47,99 zł
„Czy państwo Tajwan w ogóle istnieje? Nie, jeśli będziemy go szukać na liście państw członkowskich ONZ. Nie, jeśli będziemy szukać tajwańskiej flagi na ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich. Nie, jeśli będziemy lecieć samolotem do jego stolicy, Tajpej, ponieważ większość przewoźników będzie twierdziła, że zmierzamy właśnie do jednej z chińskich prowincji”.
Polityczna narracja kłóci się jednak z rzeczywistością – Tajwańczycy wytworzyli odrębną kulturę, mają tajwańskie paszporty, obchodzą własne święta narodowe. Co więcej, mogą cieszyć się swobodami demokratycznymi, które są stale zagrożone przez imperialistyczne Chiny.
Losy Tajwanu nie są tylko sprawą lokalną, ponieważ to właśnie na tej wyspie krzyżują się wpływy wielkich mocarstw. Tajwańską demokrację w tajemnicy wspierają Europa i Stany Zjednoczone, bo Chiny nie dopuszczają do utrzymywania oficjalnych stosunków dyplomatycznych z tym państwem. Każdy polityczny ruch może skutkować eskalacją konfliktu, a nawet wybuchem wojny światowej.
Książka Kristoffera Rønneberga to inspirujący punkt wyjścia do rozważań o stanie współczesnej demokracji i polityce mocarstw. Z zebranych przez autora świadectw dowiesz się więcej o rzeczywistości mieszkańców Tajwanu i spojrzysz na wyspę jak na oko cyklonu. Dlaczego Tajwańczycy bronią się przed chińskim naporem, a jednocześnie nie chcą walczyć o pełną niepodległość? Jaka jest rola Zachodu w obronie tajwańskiej demokracji oraz praw człowieka?
Kristoffer Rønneberg jest norweskim dziennikarzem i pisarzem. Od 2005 roku pracuje dla jednego z głównych norweskich dzienników, czyli „Aftenposten”. Był korespondentem zagranicznym w Chinach (2005-2007) i USA (2013-2017). Od 2018 pracuje w dziale zagranicznym tego samego dziennika.
Dorastał m.in. w Kuwejcie. Do liceum chodził w Singapurze, natomiast studia licencjackie z dziennikarstwa i socjologii odbył na City University w Londynie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 464
Data ważności licencji: 12/18/2029
Świat pełen jest wyrw, załomów, pęknięć – zarówno tych fizycznych, jak i niewidocznych gołym okiem szczelin rzeczywistości. Aby móc docierać do tego, co niepoznane, stworzyliśmy Szczeliny, poświęcony literaturze faktu imprint Wydawnictwa Otwartego. Pragniemy zrozumieć otaczające nas zjawiska, dlatego oddajemy głos ekspertom, którzy najlepiej potrafią wytłumaczyć zawiłości współczesnego świata.
Tytuł oryginału: Stormens øy. Kampen om Taiwan og demokratiets fremtid
© CAPPELEN DAMM AS, Oslo, 2024
Autor otrzymał wsparcie finansowe z norweskiego Funduszu na rzecz Literatury Faktu (Det faglitterære fond), Fundacji Wolne Słowo (Stiftelsen Fritt Ord), Fundacji Eckbo (Eckbos Legat), a także Fundacji Thomasa Fearnleya oraz Heddy i Nilsa Astrupów (Stiftelsen Thomas Fearnley, Heddy og Nils Astrup).
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Copyright © for the translation by Maciej Liguziński
This translation has been published with the financial support of NORLA
Opieka wydawnicza: Rafał Czech
Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia: Monika Grossman-Kliber
Wnętrze – projekt graficzny serii: Wydawnictwo Otwarte
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Promocja i marketing: Martyna Dziadek
Okładka – projekt graficzny serii: Łukasz Piskorek
Adaptacja okładki na potrzeby wydania: Monika Drobnik-Słocińska
Fotografia na okładce: Tanaonte / iStock by Getty Images
ISBN 978-83-8135-582-7
Zajrzyj do Szczelin!
szczeliny.pl
facebook.com/szczeliny
instagram.com/szczeliny
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków
Wydanie I, 2025
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Nienawiść jest dla serca jak niewidzialne więzienie.
