Też tak mam - Magdalena Kostyszyn - ebook + książka

Też tak mam ebook

Magdalena Kostyszyn

3,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Tampony? Ja nie używałam i żyję”, „A w tej czapeczce to nie będzie córce za ciepło?”, „Depresja? Jaka depresja? Ludziom się nudzi, to wymyślają”, „Za bardzo boli? To okres, musi boleć”.

Z takimi pytaniami polskie kobiety mierzą się każdego dnia. A problemów, które spotykają na swojej drodze, jest niemało. Depresja poporodowa, nierówności płacowe, przemoc ekonomiczna.

Też tak mam! to zbiór minireportaży o kobiecej codzienności w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 157

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TEŻ TAK MAM

MAGDALENA KOSTYSZYN

Copyright © by Magdalena Kostyszyn

Copyright © for the Polish edition by

Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Nie jestem sama, może są nas miliony.

H. Samson

Wstęp

Marta opowiedziała mi o śmierci swojej mamy i o przejmującym poczuciu osamotnienia. Dzień po wywiadzie dostałam od niej wiadomość: „Obudziłam się z poczuciem, że wydarzyło się coś istotnego i mama byłaby ze mnie bardzo dumna. Ja wiem, że twoja książka nie będzie w ogóle o mnie, ale nawet jeśli znajdzie się tam kilka zdań poświęconych NAM, akurat nam, spośród tylu historii, które się ludziom wydarzyły, to będzie to dla mnie bardzo ważne doświadczenie”.

Kinga śmiała się, że wreszcie i ją ktoś zauważył. Zwykle stoi w cieniu męża koszykarza, którego ludzie rozpoznają na ulicy w ich mieście.

Lucyna z kolei dziwiła się, że chcę pisać o kimś, kto prowadzi normalne życie. Bo co ciekawego jest w szarej codzienności?

A ja, pisząc tę książkę, trochę płakałam. Płakałam, bo nie była tak dobra, jak bym chciała. Kończąc każdy kolejny tekst, czułam, że mógłby być lepszy, mądrzejszy, że w wywiadzie mogłam zapytać o coś jeszcze, że jakiś problem mogłam przedstawić z innej strony. Lista żądań i roszczeń wobec samej siebie nie miała końca. Moje niezadowolenie rosło. W trakcie pisania do głosu dochodziły dwie rzeczy, które w dużej mierze mnie określają: perfekcjonizm i brak wiary w siebie. Aż nadszedł dzień, w którym powiedziałam sobie: pieprzyć presję. Odpuściłam nierealne wymagania wobec siebie i sięgnęłam po telefon, by umówić się na rozmowę z kolejną bohaterką tekstu. Zrozumiałam, że nie jestem tu po to, by stworzyć książkę idealną, tylko po to, by opowiedzieć historię kilkudziesięciu kobiet.

To książka o nich. O kobietach takich jak ja i ty, które czasem boją się pająków, a czasem stawiają na szali życie, by dopiąć swego. A także o kobietach, które mają siłę w pojedynkę wychowywać dzieci, stawiać czoła swoim oprawcom, a czasem, jak bujające w obłokach małolaty, dają się złapać za rękę podstępnym oczekiwaniom.

O czym marzą, czego się boją, kiedy bywają najbardziej samotne, a kiedy najmniej zrozumiane. Czego się wstydzą, z czym sobie nie radzą. Ale też: jak bardzo dają sobie radę. Kto? Współczesne kobiety.

Chcę przyjrzeć się problemom, z którymi mierzą się na co dzień. Bez unoszenia brwi, dziwienia się, stawiania znaku równości między kobiecością a słabością. Bez szukania spektakularnych historii i bez kręcenia roastu na mężczyzn.

Obracam głowę w bok i patrzę na Ciebie, dziewczyno.

Macierzyństwo

Inne matki…

Tak brzmiała moja odpowiedź na pytanie, co najbardziej rozczarowało mnie w macierzyństwie. Mogłabym pisać, że zawiódł mnie partner, zawiodły własne cycki albo intuicja, która podpowiadała: jesteś kobietą plannerem, bez względu na wszystko dasz sobie radę. Ale nie. Najbardziej – oprócz tych kilku, które dawały mi wspaniałe bezinteresowne wsparcie – rozczarowały mnie inne kobiety.

Powiedziałam to na głos.

