75,00 zł
Walczyłem z wami długo i ze wszystkich sił. Zabiłem wielu waszych ludzi, lecz gdy ginęli jedni, dużo innych przychodziło na ich miejsce, a gdy ginął jeden Indianin, na jego miejsce nie przychodził nikt. I tak wielki lud, który przyjął was życzliwie na swej ziemi, stał się słabą grupą umykającą przed żołnierzami, jak jeleń umyka przed myśliwym. Czy zniknie on zupełnie z powierzchni ziemi, czy kilku z nas żyć będzie jeszcze kilka lat, żeby zobaczyć, jak słońce wschodzi nad tymi górami, naszą ziemią ojczystą?
Cochise
To jest moja ziemia, mój dom, ziemia moich ojców, na którą domagam się zezwolenia powrotu. Tam chcę spędzić swoje ostatnie dni i zostać pogrzebany wśród tamtejszych gór. Jeśli to się ziści, umrę spokojnie w poczuciu, że mój lud, wrócony rodzinnym stronom, będzie się rozmnażał, zamiast szczupleć, i nasze imię nie zaginie.
Geronimo
Nigdy już nie będą wolni. Nigdy już nie odzyskają odebranej im ziemi.
Walecznych Apaczów spowijają mity i legendy. Podziwiamy ich męstwo, fascynuje nas ich więź z naturą. Biały człowiek zniszczył ich kulturę, zagrabił ich ziemię, odebrał im dzieci i zmusił do porzucenia wiary przodków. Żyją w rezerwatach, setki razy okłamywani i marginalizowani.
Apacze nie zniknęli. Usiądźmy z nimi w kręgu przy ognisku, posłuchajmy ich pieśni. Usłyszmy o ich historii i kulturze, o ich zwyczajach i tradycjach, o ich dolach i niedolach. O historii świata, który pogardliwie został nazwany „nowym”, ale dla nich od zawsze był domem. To wielki zaszczyt.
Poznaj bolesną prawdę o zapomnianych ludziach
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 801
Data ważności licencji: 1/11/2028
Projekt okładki
Eliza Luty
Fotografie na okładce
Przód okładki – domena publiczna
Tył okładki – fot. Frank Rinehart, domena publiczna
Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba
Opieka promocyjna
Karolina Domańska
Opracowanie redakcyjne
Bogusława Wójcikowska
Korekta
Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej
Wybór ilustracji
Zofia Kozimor
Opracowanie ilustracji
Piotr Poniedziałek
Copyright © by Zofia Kozimor
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-240-8833-1
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2023
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink
Potomkom Cochise’a:
Cedzie Magoosh i Josephowi Shancie,
Marilyne i Ronniemu Blaylockom
oraz wszystkim Apaczom
za otwartość, gościnność i serce,
za to, że ciągle pokazują drogę
Zmrok otulił rezerwat Mescalero w stanie Nowy Meksyk. Na rozległej polanie w głębi lasu nikt jednak nie układa się do snu. Pośrodku polany płonie wielkie ognisko. Blask ognia oświetla stojące dookoła tipi i szałasy przybrane świeżymi gałęziami topoli. Rozpoczyna się kolejna noc ceremonii dojrzewania dla czternastoletniej Brie. Jest koniec lipca. Przyjeżdżający na ceremonię goście parkują samochody na zewnątrz tego kręgu. Przechodzą między namiotami i siadają na składanych krzesłach, tworząc kolejny krąg. Panuje radosne zamieszanie, dzieci biegają wokół ognia, słychać stłumione odgłosy rozmów, cichy śmiech, ludzie szykują się do długiego czuwania. Rezerwat ten, gdzie oprócz Apaczów Mescalero żyją Apacze Chiricahua, a wśród nich potomkowie Cochise’a i Geronima, położony jest wysoko w górach. Siedzący na krzesłach mężczyźni ubrani są w swetry, kobiety siedzą otulone w chusty, czasami, jak niegdyś, w koce. Za nimi majaczy ciemna ściana świerków. Niebo jest czyste i rozgwieżdżone. Co jakiś czas ojciec i bracia Brie dorzucają do ognia przygotowane bierwiona. Sypią się iskry, bije wielki płomień i robi się ciepło.
Nieopodal ogniska wznosi się duży szałas z gałęzi, w którym przez cztery dni i cztery noce w płytkim okrągłym dole płonie ogień. W szałasie tym, w obecności matki i skandujących modlitwy szamanów, bohaterka ceremonii ubrana w białą suknię z miękkiej skóry, ze śladami żółtego pyłku na policzkach, wykonuje rytualny taniec.
Na wielkim placu wokół ogniska rozpoczyna się jednocześnie inna ceremonia: taniec Duchów Gór. Dzieci przestają biegać po placu i siadają koło rodziców, milkną rozmowy. Od strony lasu nadchodzą tancerze. W czarnych maskach, pomalowani na czarno, są ledwo widoczni, jedynie blask płomieni wydobywa z mroku ich białe „korony” na głowach. To mityczni tancerze Gahe*. Podczas sekretnej ceremonii w górach nałożyli rytualne maski, a szaman namalował na ich ciałach święte symbole. Od tej chwili, pozbawieni twarzy i imion, stali się uosobieniem Duchów Gór i posiedli ich ogromną moc. Wyłaniają się powoli z mroku i stają przy ogniu zgodnie z pradawnym obrzędem celebrowanym przez Apaczów do dziś. Przyszli, by w czasie rytualnego tańca odpędzić złe siły i przywołać dobre, mające zapewnić grupie ochronę i pomyślność. Nie sposób opanować emocji wobec tajemnicy, jaką kryją, i czaru, który się właśnie rozpoczął.
Tancerzy jest pięciu. Czterej z nich to postawni mężczyźni o nagich, pomalowanych na czarno torsach, na których widnieją białe gwiazdy i błyskawice. Ubrani są w spódnice z jeleniej skóry przystrojone frędzlami i amuletami. Do pasów w talii mają przyczepione dzwoneczki. Podobne dzwoneczki ozdabiają ich długie do kolan mokasyny. Wysoko na rękach noszą skórzane opaski, do których przypięte są czerwone wstęgi z piórami orła. Tancerze trzymają w dłoniach święte różdżki, przypominające miecze bądź krzyże.
Najpiękniejszą częścią stroju są owe korony na głowach. Tancerze mają twarze ukryte pod czarnymi maskami ze skóry. Do masek przymocowane są wysokie ozdoby z twardego, lecz lekkiego drewna jukki. Pomalowane na biało, z kolorowymi motywami, są niezwykle kunsztowne. W rezerwacie San Carlos każdy tancerz nosi inną koronę: w formie wielkiego wachlarza, z listewkami jak promienie słońca, w kształcie rogów jelenia. W rezerwacie Mescalero tancerze mają takie same korony, których listewki, ozdobione orlimi piórami i znakami w kształcie błyskawic, tworzą otwarty u góry prostokąt. Piąty tancerz jest niższy i szczuplejszy od pozostałych. Pomalowany na biało, ubrany jest podobnie jak oni, ale jego maski z jasnej skóry nie zwieńcza korona, lecz dwoje małych uszu jak u kota. Jest to klown wprowadzający do tańca elementy humoru. Choć tancerze ubrani są podobnie, z każdym z nich łączy się inny kolor, symbolizujący inną stronę świata. Kolory rozpoznawalne są po miejscu tancerza w szeregu. Pierwszy tancerz to Gahe Czarny Wschodu, za nim następuje Gahe Niebieski Południa, potem Gahe Żółty Zachodu i Gahe Biały Północy. Tańczący na końcu klown to Gahe Szary. Apacze wierzą, że to on potrafi skupiać w sobie największą moc duchów.
Oparci o różdżki tancerze czekają na początek pieśni. Każdy taniec zaczyna się i kończy na znak pierwszego z nich. To on prowadzi pozostałych i nakazuje szamanom rozpoczęcie kolejnej serii czterech pieśni. Siedzący na ławkach mężczyźni i młodzi chłopcy uderzają wygiętymi pałeczkami w bębny i intonują modlitwę. Rytmiczna melodia, powracające tony, powtarzane słowa przechodzące nagle w rodzaj litanii, by znowu narzucić się jak refren, mają moc czaru, magicznego zaklęcia. Głosy śpiewających są tak silne, ich śpiew tak mocny, że trudno uwierzyć, iż oprócz bębnów nie ma tu innego instrumentu. Tancerze tańczą wokół ognia. Podnoszą różdżki do nieba, zwracają je ku ziemi, trzymają przed sobą, chowają za siebie, zataczają nimi magiczne kręgi. Tańce są bardzo dynamiczne, sprawiają wrażenie improwizacji, lecz są efektem wielkiej wprawy i wtajemniczenia. Ruchy rąk i stóp uderzających w ziemię ujęte są ścisłym kodem.
Po jednym tańcu następuje drugi, widowisko jest tak piękne i przejmujące, że odczuwa się żal, gdy tancerze na chwilę odchodzą. Magia muzyki i tańca ogarnia wszystkich. Mali chłopcy zręcznie naśladują gesty tancerzy w koronach. Kobiety owinięte w chusty z frędzlami drobnym krokiem krążą wokół placu. Ich taniec, podobnie jak taniec mężczyzn, obwarowany jest regułami. Wyszywane koralikami chusty służą tylko do tańca. Po skończonym tańcu, żeby nie przerwać zaklętego kręgu, kobiety obracają się wokół siebie i zdejmują chusty. Rozpoczętego tańca nie można nie dokończyć. Gdy podczas jednej z lipcowych ceremonii w rezerwacie Mescalero rozpętała się ulewna burza, tancerze jak w transie kontynuowali taniec wokół ognia, szamani ciągnęli sakralną pieśń, a kobiety krążyły wokół Duchów Gór w mistycznej unii z żywiołem. Gdy po skończonym tańcu deszcz nagle ustał, tancerze rozpłynęli się w ciemności, a pozostali uczestnicy ceremonii podeszli do ogniska i rozgrzewając się, mówili o ulewie jak o znaku niebios.
Tancerze w koronach pojawiają się cztery razy, by w kolejnych tańcach błogosławić ogień, cztery strony świata i gwiazdy zodiaku. Wznosząc i opuszczając różdżki, magicznym gestem łączą niebo i ziemię. Ich ozdoby na głowach i zakryte twarze czynią z nich postacie nierzeczywiste. Spektakl ten jest niezwykle piękny, lecz jego piękno nie ma nic wspólnego z naszym poszukiwaniem formy czy estetycznych rozwiązań. Jest to widowisko wypełnione sensem, ma wymiar kosmiczny. Żaden gest nie jest przypadkowy. Każdy element ma znaczenie symboliczne, łącząc człowieka z wszechświatem, przekazując mu siłę i upragniony sens. Taniec Duchów Gór usytuowany jest całkowicie na płaszczyźnie filozoficznej. Wyraża głęboką, prastarą potrzebę transcendencji, przejawiającą się we wszystkich tradycyjnych kulturach, obecną w człowieku od zawsze.
Patrząc na tańce Apaczów, trudno nie pomyśleć o Antoninie Artaudzie, który widział niegdyś tańce Tarahumarów. Dla Artauda tańce i rytuały Indian* wyrażały odwieczne porozumienie między człowiekiem i światem, między ludźmi i bogami, prastarą jedność ciała i ducha. Porozumienie to Artaud nazywał prawdziwą nauką. Nauki takiej nie daje znajomość konkretnych faktów, daje ją intuicyjne poznanie. Świat racjonalnej myśli to świat wiedzy, która nie jest poznaniem; to świat faktów, które nie są filozofią; to świat człowieka białego. A biały, według Artauda, to człowiek, którego opuścił duch, którego opuściła mądrość1.