SHIH MING-TE
Dźwięk bębnów wojskowych niczym basowy ton wisi cały czas w deszczowym powietrzu, gdy przed budynek z czerwonej cegły wybiegają pierwsi zamaskowani żołnierze sił specjalnych. Walki wręcz zaczynają się od razu i po zaledwie kilku sekundach pierwsi martwi padają na ziemię. Inni żołnierze trwają w walce na tyle długo, że udaje im się nawet wyciągnąć noże.
Rozwój wypadków śledzę, stojąc dwadzieścia metrów dalej za drzewem. Słyszę krzyki walczących żołnierzy. Mężczyzna przeciwko mężczyźnie. Równoczesne potyczki, w wyniku których przegrani lądują na ziemi, by potem zwycięzcy mogli zadać im nożem ostateczny cios.
Walki kończą się dla pobitych, ale cała bitwa nadal jest nierozstrzygnięta. Nagle pojawia się ktoś nowy. W przeciwieństwie do reszty wojowników w ogóle nie jest zamaskowany. Spojrzenie ma intensywne i skupione. Na jednym z policzków widać wymalowaną niebiesko-czerwoną flagę Tajwanu. Mężczyzna stwierdza, że jest otoczony, po czym wykrzywia usta w pewnym siebie uśmiechu. Czterech przeciwników to dla niego nic.
Jeden za drugim rzucają się na niego.
Jeden za drugim padają martwi na ziemię.
Wszystko to wygląda jak scena z jakiegoś filmu o sztukach walki. Niezamaskowany mężczyzna robi skok, umieszcza nogi po obu stronach głowy napastnika, po czym wygina się w dół, aby złapać go za kostki, by potem znów skoczyć w górę. Jego przeciwnik traci grunt pod nogami i z głośnym hukiem ląduje na ziemi. Zdezorientowany przegrany zdąży jeszcze na chwilę podnieść głowę, by potem otrzymać decydujący cios.
Zwycięzca spogląda na czerwony ceglany budynek i pozuje niczym superbohater, wyraźnie dumny ze swojego czynu. Nie będzie mu jednak dane tak stać zbyt długo. Kilka sekund później pojawiają się posiłki. Piechota! Siły powietrzne! Marynarka wojenna!
Na miejsce potyczki wchodzi sześcioro tańczących mężczyzn i kobiet. Mają na sobie mundury paradne trzech rodzajów sił zbrojnych i ogromne kreskówkowe głowy z wielkimi uśmiechami. Do tancerzy po chwili dołączają kartonowe modele czołgów, myśliwców i okrętów wojennych, jakby wersje sprzętu wojskowego, tylko jak zabawki jeżdżące na małych kółkach. Tekturowe modele mają oczy i buźki. Moim zdaniem są – nie potrafię tego inaczej określić – urocze, jak z telewizyjnych programów dla dzieci.
Cała ta scena robi się mniej wojskowa, a bardziej jak wycięta z mangi. Może dlatego, że wcale nie jest prawdziwą potyczką. To tylko przedstawienie. Nawiązanie do wojny i walk, ale pozbawione powagi i strachu.
To jeszcze nie koniec.
Żołnierze sił specjalnych, którzy wcześniej walczyli wręcz, teraz zbierają się w grupkę. Pokonani podnoszą się z ziemi, bo przecież zostali ugodzeni nie prawdziwymi, ale gumowymi nożami. Wszystko zamienia się teraz w mieszankę parady, ćwiczeń kung-fu i tańca. Wokół biegają młodzi ludzie w marynarskich strojach z żółtymi i czerwonymi flagami w rękach, na których widać napis „Jesteśmy najlepsi”. Maskotki z wielkimi kiwającymi się głowami, ubrane w mundury, machają nogami w rytmie kankana, a ulicami centrum niesie się patriotyczna pieśń, mieszanka popowej piosenki z rapem, której refren zachęca: „Chodźcie z nami”.
Nietrudno dać się porwać atmosferze. To, co obserwuję, nie przypomina niczego, co kiedykolwiek wcześniej widziałem.