„Polać jej!” ‒ usłyszałam od matek zmęczonych nieustającą oceną, krzywym spojrzeniem na placu zabaw, pogardą skierowaną na paczkę chipsów wyciągniętą z torebki i przekazaną w małe ręce; plikiem porad, o które nikt nigdy nie prosił. Matek, które mają dość presji spadającej na nie każdego dnia, tak jak gdyby one same nie były dla siebie najsurowszymi nauczycielkami, nie wytykały bezlitośnie sobie samym najdrobniejszych błędów. W końcu matek, które w siebie nie wierzą, bo wmówiono im, że nie są dość dobre w tym, co robią. Zresztą nie wystarczy już być tylko dobrym, wystarczającym czy – o zgrozo! – przeciętnym. Trzeba być najlepszym. Tylko taka kategoria się liczy.

Macierzyństwo potrafi być piękne. Ale potrafi być też trudne na bardzo wielu poziomach. Męczące i skomplikowane. Niesie ze sobą nie tylko nowy rodzaj lęku, który można sobie dopisać do tych, które hodowało się już od dzieciństwa. Ale bywa również pretekstem do wystawiania się na ocenę innych.

Kobieto, matko! Pamiętaj, że zawsze masz wybór, to twoje życie, możesz robić, co ci się podoba. Ale pod warunkiem, że innym też przypadnie to do gustu.

Ja bym tak nie mogła

To komentarz, który na blogu Anny Skury (What Anna Wears) padał przy okazji każdej z zagranicznych podróży, na które wybierała się bez dziecka. A szczególnie tej pierwszej, kiedy córka Anny miała niecałe sześć tygodni. „Anna Skura zostawiła miesięczną córkę i poleciała na Bali”, „Anna Skura bez córki na Bali”. Fani pytali: „Ania, gdzie twoje dziecko?”. Nikt nie spytał: „Gdzie twój mąż?”. A powinien, bo okazało się, że to ojciec opiekował się dzieckiem podczas kilkudniowej nieobecności influencerki. Po prostu został w domu ze swoją córką, by jej mama mogła zrealizować swoje obowiązki zawodowe.

Nie-wia-ry-god-ne!

I kiedy blogerka relacjonowała z Tajlandii Wake Up Call Bali Festival, czytelnicy w komentarzach pod jej postami dawali wyraz głębokiemu niepokojowi, który odczuwali w związku z rozwojem psychicznym jej córki. Kilkudniowa nieobecność matki stała się przyczynkiem do – w najlepszym przypadku – podważania instynktu macierzyńskiego Skury. W najgorszym zaś do całkiem wyszukanych obelg.

Pretekstów do obrzucenia młodej mamy kompilacją wyzwisk było jednak znacznie więcej. „Mam 1,5 miesięczną córeczkę i jak idę do kosmetyczki, to już mam wyrzuty. No ale jak widać, Pani Skura ma inne priorytety”; „Każdy robi, jak uważa. Faktem jest, że dziecko, noworodek powinien być przy matce!!!”; „Dziecko przez pierwsze dwa lata życia musi być prawie stale z matką. Inaczej jak dorośnie, będzie stałym klientem psychologa”.

W ciągu kilku godzin Anna została wykreślona z listy wzorowych Matek Polek, które po porodzie razem z łożyskiem pozbywają się ostatnich resztek kobiecości, pasji oraz zainteresowań. Internetowe Ekspertki oraz Eksperci z działu Etycznego wychowywania dzieci orzekli, że matce bardziej niż na własnej córce zależy na lansie. Postawili krzyżyk, dali kciuk w dół. Powiedzieli, choć nikt nie mówił na głos, każdy stukał w klawiaturę: „Jesteś największym zerem, dziewczyno”.

Tymczasem, uwaga, uwaga, napiszę coś bardzo odkrywczego: ojcowie również mogą, a nawet powinni zajmować się małymi dziećmi. Również noworodkami! Mieszanki mleka modyfikowanego można nabyć dziś w każdym sklepie spożywczym. Pełnosprawny mężczyzna zazwyczaj, podobnie jak kobieta, posiada dwie ręce, dwie nogi, rozum oraz godność człowieka i może wykonywać przy dziecku te same czynności co jego partnerka. Oprócz karmienia piersią, oczywiście. Zadziwiające, prawda? Pójdźmy o krok dalej. Co wydarzyłoby się, gdyby w analogicznej sytuacji znalazł się mąż bohaterki całej akcji? Gdyby to on w celach zawodowych wyjechał na kilka dni za granicę? Czy czekałby go lincz w serwisach plotkarskich? Łapka w górę, kto jest na tak!