Tego wieczoru ceremonia dojrzewania trwa do północy, by rozpocząć się na nowo przed świtem. Jest to bowiem jednocześnie ceremonia czuwania, oczekiwanie na wschód słońca, swoista jutrznia dla młodej dziewczyny. Wschód słońca stanowi punkt kulminacyjny rytuału: w tym powitaniu światła i życia, wobec obietnicy trwania, dochodzi do duchowej unii z całym stworzeniem. Chwila, w której pierwsze promienie słońca oświetlają postać młodej dziewczyny, wyzwala niezwykłą emocję. Tę pierwszą, intensywną emocję człowieka wobec cudu stworzenia i cudu istnienia. Taniec i śpiew wzmagają zachwycenie i oddają hołd tajemnicy.
Gdy niebo nabiera blasku, kończy się taniec Duchów Gór. Tancerze w czarnych maskach odchodzą. Lecz piękno, które wyzwolili, zostaje.
1Antonin Artaud, Les Tarahumaras, Gallimard, Paris 1971, s. 80–99; zob. też: Leszek Kolankiewicz, Święty Artaud, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2001, s. 31–41.
Manewr miał szanse powodzenia. Piesi wojownicy pędzili w tumanach pyłu skradzione bydło. Do zachodnich zboczy gór Chiricahua pozostało im jeszcze kilka mil. Na otwartej równinie widoczni byli jak na dłoni. Porucznik Winters nie wątpił, że zdoła ich okrążyć i zamknąć w kotle. Właśnie szykował się do ich oskrzydlenia, gdy jak burza nadciągnęli konni wojownicy prowadzeni przez wspaniałego Indianina na siwym wierzchowcu. Zwiadowca, były apacki jeniec, krzyknął do żołnierzy: „To Cochise!”. Wojskowi wyprostowali się w siodłach. Mieli przed sobą słynnego wodza Apaczów, który od dziesięciu bez mała lat siał grozę w Arizonie. Galopując na czele wojowników, wydawał się łatwym celem. Żołnierze ruszyli do ataku i gdy tylko sytuacja im pozwalała, brali na muszkę jeźdźca na siwym koniu. Każdy z nich marzył o sławie pogromcy nieuchwytnego wodza, który skutecznie stawiał czoło armiom dwóch krajów. Ale zmierzyć się z Cochise’em – to jak strzelać panu Bogu w okno. Wódz dokonywał cudów zręczności na swym koniu. Zsuwał się na jego lewy bądź prawy bok, nie przestając strzelać. Nie sposób było go dosięgnąć. Lecz nawet wtedy, gdy brawurowo wystawiał się na strzały, nie zadrasnęła go żadna kula. Wodza zdawała się chronić niewidzialna tarcza. Gdy piesi Apacze dotarli do gór, Cochise dał znak wojownikom i cała grupa przepadła w cienistych kanionach.
Piętnaście lat później na przedpolach gór Chiricahua nie było już Indian. Biali osadnicy zakładali tam rancza, doglądali krów i koni, uprawiali ziemię. Garstka ostatnich wolnych Apaczów błądziła po górach Sierra Madre, ścigana przez tysiące żołnierzy, zwiadowców, ochotników i łowców skalpów. Wojsko strzegło wszystkich źródeł, obsadziło wszystkie drogi i szlaki. Osaczonych rozbitków, wśród których było piętnastu mężczyzn i dwadzieścia kobiet z dziećmi, dręczyło pragnienie. Ich konie padały z wyczerpania. Ludzie ci nie mieli nic do stracenia, z wyjątkiem życia. Prowadził ich Geronimo, wojownik i szaman, który z determinacją odrzucał myśl o poddaniu się. Od powolnej śmierci w rezerwacie wolał szybką śmierć na wolności. Kryjąc się w górach, kradł konie i amunicję, zdobywał dla swych ludzi ubrania i żywność. Wojownicy ufali jego mocy. Którejś nocy, przemierzając rozległą dolinę, uciekinierzy trafili na oddział wojska. Na wschodzie pojawił się blady blask jutrzenki. Sytuacja stała się dramatyczna. Wtedy Geronimo zaintonował pieśń i śpiewem swym sprawił, że czarne chmury zakryły niebo i opóźniły nadejście świtu o dwie godziny. Pod osłoną wydłużonej nocy cała grupa bezpiecznie przemierzyła nagą równinę i skryła się w górach.
Cochise i Geronimo, apaccy wojownicy z grupy Chiricahua, to legendarne postacie okresu podboju. Pierwszy z nich wszedł do historii jako największy wódz Apaczów XIX wieku i uplasował się wśród najznamienitszych przywódców indiańskiej Ameryki, drugi zapisał się w pamięci zbiorowej jako symbol ostatniego, wyjątkowo zaciętego i dramatycznego oporu Indian. Ze względu na stan uzbrojenia i liczebność najeźdźców podbój Nowego Świata nie mógł zakończyć się wygraną tubylców. Niemniej wodzowie i wojownicy Chiricahua, którzy nigdy nie poddali się Hiszpanom i Meksykanom, zrobili wszystko, aby zwycięstwo nad nimi drogo kosztowało ich ostatnich przeciwników, Amerykanów.
* * *
Apacze przybyli z północy. W poszukiwaniu terenów łowieckich ci doskonali myśliwi i wojownicy przywędrowali z doliny rzeki Mackenzie w zachodniej Kanadzie i dotarli do dzisiejszego pogranicza Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Z czasem wyparci zostali przez Komanczów nad Rio Grande i dalej na zachód i tam pozostali. Przeszłość Apaczów miesza się z mitami. Jedno z chiricahuańskich podań opisuje długą migrację tego ludu, na pół prawdziwą, na pół wyśnioną. Według starej historii opowiadanej jeszcze w XIX wieku Apacze byli łowcami, których przetrzymywał w niewoli lud znający rolnictwo i konie, posiadający armię doskonałych łuczników i budujący wielkie groby. Któregoś lata zniewoleni Apacze zbuntowali się, a ich powstanie doprowadziło do ucieczki i długiej tułaczki. Uchodźcy skierowali się na wschód, albowiem nigdy żaden Apacz nie odwrócił się plecami do wschodzącego słońca. Szli najpierw przez gęste, ciemne lasy, przeprawili się potem przez wielką wodę, większą od największej rzeki. Gdy stanęli na nowym lądzie, podążyli na wschód i na południe, przemierzając wysokie góry i pustynne równiny. Jedli upolowane z łuków jelenie, dzikie zwierzęta i ptaki, żywili się wszystkim, co znaleźli po drodze. Na ścianach grot i na swych ciałach malowali drogi gwiazd. Podczas przeprawy napotykali inne ludy, z którymi prowadzili wojny. Trafili na plemiona żyjące w kamiennych domach i poszli dalej. Dotarli w końcu do rzek Gila i Yaqui. Zobaczyli pasma górskie poprzecinane dolinami, podobne do tych, które opuścili czterdzieści pokoleń wcześniej, i postanowili tu zostać. Tak mówi legenda1.
Historycy wypowiadają się ostrożnie na temat pochodzenia tych ludów i ich wędrówek. Migracja Apaczów na Południowy Zachód należy do ostatniej fali migracyjnej na nowym kontynencie. Kiedy dokładnie nastąpiła, nie wiadomo, istnieje na ten temat wiele hipotez. Sami Apacze umieszczają ją na przełomie XII i XIII wieku2. Donald Worcester pisze, że gdy w XVI wieku Hiszpanie nawiązali z nimi kontakt, Apacze byli już doskonale zadomowieni w nowych warunkach. Gruntownie przebadali zasoby naturalne swojego środowiska, z wprawą zdobywali i przechowywali żywność, wytwarzali ubrania, lekarstwa i broń, potrafili przeżyć tam, gdzie inni byli zagubieni. Osiedlali się najchętniej w niedostępnych górach, lecz świetnie radzili sobie na terenach pustynnych. Znali tak dobrze swą rozległą surową krainę, „czuli się w niej tak pewnie – pisze Donald Worcester – że wydaje się niemożliwe, by mogli się przystosować w krótkim czasie” do tak niegościnnej ziemi3.
Apacze nie mówili o sobie „Apacze”. Nazwa ta pochodzi prawdopodobnie od słowa Indian Zuni apachu, co znaczy „wrogowie”. Sami Apacze określali siebie mianem Nde*, czyli „Ludzie”. Ten podział na nas „ludzi” i obcych, czyli „wrogów”, charakterystyczny był dla większości ludów tubylczych.
Język Apaczów należy do atapaskańskiej rodziny językowej, obejmującej trzy strefy geograficzne: północną, wybrzeże Pacyfiku i południową. Apacze to atapaskańska grupa południowa. Grupa ta dzieli się na siedem odłamów: Apacze Jicarilla, Lipan i Kiowa stanowią odłamy wschodnie; Nawaho, Apacze Zachodni, Chiricahua i Mescalero – odłamy zachodnie4.
Książka ta poświęcona jest Apaczom Chiricahua, ludowi Cochise’a i Geronima.
Nazwa „Chiricahua” pochodzi od słowa chiguicagui, co w języku Opatów znaczy „góry dzikich indyków”5 i jest nazwą największego pasma górskiego w południowo-wschodniej Arizonie. Dzikie indyki po dziś dzień wchodzą w skład przebogatej fauny tych gór.
Podziały plemienne Apaczów sprawiały białym przybyszom niemały kłopot. Amerykanie, przyzwyczajeni do władzy centralnej i struktur pionowych, szukali podobnej organizacji wśród plemion indiańskich, co było nieporozumieniem. W organizacji społecznej nomadów i półnomadów przeważały bowiem struktury poziome. Wędrujące ludy, rozproszone na ogromnych terenach, wtopione w naturę, nie wypracowały struktur państwowych, nie znały silnej organizacji plemiennej ani zcentralizowanej władzy skupionej wokół jednego wodza. Plemiona dzieliły się na grupy, te na autonomiczne podgrupy, z których każda miała swojego wodza i podejmowała niezależne decyzje.
Apacze Chiricahua zamieszkiwali południowe tereny dzisiejszej Arizony i Nowego Meksyku oraz północne krańce Meksyku. Podzieleni byli na cztery grupy. Rdzenne nazwy tych grup to Chihenne, Chokonen, Nednhi i Bedonkohe. Amerykanie i Meksykanie mieli na ich określenie własne nazwy, pochodzące od miejsc, w których ci ludzie najchętniej przebywali. Grupy te połączone były solidnymi więzami kulturowymi i językowymi, co sprawiało, że uważały się za jeden lud. Ich członkowie, często ze sobą spowinowaceni, żyli na ogół w zgodzie. Składali sobie wizyty, uczestniczyli we wspólnych tańcach i obrzędach. Niemniej były to społeczności mocno rozdrobnione. Każda z czterech grup składała się z kilku grup lokalnych, te z kolei dzieliły się na podgrupy, zwane rodzinami rozszerzonymi. Rodzina rozszerzona spokrewniona była przez kobiety i obejmowała ojca, matkę, ich niezamężne dzieci oraz rodziny zamężnych córek. Ich obozowiska, tak zwane ranczerie, rozsiane były w dolinach pasm górskich Apaczerii, oddalone od siebie o kilka dni pieszej wędrówki6. Rodzina krewniacka była podstawową jednostką społeczności Apaczów i stanowiła dla każdego z nich mocne oparcie. Apacze nie wyobrażali sobie życia z dala od grupy rodzinnej. Swój los ściśle wiązali z losem bliskich. Samotność i wykluczenie ich przerażały. Okresy samotności w górach w celu poszukiwania wizji należały do ciężkich przepraw. Wykluczenie z grupy było najsurowszą karą. Więzi rodzinne Chiricahuów przerastały wyobrażenie zarówno Meksykanów, jak i Amerykanów. Rozpacz po utracie żon, braci, sióstr i dzieci, chęć odbicia uwięzionych krewnych legły u podstaw większości zaciekłych apackich wypraw.
