Ted Bundy. Rozmowy z mordercą - Hugh Aynesworth, Stephen G. Michaud Michaud - ebook

Ted Bundy. Rozmowy z mordercą ebook

Hugh Aynesworth, Stephen G. Michaud Michaud

3,8

Opis

Ted Bundy. Rozmowy z mordercą zawiera w sobie treść wywiadu przeprowadzonego z samym Tedem Bundym. Nagrania z celi śmierci trwają sto pięćdziesiąt godzin. Wywiad został przeprowadzony przed egzekucją Bundy’ego, który został stracony na krześle elektrycznym na Florydzie.
Szokujące wyznania Bundy'ego, którymi podzielił się z dziennikarzami Stephenem G. Michaudem i Hugh Aynesworthem, odkrywają przerażający i wynaturzony umysł najbardziej znanego seryjnego mordercy.

Największy seryjny morderca w historii przedstawia swoją wersję wydarzeń.
Był sadystycznym mordercą.
Był mistrzem manipulacji.
Ofiarami jego makabrycznych zbrodni padło przynajmniej trzydzieści niewinnych młodych kobiet.
Oczekując na egzekucję na krześle elektrycznym, najbardziej osławiony seryjny morderca Ameryki w końcu zabrał głos… i zapewnił nam przerażający wgląd w swój wynaturzony umysł.
Oto spowiedź Teda Bundy’ego.

Ta książka stała się inspiracją dla najbardziej sensacyjnego serialu dokumentalnego stacji Netflix w 2019 roku.
Ted Bundy. Rozmowy z mordercą zawiera w sobie treść wywiadu przeprowadzonego z samym Tedem Bundym. Nagrania z celi śmierci trwają sto pięćdziesiąt godzin. Wywiad został przeprowadzony przed egzekucją Bundy’ego, który został stracony na krześle elektrycznym na Florydzie.
Szokujące wyznania Bundy'ego, którymi podzielił się z dziennikarzami Stephenem G. Michaudem i Hugh Aynesworthem, odkrywają przerażający i wynaturzony umysł najbardziej znanego seryjnego mordercy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (46 ocen)
13
16
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ArletaTyr

Dobrze spędzony czas

Książka "ciężka" do przeczytania pod względem stylu w jakim jest napisana.
10
KamilaLabuda

Całkiem niezła

"Ted Bundy. Rozmowy z mordercą" H. Ayneswortha i S. G. Michaud to zapis rozmów dziennikarzy z seryjnym zabójcą. Rozmów przerażających, pełnych niedopowiedzeń, kluczenia, zająknięć i niekoniecznie odpowiednich reakcji tego, który na pytania odpowiada. Bundy odkrywa podczas tego materiału twarz manipulatora, by za chwilę udawać skrzywdzoną osobę. Unika wzięcia odpowiedzialności za swoje słowa i czyny. Mówi tak, jakby zbrodni dopuścił się jakiś ON. Trudno powiedzieć, czy jest to wyparcie, czy może chęć manipulacji, poczucia panowania nad sytuacją i tym, co chce przekazać rozmówcom, a co ukryć. Człowiek kamelon, w którym jest coś magnetyzującego a zarazem odstręczającego. Dualizm moralny, rozedrganie, zawieszenie jakby w próżni. To co mówi Ted, jak kluczy i zmienia wersje wydarzeń, nie mieści się w głowie. Sprawia wrażenie bardzo inteligentnego mężczyzny, to znów wulgarnego i prostego. Jego wypowiedzi się wykluczają, a sam Bundy wręcz zachowuje się jak bóstwo, któremu wszystko wolno. ...
10
mayoor

Nie polecam

Nie dałem rady dokończyć bełkotu tego psychola...
01

Popularność




Copyright © 1999 by Authorlink, USA, Ted Bundy: Conversations with a Killer, U.S. ISBN number 9781928704171 All rights reserved Copyright © for Polish edition Wydawnictwo Bez Fikcji Oświęcim 2019 Wszelkie Prawa Zastrzeżone © Netflix 2019. Used with permission
Redakcja: Michał Swędrowski
Korekta: Dariusz Marszałek
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki: Paulina Klimek
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-8178-181-7
www.wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.

SŁOWO OD TŁUMACZA

Ted Bundy to zbrodniarz wyjątkowy. Był młodym, wykształconym, inteligentnym, przystojnym, dla wielu czarującym mężczyzną. Nie pasował do wizerunku mordercy. Był przecież „jednym z nas”, w niczym nie przypominał typa spod ciemnej gwiazdy, na widok którego przeszlibyśmy na drugą stronę ulicy, nawiedzonego członka sekty czy planującego mordy w leśnej chacie odludka i odmieńca. Właśnie dlatego jego procesy przyciągały i nadal przyciągają takie zainteresowanie. Ted Bundy stał się wyrzutem współczesnego społeczeństwa. Jego losy zmusiły nas do postawienia niewygodnego pytania: „Czy w każdym z nas może kryć się uśpiony morderca?”.

Ted Bundy był również nałogowym kłamcą, manipulantem i socjopatą.

Gdy dwóch dziennikarzy otrzymało możliwość przeprowadzenia serii wywiadów z najgłośniejszym mordercą Ameryki, dostrzegli przed sobą kolosalną szansę. Nie tylko napisania książki, która mogła nadać oszałamiającego pędu ich karierom i przynieść im wysokie dochody, ale także ukazania czytelnikom – zachodniemu społeczeństwu – jak funkcjonował umysł seryjnego mordercy. Zarysowała się przed nimi możliwość odkrycia przed światem, co sprawiło, że młody, obiecujący chłopak, który przecież mógł zostać lekarzem, prawnikiem czy politykiem, zamienił się w potwora.

Czy udało im się dotrzeć do sedna, przebić przez mur kłamstw, uników i wykrętów Bundy’ego? Czy też może dali mu się wykorzystać i całkowicie wyprowadzić w pole? Trudno ocenić, czy sami poznali odpowiedź na te pytania, na pewno jednak ich praca okazała się wyzwaniem, za które zapłacili wysoką cenę.

Głównym bohaterem niniejszej książki jest nie tyle morderca, co jego umysł. Stąd jej specyficzna forma. Wywiady zaprezentowane zostały w formie surowej, oddającej realia rozmowy, nieznacznie tylko zredagowanej. Dla jak najpełniejszego zbliżenia się do Teda czytelnikom nie oszczędzono jego zająknięć, kaszlnięć, pauz, nic niewnoszących wynurzeń, czasami wręcz absurdalnych bzdur, którymi grał na czas, aby odwlec rozmowy o zbrodniach i ofiarach. Lecz dla zrozumienia, dlaczego Theodore Robert Bundy stał się Tedem, może być to ważniejsze niż konkrety. Bo właśnie dzięki tym nie zawsze łatwym w lekturze fragmentom książki możemy zobaczyć wszystkie oblicza tego człowieka, nie tylko te znane z mediów i haseł w encyklopediach.

Należy zaznaczyć, że równolegle z Rozmowami z mordercą oddajemy w ręce czytelników drugą publikację o Tedzie Bundym. Ostatni żywy świadek to relacja o życiu i morderstwach Teda, a także o wyczerpujących, frustrujących i w większości zupełnie bezowocnych wysiłkach stróżów prawa z kilku amerykańskich stanów w pogoni za zabójcą. Ten efekt rzetelnego dziennikarskiego śledztwa Stephena Michaud i Hugh Ayneswortha to przede wszystkim kronika horroru i wielkich ludzkich tragedii, które niestety wydarzyły się naprawdę. Obie książki znakomicie się uzupełniają. Reportaż prezentuje szerokie tło wydarzeń i osadza wywiady w kontekście, wywiady zaś zwiększają głębię reportażu, a zwłaszcza jego głównego bohatera.

Mateusz Grzywa

SŁOWO WSTĘPNE

Oto najistotniejszy fakt na temat seryjnych morderstw: zbrodnie są najwyraźniejsze w umyśle seryjnego mordercy. To najważniejszy wniosek, do jakiego doszedłem, badając pierwsze morderstwa Teda Bundy’ego, popełnione w północno-zachodniej części kraju.

I właśnie dlategoRozmowy z mordercą: taśmy Teda Bundy’ego to bardzo wartościowe źródło.