„Ja bym tak nie mogła” ‒ oznajmiła na blogu What Anna Wears czytelniczka.

„No widzisz, a ja mogę!” ‒ odpisała jej Anna Skura.

Ja nie mogę, to ty też nie możesz

Piątek. Cały świat żyje już weekendem, wolnością i swobodą, a jakiś malutki skrawek społeczeństwa żyje aferą na portalu plotkarskim. Aferą, że jakaś znana kobieta śmie mieć nianię dla swoich dzieci. KTO-TO-WIDZIAŁ? Pyta Ewelina z Justyną. „Jakie to żałosne, że kobieta rodzi dziecko i nie ma czasu sama się nim zająć, bo jest zajęta gonitwą za kasą” ‒ dodaje uprzejmie użytkowniczka podpisana jako ALA. „Niania to nie matka”; „Ja mam troje i jakoś ogarniam, nie potrzebuję niani”; „Niech się lepiej zajmie wychowywaniem dzieci, a nie udaje bizneswoman” ‒ wtórowały jej inne czytelniczki. Wśród całej internetowej, długiej na kilkanaście stron, rozmowy trudno znaleźć głosy w obronie celebrytki.

Generalnie jest tak, że kiedy postanawiasz zostać z dzieckiem w domu, słyszysz: brak ambicji, leń, odpieluszkowe zapalenie opon mózgowych. Kiedy postanawiasz wrócić do pracy, słyszysz: samolub, karierowiczka, pępek świata. Kiedy masz więcej niż dwójkę dzieci, stajesz się patologią, plebsem i dzieciorobem. Kiedy nie masz ich wcale, jesteś egoistką i nienawidzisz ludzi. Wracasz trzy miesiące po porodzie do pracy, zarobić na życie? Wyrodna matka. Karmisz piersią trzy lata? Pojebana świruska. Nie karmisz naturalnie? Jeszcze gorzej.

Zasadniczo, cokolwiek zrobisz z własnymi dziećmi, możesz mieć pewność, że zrobisz to źle.

Kwestia przedszkoli, pomocy domowych to kolejny temat, który wielu staje jak ość w gardle. I jeszcze pal licho, kiedy pracujesz zawodowo i po urlopie macierzyńskim wracasz do pracy ‒ temat opieki nad dzieckiem jest dla świata w miarę zrozumiały. W miarę. Bo też pojawiają się głosy, że przecież matka powinna siedzieć z dzieckiem w domu do jego trzeciego roku życia. Być może ich głosiciele wierzą, że do trzeciego roku życia dziecko żywi się powietrzem albo Świnką Peppą. Ale powiedzmy, że jeśli wracasz do pracy, to jeszcze jakoś możesz się wywinąć. Ale jeśli przykładowo nie pracujesz na cały etat albo jesteś freelancerką, a mimo to wysyłasz dziecko do placówki opiekuńczo-wychowawczej, nie możesz liczyć na jakiekolwiek zrozumienie. No siedzi taka na dupie w domu i co, dzieckiem się nie może zająć?

*

Czytelniczka Magda podpowiada mi, że zatrudniła nianię po to, żeby dwa razy w tygodniu móc pójść do kina. I wcale nie jest jej wstyd. Klaudia pyta, czy jeżeli na zatrudnienie niani przeznacza prawie całą pensję, to dalej uchodzi za zamożną czy już nie? Ewa rzeczowo stwierdza: „Nie biegniesz od razu po pracy do żłobka? Tylko masz czelność iść jeszcze po zakupy? SHAME, SHAME, SHAME!”.

A ci sami ludzie, którzy krzywo patrzą na nianie, bez problemu oddają swoje dzieci w ramiona dziadków.

Bo nieodpłatna praca bliskich jest już okej. I nie jest wstydem.

Myślałam: skoczę, nie chcę tego życia

Całą teorię mają w jednym palcu: plan porodu, sześciotygodniowy połóg zaznaczony w kalendarzu czerwoną kreską, torbę do szpitala skompletowaną na miesiąc przed wyznaczoną datą rozwiązania, lanolinę na obolałe sutki, a w zamrażarce zapasy pomidorówki na pierwsze tygodnie z noworodkiem.

Do rodzicielstwa są przygotowane na piątkę z plusem, a potem dopadają je: pęknięte krocze, problemy z karmieniem i rzeczywistość u boku płaczącego niemowlaka.