Apacze Chihenne (Chíhéõde – w transkrypcji przyjętej dzisiaj przez językoznawców z rezerwatu Mescalero) znaczy „Ludzie pomalowani na czerwono”7. Podczas ceremonii mężczyźni i kobiety malowali sobie twarze farbą w kolorze ochry. Czynią to zresztą do dziś. Chihenne stanowili wschodni odłam Chiricahuów. Zamieszkiwali okolice ciepłych źródeł i rzeki Mimbres, na zachód od Rio Grande w Nowym Meksyku. Ich wodzami w XIX wieku byli Mano Mocha, Cuchillo Negro, Fuerte-Mangas Coloradas, Delgadito, wreszcie Victorio, Nana i Loco. Amerykanie i Meksykanie używali w odniesieniu do Chihennów ogólnej nazwy Gileño, a poszczególne grupy lokalne nazywali: Mimbreño, Copper Mines, Warm Springs (Ojo Caliente) i Mogollon8.
Nazwa Chokonen (Ch’úk’ânéõde) nie jest do końca jasna. Dzisiejsi apaccy językoznawcy sądzą, że słowo to znaczy „Ludzie z górskich szczytów”. Chokoneni, czyli Chiricahuowie środkowi, byli grupą Cochise’a. Ich ziemie to góry Dragoon, Chiricahua i Dos Cabezas w południowo-wschodniej Arizonie. W XIX wieku przewodzili im Pisago Cabezón, Relles, Yrigóllen, Miguel Narbona, Esquinaline i w końcu Cochise. Wodzami Chokonenów w okresie niewoli byli Taza, Chihuahua i Naiche. Dla Amerykanów tamtego okresu nazwa Chiricahua odnosiła się tylko do Chokonenów.
Nednhi (Ndé’ndaa’õde) znaczy „Ludzie żyjący wśród wrogów”. Byli to Chiricahuowie południowi. Zakładali swoje obozowiska w północnej części Sierra Madre w Meksyku. Stamtąd zapuszczali się w głąb meksykańskich prowincji Sonora i Chihuahua. Ich wodzami byli między innymi: Juan Diego Compá, Juan José Compá, a później Natiza i Juh*. Przez białych nazywani byli Apaczami Pinery, a ich grupy lokalne nosiły nazwy Janero i Carrizaleño.
W dawnych czasach do Chiricahuów zaliczała się jeszcze jedna grupa, Bedonkohe. Do tej grupy należał Geronimo. Bedonkohe (Bidáõ’kaõde) znaczy „Ludzie, którym wyszliśmy naprzeciw”, co odnosić się może do tego, że grupa ta zamieszkiwała tereny najbardziej wysunięte na północ. Mniej liczni od pozostałych trzech grup, Bedonkohe zostali przez nie wchłonięci.
Apacze Chiricahua byli jednym z wielu koczowniczych plemion strefy półpustynnej, która po konkwiście utworzyła północną prowincję Nowej Hiszpanii. Pierwsze starcia ludu Nde z Hiszpanami sięgają końca XVI wieku. Od tamtego czasu, nieustannie zagrożeni na swych ziemiach, porywani, sprzedawani do niewolniczej pracy w mieście Meksyk i za oceanem, poddawani na przemian chrystianizacji i eksterminacji, Apacze prowadzili uporczywą walkę z hiszpańskim najeźdźcą, a ich wojny wpisały się w długą tradycję wojen Cziczimeków.
Aztekowie nazywali Cziczimekami ludy zamieszkujące dziką, nieurodzajną krainę rozciągającą się na północ od ich imperium. Dla osiadłych społeczeństw Ameryki Środkowej była to kraina mityczna, związana z legendami o ich genezie. W ślad za Aztekami Hiszpanie poczęli określać mianem Cziczimeków niezliczone ludy koczownicze żyjące na północy, na ziemiach ciągnących się od Zatoki Meksykańskiej po Zatokę Kalifornijską. Nazwy tej używali jako synonimu określenia „barbarzyńcy”. Nie odnosiła się ona do konkretnych plemion ani konkretnego języka, lecz do sposobu życia tych ludów. O ile zawojowanie osiadłych społeczeństw Ameryki Środkowej nastąpiło błyskawicznie, o tyle kolonizacja ziem na północy okazała się nadspodziewanie trudna: ludy wędrowne żyjące na tych nieogarniętych terenach stanowiły prawdziwą przeszkodę w triumfalnym marszu zdobywców.
Nomadzi mieszkali w szałasach ze skór lub z gałęzi. W większości nie znali rolnictwa, żyli z myślistwa i zbieractwa. Pojęcie własności ziemi było im obce, ich teren przenosił się wraz ze zwierzyną łowną, wyznaczały go pory roku i czas dojrzewania roślin. Te wędrujące ludy prowadziły ze sobą rytualne wojny, które przeplatały się z okresami pokoju. Chiricahuańskie podania mówią, że zanim starli się z Hiszpanami, wojownicy Nde walczyli z Aztekami, Pimami, Komanczami, Tarahumarami. Napady łupieżcze i wyprawy odwetowe, które wpisały się w ich sposób życia, nie przeszkadzały im utrzymywać kontaktów kulturalnych i handlowych z ludami zarówno wędrownymi, jak i osiadłymi. Apacze handlowali z Indianami Pueblo, istnieją dowody na to, że zimą zakładali swoje obozowiska w pobliżu w ich wiosek9. Żadne z plemion strefy półpustynnej nie znało pojęcia wyższości kulturowej i żadne nie dążyło do unicestwienia przeciwnika. Na rywalizację między plemionami nakładała się wzajemna fascynacja, która prowadziła do poszanowania u przeciwnika tego, co stanowiło o jego sile i atrakcyjności. Relacja o Michoacanie, epopeja Purepechów (Tarasków) podyktowana przez kapłanów hiszpańskim misjonarzom, stanowi autentyczny przekaz indiański, w którym lud osiadły sławi odwagę i szlachetność wojowniczych nomadów, podkreślając jednocześnie korzystne z nimi przymierze10. Indiańskie ludy żyły w swoistej symbiozie, którą zakłóciło przybycie Europejczyków. Rytualne wojny przybrały wtedy charakter świętej wojny z najeźdźcą.
Koczownicy byli wybornymi wojownikami, mieli doskonale opanowaną sztukę wojenną i świetnie orientowali się w terenie. Do nadejścia Hiszpanów nie znali koni. Przemieszczali się pieszo, byli znakomitymi biegaczami, liczyli przede wszystkim na własne nogi. Sztukę jeździecką opanowali bardzo szybko. Choć konie zapewniły im nieznane dotąd możliwości, nigdy nie zaprzestali nauki biegania. Od wytrzymałości, sprawności i umiejętności biegania zależało ich przeżycie. A zdolność nomadów do przeżycia w niegościnnym środowisku była zdumiewająca. Cechowała ich siła i zręczność, odporność na zmęczenie, wytrzymałość na głód, pragnienie i upał, co w oczach zdobywców było zarówno godne podziwu, jak i degradujące, zbliżało ich bowiem do zwierząt. „Szybkością i wytrwałością Apacze dorównują koniom”, zanotował w XVIII wieku pułkownik Antonio Cordero11. Taktyki wojenne tych ludów były bardzo zbliżone. Wojownicy byli odważni i napastliwi, a jednocześnie przebiegli i ostrożni. Nie narażali się niepotrzebnie, niemniej w sytuacji otwartego zagrożenia walczyli na śmierć i życie. Atakowali przez zaskoczenie, próbowali przerazić przeciwnika swym wyglądem i krzykiem, uderzali brutalnie i znikali w niedostępnych górach. „Podobni są do dzikich lwów”, notuje hiszpański kronikarz12. „Spadają jak orły, atakują pod osłoną nocy albo w gorące godziny dnia”13. Tak walczyli Xiximowie, „naród najdzikszy i najbardziej zbuntowany”14, Seri, którzy atakowali z ukrycia i przerażali swoim krzykiem. Tak walczyli Apacze, z tą różnicą, że wojownicy Nde nigdy nie bili się nocą. W XIX wieku tę taktykę Apaczów opisali Amerykanie: podczas walk widać było nad górami dymy, rzadziej przeciwnika z krwi i kości, a potem z przerażającym krzykiem wojownicy uderzali tam, gdzie się ich najmniej spodziewano, i równie szybko znikali15.
Hiszpanie lubili porównywać Azteków do Rzymian. Tymczasem Aztekowie mieli dużo więcej wspólnego z Apaczami niż z Rzymianami. Nomadów różnił od społeczności osiadłych styl życia, mocno zbliżały ich wierzenia i sposób rozumienia świata. Wszystko natomiast odcinało tubylców od białych przybyszów. Nad wierzeniami ludów półpustynnych nie czuwał kler. Wykrystalizowała się przez to w ich tradycji szczególna rola przepowiedni i wizji, które wprowadzały między boskością i człowiekiem relację inną niż w tradycji chrześcijańskiej. Tańce, ceremonie, rytuały postu prowadziły do ekstazy, ta zaś oznaczała bezpośredni indywidualny kontakt z siłami boskimi. Świat miał dla Indian charakter duchowy. Był terenem, na którym ludzie spotkać mogli swoich przodków, duchy i bogów. Natura była dla nich jednocześnie nadnaturą, co sprawiało, że otaczali ją szacunkiem i miłością16. Nigdy nie była martwa, żyła i mogła działać. Ludzie ci nie zapuszczali się w góry, lasy czy doliny nierozważnie, zawsze z uwagą obserwowali otoczenie, starali się zrozumieć racje przyrody, próbowali ją sobie zjednać, za wszelką cenę unikali jej gniewu. Rdzenne ludy nie oddzieliły się od świata, czuły się jego nierozłączną częścią i nigdy nie próbowały nim zawładnąć. Charakterystyczny był dla nich kult słońca i gwiazd, szczególnie Wenus i Plejad, kult zwierząt i ptaków, a także podział świata na cztery części, symbolizowane przez cztery kolory. Równoramienny krzyż wpisany w okrąg wiązał ze sobą cztery kierunki kardynalne, łącząc kolisty czas i zorganizowaną w kręgu przestrzeń. Cechy te charakteryzowały nomadów i półnomadów do czasów współczesnych. To one pozwoliły im wyjątkowo długo opierać się białym zdobywcom i misjonarzom.
Historia ostatnich lat wolnych Apaczów wpisała się w historię Stanów Zjednoczonych. Były to lata walk, których brutalność i bohaterstwo przerosło wszystko, co widziano na Południowym Zachodzie. Ale zmagania z Amerykanami to ostatni już akt apackich wojen prowadzonych crescendo przez trzy wieki bez mała i kulminujących w tym końcowym, dramatycznym okresie. Nim stali się amerykańską legendą, naznaczyli historię hiszpańskiej kolonii.
1Donald C. Cole, The Chiricahua Apaches, 1846–1876 – from War to Reservation, University of New Mexico Press 1988; idem, Les Apaches Chiricahuas, De la guerre à la réserve, Éditions du Rocher 1993, s. 14–15.
2Donald C. Cole, Les Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 15.
3Donald E. Worcester, The Apaches: Eagles of the Southwest, University of Oklahoma Press, Norman 1979; przekład polski: Donald E. Worcester, Apacze. Orły Południowego Zachodu, przeł. Aleksander Sudak, Wydawnictwo TIPI, Wielichowo 2002, s. 12.
