niedobrego, zapewne nie okazałby zainteresowania mnie, Zaklinaczce Bagaży. No jasne.

– Przejście przez kontrolę bezpieczeństwa dla uprzywilejowanych znajduje się po prawej.

Posyłam Julie uśmiech i kiwam do niej głową. Miło, że powiedziała mi, która kolejka jest właściwa. Ostrożnie wkładam dokumenty do teczki w mojej nowej torebce na ramię marki Coach, najcenniejszej rzeczy w moim dobytku. Cudem dorwałam ją w outlecie tej sieci. Wydałam na nią więcej niż na cokolwiek innego, mimo że ze względu na zauważalne czarne otarcie na brązowej skórze dostałam dodatkowy upust wynoszący piętnaście procent od już obniżonej ceny. Potrzebuję jednak poważnej torebki na staż.

– Niemożliwe – mówi z frustracją gość w płaszczu do pracowniczki linii lotniczych akurat, gdy go mijam. Na ramieniu luźno zwisa wyglądający na drogi plecak z wielkim trójkątnym logo, w który wpisano „Prada”. Przednia kieszeń jest rozpięta. Mam ochotę postukać go w ramię i poinformować o tym fakcie, zanim zgubi wszystkie swoje rzeczy.

Odnoszę jednak wrażenie, że się wkurzył.

Trzyma w ręce koreański paszport. W takim wypadku raczej nie będziemy lecieć razem. Ogarnia mnie ulga. Wystarczająco się stresuję. Nie potrzebuję, żeby do samolotu wsiadł jakiś rozzłoszczony podróżny roztaczający negatywną energię.

Kolejka do kontroli bezpieczeństwa jest zaskakująco krótka, a sama procedura o wiele bardziej uproszczona niż ta, którą zapamiętałam z kilku podróży na rodzinne wakacje. Julie słusznie mnie tu pokierowała.

Posyłam uśmiech osobie z Agencji Bezpieczeństwa Transportu i podaję jej kartę pokładową oraz dokument tożsamości. Aby zaoszczędzić czas, pochylam się i zaczynam rozsznurowywać trampki.

– Proszę nie zdejmować butów i nie wyciągać niczego z torby.

Dalej pochylona i skołowana podnoszę wzrok.

– Tutaj nie trzeba zdejmować butów. Nie musi pani też niczego wyjmować z bagażu podręcznego. Proszę włożyć go tylko do pojemnika na taśmie.

– Kupiłam przezroczyste opakowania na płyny – wyjaśniam. – Sprawdziłam, czy żadnego nie ma więcej niż dziewięćdziesiąt mililitrów, a to, czego nie mogłam zabrać, planuję kupić po wylądowaniu w Nowym Jorku w najbliższej drogerii Duane Reade, bo podobno są rozmieszczone co trzy przecznice.

Wywnętrzanie się to dar.

– Brawa za myślenie przyszłościowe – mówi agent i gestem wskazuje, że mogę iść dalej.

Czuję się trochę nieswojo na myśl, że pracownicy Agencji Bezpieczeństwa Transportu nie wykonują należycie swoich obowiązków. Mam to gdzieś zgłosić? Nie wolno przemilczeć takich niedociągnięć. Ale agent był wobec mnie taki miły… więc z jakiej racji miałabym mu wytykać niechlujstwo?

Inni stojący przede mną w kolejce ludzie, głównie starsi mężczyźni w garniturach, nie wyglądają na poruszonych tą sytuacją, a świetnie znają procedury. Widocznie chętniej ryzykują życiem.

Poza tym, kto by słuchał osiemnastolatki, która latała aż trzy razy w życiu? Powinnam zawierzyć tym, którzy mają większe doświadczenie, i iść w ślad za starszymi. Czasami z zaskoczeniem uświadamiam sobie, jak staromodna i koreańska jestem, mimo że od lat nie byłam w ojczyźnie.

Docieram pod bramkę trzy kwadranse przed czasem. Niepokój narasta, gdy zdaję sobie sprawę, że mam sześciominutowe opóźnienie w stosunku do swojego ostrożnie skonstruowanego planu dotyczącego podróży. Nie chcę wyróżnić się na tle stażystów spóźnialstwem.