Nie wszystkie kobiety początki macierzyństwa wspominają z nutą nostalgii w głosie. Wiele z nich wolałoby wymazać ten okres ze swojej pamięci. Raz na zawsze. Matki, które w internecie nie szukają maty edukacyjnej dla swojego malucha, a odpowiedzi na pytanie: „Co zrobić, jeśli dziecko zniszczyło mi życie?”. Matki, które wieczorami zostawiają na poduszce mokre ślady.

A następnego dnia wstają i dają radę. Bo wszyscy powtarzają, że taka jest rola matki. Że tak trzeba.

Dominika: to nie mogę być ja

Czy ta dziewczyna w brudnym dresie i tłustych włosach to mogę być ja? Dominika patrzy pytająco na odbicie w lustrze. Na nogach ma kapcie, na rękach kilkumiesięczną córkę, w głowie mnóstwo pytań, jeszcze więcej wątpliwości.

Według Głównego Urzędu Statystycznego w 2013 roku urodziło się ponad 370 tysięcy dzieci. Jeśli wierzyć statystykom, to znaczy, że w 2013 roku co najmniej 37 tysięcy matek zachorowało na depresję poporodową.

Była wśród nich Dominika.

Jedna na dziesięć

Dominika: Na wieść o ciąży bardzo się ucieszyłam, szczególnie kiedy okazało się, że będzie wymarzona córka. Skakałam z radości, naprawdę. Rodziłam naturalnie, bez znieczulenia. Było wyjątkowo ciężko, długo dochodziłam do siebie. Ale w szpitalu było jeszcze w miarę w porządku. Wszystko zaczęło się, dopiero gdy wróciliśmy do domu. Stanęłam w przedpokoju z dzieckiem w nosidełku i pomyślałam: „Boże, co teraz? Co ja mam z tym dzieckiem zrobić? Odłożyć je do łóżeczka? Tak po prostu? To wszystko? I co dalej?”.

Trafiło mi się dziecko, które w ogóle nie chciało spać. Byłam przerażona, bo nigdy o czymś takim nie słyszałam. Koleżanki z najbliższego otoczenia nie miały jeszcze dzieci, a te dalsze mówiły, że ich dzieci do trzeciego miesiąca życia tylko jadły i spały. Wszyscy dawali mi do zrozumienia, że muszę robić coś nie tak, bo jak to możliwe, że niemowlak nie chce spać?

A ja nie wiedziałam co. Poza tym jeszcze cztery miesiące po porodzie swobodnie usiąść mogłam jedynie na dmuchanym kółku. Ból fizyczny był jednak niczym w porównaniu z psychicznym. Nie znajduję skali, żeby go opisać.

Odliczałam każde piętnaście minut na zegarku. Mówiłam sobie: jeszcze pięć godzin i czterdzieści pięć minut, jeszcze pięć godzin i trzydzieści minut. Chodziłam z córką na rękach po mieszkaniu i czekałam na powrót męża. Już od rana marzyłam o momencie, w którym oddam mu Zosię i zamknę się w łazience z książką. Koniecznie ze stoperami, bo każdy jęk dobiegający z pokoju obok doprowadzał mnie do szału.

Byłam rozczarowana, smutna i przygnębiona. Czułam się w tym wszystkim samotna. Mój mąż normalnie pracował, jeździł do ludzi, miał dorosłe życie, a ja tylko zupki i kupki. Byłam zła, kiedy opowiadał o pracy, zazdrościłam mu jej. Sama nie mogłam doczekać się powrotu do normalności, ale miałam wrażenie, że on nigdy nie nastąpi. Wszystko, co miało być za dwa miesiące czy pół roku, wydawało mi się kosmicznie odległe. To była ciągła walka. I miałam poczucie, że to się już nigdy nie zmieni. Mówiłam mężowi: „Zmarnowałam życie. Jestem teraz robotem, dla nikogo nie liczę się ja, dla wszystkich liczy się dziecko”. A cały świat mówił mi: teraz jesteś już tylko matką, nic ci się od życia nie należy.

Kiedy rodzi się dziecko, umieram dawna ja

Ktoś nagle odebrał mi całe życie, całą osobowość. Z kobiety pracującej zawodowo, żony, córki, CZŁOWIEKA stałam się maszyną do utrzymywania przy życiu dziecka. Jakbym w ogóle przestała się liczyć. Jakbym przestała istnieć. Mąż starał się zajmować dzieckiem, odciążać mnie przy obowiązkach domowych, ale dziś sam przyznaje, że z ulgą jeździł do pracy.