4Edwin R. Sweeney, Cochise, Chiricahua Apache Chief, University of Oklahoma Press, Norman 1991; przekład polski: Edwin R. Sweeney, Apacze, Cochise i lud Chiricahua, przeł. Zofia Kozimor, PIW, Warszawa 2017, s. 21.
5Edwin R. Sweeney, Apacze, op. cit., s. 21.
6Morris E. Opler, An Apache Life-Way, The Economic, Social & Religious Institutions of the Chiricahua Indians, University of Nebraska Press, Lincoln–London 1996, s. 181.
7Transkrypcję i znaczenie nazw apackich grup podaje słownik: Ndé Bizaa’, The Mescalero Apache Tribe Language Program, eds. Caroline Blake, Scott Rushforth, Sherman Blake, Pascal Enjady, Oliver Enjady, Mescalero Apache Tribe 2014, s. 119–123.
8Edwin R. Sweeney, Apacze, op. cit., s. 23–24.
9Donald E. Worcester, Apacze, op. cit., s. 16, 18.
10Relation de Michoacan, version et présentation de J.M.G. Le Clézio, Gallimard, Paris 1984.
11Daniel S. Matson, Albert H. Schroeder, Cordero’s Description of the Apaches – 1776, „New Mexico Historical Review” 1957, vol. 32, s. 250; Donald Worcester, Apacze, op. cit., s. 38.
12Antonio de Ciudad Real, Tratado Curioso y docto, vol. II, Mexico 1975 s. 160–161; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen albo przerwana myśl indiańskiej Ameryki, przeł. Zofia Kozimor, PIW, Warszawa 2010, s. 107.
13Fernando Ocaranza, Crónica de las Provincias Internas, Mexico 1939, s. 50; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen, op. cit., s. 107.
14Andrés Pérez de Ribas, Historia de los triunfos de Nuestra Santa Fe, vol. I, Mexico 1944, s. 86; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen, op. cit., s. 107.
15Edwin R. Sweeney, Apacze, op. cit., s. 20.
16Claude Lévi-Strauss, L’Anthropologie face aux problèmes du monde moderne, Seuil, Paris 2011, s. 85.
W 1540 roku trawiony snem o złocie Francisco Vasquéz de Coronado dotarł na ziemie dzisiejszej Arizony i Nowego Meksyku. Gorączka złota pożerała wszystkich hiszpańskich i portugalskich zdobywców. Ich fascynacja skarbami istniejącymi tudzież wymyślonymi nie znała hamulców ani granic. Miała coś z szalonej obsesji, furii nie do opanowania. W imieniu złota i srebra zdobywcy zabijali i ciemiężyli. Namaszczeni przez bogów władcy umierali torturowani. Skarby Majów, Inków, Azteków, ceremonialne maski, przedmioty sakralne, złote ornamenty z murów świątyń przetapiane były na sztabki. Powodowani chciwością, olśnieni skarbami, które nie należały do ludzi, lecz do bogów*, zwycięzcy zatracali wszelką godność i resztki człowieczeństwa. Chcieli więcej. Gorączka złota zachęcała ich do szalonych podróży, pchała w nieznane krainy w poszukiwaniu mitycznego Eldorado, legendarnych miast, nęcących bogactwem i przyrzekających potęgę.
Francisco Coronado szukał siedmiu złotych miast Cibola. Gdy w wyniku morderczej ekspedycji dotarł na upragnione ziemie, znalazł na nich ubogie osady Pueblów i niewielkie poletka kukurydzy. Podążając dalej na północny wschód, odkrył kryte trawą chaty. Wyczerpująca wyprawa, która kosztowała życie niemal całą jego eskortę, okazała się pasmem rozczarowań. Choć doczesne marzenia konkwistadora spełzły na niczym, zyskał on pośmiertną sławę odkrywcy. Był pierwszym Europejczykiem, który zobaczył ziemie nad rzekami Gila, Kolorado i Kansas. A jako że zwycięzcy nadają nazwy górom, dolinom i rzekom, państwowe lasy na południu Arizony i Nowego Meksyku noszą dziś nazwę Coronado.
Francisco Coronado nie znalazł złota, a bogactwa, jakimi dysponowali napotykani ludzie, tak dalece nie przystawały do jego kultury, że ich nie dostrzegł. Pojęcia „bieda” i „bogactwo” nie istniały zresztą w językach Indian, co samo w sobie jest bogactwem. Kilka wieków później Wilf Pelletier, pisarz Odawa, podsumuje to pięknie w jednym ze swych sarkastycznych tekstów: „Nie było wśród nas biedoty, lecz nie wiedzieliśmy, że jesteśmy bogaci”1.
Hiszpanie natomiast szybko dostrzegli korzyści płynące z eksploatacji ziem i mieszkających na nich ludzi. W ślad za Coronado wyruszyli na północ misjonarze, żołnierze, osadnicy i górnicy. Dla Hiszpanów rozpoczęła się historia idącej po trupach kolonizacji, dla nomadów zaczęła się święta wojna z najeźdźcą, która zakończyć się miała złożeniem broni przez Geronima w Kanionie Szkieletów.
Chiricahuańskie podania mówią, że Apacze dowiedzieli się o oblężeniu Tenochtitlanu od azteckich poszukiwaczy turkusów, którzy docierali na tereny dzisiejszej Arizony. Po upadku imperium Montezumy wielu Azteków skierowało się na północ, by znaleźć schronienie w siedmiu grotach na stromym zboczu, które były ich mityczną kolebką. Gdy grupki uchodźców dotarły na ziemie Apaczów, doszło do wojen, ale i do pokojowych kontaktów. Chiricahuowie dowiedzieli się od nich o Hiszpanach, o ich koniach, zbrojach i nieprzepartym pragnieniu złota. Pchnęli wtedy posłańców do wszystkich puebli z nakazem, by ich mieszkańcy wyrzucili lub zakopali posiadane złoto. Grozili, że zabiją każdego, kto tego nie uczyni. Sądzili, że oddali to Hiszpanów od ich ziem. Ich nadzieje okazały się płonne. Gdy zjawili się jeźdźcy na koniach, Apacze schowali się w górach i obserwowali ich z daleka. Przez długi czas Hiszpanie nie zdawali sobie sprawy z istnienia ludu Nde. Tak mówi legenda z okresu, gdy prawda mieszała się z mitem2.
Pięćdziesiąt lat po wyprawie Coronado Hiszpanie osiedlili się na stałe w Nowym Meksyku*. W dolinie Rio Grande stworzyli pierwszą kolonię rolników i hodowców bydła. Zakładali misje, budowali kościoły. Pierwszy z nich poczęli wznosić w 1610 roku w Santa Fe. Istnieje on po dziś dzień. Ściągający na te ziemie misjonarze ewangelizowali Indian i przekazywali im nowe zasady moralne. Próbowali jednocześnie przyuczyć ich do pracy na roli i przekształcić swe owieczki w „najwierniejszych poddanych Jego Królewskiej Mości Pana Naszego”3. Początkowo stosunkowo łatwo przychodziło im zjednywanie sobie plemion osiadłych, Pueblów, a w południowej Arizonie Opatów i Pimów, których kultura oparta była po części na rolnictwie. Hiszpanie nie szczędzili pochwał dla ochrzczonych Opatów, „ukochanych dzieci korony hiszpańskiej”4, zrzucając na ich barki główny ciężar obrony prowincji. Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z wojowniczymi nomadami: Apaczami, Komanczami, Nawahami, Indianami Seri. Ci myśliwi i zbieracze, wierni własnemu stylowi życia, próbowali nawiązać z przybyszami dialog, jaki od wieków prowadzili z ludami osiadłymi; dialog, w którym rytualne wojny przeplatały się z wymianą handlową i okresami pokoju. Na to oczywiście Hiszpanie nie mogli przystać. Gdy więc Apacze poczęli uprowadzać konie z osady nad Rio Grande, rozpoczęła się długa tradycja represji.
Po pierwszych dobrych kontaktach kolonizacja Pueblów przestała przebiegać jak po maśle. Bardzo szybko złe traktowanie, systematyczne niewolnictwo i zabór ziem doprowadziły do rewolty. Przeciw Hiszpanom powstali rolniczy Acomowie. Do pierwszego starcia między Apaczami i Hiszpanami doszło prawdopodobnie w 1599 roku, gdy Apacze pomogli Acomom stawić opór zakusom najeźdźców. Przez cały XVII wiek, broniąc się przed złym traktowaniem ze strony chrześcijan, Indianie Pueblo szukali wsparcia i schronienia u Apaczów i Nawahów. Odwzajemniali się im, jak mogli. W owym czasie tubylcy nie mieli prawa posiadania ani dosiadania koni. Indianie Pueblo, zatrudnieni przez Hiszpanów jako pasterze, kradli konie dla swych apackich sprzymierzeńców. To za ich pośrednictwem Apacze nauczyli się jeździć konno. W drugiej połowie XVII wieku byli już mistrzami w sztuce zarówno jeździeckiej, jak i zręcznego uprowadzania wierzchowców.
Zasobni w konie Apacze nabyli mobilności, ich ataki przybrały na sile i zataczały coraz szersze kręgi. Hiszpanie z niepokojem obserwowali ów lud „niezwykle okrutny i wojowniczy, bardzo sposobny do wojny”. Dostrzegli, że wojownicy karzą niewierne żony, obcinając im czubek nosa. Notowali, że charakteryzuje ich czystość obyczajów i zamiłowanie do prawdy5. Apacze mnożyli ataki nie bez powodu. Hiszpanie potrzebowali rąk do pracy w kopalniach i na plantacjach na południu kraju. Urządzali wyprawy po niewolników, których wysyłali do miasta Meksyk jako tanią siłę roboczą. Do niewolniczej pracy zsyłali nie tylko niepokornych Apaczów. W sidła łowców niewolników wpadali także ludzie ochrzczeni. Wśród porwanych przeważały kobiety i dzieci. Niekiedy zesłanym nieszczęśnikom udawało się zbiec z kopalń i plantacji, wrócić i opowiedzieć o piekle, w jakim żyli. Wzmagało to nienawiść Indian do Hiszpanów.
Do nienawiści i protestu prowadziło nie tylko okrutne traktowanie tubylców. Pomimo pozornej uległości plemion rolniczych narzucanie im obcej wiary i moralności nie było przyjmowane z pokorą. Powstania Indian wymierzone były przeciwko zarówno władzy Hiszpanów, jak i ich religii. Wielu ochrzczonych przez misjonarzy przywódców odrzuciło nową wiarę i stanęło na czele zbuntowanych. Ci renegaci byli szczególnie nieprzejednani. Na niszczenie swych wartości Indianie odpowiadali krwawymi napadami. Palili kościoły, zabijali misjonarzy i zarządców. Niekiedy rewolty te wybuchały nagle i szybko gasły, najczęściej jednak prowadziły do zaciętej wojny z hiszpańskim najeźdźcą. Zbuntowane ludy nie miały zwyczaju jednoczyć się w walce, punkt kulminacyjny tych wojen przypadł dla każdego z nich w innym czasie. W 1541 roku na północy Meksyku wybuchło jedno z najkrwawszych powstań w historii hiszpańskiego imperium, powstanie pod Mixtón, pod duchowym przywództwem czarowników. Okrutne walki Zacateków i Guachichilów trwały od 1550 roku przez czterdzieści lat. Ćwierć wieku później wybuchła rewolta Tepehuanów. W 1680 roku powstali Indianie Pueblo pod wodzą proroka apostaty o imieniu Popé. W przeciwieństwie do innych rebelii powstanie Pueblów było doskonale zorganizowane. Popé polecił przywódcom poszczególnych wiosek odliczać dni za pomocą węzłów na sznurach, aby wszyscy mogli uderzyć w tym samym czasie. W rebelii Pueblów wzięli udział Apacze Mescalero i Jicarilla, a także Nawahowie. Hiszpanie zaczęli się obawiać przymierza między ludami osiadłymi i wojowniczymi nomadami. W 1695 roku w odpowiedzi na złe traktowanie przez jezuitów powstali Pimowie, o których Hiszpanie myśleli, że są ich ostoją w walce z Apaczami. Rok później poczęli burzyć się wierni Hiszpaniom Opatowie, a w 1751 roku Pimowie powstali raz jeszcze. W walkach, które się wówczas rozpętały, zginęło ponad stu Hiszpanów. Choć najeźdźcy zręcznie wykorzystywali rywalizację między plemionami, jasne się stało, że problemem Opatów nie byli Pimowie, problemem Pimów nie byli Apacze, problemem Apaczów nie byli Komancze. Problemem ich wszystkich byli Hiszpanie.