Niewielu seryjnych morderców rozmawiało z kimkolwiek tak długo i z tak wyraźną samoświadomością, jak Ted Bundy ze Stephenem Michaud i Hugh Aynesworthem.

Ted był sprytny, inteligentny i bezlitosny. Polował nieustannie, wciąż doskonalił swoje podejście do ofiar. Miejsca pozbywania się ciał wybierał z niezmierną pieczołowitością, a żeby nie dać się złapać, skrupulatnie analizował sposoby prowadzenia policyjnych śledztw.

Bo Bundy’emu najbardziej zależało na tym, aby nie dać się złapać. Nigdy.

Jego sprawa stała się wzorcowa dla policyjnych metod śledczych. Bez dwóch zdań nadal pokazuje, co się sprawdza, a przede wszystkim, co się nie sprawdza, gdy lokalne organy ścigania stają w obliczu faktu, że jakiś nieznany osobnik, niemal na pewno mężczyzna, zaczczyna systematycznie mordować ludzi, zazwyczaj kobiety lub dzieci.

W Seattle oraz otaczającym je hrabstwie King zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą, dopiero gdy Ted zabił osiem, a prawdopodobnie więcej, młodych kobiet. Punktem wyjścia śledztwa w sprawie „Teda” był pewien letni dzień 1974 roku, kiedy to biały mężczyzna – widziany za kierownicą volkswagena i nazywający sam siebie „Tedem” – w świetle dnia w popularnym parku nad jeziorem ponoć zwabił do samochodu dwie kobiety. Wtedy wiedzieliśmy na pewno tylko tyle, że Janice Ott i Denise Naslund zniknęły.

Dwa miesiące później na wzgórzach na wschód od Seattle odnaleziono części ich szkieletów, a po upływie kolejnych sześciu miesięcy w podobnej lesistej okolicy odkryto silnie uszkodzone czaszki czterech innych ofiar Bundy’ego (wszystkie te kobiety zostały zabite przed latem 1974 roku).

Lokalne organy ścigania nigdy wcześniej nie miały do czynienia z podobną sytuacją (jak zwykle w przypadku pojawienia się seryjnego mordercy) i od razu stanęliśmy wobec szerokiego spektrum wyjątkowych problemów. Jednym z nich była koordynacja. We wczesny etap śledztwa w sprawie „Teda” zaangażowanych zostało przynajmniej pięć różnych, niezależnych od siebie agencji policyjnych. Dzielił nas dystans (z Corvallis, gdzie Bundy uprowadził jedną ze swych ofiar, do Seattle jest aż 425 kilometrów) oraz inne przeszkody geograficzne: kolejna studentka zniknęła z kampusu położonego na wschód od Gór Kaskadowych i początkowo uznaliśmy, że ta fizyczna granica wyklucza wspólnego dla tych spraw podejrzanego.

Z powyższym wiązała się następna trudność – komunikacja. Wszystkie agencje policyjne miały inne priorytety. To, co ważne dla jednej, niekoniecznie interesowało drugą. Korzystaliśmy z różnych metod prowadzenia dokumentacji. Ponadto nie było możliwości równoczesnego informowania o postępach w śledztwie wszystkich zainteresowanych.

Problemy te zostały pogłębione przez czynniki zewnętrzne. Seattle przeistoczyło się w wystraszone, spanikowane miasto. Nie każdy z zabierających wówczas głos polityków miał na tyle wyczucia, aby nie potęgować owych lęków. Część mediów głośno domagała się informacji, których nie mogliśmy zdradzić. I wszyscy czuliśmy ze strony opinii publicznej presję, żeby zatrzymać „Teda”, zanim zabije ponownie.

Nie mogliśmy wiedzieć, że Bundy jeździł swoim volkswagenem mordować do Utah (i do Kolorado, i do Idaho), skoro nawet nie mieliśmy wyobrażenia o tym, ile kobiet zabił w naszym rejonie.

Pojawiły się też problemy, których po prostu nie mogliśmy przewidzieć. Na przykład lawina informacji (niektóre z nich były potencjalnie ważne, ale reszta bezużyteczna lub trudna do oceny), która natychmiast zasypuje każde śledztwo w sprawie seryjnego mordercy. Wszyscy funkcjonariusze i śledczy pracują inaczej. Dopóki nie wypracowaliśmy ujednoliconych formularzy (dokumentów odpowiadających na pytania kto?, co?, kiedy? i gdzie?, które można było ze sobą zestawiać, porównywać i systematycznie analizować), zbierane przez nas informacje były tak naprawdę stertą spisanych odręcznie bazgrołów, czytelnych wyłącznie dla ich autorów.

Kolejna niemiła niespodzianka polegała na tym, że seryjne morderstwa zazwyczaj przekreślają pewne fundamentalne założenia tradycyjnych śledztw w sprawie zabójstw. Przeważnie istnieje jakiś związek pomiędzy mordercą a ofiarą. Często są krewnymi albo znajomymi. Z tego względu, a także dlatego, że nie mogliśmy założyć, że wszystkie lub choć część z ofiar „Teda” była mu zupełnie obca, mieliśmy obowiązek przestrzegania procedur, badania kręgu ludzi otaczającego każdą z ofiar, przyglądania się, czy ktoś z nich miał motyw, aby zabić. Chociaż te działania obrodziły informacjami, okazało się, że większość była zupełnie bezużyteczna.

Przekonaliśmy się również – a był to problem wyjątkowy w przypadku Teda Bundy’ego-podejrzanego – że pokazywanie jego zdjęcia potencjalnym świadkom jest jałowe. Nawet bez stosowanych przez niego przebrań oraz masek na każdym zdjęciu wyglądał zupełnie inaczej. Dwie fotografie, którymi dysponowaliśmy, zdawały się przedstawiać różne osoby i żadna nie była podobna do „Teda” znad jeziora.

Gdy zaczęliśmy organizować wieloagencyjny zadaniowy zespół śledczy, pojawiły się rozmaite wnioski. Przede wszystkim sformowanie takiej jednostki wymaga jednomyślnej zgody w policji, że w kraju rzeczywiście grasuje seryjny morderca. Potrafi to być poważna, psychologiczna przeszkoda. Powszechna zgoda co do charakteru problemu pozwala marnować znacznie mniej czasu na zagadnienia poboczne dla „zadania”, do którego powołano „grupę zadaniową”. Stworzenie zespołu zadaniowego pozwala na lepszą organizację materiałów dotyczących sprawy. I nieodwołalnie zmusza detektywów do myślenia o tym, co ważne dla głównej, długofalowej misji, a nie o tym, co zdaje się istotne danego dnia.

I wreszcie sprawa Bundy’ego objawiła pewne prawdy, które znalazły potwierdzenie w późniejszych śledztwach dotyczących seryjnych morderców. Wiemy na przykład, że sprawca często znajduje się wśród pierwszych podejrzanych policji. Praktyczne zastosowanie tej wiedzy polega między innymi na tym, że gdy detektyw bada trudną, przewlekłą sprawę, ma świadomość, że warto wrócić do wyników pierwszych kilku miesięcy śledztwa. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w starszych dokumentach znajdzie nazwisko mordercy lub kluczową wskazówkę pozwalającą określić jego tożsamość.

Nazwisko „Bundy” zgłaszano nam trzykrotnie. Raz zrobiła to jedna z jego dziewczyn. Ale mieliśmy też 3500 innych podejrzanych. Choć posiłkując się standardowymi procedurami śledczymi, prędzej czy później i tak przyjrzelibyśmy się Tedowi Bundy’emu, to proces ten został wydatnie przyśpieszony przez komputer.