Każdy wysiłek wydawał mi się ponad miarę. Wstydziłam się wychodzić do ludzi, bo bałam się, że córka będzie płakać lub marudzić. Wstydziłam się, że inni zobaczą, jaka jestem nieudolna. Wstydziłam się, że pomyślą, że to moja wina, że dziecko nie śpi, płacze. Ale wyrzutów sumienia nie fundowałam sobie tylko ja. Pomagali wszyscy. „Po co nosisz?”, „Może jest głodna?”, „Nakarm ją”, „Na pewno brzuch ją boli”, „Może jej za zimno?”, „Przyzwyczaiłaś ją, to masz”, „A spróbuj zrobić tak, a może tak”.

KURWA, WSZYSTKIEGO JUŻ PRÓBOWAŁAM.

CZEGO WY ODE MNIE CHCECIE?

DLACZEGO NIE DACIE MI ŻYĆ?

Skończyłam karmić piersią, kiedy córka miała pięć i pół miesiąca. Z dnia na dzień, bo czułam obrzydzenie, że dotyka mnie w tak intymny sposób. Wiem, że to strasznie brzmi ‒ czułam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia. Zresztą do dziś czuję. Ale karmienie to był dla mnie psychiczny horror, naprawdę. Wydawało mi się, że dziecko ma władzę nawet nad moim ciałem, że nic już do mnie nie należy.

Gdy skończyłam karmić, wszystko jakoś zaczęło się układać…

Po pół roku córka zrobiła się inna, ja zrobiłam się inna, zaczęłyśmy się dogadywać.

A potem w naszym życiu pojawił się Janek, syn.

Mama i tato: no jest marudny, jest trudny, ale co masz zrobić, musisz żyć

Przy dwójce było o wiele gorzej. Nie jestem z tego dumna, ale zdarzyło mi się powiedzieć przy córce, że jej brat nigdy nie powinien się urodzić, że po co nam to było. Że przecież żyło nam się już tak dobrze. Mówiłam nawet, że już go nie chcę, oddajmy go gdzieś, bo ja dłużej nie uciągnę. Naprawdę nie wiem, jak dałam radę.

Syn poszedł do żłobka, kiedy miał trzynaście miesięcy, trochę odetchnęłam, ale popołudnia dalej były ciężkie. On taki marudzący, wszystko na nie. Było mi przykro, koleżanki miały takie uśmiechnięte dzieci. Do dupy wchodzisz temu dziecku, nieba uchylasz, a ciągle jest źle. No co jeszcze możesz zrobić? Rok temu byliśmy na wakacjach nad morzem, pojechaliśmy do hotelu z animatorami, basenem, kulkami. Mój syn przesiedział dziewięć dni, bawiąc się pilotem od TV, a ja z Zosią biegałam po placach zabaw. Wyszło na to, że nawet urlop spędziliśmy z mężem osobno…

Rok temu poszłam do psychologa, nie mogłam już wytrzymać tego, co odwalał Janek. Opierałam się strasznie, bo wydawało mi się, że prawdziwe problemy są wtedy, jak ktoś komuś umrze, a nie, że ja sobie z dziećmi nie daję rady. Ale pomyślałam, pójdę, zobaczę. Nawet nie tyle pomagała mi terapia, ile samo wyjście z domu.

Wróciłam do pracy i trochę odżyłam. Wreszcie miałam się po co umalować, po co ubrać. Do szesnastej się uśmiechałam, ale popołudniami dalej wyłam. Cieszyłam się na poniedziałek, smuciłam na piątek. Przepłakiwałam urlopy i wakacje. W sumie płakałam codziennie.

Już nie płaczę.

***

Dziewięć w skali Apgar. Dziesięć w skali nieszczęścia

Według definicji depresja poporodowa to zespół charakterystycznych objawów, które pojawiają się najczęściej w pierwszym miesiącu po porodzie i trwają dłużej niż trzy miesiące. Ale objawy mogą pojawić się nawet rok po porodzie. Do tych najbardziej typowych należą: obniżenie nastroju, apatia, utrata zainteresowań, anhedonia, płaczliwość, rozdrażnienie, spadek libido, lęk, kłopoty ze snem i koncentracją. W przeciwieństwie do tak zwanego baby bluesa, który dotyka nawet 80 procent kobiet bezpośrednio po porodzie, uczucie przytłoczenia, przygnębienia i niepokoju nie mija po kilku tygodniach.