Aktywność chrześcijańskich misjonarzy prowadziła do rewolty, a ich nauki miały ten efekt, że bardzo szybko święta wojna Indian nabrała charakteru mesjanistycznego. Mesjanizm tubylców był synkretyczną zbitką religii indiańskiej, w której przez szamana czy czarownika przemawiało bóstwo, i religii chrześcijańskiej, ze swym motywem inkarnacji i zmartwychwstania. Od XVI wieku większość wojen indiańskich w Nowej Hiszpanii miała charakter mesjanistyczny. Pojawili się miejscowi prorocy głoszący nieśmiertelność dla wszystkich, którzy staną do walki z hiszpańskim zaborcą. W 1616 roku Tepehuanów podburzył do świętej wojny stary Indianin, apostata, który stał się prawdziwym mesjaszem i w mistycznym uniesieniu przyrzekał pobratymcom zwycięstwo nad Hiszpanami. Chodził od wioski do wioski i podnosił ludzi do walki.
Jego przemowa była tak dobrze przemyślana i tak skutecznie wzruszała smutną duszę Indian, że ledwo go wysłuchali, natychmiast pałali gniewem do Hiszpanów, odrzucając prawa, jakie im wpajano, i sposób życia, jaki im narzucano6.
Rewolta Indian Jano, Suma, Jacome, których Hiszpanie mylili z Apaczami, prowadzona była przez innego mesjasza. Ten „podawał się za boga, który wszystko stworzył, i nie chciał już sprzedawać kukurydzy Hiszpanom, i mówił, że trzeba spalić Hiszpanów, żeby wszystkim żyło się lepiej”7. Powstanie Zapoteków wywołane zostało przez wizję o charakterze mesjanistycznym: na placu w mieście Oaxaca pojawił się nowy bóg, aby ogłosić nadejście trzech tubylczych wodzów, którzy wygnają Hiszpanów i położą kres niewoli. Wojny powstańcze prowadzone były w atmosferze magii, a zacięty opór Indian podtrzymywała wiara w nieśmiertelność wojowników i w ostateczne zwycięstwo.
Wierzyli do tego stopnia, że będą mogli zmartwychwstać, że rzucali się na ostrza mieczów, na lance Hiszpanów i z barbarzyńską odwagą szli na lufy arkebuzów8.
Podobną wiarę w zmartwychwstanie wielkich wodzów żywić będą Apacze podczas ekstatycznego tańca prowadzonego przez proroka Nock-ay-det-klinnego w 1881 roku w rezerwacie Fort Apache. Będą ją żywić Siuksowie podczas Tańca Ducha, który w 1890 roku doprowadzi do masakry nad Wounded Knee. Jak podczas ostatnich wojen w Ameryce Północnej, tak w prowincjach hiszpańskich sława wizjonerów rozlewała się błyskawicznie, co wynikało z głębokiej potrzeby tych ruchów. Desperacka żarliwość naznaczy wszystkie walki indiańskich plemion, aż do ostatecznej kapitulacji Apaczów w 1886 roku.
Choć w 1673 roku król hiszpański wydał dekret nakazujący uwolnienie wszystkich niewolników z północy, hiszpańscy urzędnicy nie wzięli sobie tego zarządzenia do serca. Tania siła robocza przynosiła zbyt wiele korzyści, żeby z niej rezygnować. Niewolnikom nie zwrócono wolności, a wolnych Indian porywano i sprzedawano do niewoli jak dawniej. Mnożyły się więc odwetowe najazdy Apaczów na rancza, osady i misje. W odpowiedzi na rozboje Hiszpanie poczęli zakładać forty, tak zwane presidio, skąd wyruszały kampanie wojskowe przeciwko zbuntowanym. Owe presidio pojawiły się w Tubac, Janos, Fronteras, Tucson, a także przy ważniejszych szlakach handlowych. Apacze jednak czuli się pewnie na swych ziemiach i nie bali się ekspedycji karnych. Bez trudu wymykali się patrolom wojskowym, a bydło uprowadzali tak zręcznie, że stratę zauważano dopiero wtedy, gdy na ranczu hulał już tylko wiatr. Ścigający Apaczów żołnierze byli bezsilni, nie dorównywali im zwinnością ani znajomością terenu. Apacki system straży tylnej i bocznej działał bezbłędnie, na co po latach zwrócą uwagę również Amerykanie. Wojownicy antycypowali ruchy ścigających i zasadzali się na nich w przygotowanych pułapkach. Ich ataki tak się nasiliły, że Hiszpanie poczęli porzucać rancza i przenosić się na bardziej przyjazne tereny. Gubernatorom Sonory sen z powiek spędzali żyjący na północy stanu Apacze, a na południu Seri. Przez cały XVIII wiek, próbując poskromić niepokornych, Hiszpanie stawiali na politykę eksterminacji. Schwytanych zakuwali w kajdany i wysyłali już nie do miasta Meksyk, lecz za morze, żeby uniemożliwić im powrót. Jezuiccy misjonarze poczęli wątpić w możliwość przekształcenia nomadów w pokorne owieczki. W 1753 roku wyrazili się o Indianach Seri: „Dopóki cała ich rasa nie wygaśnie, nie będzie można mieć nadziei na trwały pokój”9. Apacze, którzy na wszelkie akty agresji odpowiadali agresją, spotykali się z podobnym osądem.
Ostatnie dziesięciolecia rządów hiszpańskich, choć niepozbawione napięć, przyniosły Apaczom względny spokój. Po wielu latach wojen, widząc, że polityka eksterminacji wobec tego ludu wojowników jest zbyt kosztowna i nie przynosi oczekiwanych rezultatów, Hiszpanie zdecydowali się zmienić taktykę. Postawili na politykę „zniszczenia przez pokój”. Od 1785 roku zalecano Apaczom rozbijanie obozów w tak zwanych osiedlach pokoju wokół presidio Janos, Fronteras, Santa Rita del Cobre. Zgrupowanym ludziom przydzielano racje żywnościowe, alkohol pod dostatkiem i przestarzałą broń. Miało to doprowadzić do demoralizacji plemion, zniszczenia ich tkanki społecznej, porzucenia przez wojowników broni tradycyjnej i uzależnienia ich od hiszpańskich dostaw. Według ocen historyków z osiedlami pokoju zetknęła się ponad połowa Apaczów10.
Trwająca trzy dziesięciolecia polityka pokoju pozwoliła Hiszpanom odnieść niewielkie sukcesy. Chrześcijańskim zarządcom mocno zależało na pozyskaniu sobie tubylców i zachęceniu ich do współpracy. Z prześladowanymi Apaczami przez całe wieki do żadnej współpracy nie dochodziło. Stała się ona możliwa kilka lat po założeniu pokojowych osiedli. Dzięki przydziałom żywności i wszelkich dóbr Hiszpanom udało się nawiązać owocne kontakty z wpływowym wodzem Nednhi o imieniu El Compá. El Compá osiadł ze swym ludem najpierw koło Bacoachi, następnie w osiedlu przy Janos i wykazał szczerą chęć do współpracy z Hiszpanami. W krótkim czasie zyskał sobie opinię „dobrego Indianina”. Zarządcy nagradzali wodza, czym mogli, zachęcali jego ludzi do uprawy ziemi, chrzcili ich dzieci, a jego młodszego syna, Juana José, przyjęli do stworzonej przy presidio szkoły, gdzie chłopak pobił w sztuce pisania wszystkich hiszpańskich rówieśników.
El Compá nieraz udowodnił Hiszpanom, że mogą na nim polegać, i urzędnikom zaświtała myśl, aby nadać mu tytuł „naczelnego wodza” Apaczów. Chodziło im głównie o to, by mieć podczas rozmów jednego przedstawiciela ludu Nde podejmującego decyzje w imieniu wszystkich, nie zaś dwudziestu wodzów lokalnych, z których każdy miał inne życzenia. Pomimo długiego obcowania z Apaczami Hiszpanie ciągle nie rozumieli, że żadna grupa nie uzna autorytetu narzuconego im „naczelnego wodza”. Dla rozproszonych po górach i dolinach społeczności lokalnych władza centralna nie miała żadnego sensu. Niemniej w sierpniu 1791 roku El Compá otrzymał tytuł „naczelnego wodza pokojowych Apaczów”, co bardziej odpowiadało rzeczywistości. Tytułem tym Hiszpanie poświadczali, że uznali go za głównego wodza jego własnej grupy. El Compá miał dwóch synów, Juana Diego i Juana José, tego, który dobrze władał piórem. Po śmierci ojca obaj bracia kontynuowali politykę pokojowych układów z Hiszpanami, a później z Meksykanami i obok kilku Chokonenów stanowili niewielką frakcję wodzów ugodowych11.
Rodzina Compów była wyjątkiem wśród Apaczów. Wielcy wodzowie Chihennów i Chokonenów, wśród których rej wodzili Fuerte, Pisago Cabezón, Relles, Tutije i Mano Mocha, nieufnie podchodzili do Hiszpanów i niełatwo było ich wziąć na lep podarków i przywilejów. Toteż szybko się okazało, że – podobnie jak polityka wojny – polityka rozmiękczania przez pokój jest niesłychanie kosztowna, a o tym, iż nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, mieli na własnej skórze przekonać się już nie Hiszpanie, lecz Meksykanie.
W XVIII wieku pułkownik Antonio Cordero zanotował, że Apacze prowadzili nieustanne walki, gdyż zazdrośnie strzegli swej wolności12. W XX wieku obroną ukochanej wolności tłumaczył zacięty opór Apaczów historyk Donald Worcester13. Niewątpliwie. Nie można jednak zapomnieć, że Apacze mieli własną kulturę. Prowadzili coraz bardziej beznadziejne walki, broniąc nie tylko wolności i niezależności, lecz także i przede wszystkim własnej tradycji i wiary, własnego sposobu życia i pojmowania świata. Walory stylu życia Indian dostrzegali zresztą sami biali przybysze. Fascynacja kulturą tubylców udzielała się licznym misjonarzom, bywało, że osadnicy dołączali do indiańskich plemion, a wielu białych wziętych do niewoli odrzucało możliwość wykupienia. Dopiero kary nakładane na tych, którzy godzili się żyć wśród „dzikich”, chłodziły nadmierny entuzjazm. W 1782 roku francusko-amerykański pisarz i dyplomata, Hector St. John de Crèvecœur, napisał:
To nie jest chyba takie złe, jak to sobie na ogół wyobrażamy. W więzi społecznej Indian musi być coś szczególnie pociągającego, coś, co przerasta wszystkie nasze w tym względzie pochwały. Bo oto tysiące Europejczyków zostało Indianami, nie mamy zaś ani jednego przykładu na to, by któryś z tubylców zechciał z własnej woli zostać Europejczykiem14.