Obecnie komputerów używa się tak powszechnie, także w policji, że warto podkreślić, jaką rzadkość stanowiły w połowie lat 70. W policji hrabstwa King nie mieliśmy komputera. Jednak wziąwszy pod uwagę charakter naszego nadzwyczajnego problemu z „Tedem”, zrozumieliśmy, że jeśli chcemy go znaleźć, musimy sięgnąć po nowe, nadzwyczajne środki. Właśnie w tym kontekście uznaliśmy, że komputer zajmujący się pensjami pracowników hrabstwa King (jak na dzisiejsze standardy kolosalna i prymitywna machina) może być narzędziem, które pozwoli nam przetrawić i uporządkować masę zebranych danych. Odkryliśmy, że moc komputera ma kluczowe znaczenie dla śledztw w sprawie seryjnych morderców. Komputer ich za nas nie rozwiąże (przynajmniej jak na razie), ale pozwala na odpowiednie skoncentrowanie wysiłków. Tropiąc „Teda”, posiadaliśmy wiele list potencjalnych podejrzanych, które wprowadziliśmy do komputera hrabstwa. Wpisaliśmy nazwiska kolegów ze szkoły ofiar, nazwiska z książek adresowych ofiar, nazwiska wszystkich podejrzanych, spis zarejestrowanych właścicieli volkswagenów i tak dalej. A potem zapytaliśmy maszynę o zbieżności. Jakie nazwiska pojawiają się na dwóch, trzech, czterech listach? Ted Bundy oraz dwadzieścia pięć innych osób wystąpiło właśnie czterokrotnie.

Ponadto własnoręcznie posortowaliśmy teczki podejrzanych, szukając stu najbardziej obiecujących, jeśli można tak powiedzieć, kandydatów do dalszego śledztwa. Nazwisko Bundy’ego znalazło się w tej grupie.

Trzynaście miesięcy po rozpoczęciu poszukiwań „Teda” Theodore Robert Bundy – dwudziestodziewięciolatek, który wcześniej pracował przy kampanii republikanów, a wówczas studiował prawo w Utah – znalazł się dosłownie na samym szczycie naszej sterty akt. Właśnie wtedy otrzymaliśmy telefon z biura szeryfa hrabstwa Salt Lake City i dowiedzieliśmy się, że Theodore Robert Bundy został zatrzymany za naruszenie przepisów ruchu drogowego, a w jego „garbusie” znaleziono wiele podejrzanych sprzętów: kajdanki, łom, maskę z rajstopy i kilka kawałków liny.

Przypadkowe zatrzymanie Teda bez wątpienia skróciło jego zabójczą karierę, ale również potwierdziło ogromną przydatność komputerów w ogniskowaniu śledztw w sprawie seryjnych morderców. Dzięki komputerowi mogliśmy skupić się na panu Bundym i jak sądzę, wskazać policji z czterech stanów – która wówczas jeszcze nie wiedziała, że szuka tego samego mordercy – że może być podejrzanym.

Wiele lat później komputer, w formie systemu VICAP[1], czyli ogólnokrajowego programu śledzenia seryjnych morderstw, stał się ważnym narzędziem ich wykrywania. W stanie Waszyngton wprowadziliśmy HITS (Homicide Information and Tracking System – System Śledzenia i Gromadzenia Informacji na temat Morderstw), który zawiera informacje dotyczące wszystkich morderstw w stanie, nie tylko seryjnych. Dzięki HITS detektywi stanowi z wydziałów zabójstw od ręki otrzymują dane, które dawniej musieliby gromadzić miesiącami lub latami.

Saga Teda Bundy’ego nie zakończyła się w sierpniu 1975 roku w Utah. Dwukrotnie uciekał z aresztu i na początku 1978 roku zdołał dotrzeć na Florydę, gdzie zabił trzy kolejne ofiary; w 1979 roku został dwukrotnie skazany na karę śmierci, a w 1980 po raz trzeci. Drugi wyrok dotyczył morderstwa dwunastoletniej dziewczynki i właśnie za tę zbrodnię został ostatecznie stracony w styczniu 1989 roku.

Tuż po złapaniu przez organy ścigania w północnej Florydzie Bundy częściowo ukazał przed policyjnymi śledczymi swe prawdziwe oblicze – kim naprawdę był i czego dopuścił się w ciągu wielu minionych lat. A jednak do niczego jeszcze wtedy się nie przyznał. Gdy został odesłany do celi, w organach ścigania uważaliśmy, że nigdy nie będzie mówił, lecz Bundy uznał, i to słusznie, że może wyciągnąć z tego osobistą korzyść. Oczywiście nie mogliśmy liczyć, że zdobędziemy potrzebne nam informacje, odwołując się do jego sumienia.

I wtedy, jesienią 1980 roku, gdy wciąż pracowałem jako detektyw w hrabstwie King, przyjechali do mnie Michaud i Aynesworth. Wyjaśnili, że rozmawiali z Bundym na potrzeby ich książki „The Only Living Witness”, i że uważają, że powinienem przesłuchać część nagrań.

Nie twierdzili, że zdobyli coś, co można by określić jako przyznanie się do winy albo coś, z czym prokurator mógłby pójść do sądu. Bundy miał tajemnice, których wtedy nie zamierzał ujawniać. Lecz to, co usłyszałem, dogłębnie mną wstrząsnęło: Ted Bundy mówił o sobie w trzeciej osobie, opowiedział Michaud i Aynesworthowi, i to dość szczegółowo, jak to jest być seryjnym mordercą.

Technika prowadzenia wywiadów, pozwalająca przesłuchiwanym mówić w trzeciej osobie, daje im szansę dyskretnego opowiedzenia o sobie, ale bez „piętna” przyznania się do winy. Michaud i Aynesworth posiadali luksus spędzenia z Bundym długiego czasu, dzięki czemu ten się uspokoił i zrelaksował. Uniknęli błędu niecierpliwości i przeważnie pilnowali się, żeby nie oceniać Teda za morderstwa, o których opowiadał. To sam Bundy jako pierwszy nazwał je nikczemnymi.

Ich nagrania oraz transkrypcje pokazały mi oraz wszystkim funkcjonariuszom organów ścigania, którzy się z nimi zapoznali, jak skuteczne potrafi być podejście „trzeciej osoby”. Wówczas było to pionierskie dokonanie. I uważam, że otworzyło drogę dla moich późniejszych, rzeczowych rozmów z Bundym. Wyczerpujący przegląd sekretnego życia Teda dokonany przez Michaud i Ayneswortha z całą pewnością pomógł mu przełamać strach przed przyznaniem się do winy. Jak później dowiedziałem się od Bundy’ego, wieloletnie seryjne mordowanie ludzi zbudowało barierę, chroniącą go przed poczuciem winy, mury wyparcia, których czasami nie da się pokonać.

Mój długoletni kontakt z Bundym rozpoczął się w 1984 roku od listu, w którym zaproponował, że pomoże policji z północno-zachodniej części kraju w poszukiwaniach „następcy Teda”, tak zwanego mordercy znad Green River – informacje o jego morderstwach prostytutek ujrzały światło dzienne dwa lata wcześniej. Bundy zaprosił mnie, jako przedstawiciela Zespołu Zadaniowego Green River, do więzienia stanowego na Florydzie. Spotkaliśmy się dwukrotnie, aby porozmawiać o „Facecie Znad Rzeki”, jak go nazywał. Rozmowa z jednym seryjnym mordercą o drugim seryjnym mordercy stanowiła dla mnie osobliwe doświadczenie. I choć w trakcie tych dwóch sesji Bundy nadal się nie przyznał, były one krokiem numer dwa.

Rozmowy pozwoliły ustanowić pomiędzy nami pewien poziom komunikacji. Co być może nie mniej ważne, w umyśle Bundy’ego stałem się chyba kimś w rodzaju jedynego śledczego, któremu może zaufać – detektywem, przed którym ostatecznie najłatwiej będzie wyznać swoje zbrodnie, już w pierwszej osobie.

W końcu, niedługo przed egzekucją, rozmawiał ze mną – a także z innymi policjantami z zachodu kraju, którzy mieli do czynienia z własnymi „Tedami” – na swój temat otwarcie. Ostatecznie przyznał się do trzydziestu morderstw, ale szczegółowo opowiedział o zaledwie kilku. Próbował w ten sposób wymienić informacje za dwa, trzy dodatkowe miesiące życia. Nie udało mu się.

Ted nie opowiedział nam ze szczegółami o wszystkim, co zrobił (nie opowiedział nam nawet o większości tego, czego się dopuścił), a ja nie jestem pewien, czy wszystkie zachowania, które nam opisał, powinny zostać ujawnione opinii publicznej. Niemniej zawartość niniejszej książki to najobszerniejsze, dostępne zarówno ogółowi czytelników, jak i funkcjonariuszom organów ścigania, świadectwo Teda na temat jego życia seryjnego mordercy. Dzięki wysiłkom jego rozmówców zbrodnie Teda mogą przybrać wyraźniejsze kształty w umysłach wszystkich zainteresowanych, również policjantów, którym pewnego dnia przyjdzie polować na kolejnego Theodore’a Roberta Bundy’ego.