„Zawsze przychodź pierwsza, a wychodź ostatnia” – słyszę w myślach mamę wypowiadającą spokojnym tonem mądrą radę, jednak szybko dostrzegam oczami wyobraźni rozczarowaną minę taty. Domyśliłam się, że go zawiodłam, choć nic nie powiedział. Moje serce natychmiast zaczyna szybciej bić.

Muszę poruszać się żwawiej, komunikować się bardziej bezpośrednio, nie marnować czasu na pogaduszki. W razie wątpliwości zaś wyprostować się, podnieść dumnie głowę i z pewnością siebie zacisnąć wargi. Tą pozą wyrażam opanowanie, którego wcale nie czuję.

Znalazłam się w trójce najlepszych uczniów, byłam sekretarzem samorządu uczniowskiego i reprezentowałam szkołę na zawodach w tenisie. Zrobiłam wszystko, aby uznano mnie za wybitną uczennicę. Teraz nadeszła pora, żebym zabłysnęła na stażu.

Bo nie mogę się pochwalić wyjątkowym pochodzeniem. Nic nie wyróżnia mnie na tle uprzywilejowanych dzieciaków, które mają tak wiele możliwości na wyciągnięcie ręki. Nie mogę, jak ci na najlepszych uczelniach, pochwalić się nazwiskiem ani stanem konta. Ten staż jest moją jedyną szansą na zdobycie choćby maleńkiego atutu.

Jasne, przeraża mnie to. Ale na sto procent sobie poradzę. Albo ewentualnie będę udawać, aż każdy uwierzy, że wszystko ogarniam. To ostatnie powtarzam sobie co najmniej dziesięć razy dziennie.

Nadejdzie taki dzień, gdy rzadziej będę udawać, a częściej rzeczywiście coś osiągać.

Mam nadzieję, że te wakacje to początek drogi, na której końcu zrealizuję ten cel.

2

Elijah

– Mogłaby pani sprawdzić jeszcze raz? Tym razem pod nazwiskiem Lee Yoo-Jin. Albo może Yoo-Jin Lee.

Może źle zrobiłem, że podziękowałem mamie za propozycję wspólnej podróży. Co we mnie wstąpiło, że pomyślałem, że sam sobie dam radę?

Usiłuję naśladować ton mamy, a nie taty. Mama potrafi – kiedy chce – być słodka i przekonująca, z kolei tata nie ma w sobie ani grama słodyczy. Mówi protekcjonalnym, obraźliwym i cholernie przerażającym głosem.

Taka mieszanina mi się chyba nie przysłuży.

Powinienem też mówić „proszę” i „dziękuję”, chociaż te dwa wyrazy wydają mi się najbardziej obce ze wszystkich w angielszczyźnie, której nauczyłem się w szkole. Ludzie nie spodziewają się usłyszeć tych słów z moich ust. Każdy widzi we mnie syna mojego ojca.

A przynajmniej każdy, kto zna moją rodzinę.

Wodzę wzrokiem po brwiach pracowniczki linii lotniczej, która powoli marszczy je w taki sposób, że zbiegają się na środku czoła. Niczym cieniutkie robaki w pocałunku. Ona, najwidoczniej, nie zna mojej rodziny.

– Powiedział pan, że nazywa się Elijah Ri… przez „r”. – Spółgłoskę wypowiada takim tonem, jakby litera stanowiła zaszyfrowaną wiadomość: „Odpierdol się”.

Zawsze chciałem zdystansować się od nazwiska przysługującego mi z urodzenia, dlatego posunąłem się tak daleko, że po angielsku posługuję się nie jego odpowiednikiem, czyli „Lee”, ale „Ri”. I co mi to dało? Tylko tyle, że zaraz zapewne mnie skują i aresztują za przywłaszczenie tożsamości czy coś.