Na czym polegał ów styl życia, którego dobrowolnie nie chciał się wyrzec żaden Apacz?
1Wilf Pelletier, Ci durni Indianie, przeł. Marek Maciołek, „Tawacin” 1993, nr 24.
2Donald C. Cole, Les Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 15.
3Edward H. Spicer, Cycles of Conquest: The Impact of Spain, Mexico and the United States on the Indians of the Southwest, 1533–1960, Tucson 1962, s. 319; Donald E. Worcester, Apacze, op. cit., s. 29.
4Mario Hernández Sánchez-Barba, La última expansión española en América, Madrid 1957, s. 41; Donald E. Worcester, Apacze, op. cit., s. 22.
5Alonso de Benavides, The Memorial of Fray Alonso de Benavides, 1630, Albuquerque 1965, s. 39; Donald E. Worcester, Apacze, op. cit., s. 18.
6José de Arlegui, Crónica de la Provincia de N.S.P. Francisco de Zacatecas, Mexico 1851, s. 287; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen, op. cit., s. 121.
7Luis Navarro Garcia, Sonora y Sinaloa en el siglo XVI y XVII, Sevilla 1967; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen, op. cit., s. 123.
8Cytat przytoczony przez Casarrubiasa za: José Antonio Gay, Historia de Oaxaca, Editorial Porrúa 1982, s. 78; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen, op. cit., s. 122.
9Cartas Anuas, w: Ernesto Burrus, Misiones Norteñas Mexicanos de la Compañía de Jesús, Mexico 1963, s. 35; J.M.G. Le Clézio, Meksykański sen, op. cit., s. 99.
10Edwin R. Sweeney, Apacze, op. cit., s. 27–28.
11William B. Griffen, Compa, rodzina Apaczów Chiricahua z przełomu XVIII i XIX wieku, przeł. Aleksander Sudak, „Tawacin” 2001, nr 55.
12Daniel S. Matson, Albert H. Schroeder, Cordero’s Description of the Apaches, op. cit., s. 351; Donald E. Worcester, Apacze, op. cit., s. 38.
13Donald E. Worcester, Apacze, op. cit., s. 10.
14Hector St. John de Crèvecœur, Lettres d’un fermier américain, L’Âge d’Homme, Paris 2002; Serge Bramly, Terre sacrée, Albin Michel, Paris 1992, s. 17.
Matka z dzieckiem w apackiej kołysce tsoh
Bez poznania religii Apaczów i sposobu, w jaki pojmowali oni świat, nie można zrozumieć ich motywacji do działań ani zachowań wobec przeciwności losu. Antropologom trudno jednak było dotrzeć do informacji na ten temat. Apacze Chiricahua, którzy mieli bardzo mocne poczucie przynależności kulturowej, z uporem strzegli swej religii i własnego sposobu życia. Walczyli tak długo o zachowanie swojej tożsamości, że jeszcze w XX wieku myślano bardziej o tym, jak utrzymać ten lud w niewoli, niż jak ocalić od zapomnienia ich wierzenia i mity. Przez długi zresztą czas w Apaczach widziano dzikie bestie pozbawione wszelkiej duchowości. Edward Curtis pisze, że gdy w 1907 roku wybierał się, aby fotografować Apaczów, a przy tym poznać ich zwyczaje i religię, znajomy etnolog z Waszyngtonu zapewnił go, iż jedzie szukać czegoś, co nie istnieje, gdyż „Apacze religii nie mają”1. A o tym, że nie mają religii, mieli mu powiedzieć sami. Jeśli rzeczywiście tak było, to etnolog ów padł ofiarą nieporozumienia, które przytrafiało się białym od wieków. Europejczycy szybko odkryli, że w słownictwie Indian nie ma żadnego słowa na określenie religii, wiary, Boga, przez co wyciągnęli wniosek, iż ludy te religii nie posiadają. Nie pomyśleli o tym, co podkreślali filozofowie, że aby mogło powstać pojęcie abstrakcyjne, musi istnieć jego przeciwieństwo. Gdyby nie było niesprawiedliwości, notuje Heraklit, nie znalibyśmy słowa „sprawiedliwość”. Gdyby nie istniały choroby, nie znalibyśmy pojęcia „zdrowie”, a nawet, o czym pięknie pisze Jan Kochanowski, znając to abstrakcyjne słowo, nie rozumiemy jego znaczenia dopóty, dopóki na własnej skórze nie doświadczymy jego przeciwieństwa. Pojęcie „religia” powstało w naszym kręgu kulturowym w okresie, gdy zaczęło się gwałtownie rozwijać świeckie nastawienie do świata. Takiego nastawienia Indianie nie znali. Ponieważ nie rozróżniali sacrum i profanum, wszystko w ich świecie nabierało charakteru religijnego2.
Podczas swego pobytu wśród Apaczów Curtis tę właśnie prawdę odkrył, poznał lud opętany przez bogów.
Mężczyźni myli się i kąpali w strumieniach, aby ich ciało nie obrażało bogów. Rano każdy szukał samotności, by gorącymi modlitwami powitać wschód słońca. Sekretnie odwiedzano ołtarze, zanoszono prośby do bogów3.
Curtisowi wolno było obserwować modlitwy Apaczów, dopóki nie zadawał żadnych pytań. Na jego bezpośrednie dociekania dotyczące religijnych praktyk ludzie nie tylko zamykali się i milczeli jak zaklęci, lecz także poczęli unikać wszelkich z nim kontaktów. Dla Apaczów rozmowa o wierzeniach należała do domeny tabu, którego złamanie oznaczało pewną i szybką śmierć.
Dogłębnych badań nad religią Apaczów dokonał dopiero Morris Edward Opler w latach 1931–1937, przebywając w rezerwatach z Apaczami Chiricahua, Mescalero, Lipan i Jicarilla. Opierając się na mitach i legendach, jakie zebrał, można dziś odtworzyć religię ludu Nde oraz sposób, w jaki pojmował on świat.
W religii Apaczów największą siłą duchową był Usen, ale to dopiero chrześcijanie próbowali dostrzec w tym pojęciu odpowiednika Stwórcy. Podstawą apackiej religii był animizm. Dla Apaczów Usen to duchowa energia obecna we wszechświecie, moc istniejąca pod wszelką postacią i wypełniająca wszystko. Siła ta nie była ani dobra, ani zła, była potężna i wszechobecna. Apacze wierzyli, że „był czas, gdy istniała tylko ta duchowa energia. Wszystko było mocą. Moc i nicość. Od zawsze. Moc ścierała się z mocą, szalała burza”4. W mitologii Apaczów nie ma jasnego mitu o stworzeniu świata. Sam akt stworzenia nie jest dla nich ważny, tak jak nieważne jest, kto tego dokonał. Ważny jest natomiast ciągle dokonujący się proces tworzenia. Apacze uważali, że świat ulega ciągłym zmianom, poddany jest nieustannej walce sił, które się ścierają, walczą ze sobą, jednoczą się. Przejawia się to we wschodach i zachodach słońca, narodzinach i śmierci, płynących po niebie chmurach, w błyskawicach i piorunach, w rozkwitających i więdnących kwiatach. Ta potężna moc przenikająca świat to Usen. Indianie Równin nazywali ją Wakan, Algonkini – Manitu, Irokezi – Orenda, a etnolodzy nadali jej ogólną nazwę Mana5.
Duchowa moc obecna w kosmosie, w skałach, zwierzętach, ptakach oddziałuje bez przerwy na życie ludzi. Sukcesy i niepowodzenia człowieka są rezultatem jej działania, tak jak niewytłumaczalne lęki, które go nawiedzają. Katechizmem Apaczów było opanowanie i rozumne wykorzystanie tej mocy, gdyż tylko to mogło im zapewnić życie spokojne, a przynajmniej znośne. Umiejętnie wykorzystana moc pomagała człowiekowi, była siłą przyjazną i opiekuńczą. Źle wykorzystana stawała się synonimem zniszczenia i śmierci. Od rana do nocy, od urodzenia po kres życia czynnościom Apaczów towarzyszyły obrzędy i modlitwy, których celem było zapewnienie sobie i całej grupie przychylności sił wypełniających świat. Równolegle do tych ceremonii i modlitw istniały zakazy, których należało przestrzegać. W określonych okolicznościach Apacze unikali pewnych czynności, gestów i słów, aby nie wzbudzić gniewu tajemnych sił i nie narazić się na zniszczenie. Zakazy te etnologowie nazwali tabu. Osoba, która naruszała tabu, traciła posiadaną moc, stawała się bezbronna wobec mocy dużo od siebie silniejszej. Apacze nie rozumieli pojęcia występku, tak jak rozumieją je chrześcijanie. Nieprzestrzeganie zakazów nie wywoływało wyrzutów sumienia, lecz strach przed rychłą chorobą lub śmiercią. Na nic też nie zdawała się skrucha. Rozgniewane siły nie znały litości ani miłosierdzia. Winny złamania zakazu musiał zostać ukarany. Karę tę Apacze przyjmowali z fatalizmem i bez słowa skargi. Nie oczekując litości dla siebie, sami rzadko ją okazywali. Jedna z ich legend opowiada o małej dziewczynce, która mimo wyraźnego zakazu podejrzała ceremonię nakładania masek przez tancerzy uosabiających Duchy Gór i podczas tańców wymieniła imię jednego z nich. Wywołała tym gniew duchów. Pomimo usiłowań szamana, żeby ją uratować, została przez nie znaleziona i zabita6. Apacze po dziś dzień nie zwracają się do tancerzy w maskach po imieniu.
Apacze wierzyli, że człowiek został wyposażony w niewielką moc, niewystarczającą, by przeżyć w groźnym świecie. Byli przekonani o konieczności poszukiwania dodatkowych sił. Mówili:
Jest tyle przeciwieństw dokoła, że człowiek pozbawiony mocy nie jest w stanie działać. […] Moc istniejąca w świecie wywiera w każdej chwili wielką presję na człowieka. Jeśli nie można nad nią zapanować, jest się zgubionym. Nie można żyć bez mocy7.
Wysiłki Chiricahuów, żeby zapewnić sobie moc (diyin), zaskakiwały innych Indian, którzy uważali, że wszyscy Apacze, a w szczególności Chiricahuowie, są czarownikami. U Apaczów moc nie była domeną szamanów, mógł ją zdobyć każdy, bez względu na płeć i wiek. Podczas ceremonii dojrzewania kobiety miały przywilej kontaktowania się z mocą szczególnie potężną. Apacze uważali, że posiadały przez to wyjątkowy dar przejmowania mocy. Czasami (w okresie miesiączki, ciąży, karmienia) ich moc zagrażała mocy mężczyzny, wtedy mężczyznom nie wolno było się zbliżać do kobiet.
Istniały dwa sposoby, żeby zapewnić sobie moc. Gorszy polegał na wychodzeniu jej naprzeciw. Można było wywołać ją przy pomocy szamana i specjalnych ceremonii. Moc pozwalała sobą manipulować. Ale dużo lepiej było, gdy objawiała się sama. Następowało to najczęściej podczas samotnej wyprawy w góry lub na pustynię, po kilku dniach postu i odosobnienia. Moc manifestowała się wtedy pod postacią głosu, wizji lub znaku. Zdobycie mocy wiązało się jednak z ryzykiem. Niektórzy obawiali się kontaktu z mocą zbyt wielką, gdyż ta mogła człowieka zniszczyć. Samotna wyprawa w góry była fizycznie wyczerpująca, podobnie jak ceremonie związane z przyjęciem mocy. Istniała też obawa, że moc będzie wymagać zbyt dużo od wybrańca, a nawet, że się przeciwko niemu obróci. Elbys Hugar, prawnuczka Cochise’a, tłumaczy:
Żyć z mocą nie jest łatwo. Moc jest tak silna, że wymaga wielkiej ostrożności ze strony człowieka. Przemawia tylko do tych, którzy potrafią jej słuchać. Przyjęcie mocy wiąże się z wielką odpowiedzialnością8.