Ryzyko występowania depresji poporodowej według różnych źródeł wynosi 10‒20 procent. Jednym z narzędzi pomagających zdiagnozować depresję jest Edynburska Skala Depresji Poporodowej ‒ badanie przesiewowe służące wstępnemu wykrywaniu obecności choroby. Dziesięć pytań, które mają na celu postawienie wstępnej diagnozy i skierowanie potrzebujących kobiet do odpowiednich specjalistów.

O depresji poporodowej wciąż mówi się niewiele. Zazwyczaj nie ma na nią miejsca w programach szkół rodzenia, nie ma czasu w gabinetach ginekologicznych. Wspominają o niej co wrażliwsi lekarze i lekarki ginekologii, choć świadomość, że depresja poporodowa może dotknąć każdą rodzącą, powinna być wiedzą ogólnodostępną. Podobnie jak to, że obecnie można leczyć ją już zarówno terapią behawioralną, jak i farmakoterapią.

Pokój do płakania dla pani?

Jola: Poród trwał prawie piętnaście godzin, przez trzy dni praktycznie nic nie jadłam, bo cały czas nie było wiadomo, kiedy zabiorą mnie na cesarkę. A ostatecznie rodziłam naturalnie. Położna mnie nacięła, ale i tak pękłam, trzasnęła mi też kość ogonowa, a jakby tego było mało, nabawiłam się zakrzepicy, więc w nocy wieźli mnie na sygnale do innego szpitala.

Ale mimo wszystko przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie było okej. Potem zaczęła się rutyna. Kiedy rano syn się budził i płakał, byłam zła, że jest wcześnie rano, a my już zaczynamy dzień. Wstawałam i marzyłam, żeby się już skończył. Codziennie. O piątej budził mnie wrzask i przerażała myśl, że muszę jakoś dotrwać do dwudziestej.

Syn płakał, kiedy przez kilka minut nie podnosiłam go z łóżka. Płakał, kiedy przygotowywałam mu śniadanie. Potem cały dzień nosiłam go na rękach. Nie mogłam usiąść, cały czas musiałam z nim chodzić. Czasem nawet nie miałam kiedy zrobić sobie czegoś do jedzenia, bo spać chciał tylko na mnie. Od rana do wieczora ciągła walka, płacz i noszenie na rękach. Non stop.

Nie tak miało być. Wszystko nie tak

Czułam się podłamana, ale myślałam, że to może normalne, bo byłam zmęczona, niewyspana. Myślałam, że może matki po prostu tak mają. Czułam, że życie mi się skończyło, że nie mam już żadnych znajomych, że tylko zmieniam pieluchy i cały czas chodzę zarzygana dziecięcym mlekiem. Czułam się pozbawiona wszystkiego, co miałam przed ciążą. Czułam żal i smutek z tego powodu, ale ciągle łudziłam się, że to jest normalne. Coś mnie jednak tknęło ‒ pewnego razu podpytałam o to koleżanki, które mówiły coś zupełnie innego. Że „no co ty, macierzyństwo jest takie ekstra, to jest taka siła napędowa, która dodaje energii”.

No to ja tego tak nie czułam.

Wyobrażałam sobie, że będę chodzić na spacery z wózkiem i że w ogóle będziemy podróżować i robić bardzo dużo rzeczy, które robiliśmy przed ciążą. Życie szybko zweryfikowało moje plany, urodziło mi się high need baby… Na moim osiedlu jest dużo małych dzieci, mamy zrzeszają się w różnych grupach. „Chodź z nami ze Stasiem na spacer” ‒ często słyszałam. Ale z moim dzieckiem nie dało się normalnie wyjść. Darło się tak, że aż wymiotowało. Ja zaś wstydziłam się, że syn będzie płakać, a ja nie będę umiała go uspokoić. Wózek sprzedałam. Nieużywany.

Pamiętam, że zaczynał się wtedy poniedziałek. Byłam w mieszkaniu sama z synkiem, mąż w pracy. Z okien mojego mieszkania było widać pełno dźwigów. I moje dziecko tak strasznie wyło, ale tak strasznie, i ja nie wiedziałam, dlaczego on tak płacze, i nie wiedziałam, jak mu pomóc, nosiłam i skakałam, i karmiłam, i w końcu pomyślałam, że jak mąż wróci z pracy, zostawię go z synem, pójdę na ten dźwig i skoczę.

Dziecko rosło, a ja znikałam

To, co