Dr Robert D. Keppel

Przewodniczący Instytutu Kryminalistyki,

były główny śledczy w Biurze Prokuratora Generalnego stanu Waszyngton

.

Uwaga autorów

Ze względu na ochronę prywatnościniektóre nazwiska zostały zmienione.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ted najlepiej i najtrafniej scharakteryzował sam siebie nie przed nami, lecz przed grupą gliniarzy z północnej Florydy, którzy przesłuchiwali go po jego ostatnim aresztowaniu w Pensacoli w lutym 1978 roku. „Jestem najbardziej bezlitosnym sukinsynem, jakiego będziecie mieli okazję poznać”, powiedział policjantom.

Co rozumiał przez słowo „bezlitosny”, stało się jasne dopiero w ostatnich dniach jego życia, gdy jednoznacznie przyznał się do swych zbrodni (przynajmniej trzydziestu z nich). Bundy był nie tylko brutalnym mordercą, ale też degeneratem. Dowody, że czasami okaleczał ofiary, istniały od samego początku, ale wynaturzenia, o których opowiedział Bobowi Keppelowi oraz innym śledczym, przekroczyły wszelkie ich domysły i wyobrażenia.

A jednak Ted, którego poznaliśmy (na jego zaproszenie mieliśmy odegrać rolę śledczych oraz jego biografów), był także skomplikowanym, niejednokrotnie fascynującym rozmówcą oraz wytrawnym manipulantem. W jednym szeregu z chorobą „bytu”, którą przed nami odsłonił, stały inteligencja, arogancja, a nawet urok. To właśnie one czyniły z Bundy’ego tak frapującą – choć równocześnie odpychającą – postać.

Niezależnie od aktualnego wcielenia – czy wspominał czasy szkolne, czy też rozwodził się ze szczegółami nad sednem pojęcia „posiadania” ofiary – zdawało się, że nieustannie usiłuje w sposób jak najpełniejszy, jak najbardziej gruntowny wyjaśnić, kim był i dlaczego zamienił się w mordercę. Kolejnym stale obecnym czynnikiem była jego wrodzona potrzeba manipulowania innymi.

Przekonaliśmy się o tym już na samym początku, w pierwszym liście, który napisał do nas z więzienia stanowego na Florydzie 4 listopada 1979 roku. 1 sierpnia tego roku w Miami został skazany za zamordowanie 15 stycznia 1978 roku dwóch studentek, śpiących w domu bractwa Chi Omega na Uniwersytecie Stanowym Florydy w Tallahassee, i od trzech miesięcy siedział w celi śmierci.

„Za zimno, żeby spać”, napisał. „Może nawet za zimno, żeby pisać. Przez rozbite okna naprzeciwko mojej celi wieje arktyczny wiatr, obniżając temperaturę do poziomu, w którym mój oddech zamienia się w mgłę. Kto nazwał Florydę słonecznym stanem? Powinien tu ze mną posiedzieć”.

W liście nie wspomniał o apelacjach o uniewinnienie. Nadmienił jedynie, że są „ludzie, którzy chcą je bezwarunkowo zaakceptować i odrzucić wszystkie dowody winy”. Pisał, że ludzie ci są jego pocieszeniem. „Dopóki mam tak niezłomnych zwolenników, nie muszę prosić o nic więcej”, wyjaśnił.

Bundy nalegał, abyśmy uwypuklili otaczającą go aurę tajemnicy, ale zaznaczał, żebyśmy nie szukali dowodów potwierdzających niewinność, o której zapewniał. „Fakty potwierdzające jednoznacznie, że jestem niewinny, nie istnieją”, poinformował nas.

Do sedna przeszedł dopiero dwie strony dalej:

„Nie obchodzi mnie, co napiszecie, byle byście zrobili to jak należy i żeby się sprzedało”.

List podpisał: „Z poważaniem, Ted Bundy”. W wielu punktach sam się oszukiwał, lecz najbardziej rozdrażniło nas jego założenie, że my, dziennikarze, jesteśmy gotowi wcielić się w jego narzędzia.

Zawarliśmy z Tedem zasadniczy układ – wynegocjowany wcześniej po konsultacjach z jego gorliwą obrończynią i przyszłą żoną Carole Boone – że ponownie zbadamy wysunięte przeciwko niemu zarzuty o morderstwa i przeprowadzimy z nim obszerny wywiad, aby uzyskać informacje, które mogłyby pomóc nam w uwolnieniu go od podejrzeń o dwa tuziny morderstw, o które wówczas go oskarżano lub z nim wiązano.

Ponieważ wszystkie te sprawy się ze sobą łączyły, oczyszczenie go z odpowiedzialności za jedną pociągnęłoby za sobą oczyszczenie z winy za kilka kolejnych, a może nawet za wszystkie. Ewentualność ta wydawała się mocno wątpliwa, natomiast sama szansa, że Bundy istotnie mówił prawdę – że jest niewinny – wystarczyła, by podjąć się tego projektu. Ale była też druga strona medalu. Powiedzieliśmy mu oraz Carole, że dowody świadczące o jego winie także zostaną w pełni zbadane i że będziemy musieli dzielić się naszymi odkryciami z odpowiednimi agencjami policyjnymi. List z listopada, napisany jakieś pięć miesięcy po tym, jak wzięliśmy się do pracy, wskazywał na zupełnie inny układ i zapowiadał impas w naszych relacjach z Tedem, który pojawi się kilka miesięcy później.

Podzieliliśmy się obowiązkami. Hugh ruszył do stanu Waszyngton, a później do Oregonu, Utah i Kolorado, żeby prześledzić trasę Bundy’ego i poszukać przeoczonych (a może i zamiecionych pod dywan) dowodów, potwierdzających, że ukochany „króliczek” Carole rzeczywiście jest niewinnym człowiekiem. Zgodnie z tym, co napisał w liście, lecz wbrew temu, co wcześniej nam obiecał, Bundy nie miał absolutnie nic do zaoferowania – ani jednej usprawiedliwiającej poszlaki.

Podobnie żaden z wielu alternatywnych podejrzanych w żadnej sprawie dotyczącej morderstw Bundy’ego (a był to ulubiony temat Carole) nie nadawał się do ponownego śledztwa. „Fakty i okoliczności wskazujące na niewinność”, o których Bundy wspomniał w liście, po dokładniejszej analizie okazywały się bezwartościowe.

Z kolei ja przetwarzałem informacje zdobyte przez Hugh, wczytywałem się w sterty dokumentów sądowych, a potem ruszyłem do Orlando na Florydzie, aby uczestniczyć w rozpoczynającym się w styczniu 1980 roku procesie Bundy’ego o zamordowanie Kimberly Diane Leach, dwunastoletniej uczennicy z Lake City. Przychodziłem do sądu codziennie. A każdego wieczoru w pokoju motelowym prowadziłem i nagrywałem wywiady z Tedem, który mówił przez telefon w areszcie hrabstwa Orange.

Oświadczył wtedy, że na razie nie może mówić o żadnej wytoczonej mu sprawie. Że to musi poczekać, dopóki nie wróci do więzienia stanowego, po procesie. A zatem, począwszy od naszej pierwszej nagrywanej rozmowy z 8 stycznia 1980 roku, ograniczył się do ogólnych zagadnień biograficznych. Zaczęliśmy od początku, od jego pierwszych czterech lat życia, które spędził w Filadelfii. Wspominał je ciepło, o dziadku Samuelu Cowellu opowiadał jak o mitycznej postaci, którą ubóstwiał jako mały chłopiec.

Najwyraźniej jednak tłumił prawdę. Siedem lat później, podczas próby ocalenia życia dzięki udowodnieniu niepoczytalności, pewien psychiatra scharakteryzował dziadka Teda jako napastliwego brutala albo nawet kogoś gorszego.