– Tak, yyy, to moje angielskie nazwisko. Powiedziała pani, że nie ma mnie na liście pasażerów. Proszę. – Z otwartej kieszeni plecaka wyjmuję koreański paszport. – To mój paszport na koreańskie nazwisko. Proszę poczekać, sprawdzę, czy nie mam w skrzynce potwierdzenia rezerwacji albo czegoś podobnego. Rezerwacji dokonała asystentka do spraw podróży taty, więc może wpisała moje koreańskie dane. Przepraszam. – Przeglądam maile. Po moich plecach spływa strużka potu i tak się denerwuję, że nie mogę podnieść wzroku, by ujrzeć dezaprobatę na twarzy nieznajomej. Upuszczam paszport na blat i grzebię w poczcie.

Uzmysławiam sobie, że pracowniczka linii lotniczych o urodzie Betty Sue uważa, że dzieje się tu coś podejrzanego. Tylko dlatego, że w czerwcu w Los Angeles mam na sobie długi czarny trencz, czarną czapkę naciągniętą na oczy i czarną maseczkę na twarzy oraz dwa dokumenty na różne nazwiska… To wcale nie jest podejrzane, prawda?

Cholera.

Gdzie ten mail?

Sam mogłem zarezerwować lot. Ale tata, jak zawsze przekonany, że nawalę, nie chciał nawet tego słuchać. Na pewno będzie miał ubaw po pachy, jeśli nie wsiądę do tego samolotu.

Mimo że mam dziewiętnaście lat, nie mogę sam wykonywać podstawowych czynności. A raczej nie wolno mi tego robić. Mamy ludzi od zaspokajania niemal wszelkich naszych potrzeb. Nawet tyłka nie podcieram sobie sam. Robi to za mnie najnowocześniejszy bidet wyposażony w nadmuch ciepłego powietrza do osuszania skóry.

Lepiej żebym w ogóle nie zaczynał tematu tego, jak bardzo mnie to irytuje.

Zatem teraz stoję sobie na lotnisku, a moja przyszłość zależy od tego, czy pracowniczka linii lotniczych uwierzy, że dysponuję dwoma paszportami. Od jej kaprysu zależy, czy wsiądę na pokład samolotu lecącego do Nowego Jorku i czy zanudzę się na śmierć podczas szkolenia dyrektorskiego w przedsiębiorstwie taty.

Patrzę na portfel i wyciągam kartę VVIP, która w Korei przeważnie gwarantuje mi bezproblemowe wejście do każdego miejsca. Chwilę później ją odkładam. Z jakiegoś powodu wątpię, by tutaj odniosła podobny skutek. Właściwie podejrzewam, że jej widok jeszcze bardziej wkurzyłby kobietę.

Może to znak. Może przodkowie uśmiechnęli się do mnie z góry i zaśmiali za plecami taty.

Mówiąc szczerze, nie wiem, czy chcę zostać wpuszczony na pokład. Praca przez całe wakacje dla gromady przygnębionych dyrektorów w Haneul Corporation nie sprawi mi frajdy. Ale przynajmniej nikt nie będzie wiedział, że jestem synem prezesa i prawowitym następcą tronu. Nie zniósłbym, gdyby ludzie całowali mnie po dupie i mniej więcej jednocześnie gadali za moimi plecami, że jestem niekompetentny. To ostatnie słyszę regularnie z ust taty, który mówi mi to prosto w oczy. Z pomocą mamy i siostry udało mi się na szczęście przekonać ojca, by pozwolił mi pracować w oddziale w Nowym Jorku, a nie w siedzibie w Seulu, gdzie ciągle czułbym na karku jego oddech.

– Pana karta pokładowa – mówi Betty Sue, biorąc kartonik wsunięty do mojego paszportu.

Miejsce 34B. Przeważnie latam prywatnym odrzutowcem taty. Rzadko mi się zdarza latać liniami komercyjnymi, ale kiedy już muszę nimi podróżować, zawsze wybieram pierwszą klasę, w której fotele mają przeważnie jednocyfrowe oznaczenie.

– Niemożliwe – mówię. – To w samolotach jest tak wiele miejsc?

Mam ochotę naciągnąć płaszcz na głowę, gdy tylko dostrzegam jej reakcję. Przewraca oczami, wykrzywia usta w pogardliwym grymasie i ogólnie robi taką minę, jakby poczuła smród gówna. Kolejny raz nieświadomie rzuciłem coś w stylu totalnie uprzywilejowanego dupka. Przeważnie lepiej się orientuję, co mogłoby zabrzmieć w taki właśnie sposób, i wyrażam opinię zupełnie przeciwną do swojej prawdziwej.