W wielu krajach święta państwowe celebruje się wojskową defiladą. Natomiast na Tajwanie władze wolą pokazywać tę niby orkiestrę wojskową i maskotki z wielkimi głowami. Jest to subtelne, niegroźne, wręcz infantylne nawiązanie do tego, że Tajwańczycy przez wiele dziesięcioleci musieli żyć w strachu przed chińską inwazją, a jednocześnie nie chcą za bardzo myśleć o tym, że taka inwazja oznaczałaby krwawą i wyniszczającą wojnę.
Budynek z czerwonej cegły, który stanowi tło tego przedstawienia, mieści biuro prezydenta Tajwanu i został zbudowany w 1919 roku przez japońskie władze kolonialne. Na trybunie dla oficjeli przed wejściem siedzi najwyższa elita kraju, zarówno cywilna, jak i wojskowa. Prezydentowi i pozostałym przywódcom towarzyszy niewielka grupa dyplomatów z Belize, Wysp Marshalla i kilku innych krajów, które nadal oficjalnie uznają Tajwan za niepodległe państwo. Mimo że kraj ten od 1949 roku jest zupełnie autonomiczny, reszta państw świata nie utrzymuje z nim relacji dyplomatycznych. Dlatego też niewielu zagranicznych gości pojawia się tutaj 10 października każdego roku, kiedy to Tajwańczycy celebrują swoje święto narodowe.
Czy państwo Tajwan w ogóle istnieje? Nie, jeśli będziemy go szukać na liście państw członkowskich ONZ. Nie, jeśli będziemy szukać tajwańskiej flagi na ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich. Nie, jeśli będziemy lecieć samolotem do jego stolicy, Tajpej, ponieważ większość przewoźników będzie twierdziła, że zmierzamy właśnie do jednej z chińskich prowincji.
W paszportach samych Tajwańczyków napisane jest jednak „Tajwan”, a nie „Chińska Republika Ludowa”. Co więcej, mieszkańcy wyspy w większości identyfikują się jako Tajwańczycy, a nie Chińczycy. Politycy, którzy rządzili tutaj przez ostatnią dekadę, bardzo o to dbali i właśnie dlatego święto narodowe obchodzi się z tak wielką pompą.
Głośniki są nastawione na maksymalną wartość. Orkiestry dęte zagłuszają się nawzajem, przez co prawie nie słychać myśliwców – tym razem prawdziwych – które przelatują nad nami na niskiej wysokości, wypuszczając proszek w narodowych kolorach: czerwonym, białym i niebieskim.
Przesłanie dla całego świata brzmi następująco: Tajwan istnieje, ponieważ istnieją sami Tajwańczycy. Kraj liczy 23,5 miliona mieszkańców, czyli prawie tyle, ile cała Australia. Tajwańczycy to tygiel narodów z różnych stron, mieszanka ludzi o różnych historiach. To tutaj połączyły się kultury pięciu potęg kolonialnych ze znaczącą rdzenną ludnością i z silnym pragnieniem zbudowania własnej, tajwańskiej tożsamości. Obchody święta narodowego stanowią świetną okazję, by pokazać wszystkie kontrasty tworzące ten dość młody naród.
Dlatego też jedno z przedstawień, które wystawiono w święto narodowe, nosiło tytuł „Rycz, by poruszyć niebo – lwy chronią Tajwan” – i składała się na nie mieszanka japońskich bębnów wojennych, chińskiej akrobatyki i tajwańskiego tańca lwów. Razem połączyły się one w kolorową wizję artystyczną o wielu obliczach, a wszystkie one należą właśnie do tego narodu, i do żadnego innego.
Tajwan świętuje również to, że jest jedną z najlepiej rozwiniętych demokracji na świecie. Chińska Republika Ludowa, leżąca kilkaset kilometrów stąd, znajduje się na drugim końcu tej samej skali. W ostatniej dekadzie Chiny Ludowe stały się bardziej represyjne, autorytarne i zamknięte. Ten pogłębiający się rozziew pomiędzy otwartym społeczeństwem na Tajwanie a prawie totalitarną dyktaturą w Chinach jest istotnym powodem, dla którego większość Tajwańczyków za zupełnie absurdalną uważa myśl o połączeniu tych dwóch krajów.