W 1980 roku nie mieliśmy o tym pojęcia, wiedzieliśmy za to, że Ted był nieślubnym dzieckiem. W czasie naszej pierwszej z wielu rozmów na ten temat zastanawiałem się, w jakim wieku on po raz pierwszy rozmyślał o tajemnicy swojego pochodzenia.

– Czy w tamtym czasie w ogóle myślałem o ojcu? – zapytał retorycznie. – Nie. Nie, żebym mógł stwierdzić to z całą pewnością. Być może gdzieś w głębi mojego małego, dziecięcego umysłu, pewnie tak. Ale jeśli nawet, to tylko przelotnie.

Logicznym tokiem postępowania przeszliśmy do Louise, matki Teda, która zabrała czteroletniego syna z Filadelfii do Tacomy w stanie Waszyngton, gdzie wkrótce poznała i poślubiła Johnniego Bundy’ego, kucharza z miejscowej bazy wojskowej i ojca jej kolejnych czworga dzieci.

– Matka nauczyła mnie angielskiego – powiedział Ted ze swojej celi. – Ile to razy przepisywała na maszynie wypracowania, które jej dyktowałem. Zapewniła mi świetne umiejętności werbalne.

– Zapisywałem te prace skrótowo, a resztę dyktowałem. Albo wplatałem inny język. Nauczyłem się bardzo szybko myśleć. Przez całe liceum i studia nigdy nie zszedłem poniżej „piątki” z ważnych projektów. I zawdzięczam to matce.

– O ile mama potrafi komunikować się na piśmie, ma piękne pismo, znakomite słownictwo, to nigdy nic nie mówi! Co najwyżej „Kocham cię” albo „Przepraszam, że nie pisaliśmy, u nas wszystko dobrze” albo „Tęsknimy... Wszystko będzie dobrze...”, bla, bla, bla.

– Mało rozmawialiśmy z matką o ważnych sprawach osobistych, równie dobrze może dotyczyć to wszystkich dzieci. Na pewno nigdy o seksie ani niczym podobnym.

– Nie czuję urazy, ale nie wiem, dlaczego tak jest. Coś w jej pochodzeniu nie pozwala się jej otworzyć. „Co się dzieje? Jak leci? Jak tam życie?”. Tkwi w niej jakiś uczuciowy zator, którego nie otwiera i nie wyjaśnia.

– Nie sądzę, by świadomie unikała zamieszczania w listach nowinek czy plotek. Jej nawet nie przychodzi to do głowy. Nie jest typem plotkary. Nie jest zbyt towarzyska. Nie jest towarzyska w tym sensie, że nie należy do kobiecych klubów, nie chodzi grać w karty i nie rozmawia przez płot z sąsiadami.

– Nigdy nie rozmawialiśmy o jej dzieciństwie. Poza faktem, że dorastała w domu dziadka, razem z moimi ciotkami i babcią. W Filadelfii, przy Roxbury Avenue. I że świetnie jej szło w liceum. Brylowała we wszystkim. Jezu! Czytałem jej księgę pamiątkową. Przewodnicząca tego, przewodnicząca tamtego. Kierowała takim i siakim komitetem. I miała średnią „pięć-zero”. Jej wielkim rozczarowaniem było to, że przez trzy lata liceum miała jedną „czwórkę”!

– Niebywale popularna osoba. A potem... sam nie wiem... coś się stało.

– Jest niezwykle inteligentną osobą. Ale ukrywa to. Ma ogromny potencjał. Lecz wydaje się, że w którymś momencie zaczęła się przed tym wzbraniać. Pamiętam, że miała jakieś pretensje, że w jej szkole było tylko jedno stypendium i przyznano je najbogatszej dziewczynce. Oczywiście mama miała za mało pieniędzy, żeby pójść do szkoły.

– Zawsze uważała, że to niezbyt uczciwe – że tamta dziewczynka, która też miała „pięć-zero”, dostała to stypendium. Nawet po latach, gdy o tym opowiadała, wyczuwałem w jej głosie silny żal. Bez wątpienia ma mocny charakter, ale go nie pokazuje. I na pewno nie próbuje przekształcać swoich dzieci w jakieś wyobrażenie tego, kim sama chciała być, lub kim wydawało się jej, że chciała być.

– Bez cienia wątpliwości mama miała na mnie większy wpływ niż tata. Na wielu płaszczyznach tata jeszcze mniej angażował się w psychologiczno-intelektualny rozwój swoich dzieci. Na wielu płaszczyznach to mama rządziła w domu, choć to jego uznawano za głowę rodziny.

– Gdy dorastałem, nasze pozadomowe życie skupiało się wokół Pierwszego Kościoła Metodystycznego. Czy chodziło o letnie obozy kościelne, czy o wspólnotowe kolacje, czy przedstawienia. A już na pewno w niedziele i święta! Absolutnie nie nazwałbym jednak matki fanatyczką religijną. Nie czytała nam bez przerwy Biblii ani nic takiego. Jako dziecko czytałem Biblię, tylko gdy musiałem.

– Kiedy mama i tata uczestniczyli w różnych wydarzeniach kościelnych, często pilnowałem dzieci. Rodzice chyba bardzo to lubili. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że tak się poznali – na spotkaniu kościelnym.

– Wydaje mi się, że uczęszczałem do szkółki niedzielnej od przedszkola aż do końca liceum. Przez te wszystkie lata zgłębialiśmy Biblię, ale na studiach uderzyło mnie, że w znaczeniu dogmatycznym nie zostało we mnie prawie nic z Chrystusa, Starego Testamentu czy mojej religii.

– Zasadnicze wnioski były dla mnie oczywiste. Zwłaszcza te, które z satysfakcją wyciągnąłem podczas wojny w Wietnamie. Biedna matka musiała wysłuchiwać, jak opowiadam o hipokryzji Kościoła w tamtej sytuacji.

– Ogólnie rzecz biorąc, rodzice byli apolityczni. Nie licząc kwestii związanych z bonami szkolnymi. Matka zawsze próbowała zdobywać głosy na rzecz dotacji na szkoły. Na tym polegało jej zaangażowanie w politykę wyborczą.

– Chyba można by ją nazwać republikanką. Nie wiem, jakie poglądy ma Johnnie. Wygłasza opinie polityczne jeszcze rzadziej niż matka. Myślę, że to znamienne, jeśli zastanowić się nad moją orientacją polityczną.

– Gdy byłem chłopcem, chyba nawet nie prenumerowaliśmy lokalnej gazety. Moi rodzice byli bardzo skromni. Żadne z nich nie paliło ani nie piło. Bóg wie, że nawet gdyby chcieli, to nie mogliby sobie na to pozwolić.

Ted nie czuł się swobodnie przy Johnniem Bundym, sam ze sobą też nie czuł się dobrze. Odkąd pamięta swoje dzieciństwo w Tacomie, wybierał samotność.

– Uważam, że jednym z powodów, dla których jestem taki werbalny – że mam wrażenie, że słuchanie daje mi znacznie więcej niż czytanie – jest to, że w młodości byłem uzależniony od radia. Jestem radiowym świrem!

– Jako dziecko całymi godzinami słuchałem Lone Rangera, Big John and Sparky i tym podobnych. Pamiętam, że kiedyś poprosiłem o małe radyjko. Nie miało baterii ani wtyczki. Nastawiało się je poprzez zmiany długości antenki. Miało przewód odgromowy z klamerką, którą przyczepiłem do poręczy łóżka. Zasypiałem z tym radyjkiem, a budziłem się na skraju łóżka opleciony cienkimi kabelkami. Wchodziłem pod kołdrę i każdej nocy słuchałem, dopóki tylko mogłem. Do dziś nie wiem, jak to radio działało!

– Później, mniej więcej w szóstej klasie, miałem normalne radio, a jedną z moich ulubionych audycji był talk-show nadawany jakoś od dziesiątej do rana na KGO z San Francisco. Naprawdę się wciągnąłem. Do programu dzwonili słuchacze.

– A gdy dzwonili i opowiadali, co im leży na sercu, ja formułowałem pytania, jakby rozmawiali ze mną. Bardzo, bardzo interesowały mnie wiadomości i serwisy informacyjne, ale czytałem mało.