To dlatego tego lata chcę podjąć staż w Nowym Jorku. Muszę doświadczyć życia nie pod kloszem, jak to, które wiodę w Korei. Nie znoszę swojego uprzywilejowanego statusu, bo brak mi podstawowej wiedzy na temat ludzkich zachowań w pewnych sytuacjach. Jakbym pochodził z innego świata. Chociaż w Korei każdy słyszał o rodzinie Lee z Haneul Corp – czyli czebolu – jednej z najzamożniejszych rodzin o największych koneksjach, w Ameryce raczej się o nas nie mówi.

– Odprawa jest po lewej.

Kiwam głową i posyłam jej uśmiech, którego nie może zobaczyć ze względu na maskę. Cóż, tata mawia: „Jeśli ktoś nie przysłuży ci się do niczego w przyszłości, to nie musisz traktować go obecnie jak ważną osobę”.

Rety, jak tak o tym pomyśleć, rada jest bardzo chujowa. Jeśli nie wykażę się ostrożnością, podobne myśli zakorzenią się we mnie i mimo wszystko stanę się młodszą wersją prezesa Lee Jung-Hyuana.

Mimowolnie drżę z przerażenia. Zatrważa mnie myśl, że ta wizja przyszłości mogłaby się ziścić.

Chowam paszport do plecaka i zmierzam do kontroli bezpieczeństwa.

Kolejka ciągnie się jak okiem sięgnąć. W życiu nie widziałem tak wielu ludzi na lotnisku. Dokąd tyle osób wybiera się w tym samym czasie?

W końcu docieram na przód kolejki i podaję bilet osobie siedzącej przy stanowisku, na której twarzy maluje się surowy wyraz.

– Proszę opuścić maseczkę – mówi beznamiętnie.

Ledwo na mnie zerka, po czym patrzy kolejny raz na mój dokument. Kiwa głową i gestem poleca, bym przeszedł do kolejnej długiej kolejki pełnej zniecierpliwionych ludzi. Nie mam pojęcia, dlaczego zdejmują buty i okrycia i układają je w brudnych szarych koszach, ale idę ich śladem.

Nagle uzmysławiam sobie, że to może kara wymierzona przez ojca za niezbyt entuzjastyczną reakcję na wieść o mojej wakacyjnej pracy. To w jego stylu – zarezerwować mi bilet dla przeciętnych ludzi, a nie godny koreańskich czeboli, rodziny królewskiej czy gwiazdy k-popu.

Cóż, mnie to nie przeszkadza. Nie spieszy mi się donikąd. Mogę wraz z innymi sterczeć w kolejce. Właściwie nawet podoba mi się, że jestem jak inni, że nikt nie traktuje mnie wyjątkowo. Wkładam słuchawki do uszu i w oczekiwaniu na swoją kolej do przejścia przez wykrywacz metalu włączam playlistę SIEDEMNAŚCIE.

Samolot nie odleci beze mnie, prawda?

Docieram do bramki zdyszany i zlany potem. Akurat wkładałem jordany po kontroli bezpieczeństwa, gdy z głośników dobiegło pierwsze wezwanie do wejścia na pokład mojego samolotu. Przy ostatnim wezwaniu od mojej bramki dzieliło mnie dwadzieścia innych stanowisk. Ruszyłem więc biegiem. Zamorduję swojego stylistę za przygotowanie mi tego czarnego wełnianego trencza na letni dzień w Los Angeles.

Podaję kartę pokładową pracownicy linii lotniczej, która ją skanuje, urządzenie pika, a kobieta popędza mnie rękawem lotniczym. Tuż po tym, jak wchodzę na pokład, załoga zamyka drzwi.

Zmierzam wąskim przejściem. Mijam podróżnych. Na twarzy w zasadzie każdego z nich maluje się niezadowolenie. Moją uwagę przykuwa dziewczyna w czwartym rzędzie. Włosy ma upięte w niesforny koczek i lekko nierówną grzywkę. Dostrzegam, jak z uśmiechem wygląda szeroko otwartymi oczami przez okno. Nie dałoby się bardziej odstawać od osób wokół. W tym samolocie chyba tylko ona się uśmiecha.