Tajwańczycy wiedzą również, co oznacza życie w państwie pozbawionym wolności: przez trzydzieści osiem lat stanu wojennego, trwającego od 1949 do 1987 roku, kraj był rządzony przez chińskiego dyktatora Czang Kaj-szeka, a potem przez jego syna, Chiang Ching-kuo. Ten pierwszy po ewakuacji z kontynentu w 1949 roku zaraz po przegranej wojnie domowej przeciwko Mao Zedongowi i partii komunistycznej zbudował na wyspie surowy i autorytarny reżim. Okres jego rządów na Tajwanie jest dzisiaj znany jako biały terror, kiedy to przeciwnicy polityczni i działacze na rzecz demokracji byli więzieni, torturowani i mordowani. Rozrachunek z tamtymi czasami dopiero się rozpoczął.
Politycy, którzy siedzą w loży honorowej przed gmachem biura prezydenta w dzień święta narodowego, należą w większości do Demokratycznej Partii Postępu, której działalność aż do 1989 roku była zakazana, a która od 2000 roku była u władzy przez większość czasu. Na trybunie nie znajdziemy jednak żadnego z liderów Kuomintangu, partii nacjonalistycznej. Przez wiele dekad to właśnie ona była jedyną legalnie działającą organizacją polityczną i nadal jest to druga co do wielkości partia na Tajwanie. Jej kierownictwo zostało zaproszone na oficjalne obchody święta narodowego, ale zdecydowało się na urządzenie własnych w sąsiednim Nowym Tajpej. Co kryło się za tym bojkotem? Politycy Kuomintangu nie chcieli brać udziału w oficjalnych obchodach, jako że w zaproszeniach na nie pojawiło się słowo „Tajwan”. Dawny przewodniczący partii i były prezydent Ma Ying-jeou obstaje przy tym, że nazwa „Republika Chińska” powinna być jedyną dopuszczalną nazwą tego kraju.
Jeden kraj, podwójne obchody święta narodowego. Dwie różne interpretacje tego, czym powinien być Tajwan. Nietrudno się w tym wszystkim pogubić. Gdzie szukać przyczyn owego podziału?
Większość Tajwańczyków sama ma trudności w zrozumieniu wszelkich przeciwieństw i sporów, które leżą u podstaw ich tożsamości narodowej. Co tak właściwie oznacza bycie Tajwańczykiem? Tajwan został do tego stopnia naznaczony kulturą swojego ostatniego kolonizatora – Chin – że nadal większość społeczeństwa jest nią przesiąknięta. Jednocześnie jego kultura znajduje się nadal pod silnym wpływem Japonii, która rządziła wyspą jako mocarstwo kolonialne przez pięćdziesiąt ważnych lat i zbudowała znaczną część infrastruktury, tworzącej współczesne oblicze wyspy. Kultura Japonii przejawia się we wszystkim – od sosu sojowego i octu, których Tajwańczycy używają w gotowaniu, aż po seriale telewizyjne, które oglądają, i wiele japońskich słów, które przeniknęło do ich języka. Wielu młodych Tajwańczyków ma więcej wspólnego z sąsiadami w Japonii niż ze swoimi dalekimi krewnymi w Chinach Ludowych.
Tajwan jest chiński trochę tak jak Singapur. To kraj, w którym większość członków społeczeństwa w zasadzie wywodzi się z kontynentalnych Chin, ale historia nadała im nieco inny kierunek rozwoju. Oficjalnym językiem Tajwanu pozostaje mandaryński, jednak narodowość i tożsamość to coś znacznie więcej niż tylko język.
Pierwszy raz odwiedziłem Tajwan około dwudziestu lat temu – wtedy była to młoda demokracja. Dzisiaj wolne wybory i wolne media są tu oczywistością. Dzięki demokracji i wolności słowa Tajwańczycy w końcu mają możliwość zastanowienia się, kim tak naprawdę są. Wcześniej nie mogli, ponieważ w czasach dyktatury nie wolno było mówić nic innego jak to, że Tajwan stanowi część Chin i że „zjednoczenie” z kontynentem – prędzej czy później – musi się ziścić. Wielu z tych, którzy mieszkali na Tajwanie, zanim Czang Kaj-szek i Kuomintang ewakuowali się tutaj w 1949 roku, wcale nie marzyło, by stać się częścią wielkich Chin. Nikt tym bardziej nie pytał rdzennej ludności o to, jakie jest jej zdanie na ten temat, mimo że mieszkała na Tajwanie przez wiele tysięcy lat, zanim Chińczycy wykazali jakiekolwiek zainteresowanie tą wyspą.