– Potrafiłem leżeć w łóżku całymi godzinami i słuchać wyłącznie wiadomości. Meet the Press albo jakichkolwiek innych. W niedzielne wieczory najbardziej lubiłem przeczesywać różne częstotliwości w poszukiwaniu talk-show, programów z udziałem słuchaczy czy jakichś audycji dokumentalnych. Wciąż najbardziej je lubię. Wolałem całymi dniami słuchać audycji niż muzyki.

– Ludzie mogą pomyśleć, że byłem koszmarnie poważny. Ale ja w tym wieku czerpałem prawdziwą przyjemność ze słuchania, jak mówią inni. Poprawiało mi to nastrój. Często nie miało większego znaczenia, o czym mówili. I zdałem sobie sprawę, już wtedy, że znaczna część mojego zamiłowania do programów tego rodzaju wcale nie wynikała z ich treści, ale właśnie z tego, że ludzie mówili! A ja podsłuchiwałem ich rozmowy.

– Nigdy nie rozmawiałem o tym z rodzicami.

Wykształcony już w dzieciństwie nawyk izolowania się od innych niewątpliwie przyczynił się do tego, że Ted później nie potrafił integrować się społecznie. Oczywiście, jak ujawnił w wywiadzie telewizyjnym transmitowanym na cały kraj w dzień jego egzekucji, już jako mały chłopiec krążył po okolicy i szukał w śmietnikach fotografii nagich kobiet.

1980

9 stycznia

– Tak naprawdę nigdy nie zaciekawił mnie zorganizowany sport, bo wydawał się taki poważny. Nawet w dziecięcych rozgrywkach futbolowych trenerzy nie mieli litości dla dzieciaków. Długie, pełne potu i błota treningi! I bardzo drogie stroje. Mojej rodzinie często brakowało pieniędzy, w każdym razie na pewno nie zbywało.

– Zawsze uważałem, że jestem za mały. To uczucie zaczęło pojawiać się w gimnazjum. Że jestem za chudy albo za niski do sportu. To nie była prawda, ale nigdy się do tego nie zmuszałem.

– Tata też nie miał do niego zamiłowania, najmniejszego. Nigdy nie chodził na mecze futbolowe. Mama nie lubiła sportu, bo kosztował. Nie miałem więc tej rodzicielskiej motywacji. Tata nigdy nie grał ze mną ani w koszykówkę, ani w baseball, ani w futbol. Nigdy nie rzucaliśmy do siebie piłką. Nigdy nie nauczono mnie podstawowych umiejętności sportowych.

– Zostawiono mnie więc samemu sobie. Próbowałem dostać się do szkolnej drużyny koszykarskiej i kilka razy do baseballowej, ale nie udawało mi się. Była to dla mnie koszmarna trauma. Nie wiedziałem, co robić. Brałem to do siebie. Zawsze uważałem, że powinno mi iść lepiej. Było to źródłem pewnego cierpienia.

– Powiem ci coś. Tego rodzaju niezobowiązujące wyznania, że zawsze martwiłem się, że jestem za chudy... że nie lubiłem sportów drużynowych, że przeżywałem traumę, bo nie dostałem się do drużyny baseballowej. Takie rzeczy. Spostrzeżenia na temat matki, że nie potrafiła komunikować się w zadowalający mnie sposób. Tak naprawdę z nikim wcześniej o tym nie rozmawiałem.

– Z nikim! Nawet z mamą, z braćmi i siostrami, nawet z Liz [jego dawna narzeczona] ani z nikim innym. Może nigdy nie było okazji. Ale przecież powinny się zdarzyć okazje, prawda?

10 stycznia

– Nie chodzi o to, że doszło do jakichś znaczących wydarzeń [w dzieciństwie], znaczący był ich brak. Pominięcie ważnych wypadków. Miałem wrażenie, że intelektualnie się rozwijam, ale społecznie nie.

– W gimnazjum wszystko było w porządku. Byłem nawet na kilku prywatkach. Przed latem w drugiej klasie nie przypominam sobie niczego, co mogłoby wykrzywić lub jakoś inaczej utrudnić moje postępy. A jednak poszedłem do liceum i nie poczyniłem żadnych postępów. Jak to wyjaśnić? Nawet teraz do końca nie wiem, jak to opisać.

– Wtedy rozumiałem z tego mniej niż teraz, a teraz tak naprawdę wciąż całkiem tego nie rozumiem. Może w domu zabrakło mi wzorców, które mogłyby pomóc w szkole. Nie wiem.

– Czułem się wyobcowany w stosunku do starych przyjaciół. Nie to, że mnie nie lubili, ale poruszali się w szerszych kręgach, a ja nie. Chłopaki mieli auta albo pracę, albo gruby portfel, albo drogie ubrania – cokolwiek by to nie było, zdawało się, że wszystko to nie jest dla mnie.

– W liceum stawiano mnie gdzieś pomiędzy nieśmiałym a introwertykiem. Choć istniały wyjątki. Uwielbiałem jeździć na nartach. Zasadniczo żywo reagowałem na innych. Nie chodziłem ze wzrokiem wbitym w ziemię, jak jakiś głupek. Zabierałem głos na lekcjach. Wierz mi, jeśli można jakoś opisać moje dokonania w klasie, to określeniem „nad wiek rozwinięty”. Zawsze taki byłem. W takim otoczeniu. To sformalizowane otoczenie. A podstawowe zasady są dość ścisłe. A twoich dokonań nie ocenia się podług tego, co się dzieje, gdy wszyscy dzielą się na małe kliki na korytarzach.

– Nie wiem dlaczego. I nie wiem, czy istnieje jakieś wyjaśnienie. Może chodzi o coś zaprogramowanego przez geny. Na wczesnym etapie nauki wydawało się, że problemów z przyswajaniem stosownych zachowań społecznych nie ma. Zdawało się, że do ściany doszedłem w liceum.

– Wizyta u terapeuty nigdy nie przyszła mi do głowy. Nie sądziłem, że dzieje się coś złego. Nie byłem pewien, co jest dobre, a co złe. Wiedziałem tylko, że czuję się nieco inny od reszty.

– Rekompensowałem to sobie następująco: „Cóż, takie rzeczy mnie nie cieszą. Nie lubię pić. Mam gdzieś ten luz, te głupstwa. Jestem poważnym uczniem. Jestem ponad to”. W pewnym stopniu broniłem się w ten sposób przed czymś, czego, jak sobie tłumaczyłem, nie pragnąłem.

– Znaczna część moich aspiracji do stania się typem naukowca, osobą zainteresowaną poważnym studiowaniem, była tak naprawdę mechanizmem obronnym. Kilka razy oskarżano mnie o wyniosłość, arogancję i snobizm. Ale był to po prostu mechanizm obronny, który chronił moją nieco introwertyczną naturę. Posługiwałem się nim, by równoważyć ewidentny strach przed udzielaniem się towarzysko. A może chroniłem też siebie, ponieważ nie potrafiłem osiągnąć celów społecznych, na których mi zależało.

– W liceum coś pokrzyżowało mój rozwój, emocjonalnie i społecznie. Nie żebym popadał w jakieś tarapaty. Albo chciał robić coś złego.

– Chociaż chciałem być częścią tajnych stowarzyszeń, klubów i tak dalej, brakowało mi umiejętności towarzyskich lub motywacji, aby to osiągnąć. Wydawało się, że co bardziej towarzyscy uczniowie z klasy mnie onieśmielali, mimo że wcale nie darzyłem ich niechęcią.

– Co dziwne, dzięki dużemu zainteresowaniu nartami miałem styczność z najbardziej towarzyskimi i aktywnymi społecznie osobami z rocznika. Ale i tak nigdy nie wyszedłem ze swojej skorupy.

– Na płaszczyźnie umysłowej działo się we mnie wiele najróżniejszych rzeczy. Czułem się gorszy, częściowo z powodu pieniędzy. Moja rodzina nie miała problemów finansowych per se, ale zawsze zazdrościłem dzieciakom mieszkającym w domach z cegły, należących do różnych dyrektorów czy lekarzy. Czułem się niejako upośledzony w stosunku do ludzi, którzy mieli pieniądze, spełnionych zawodowo rodziców oraz wszystkich tych świętoszków.