Co może wywołać u kogoś aż taką radość?

Kilka rzędów w głąb samolotu alejka zwęża się jeszcze bardziej, a podróżni mają jeszcze bardziej nietęgie miny. Niemal zamieram na ten widok.

Jak to możliwe, że tak wiele osób upchnięto jak sardynki w puszce w tej części maszyny? Lot planowo ma trwać ponad pięć godzin. Widzę ludzi w różnym wieku, matki trzymające rozbeczane dzieci, osoby wachlujące się broszurami z kieszeni fotela. Nie dostrzegam za to ani jednego kieliszka szampana, ani jednej poduszki.

Idę dalej. W końcu docieram na koniec samolotu, gdzie mieści się fotel B w rzędzie 34. Jedyne wolne miejsce znajduje się między facetem, który wygląda, jakby ćwiczył podnoszenie ciężarów na olimpiadę, a bardzo wysokim Azjatą mniej więcej w moim wieku, który oparł jedną nogę o fotel przed sobą, zaś drugą wyciągnął w przejściu.

Wskazuję na wolne miejsce obok niego.

– Yyy, ja tam siedzę – mówię.

Marszczy brwi. Rozpina pas i wstaje, żeby mnie przepuścić. Przez chwilę zastanawiam się, jak mam w ogóle przejść obok niego i czy mam się przecisnąć twarzą w jego stronę czy w drugą. Wybieram tę drugą opcję. Wolę niezręcznie otrzeć się tyłkiem o nieznajomego niż niemal go pocałować.

Przeciskam się, po czym opadam na fotel, jednocześnie wbijając kolana w siedzenie przede mną.

– Przepraszam – mówię do zagłówka.

Wsuwam plecak pod fotel i przyciągam łokcie do boków, bo pasażerowie po obu moich stronach zajęli podłokietniki. Pocę się jak wariat i marzę tylko o tym, by zdjąć płaszcz. Ale nie ma na to szans. W tym ścisku nie drgnę ani o centymetr.

„Dobrze, tato, wygrałeś. Dostałem nauczkę”.

Naciskam przycisk, żeby rozłożyć fotel, tylko po to, aby uzmysłowić sobie, że ściana odbiera mi tę możliwość. Super. Wiem, że tata jest tyranem, ale dotychczas nawet nie byłem w stanie wyobrazić sobie takiego poziomu okrucieństwa.

Czeka mnie bardzo długi lot. Mimo to przetrwam pięć godzin w ścisku i na fotelu, którego nawet nie można odchylić, a także wśród dolatującego z toalety smrodu środków czystości.

Przynajmniej nie lecę do Korei, by przez całe wakacje pracować w pocie czoła u boku mojego ojca. Jeśli to najgorsze chwile, jakie czekają mnie w lecie, to sobie poradzę. Jestem twardszy, niż się tacie wydaje.

Gdybym jednak wiedział, jak wiele nieprzyjemności mnie czeka, nigdy nie wsiadłbym na pokład tego samolotu.

3

Jessica

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Fot.: Sylvie Rosokoff

SUSAN LEE żadnej pracy się nie boi. Była już kelnerką, inżynierką sieciową czy też dyrektorką działu HR w kilku przedsiębiorstwach odnoszących sukcesy. Od zawsze chciała jednak snuć historie, dlatego obecnie przekuwa ogrom swoich doświadczeń w lekkie, nietuzinkowe powieści, w których przedstawia przezabawne losy bohaterów. Przede wszystkim skupia się jednak na opowiadaniu o miłości. Wraz z trzema zadziornymi psami rasy chihuahua mieszka w Kalifornii Południowej, choć w duchu nadal jest nowojorczanką. Ma ogromną obsesję na punkcie k-popu i k-dram.

Bądź z nami!

zeskanuj kod QR

Więcej o książkach w tym

• zapowiedzi i premiery

• informacje o autorach

• ciekawostki i aktualności

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Brnij naprzód
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21