Dzisiaj ze świecą szukać Tajwańczyka, który pragnąłby zjednoczyć się z kontynentalnymi Chinami – przynajmniej tak długo, jak w Pekinie rządzi partia komunistyczna.
Tajwan zbudował dojrzałą gospodarkę, w której każdy mieszkaniec ma dużo wyższe dochody niż przeciętny Chińczyk. W latach osiemdziesiątych XX wieku etykieta Made in Taiwan stanowiła synonim tego, że coś było tanie i masowo produkowane. Dzisiaj Tajwan jest jednym z najbogatszych i najlepiej rozwiniętych technologicznie krajów na naszej planecie. Właśnie na tej wyspie produkuje się większość najbardziej technicznie zaawansowanych półprzewodników. Może to również rozwój ekonomiczny przyczynił się do tego, że mieszkańcy tego kraju są obecnie dużo bardziej zainteresowani własną tożsamością.
Nie wszyscy jednak zgadzają się co do tego, że Tajwańczycy powinni uwolnić się od chińskiego dziedzictwa. Dość zacięta walka toczy się obecnie pomiędzy dwoma obozami politycznymi. Z jednej strony mamy obóz zielonych, składający się ze zwolenników Partii Postępu i innych, którzy chcą oddalić Tajwan od Chin Ludowych, a niektórzy nawet poprowadzić w stronę zupełnej niepodległości. Z drugiej strony mamy obóz niebieski, czyli zwolenników Kuomintangu i innych, którzy chcą zacieśnienia więzi z Chinami. Zieloni to często Tajwańczycy historycznie zakorzenieni na wyspie, natomiast niebiescy to potomkowie Chińczyków, którzy towarzyszyli Czang Kaj-szekowi w czasie jego exodusu z Chin w 1949 roku. Zorganizowanie przez te dwa obozy dwóch równoległych obchodów święta narodowego w październiku 2023 roku jest dobrą ilustracją tego, w jaki sposób ów podział w tajwańskim społeczeństwie nadal stoi na drodze do stworzenia wspólnej tożsamości.
Wszystko to ma znaczenie, ponieważ Tajwan mierzy się również z egzystencjalnym zagrożeniem ze strony Chin. Przewodniczący ChRL Xi Jinping wiele razy formułował groźby inwazji na wyspę, gdyby pokojowe „zjednoczenie” miało okazać się niemożliwe. Taka inwazja może skończyć się krwawą rzezią, która na dodatek wywoła ogromny konflikt pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Jeśli Tajwan zostanie podbity, będzie to również klęska w globalnej walce o powszechnie obowiązujące prawa człowieka i o rozwój demokracji. Byłaby to świetna wiadomość dla dyktatorów takich jak Xi Jinping.
W ostatnich latach prawie każdego dnia chińskie samoloty wojskowe i okręty wojenne przeprowadzały manewry wokół Tajwanu. Nie ma cienia wątpliwości, jak należy interpretować tego rodzaju działania, zwłaszcza że w sierpniu 2022 roku Chińczycy otoczyli wyspę okrętami marynarki wojennej i wystrzelili nad nią rakietę jako karę za to, że ówczesna przewodnicząca Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych, Nancy Pelosi, złożyła wizytę na Tajwanie.
Następna wojna światowa może toczyć się właśnie o Tajwan, który jest nazywany „najniebezpieczniejszym miejscem na ziemi”, jak to na swojej okładce w 2021 roku stwierdził tygodnik „The Economist”.
Akurat tego rodzaju określenie zdaniem wielu Tajwańczyków nie było właściwe. Gdy jest się na Tajwanie, nie ma się poczucia, że to szczególnie niebezpieczne miejsce. Wprost przeciwnie, życie codzienne toczy się swoim rytmem. Po ulicach mkną motocykle. W powietrzu unosi się zapach zupy z wołowiną i makaronem. Słońce świeci, a wysoka wilgotność powietrza sprawia, że ludzie choć na chwilę wstępują do najbliższego narożnego sklepiku 7-Eleven, by tylko uniknąć skwaru.