11 stycznia

W ostatniej klasie liceum im. Woodrowa Wilsona w Tacomie Bundy zgłosił się na wolontariusza przy okazji lokalnych wyborów. Zachwyciło go to doświadczenie. Trzy lata później pracował jako oficjalny szofer republikańskiego kandydata na zastępcę gubernatora. Zaś w 1972 roku pracował dla Dana Evansa, republikańskiego kandydata na gubernatora.

– Polityka dawała mi szansę zbliżenia z ludźmi – stwierdził. – Towarzyskiego zaangażowania... będącego skutkiem współpracy z innymi. Naprawdę można się zbliżyć. Pije się co wieczór, ludzie ze sobą sypiają. To pewien rodzaj wbudowanego życia towarzyskiego. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznałem.

– Jak już mówiłem, w młodszych latach brakowało mi umiejętności towarzyskich. To jedna z możliwych charakterystyk, i brzmi prawdziwie. Ale polityka wiele mi dała. Dała mi wskazówki i zapewniła szkołę w wielu sprawach niezwiązanych z nią bezpośrednio; nauczyła rzeczy, które musiałem znać. W polityce możesz poruszać się pomiędzy różnymi klasami społeczeństwa. Możesz rozmawiać i przebywać z ludźmi, do których inaczej absolutnie nie miałbyś dostępu.

12 stycznia

Jednak polityka nie rozwiązała innego problemu, który zaczął się wówczas rozwijać – problemu zdiagnozowanego później przez psychiatrę obrony jako zaburzenia afektywne dwubiegunowe, czyli depresja maniakalna.

– Pytaliście o moje huśtawki nastrojów – zadumał się Bundy. – Jestem ich doskonale świadomy. Może określenie „huśtawki nastrojów” nie jest do końca właściwe, ale rzeczywiście trudno mi zrozumieć, co się dzieje. To znaczy przewidzieć je albo spojrzeć wstecz i określić jakiś wzorzec. Nigdy nie potrafiłem tego logicznie wyjaśnić.

– Nie stoją za tym fazy księżyca ani żadne inne znane mi czynniki. I powtórzę: być może termin „huśtawki nastrojów” jest niewłaściwy. To po prostu zmiany. Niezwykle trudno to opisać, ale mam ochotę po prostu leżeć [sic]. Tracę motywację do czegokolwiek! Po prostu marnuję masę czasu, naprawdę, nie robiąc zupełnie nic.

– Nie czuję się jakoś szczególnie przygnębiony. Po prostu brakuje energii. Pragnienia, by cokolwiek robić. Po prostu „błeee”! Nie można tego scharakteryzować jako przygnębienie lub głęboki smutek.

– Nie rozmyślam o smutnych sprawach – choć jak najbardziej bym mógł! Nie rozmyślam o rozpaczy. Nawet w tych mdłych okresach potrafię być naprawdę radosny i towarzyski. Przynajmniej przez pewien czas. Tak długo, jak wymaga sytuacja. A potem, równie szybko, znowu osuwam się w wegetację.

– Ukrywanie okresów braku aktywności stało się elementem mojego charakteru, mojej fasady. To naprawdę połączenie braku aktywności z brakiem motywacji czy zatraceniem kierunku.

– Stałem się ekspertem w okazywaniu czegoś zupełnie innego. Że jestem czymś bardzo zajęty. Wydaje mi się, że teraz już wiadomo, że ogromna część mojego życia była przed wszystkimi ukryta – że była tajemnicą. Robiłem to bez najmniejszego trudu.

– Chociaż w liceum może i często byłem zostawiany samemu sobie, nie był to wzorzec tak osobliwy i konkretny jak ten, który wykształciłem później, na początku lat 70. Może i trochę zamykałem się w sobie, ale w liceum nie byłem całkowitym introwertykiem. Na pewno nie wiodłem sekretnego życia, o którym nikt nie wiedział. Taka jest prawda! Nie miałem życia, które chroniłem przed innymi.

14 stycznia

Przeciwieństwem okresów depresji był „maniakalny haj”, jak wyraził się Ted, wspominając uwieńczoną sukcesem ucieczkę z aresztu w Glenwood Springs (Kolorado) w Sylwestra 1977 roku. Był już wtedy osądzony za zeszłoroczne porwanie w Utah i czekał na proces w sprawie morderstwa pielęgniarki Caryn Campbell.

– Czułem się tak, gdy zwiałem z aresztu w Glenwood Springs. Miałem wrażenie, że wydarzenia po prostu się toczą! Wszystko układało się, jak chciałem. Gwiazdy sprzyjały! Jak to wyjaśnić? Miałem dobrą karmę! Chodzi o to, że wszystko poszło dobrze. A jeśli coś poszło źle, to następne wydarzenie z nawiązką to rekompensowało. Czyli jeszcze lepiej.

– Ludzie mówią, że to była taka przebiegła ucieczka. Cóż, wcale nie. Ale moja karma była taka dobra, że równoważyła wszystkie moje błędy. Po prostu wyszedłem frontowymi drzwiami kwater strażnika. Wcale nie chowałem się za śmietnikiem, jak twierdzili. Po prostu wyszedłem na ulicę. Nie poszedłem w stronę Main Street. Ruszyłem w drugim kierunku, ciemnymi ulicami, w stronę dużego kompleksu mieszkaniowego przy torach. Parkowało tam kilka samochodów.

– Sprawdziłem kilka z nich, chrupiąc butami w śniegu. Nie mogłem znaleźć żadnego z kluczykami w środku. Nie potrafiłem odpalić auta na zwarcie, nie? Więc szukałem we wszystkich, otwierałem drzwi i sprawdzałem pod matami i tak dalej. Wydostałem się z cholernego aresztu o wpół do ósmej, a o jedenastej nadal nie miałem samochodu!

– Mówię ci, musiałem włóczyć się bocznymi uliczkami... Przeszedłem wszystkie zaułki i dzielnice w Glenwood Springs. Nie kłamię. Prawdę mówiąc, niektóre przemierzyłem dwukrotnie, w tę i z powrotem.

– Przeszedłem od aresztu do liceum i jeszcze dalej. Aż do placów z używanymi samochodami. Przeszedłem na wschodnią stronę miasta i z powrotem do rzeki. Cofałem się, zawracałem i szedłem dalej. A samochodu nie mogłem znaleźć. Zaczął sypać śnieg, bardzo, bardzo mocno.

– I słuchajcie! Znalazłem auto z kluczykami. Jakiś stary gruchot. Było może koło dziewiątej. Rozglądałem się za samochodem z zimówkami. Nie byłem głupi. Powiedziałem sobie: „Jeszcze poszukam”. No i poszukałem, ale w końcu mówię: „Dobra, lepiej wezmę tamten”. Gdy po niego wracałem, ktoś wybiegł z budynku, wskoczył do środka i nim odjechał.

– To był jeden z tych wieczorów. Bo widzicie, gdybym zabrał to auto, od razu poszłoby zgłoszenie.

– W końcu, około jedenastej w nocy, znalazłem tego małego MG. Miał przedni napęd i nabijane opony z przodu. Wskoczyłem do środka i go odpaliłem. Chodził tak: „Dud-dud-dud-dud-dud-dud... buh-buh-buh-buh-buh”. Nie miał dwójki. Lewarek ciągle wydawał jakieś odgłosy. Ruszyłem na jedynce, nie było wstecznego. Ogrzewanie nie działało, a szyby od razu zaparowały. Ale nie zamierzałem się wahać.

– Stał na mieszkalnej ulicy nad rzeką. Przetarłem szyby najlepiej jak potrafiłem. Wszystko ustawiłem... i pojechałem tą szeroką ulicą, przy której stoi posterunek! Zatrzymałem się na światłach. Skręciłem w prawo. Przejechałem most na rzece Kolorado. W baku było mało benzyny, więc zaraz za mostem zatrzymałem się i zatankowałem. Samoobsługa. Zapłaciłem i pojechałem dalej.

– Mocno sypało. Ale jechałem na jedynce, a potem udało mi się wrzucić trójkę. Wruum! Wruum! Wruum! Nie chciał odpuścić tej trójki. Wejście na czwórkę zajęło mi z dwadzieścia minut. A potem, wiecie, pochyłość. Wszędzie roiło się od pojazdów – ciężarówek, aut, autobusów – wpadały na pobocze, traciły przyczepność. Ludzie zakładali łańcuchy na koła.