Tego typu obawy zniechęcały niektórych do jej przyjęcia. Zdarzało się to jednak rzadko. Zdobycie mocy było największym pragnieniem Apaczów. Konieczność posiadania diyin stanowiła dla nich więcej niż wiarę religijną, była absolutną pewnością; zasadą, na której opierali oni rozumienie świata; schematem, którym tłumaczyli wszystkie sukcesy i niepowodzenia. Moc była niezbędna do przetrwania, zapewniała też duchowy rozwój jednostki. Ludzie Nde wierzyli, że rozum i dusza mogą się doskonalić tylko wtedy, gdy obdarzony mocą człowiek odważnie pokonuje życiowe przeszkody. Życie stanowiło dla nich szlachetną grę z wszechobecną mocą. Oddawali się jej z pasją i w pokorze9.
Umiejętnie przejęta moc sprzyjała ludziom i pozwalała zwalczać wrogów. Do jej dobroczynnych działań należało zapobieganie chorobom i uzdrawianie chorych, zapewnianie płodności i długiego życia, gwarantowanie sukcesów na wojnie i podczas polowań, pomaganie w odnalezieniu zgubionych przedmiotów, przewidywanie przyszłości, panowanie nad czasem i żywiołami, a także nad siłami miłości.
Wielką mocą obdarzony był Cochise. Jego moc przejawiała się w łatwości, z jaką polował, w niezwykłym wpływie, jaki wywierał na Apaczów i na białych, w sukcesach odnoszonych na wojnie. Doznana przez niego wizja musiała go przekonać o odporności na kule wroga, inaczej trudno byłoby pojąć brawurę, z jaką wystawiał się na strzały. Apacze niezachwianie wierzyli, że Cochise’a nie można zabić, i tym chętniej do niego dołączali. Geronimo również posiadał wielką moc, która chroniła go w walce, pozwalała mu przewidywać przyszłość i odgadywać dziejące się daleko zdarzenia. On też został zapewniony, że nie zginie od kuli wroga. Dużą moc miał Taza, starszy syn Cochise’a, i to dzięki niej sprawował władzę pomimo młodego wieku. Natomiast żadnej mocy nie posiadał młodszy syn Cochise’a, Naiche, co stanowiło wielką ułomność.
Według wierzeń ludu Nde na początku istniały tylko moc i czas. Potem wyłoniły się z chaosu gwiazdy, planety, słońce, księżyc i ziemia. Następnie na ziemi pojawiły się zwierzęta i potwory. W tych zamierzchłych czasach światło i mrok były ze sobą zmieszane i wszędzie panowała noc. O tym, jak światło zostało oddzielone od mroku, opowiada jedna z legend.
Dawno, dawno temu ziemię zamieszkiwały ptaki i zwierzęta. Tworzyły dwie antagonistyczne grupy, które kłóciły się ze sobą tak, jak kłócili się później Apacze. Pewnego razu Kojot otworzył torbę, w której zamknięte były ciemności, i noc zapanowała nad światem. Nocne potwory były tym zachwycone. Ptaki jednak nie mogły znieść panującego mroku i zapragnęły ujrzeć dzień. Zaproponowały zwierzętom grę o światło. Wtedy po raz pierwszy zagrano w mokasyny*. Stawka była duża. Chodziło nie tylko o dzień, który miał nadejść wraz ze zwycięstwem ptaków, lecz także o życie, gdyż po zakończonej grze zwyciężony miał zostać zabity. Gra była zacięta, szczęście dopisywało raz zwierzętom, raz ptakom. Emocje gry nie dotyczyły jedynie Kojota, który uprzedził wszystkich, że zawsze będzie po stronie zwycięzców, i bez przerwy przechodził od jednej grupy do drugiej. Gdy szala przechyliła się mocno na stronę ptaków, wysoka płaska skała, u której stóp grano, rozwarła się i rozbłysły pierwsze promienie słońca. Zaraz potem skrzydlate bractwo zebrało wszystkie wyłożone w grze patyczki i zrobiło się jasno. Teraz ptaki mogły zgładzić przeciwnika. Uzbrojone w łuki poczęły strzelać do zwierząt, zabijając najpierw te najgroźniejsze. Zwierzęta, którym udało się uciec, po dziś dzień żyją na ziemi. Przeżył oportunista Kojot, gdyż odniósł zwycięstwo razem z ptakami. Uratowały się również dwa osobniki szczególnie Apaczom nieprzyjazne: wąż, który zręcznie wśliznął się między kamienie, i niedźwiedź, któremu udało się zaszyć w leśnym gąszczu. Niedźwiedź uciekał tak szybko, że w popłochu pomylił mokasyny, prawy założył na lewą nogę, lewy na prawą, i do tej pory chodzi w zamienionych mokasynach10. Uratowały się też nocne potwory. O ich zgładzeniu opowiadają inne mity.
Gdy na ziemi zapanował dzień, pojawiła się Kobieta Pomalowana na Biało. Kobieta Pomalowana na Biało, pramatka ludzi, jest najważniejszym bóstwem w mitologii Apaczów. Stanowi symbol życia, płodności i pomyślności, jest opiekunką człowieka, czuwa nad wszystkim, co wnosi spokój, harmonię i miłość do jego życia. Stoi na straży podstawowych wartości ludu Nde, przynosi ukojenie pośród wrogich sił targających kosmosem. Kobieta Pomalowana na Biało powiła dwóch synów, Pogromcę Wrogów, którego ojcem było słońce, i Dziecko Wody, spłodzone przez deszcz. Według niektórych podań Pogromca Wrogów był nie synem, lecz bratem Kobiety. Przez długi czas Kobieta Pomalowana na Biało i Pogromca Wrogów byli jedynymi ludźmi na świecie. Ich życie nie było łatwe. Żyli w otoczeniu potworów i olbrzymów, które nachodziły ich często i zabierały im jedzenie. Potem urodziło się Dziecko Wody. Legendy opowiadają, jak doszło do jego poczęcia. Podczas burzy, gdy biły pioruny i padał ulewny deszcz, Kobieta usłyszała głos ducha: „Zdejmij ubranie i połóż się na plecach. Niech woda spływa ci po brzuchu. Deszcz da ci dziecko, urodzisz chłopca, którego nazwiesz Dzieckiem Wody”*11. Gdy urodziło się Dziecko Wody, matka musiała chronić je przed olbrzymami, które próbowały zgładzić niemowlę. Wiele pięknych legend opowiada o jej lękach, perypetiach i podstępach, do jakich się uciekała, żeby ukryć dziecko przed potworami. Pogromca Wrogów i Dziecko Wody bardzo się od siebie różnili. Dziecko Wody szybko stało się zręczne, zmyślne i odważne, Pogromca Wrogów z kolei był płochliwy i nieporadny, a na przeciwności losu reagował, zalewając się łzami. Ta podrzędna rola przypadła Pogromcy Wrogów w mitologii Apaczów Chiricahua i Mescalero. U Nawahów, Apaczów Zachodnich i Lipan wysuwa się on na plan pierwszy. Chiricahuowie mówią, że Pogromca Wrogów wspomagał jednak brata, gdy ten dorósł na tyle, by stanąć do walki z olbrzymami. Legendy opowiadają, w jaki sposób Dziecko Wody walczyło z potworami i uwolniło od nich ziemię, aby oddać ją ludziom. Gdy potwory zostały zgładzone, Dziecko Wody stworzyło Indian, a Pogromca Wrogów białego człowieka.
Przedstawiając Kobietę Pomalowaną na Biało, Pogromcę Wrogów i Dziecko Wody, apackie mity podkreślają cudowny charakter stworzenia. Człowiek pojawił się w świecie pełnym konfliktów, w którym bez przerwy ścierają się wrogie siły i przeciwne racje, gdzie o życie i przeżycie trzeba walczyć. W tych zmaganiach rolę pierwszoplanową, obok nadprzyrodzonej mocy diyin, odgrywały bóstwa opiekuńcze: Kobieta Pomalowana na Biało, Dziecko Wody i Pogromca Wrogów, niezbędni sojusznicy człowieka. Bóstwa opiekuńcze sprzymierzone były z Duchami Gór, które miały specjalny status. Wyposażone w ogromną nadnaturalną moc, budziły respekt i strach. Przyjazne i dobroczynne, mogły okazać się złowrogie i okrutne. Życie nomadów obwarowane było rygorami. Duchy Gór stały na ich straży. W trudnych chwilach zapewniały ludziom ochronę, lecz surowo karały tych, którzy zakazów nie przestrzegali.
Kobieta Pomalowana na Biało i Dziecko Wody pojawiają się podczas dwóch najważniejszych obrzędów Apaczów, dwóch rytuałów przejścia w wiek dorosły. Podczas ceremonii dojrzewania młoda dziewczyna utożsamiana jest z Kobietą Pomalowaną na Biało, w okresie nowicjatu chłopców dikohe staje się Dzieckiem Wody. Taniec Duchów Gór towarzyszy Apaczom przy wszystkich ceremoniach sakralnych.
Apackie mity i wierzenia zebrał Morris Opler. Jego prace stanowią bezcenne źródło informacji na temat zwyczajów, obrzędów i tradycji ustnej ludu Nde. Podczas swego pobytu w rezerwatach Apaczów etnolog zgromadził setki świadectw na temat ich wierzeń, sposobu życia i rozumienia świata. Po dziś dzień pamięć o Oplerze żywa jest w rezerwacie Mescalero, prawdopodobnie dlatego, że badacz ów podszedł do Indian z zaufaniem i bez zastrzeżeń udzielił im głosu. Do prac historyków, którzy przedstawiają fakty oparte na świadectwach białych zdobywców i najczęściej z ich punktu widzenia, Apacze podchodzą z rezerwą.
Mity Apaczów Opler podzielił na kilka części. Do mitów założycielskich zaliczył legendy o bóstwach opiekuńczych i o Duchach Gór. Obok tych mitów istnieją niezliczone opowiadania o Kojocie, o zwierzętach, ptakach i owadach żyjących w czasach mitycznych, przed pojawieniem się na ziemi ludzi.
Najpopularniejsze wśród Apaczów były opowiadania o przygodach Kojota. Kojot, wszechobecny w legendach rdzennych ludów Ameryki Północnej pod nazwą Trickster*, to skończony kpiarz. Twórczy i niszczący, dobrotliwy i zły, nie przestaje oszukiwać i sam jest oszukiwany. Nie przestrzega żadnych reguł, wpada w nieprawdopodobne tarapaty, zdarzają mu się najdziwniejsze historie. Odpowiedzialny za sprowadzenie śmierci i nieszczęść na ziemię, wykazał się jednocześnie czynami bohaterskimi. Ten apacki Prometeusz wykradł duchom ogień, by przekazać go ludziom. Śmieszny i podziwiany, sprytny i bezradny, wyraża namiętności, sprzeczności i niekonsekwencje właściwe człowiekowi. Skupia w sobie cień i światło, radość i cierpienie, łzy i śmiech, bez których równowaga nie byłaby możliwa.
Obrazu apackich mitów dopełniają historie o Nierozumnych. Przedstawiają one ludzi pozbawionych krzty zdrowego rozsądku. Nierozumny podejmuje niedorzeczne decyzje, robi wszystko na opak, sam sobie szkodzi. Stoi w bezruchu, zamiast uciekać, poi konia kawą, strzela sobie w kolano, żeby odpędzić komara12.