– A ja wrzuciłem trójkę i do dechy. Kluczę, lawiruję jak w slalomie. Zamknąłem oczy, bo wszędzie było pełno stanowej drogówki, która pomagała ludziom. Flary i w ogóle! Nawet nie zwolniłem. Wruum!

– Wiedziałem, że jeśli zatrzymam się w tym małym chujku na wzgórzu, to nigdzie nie dojadę, bo nie mogłem wrzucić dwójki. Większość drogi do Vail biegła czteropasmową autostradą. Nie widziałem jezdni przed sobą. Po chwili nie mogłem jechać na czwórce. Została tylko jedynka. Śnieg sięgał ponad maskę, prawda? I w końcu słychać „pfiuuuu...”. I stanął.

– Miałem na nogach tenisówki z aresztu. Nie mogłem zepchnąć samochodu na pobocze, gdziekolwiek wtedy byłem. Nie potrafiłem nawet powiedzieć, gdzie jest autostrada! Bałem się śmiertelnie, że pojawi się jakiś patrol drogowy. Minęło mnie kilka samochodów. Przez chwilę najbardziej ze wszystkiego bałem się śmierci z wyziębienia.

– Do Vail było jakieś czterdzieści kilometrów, do Glenwood Springs przynajmniej drugie tyle. W zamieci – prawdziwej zamieci śnieżnej.

– Nadjechał ten facet w mazdzie. Pomachałem i zwolnił. Pomógł mi zepchnąć mój samochód – rozumiecie, mój samochód! – z autostrady. Powiedziałem mu: „Najlepiej go tutaj zostawię, bo żona rodzi w Denver. Muszę się dostać do Denver”.

– Powiedział, że jest z Ogden – wojskowy, wracał z jakiejś bazy w Kentucky. I mówi: „Wskakuj pan, przyda się towarzystwo”. Mieliśmy problem, żeby ruszyć, bo miał prawie gołe opony. Ale wtedy zjawił się wielki pług, rzucił nam łańcuch i ruszyliśmy. Jechaliśmy tuż za nim aż do Vail.

– W Vail dowiedzieliśmy się, że przełęcz jest zablokowana. Nie miał łańcuchów i nie pozwolili nam spróbować przejechać, więc wróciliśmy na dół.

– Gdy zjeżdżaliśmy z góry, przy szosie stał miejscowy glina. Zatrzymaliśmy się, spuściłem szybę i zapytałem go, gdzie moglibyśmy jakiś czas przeczekać. Było pewnie koło drugiej w nocy. Pokierował nas do Holiday Inn, gdzie mieli wielki kominek. Ale wiedzieliśmy, że przełęczy szybko nie odblokują. Pogoda się nie poprawiała.

– Wysiadłem i próbowałem skombinować jakiś transport, bez powodzenia. W końcu według rozkładu miał odjeżdżać autobus Trailways. „Przykro mi stary, ale muszę ruszać dalej”, powiedziałem.

– Po dotarciu do Denver nadal czułem te pozytywne wibracje. Razem z trzema innymi facetami pojechaliśmy jedną taksówką na lotnisko. Czułem się tak dobrze, nawet za nią zapłaciłem!

– Wszedłem na lotnisko i udałem się prosto do lady, szukałem pierwszego lotu do Chicago. Planowałem polecieć do jakiegoś wielkiego miasta. Intensywny, intensywny, intensywny ruch. Bez szans, żeby mnie wytropić. Był Sylwester. Wiedziałem, że mają marne szanse, żeby mnie wytropić.

– O 8.55 był lot TWA. Rzuciłem pieniądze i nawet nie zwolniłem, bo zostało mi niecałe pięć minut. Miałem plastikową reklamówkę Bell Telephone z dodatkową koszulką, jakąś bielizną i różnymi innymi rzeczami.

– Po prostu się nie zatrzymywałem. Zainstalowałem się w samolocie. Powoli zapiąłem pas i powiedziałem: „Potrzebuję szkockiej i wody, szybko!”. Wszystko zdawało się grać – przez cały czas, po prostu perfekcyjnie. Widzicie, ta ucieczka w ogóle nie była przebiegła. Co więcej, została przeprowadzona niezdarnie.

Maniakalny haj utrzymał się jeszcze kilka dni.

– W Ann Arbor – kontynuował Bundy – było tylko bum, bum, bum! Byłem po prostu spokojny. Rozmawiałem z ludźmi w barach. Och, świetnie się czułem! Czułem energię, siłę. Niczego mi nie brakowało.

– Straciłem to. Poczułem, jak się wymyka, jak w starych filmach, gdy duch unosi się ze zwłok. Wymknęło mi się to kilka dni później, na dworcu autobusowym w Atlancie. Po prostu wyparowało. Mogłem jedynie obserwować, jak znika.

– Czekałem na autobus w Omni [na widowni] i obserwowałem konwencję odbywającą się na głównym poziomie. Było tam pełno ludzi wybierających się na mecz Hawksów. A ja ich obserwowałem – ludzi, którzy mieli prawdziwe życia, jakieś pochodzenie, historię, dziewczyny, mężów i rodziny. Którzy się śmiali i wesoło ze sobą rozmawiali. Którzy zdawali się mieć tak wiele z tego, czego ja chciałem!

– I nagle zacząłem się czuć coraz mniejszy, mniejszy i mniejszy. Coraz bardziej niepewny. Coraz bardziej samotny! Obserwowałem grupki rozmawiających par, spacerujące w stronę bramy. Kawałek po kawałku czułem, że coś ze mnie wycieka. A gdy wysiadłem z autobusu w Tallahassee, było już kiepsko. Odkąd tylko postawiłem stopę na Tennessee Street, powtarzałem sobie: „Muszę stąd wyjechać”.

Faza depresyjna nadeszła kilka dni przed tym, jak Bundy w pijackim szale zaatakował pałką pięć studentek. Dwie z nich, członkinie Chi Omega, zmarły.

15 stycznia

Bundy porównał swój rozpad emocjonalny do losów protagonisty pierwszej książki Jamesa Clavella Król szczurów.

– Wspaniała, wspaniała książka o japońskim obozie jenieckim – zauważył. – Król Szczurów opanowuje tamtejsze otoczenie. Ale po wyzwoleniu jest mniej niż nikim. Ponownie staje się dawnym sobą. Trafia donikąd. Może i ja tam jestem. Nie wiem.

– Mój pierwszy test potwierdza, że jestem panem tego [więziennego] środowiska, zdecydowanie bardziej niż tamtego. Jakby powróciłem do wzorca. Czułem się przytłoczony. Pozbawiony kontroli. Czułem, że nie potrafię manipulować, o ile to dobre określenie, otaczającym mnie środowiskiem. Nie potrafiłem załapać potrzebnych mi rzeczy. Nie potrafiłem znaleźć pracy. Nie robiłem tego, co powinienem.

– Wiedziałem, co muszę robić, ale tego nie robiłem. Zdumiewa mnie to. Poniosłem ogromne fiasko. Robiłem wszystko to, czego nie powinienem. Nie możesz zapomnieć, że byłem uciekinierem, więc nie mogłem być prawdziwym sobą. Gdybym naprawdę był cwany i potrafił się kontrolować, to nie zrobiłbym tego, co zrobiłem, bo to było koszmarnie głupie.

Powiedziałem Tedowi, że zabrzmiało to tak, jakby lubił siedzieć pod kluczem.

– Każdy dojrzewa – odparł, po czym przeszedł do kolejnej przemowy. – Jestem tego pewien, nieważne gdzie przebywa. W ciągu ostatnich kilku lat wiele razy miałem wrażenie, że patrzę ze szczytu góry i dostrzegam wiele rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałem. I doceniam wiele rzeczy, których wcześniej nie doceniałem.

– Jestem o wiele bardziej pewny siebie. To naprawdę wspaniałe. Ale oto jestem – tutaj.

– Myślę, że w końcu mam odpowiednią perspektywę. I coś w rodzaju pewności siebie. Może się to brać, przynajmniej po części, z tego całego rozgłosu. Nie wiem. Stałem się rozpoznawalny w strasznie dziwaczny sposób. Czuję się odporny. Mam wrażenie, że nikt nie może mnie skrzywdzić.