Opowiadania o Kojocie i Nierozumnych, pełne fantazji i humoru, śmieszyły i dostarczały rozrywki, lecz przede wszystkim miały charakter wychowawczy. Zawierały przesłanie moralne, niosły nauki i przestrogi. Przedstawiały konsekwencje zachowań nierozważnych bądź moralnie nagannych, ostrzegały przed naruszeniem tabu. Wpajały jednocześnie zrozumienie dla natury ludzkiej, odwodziły od ocen radykalnych, nakłaniały do tolerancji. Uczyły pokory i wdzięczności, poszanowania dla zwierząt, duchów i ludzi. Stanowiąc swoisty wentyl bezpieczeństwa, miały charakter terapeutyczny. Łamiący reguły Kojot pozwalał podchodzić do zakazów z humorem. Jego seksualne perypetie poruszały problemy, o których publicznie się nie mówiło. Opowiadania te pozwalały ludziom rozładować napięcia psychiczne i lęki, wprowadzały łagodny dystans do rygorów, którymi obwarowany był ich dzień powszedni.
Mity i legendy przekazywane przez utalentowanych opowiadaczy stawały się radosnym przeżyciem. Opowiadacz, storyteller, był prawdziwym artystą, a jego talent ceniono i szanowano w całej grupie. Bywało, że mężczyzna bez żadnych zadatków na wojownika okazywał się świetnym opowiadaczem. Nieprzydatny podczas walk, był bezcenny w długie zimowe wieczory. Gdy zapadał zmrok, dzieci biegły do jego szałasu i prosiły o opowiadania o Kojocie. Za dziećmi szli młodzi i starzy. Seans taki mógł ciągnąć się przez całą noc. Utalentowany opowiadacz naśladował głosy zwierząt i ptaków, pantomimą ilustrował opowiadane historie, śpiewał, improwizował, wymyślał dowcipne dygresje na temat obecnych, był w pełnym tego słowa znaczeniu artystą, a z opowiadania czynił spektakl, w którym mity stapiały się z rzeczywistością, a recytacja ze śpiewem i grą teatralną. W 2008 roku podczas gali w Sztokholmie J.M.G. Le Clézio, francuski laureat Literackiej Nagrody Nobla, zadedykował swoją nagrodę Elwirze, indiańskiej opowiadaczce z panamskiego lasu Darién, czym oddał wzruszający hołd literaturze ustnej Indian, której nie mógł się nachwalić Claude Lévi-Strauss.
Wierzenia i wyznawane wartości pomogły Apaczom wytworzyć niezwykle silny kościec moralny. Po dziś dzień Apacze zadziwiają przywiązaniem do własnych tradycji. Pomimo wojen, masakr i deportacji, pomimo zamknięcia w rezerwatach, pomimo pogardy i rasizmu, z którymi nie przestają się stykać, Apacze przyjmują białych przybyszów serdecznie i gościnnie. Dyskretni i ciekawi, potrafią ująć ich taktem, godnością i humorem. Nie są ludźmi słowa pisanego, lecz raz okazaną przyjaźń zachowują na zawsze i zawsze można liczyć na ich pomocną dłoń.
1Florence Curtis Graybill, Victor Boesen, L’Amérique indienne de Edward S. Curtis, Albin Michel, Paris 1992, s. 36.
2Serge Bramly, Terre sacrée, op. cit., s. 34.
3Florence Curtis Graybill, Victor Boesen, L’Amérique indienne de Edward S. Curtis, op. cit., s. 34–35.
4Donald C. Cole, An Ethnohistory of the Chiricahua Apache Indian Reservation, 1872–1876 [praca doktorska, którą Donald Cole, Apacz Chiricahua, obronił na Uniwersytecie Nowego Meksyku], 1981, s. 35–36; idem, Les Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 26.
5Serge Bramly, Terre sacrée, op. cit., s. 41.
6Morris E. Opler, Mythes et contes des Apaches Chiricahuas, Éditions du Rocher 1998, s. 180–184.
7Donald C. Cole, Les Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 27.
8Elbys Hugar, w: Geronimo, czwarty odcinek dokumentalnego filmu We Shall Remain, zrealizowanego przez Dustinna Craiga i Sarah Colt w 2009 r.
9Donald C. Cole, Les Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 26–29.
10Morris E. Opler, Mythes et contes des Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 80–84.
11Ibidem, s. 44.
12Scott Rushforth, w: Morris E. Opler, Mythes et contes des Apaches Chiricahuas, op. cit., s. 28–32.
Jednym z najważniejszych czynników determinujących życie Apaczów była przestrzeń. Ich ziemie rozciągały się od północnych dopływów rzeki Gila w Arizonie, po wschodnie dopływy Rio Grande w Nowym Meksyku i północną część pasma Sierra Madre w Meksyku. Są to ziemie o niezwykłej urodzie. Łańcuchy górskie przedzielone płaskimi jak stół równinami sprawiają wrażenie wysp wynurzających się z morza. Oddalone jedne od drugich, tworzą odrębne ekosystemy, którym nadano dziś nazwę „podniebnych wysp”. Półpustynne równiny zmieniają szatę mila za milą. Tu faluje morze traw, tam jeżą się cierniste krzewy, gdzie indziej nikły cień rzucają drzewka jadłoszynu. Wszędzie rosną agawy, sotole, jukki, ocotillo. Ich długie, obsypane kwiatami łodygi wznoszą się samotnie w równinnym pejzażu. Owe „świece pustyni”, jak się je nazywa, osadzone są w dużych okrągłych bukietach liści. Falista, ząbkowana linia tych bukietów stała się nieodłącznym motywem wzorów zdobiących koce Nawahów i wyroby Apaczów. Wiosną, w okresie kwitnienia, równiny zamieniają się w różnobarwne kobierce. Na tych ogromnych terenach, w dolinach niedostępnych gór, w sąsiedztwie źródeł i potoków, rozrzucone były obozowiska apackich grup rodzinnych. Obcowanie na co dzień z nieogarniętą przyrodą, kontemplacja jej grozy i piękna kształtowały duchowość i filozofię tych ludzi.
Apacze byli mocno przywiązani do miejsca, w którym przyszli na świat. Regularnie wracali w rodzinne strony, kładli się na ziemi i modlili, tarzając się na wschód, zachód, północ i południe. Przywiązanie to miało charakter mistyczny. Pojęcie własności ziemi było im obce. Te wędrowne grupy przemieszczały się w rytm pór roku, podążając bądź za zwierzyną łowną, bądź w poszukiwaniu mescalu, żołędzi, dzikich owoców i jagód.
Apacze z Arizony i zachodniego wybrzeża Rio Grande w Nowym Meksyku nie stawiali tipi. Mieszkali w kopulastych szałasach z gałęzi, które dostosowane były do panującego tu klimatu. Na tych terenach, gdzie wiosną i latem temperatura przekracza czterdzieści stopni Celsjusza w cieniu, w tipi ze skór byłoby za gorąco. Szałasy Apaczów – Amerykanie nazwali je wickiupami, Apacze określali je mianem gowa – stawiane były z długich świeżych tyczek dębowych bądź wierzbowych, wygiętych u góry i związanych włóknami jukki. Do tej konstrukcji przyczepiane były poprzeczne żerdzie, na których kobiety zawieszały pęki traw. Wickiup miał dwa metry wysokości w najwyższym punkcie i dwa i pół metra średnicy. Nad centralnym ogniskiem przewidywano otwór. Szałasy nie miały okien, a ich wejścia zwrócone były na wschód. Drzwi zasłaniano skórą przyczepioną do poprzecznej żerdzi. Tworzono w ten sposób pomieszczenia chłodne latem, ciepłe zimą, a przy tym pachnące. Na początku mocno pachniała świeża trawa. Z czasem, gdy wyschła, w szałasie dominował zapach siana. Do trawy kobiety dodawały liście mięty*. Nawahowie, prowadzący półosiadły tryb życia, budowali tak zwane hogany, kopulaste domy bez okien przykryte ziemią, zapewniające wewnątrz przyjemny chłód. Wickiupy Apaczów były domostwami nomadów, budowano je szybko i porzucano, gdy nadchodził czas wędrówki. Na dłuższy pobyt budowano je starannie, a na zimę okrywano skórami zwierząt. Wznoszeniem szałasów zajmowały się kobiety; mężczyźni pomagali im przy stawianiu konstrukcji z żerdzi. Wewnątrz szałasu kobiety rozkładały skóry zwierząt, a ściany ozdabiały. W swym pamiętniku Geronimo mówi o dekoracjach z jelenich skór, które Alope wyszyła koralikami i przystroiła rysunkami1. James Kaywaykla był małym chłopcem, gdy pokazano mu opuszczony dom mieszkalny białych. Pisze:
Po raz pierwszy w życiu wszedłem do domu białego człowieka. Popadał w ruinę, wewnątrz było ciemno i duszno. Miałem wrażenie, że jestem w klatce. Nie mogłem zrozumieć, jak Meksykanie mogą woleć te ciemne, ponure domy od wolnej przestrzeni i gwiazd nad głową. Jak mogli mieszkać w podobnych miejscach?2
Ziemie Apaczów obfitowały w zwierzynę. W górach i na pustynnych płaskowyżach żyło wiele gatunków zwierząt łownych i drapieżników. Przed masowym przybyciem białych Apacze żywili się wyłącznie tym, co upolowali i zebrali. W dawnych czasach polowano na bizony. Gdy te wyginęły, podstawą pożywienia stały się antylopy. Ceniono nie tylko ich mięso, ale i skórę, która po wyprawieniu stawała się miękka, niemal jedwabista, i stanowiła doskonały materiał na ubrania. Na równinach pasły się wielkie stada antylop i łosi. Skóra z łosia była zbyt gruba na ubranie. Wyrabiano z niej podeszwy mokasynów i okrycia. W górach polowano na kozice i muflony. Ze skór muflonów kobiety szyły ciepłe ubrania na zimę. Młodzi chłopcy uzbrojeni w łuki szukali królików i wiewiórek. Mięso antylop i łosi kobiety kroiły w cienkie plastry i suszyły na słońcu. Wkładano je potem do worków i przechowywano w naturalnych skrytkach w górskich grotach.
Obok zwierzyny łownej istniały gatunki, które myśliwi omijali z daleka. Zamieszkiwały je bowiem złe duchy. Tabu zabraniało spożywania mięsa niedźwiedzi i kojotów. Nana mówił swojemu wnukowi:
Niedźwiedź różni się od innych zwierząt. Podobny jest do człowieka. Umie stać prosto. Jego przednie łapy to ręce. Niektórzy myślą, że gdy umiera zły człowiek, jego duch wraca na ziemię w postaci niedźwiedzia. Niedźwiedzi nie wolno zabijać, chyba że w obronie własnej, nie wolno jeść ich mięsa3.
Generał Howard opisuje podróż, którą odbył z obozu Cochise’a do fortu Bowie w towarzystwie Chie*, bratanka wodza. Gdy zapadł zmrok, mężczyźni zatrzymali się na odpoczynek. Październikowa noc była zimna i generał wyciągnął niedźwiedzią skórę. Na znak, że nie kieruje się żadnymi przesądami, zaproponował Chie, żeby się nią razem przykryli. Przesądny okazał się Chie. Widząc skórę, odskoczył jak oparzony. Machał rękami i powtarzał, że niedźwiedź jest bardzo niedobry dla Apaczów. Mowy nie było o użyciu tego przykrycia. Rad nierad, generał skórę zwinął i schował. Na zimno jednak nie narzekał, gdyż – jak pisze – śpiący obok niego Chie okazał się równie skuteczny jak gorący piecyk4.