Czasami jednak pogoda może być wyzwaniem. Tajwan jest przyzwyczajony do niespokojnych okoliczności natury, takich jak potężne trzęsienia ziemi czy niszczące cyklony. Cechą tropikalnych cyklonów jest to, że kręcą się wokół bezchmurnego centrum – tak zwanego oka – gdzie powietrze może stać w bezruchu. Kiedy ze wszystkich stron szaleją wichury, w samym jego środku może wydawać się, że dookoła panuje zupełny spokój.
I tak właśnie jest na Tajwanie. Stany Zjednoczone i Chiny wywołują niepokój i wrzawę, jednak na samej wyspie – w oku cyklonu – jest cicho. Pozostaje tylko pytanie, czy przypadkiem nie jest to cisza przed burzą.
Źródła historyczne przekazują, że holenderski strażnik w wieży obserwacyjnej Fortu Zeelandia ledwo mógł dostrzec jakąś zmianę na horyzoncie, ponieważ w porannej mgle spowijającej bezwietrzną zatokę widoczność musiała być bardzo słaba1. Coś tam jednak się czaiło. Z początku jakby jakieś cienkie patyki, które z czasem coraz bardziej się zbliżały, niczym las składający się z setki drewnianych masztów.
Gdy słońce w końcu przecięło powoli ustępującą mgłę, strażnik nie mógł już mieć żadnych wątpliwości, co za chwilę nastąpi. Przez wiele lat Holendrzy obawiali się ataku ze strony chińskiego wodza Koxingi. Właśnie tego poranka rozpoczęła się inwazja. Kalendarz pokazywał 30 kwietnia 1661 roku.
Fredrik Coyet, szwedzki arystokrata, który przez ostatnie pięć lat sprawował urząd gubernatora holenderskiej kolonii na Tajwanie, nie był przygotowany na odparcie najazdu. Rok wcześniej uprzedzał o swoim położeniu zwierzchników rezydujących w Batavii, gdzie znajduje się dzisiejsza stolica Indonezji, Dżakarta. Posiłki zostały wysłane, ale gdy do ataku nie doszło, żołnierze zniechęcili się i zawrócili do głównej kwatery.
W dniu ataku Koxingi Coyet miał do dyspozycji tylko dwa porządne okręty wojenne i dwa mniejsze statki. Do obrony fortu i całego terytorium holenderskiej kolonii gubernator mógł zmobilizować łącznie 1140 żołnierzy.
Może wcale nie potrzebował ich więcej? Jeden z holenderskich admirałów twierdził, że Chińczyków jest pokonać łatwo, ponieważ nie są prawdziwymi żołnierzami, tylko zniewieściałymi mężczyznami. Dziewięć lat wcześniej poprzednik Coyeta na stanowisku gubernatora zdławił powstanie wśród chińskich osadników w kolonii. Wtedy to kilka tysięcy rozjuszonych chłopów, wyposażonych najwyżej w narzędzia rolnicze jako broń, zebrało się, by przegonić z wyspy „holenderskie psy”. Potyczka zakończyła się śmiercią 4500 chińskich powstańców. Według dzienników gubernatora żaden z holenderskich żołnierzy nie został nawet zraniony.
Wojsko Koxingi, jak się potem okazało, było zupełnie inne.
• • •
Holendrzy nie byli pierwszymi, którzy dotarli na Tajwan. Wyspa była już zamieszkana przez przynajmniej 15 tysięcy lat, czyli od momentu, gdy pod koniec ostatniej epoki lodowcowej pierwsi ludzie zawędrowali tutaj z kontynentu azjatyckiego.
Jeśli spojrzymy na Tajwan na mapie, widzimy, że stanowi on część łańcucha większych i mniejszych obszarów lądowych rozrzuconych po morzu na wschód od kontynentu azjatyckiego. Ten sznur pereł zaczyna się od Kamczatki na północy i ciągnie się na południe, obejmując Japonię, Tajwan, Filipiny, Indonezję, Nową Gwineę, Wyspy Salomona, Fidżi i Polinezję na Pacyfiku.
Być może z Tajwanu pochodzi ludność Fidżi. Wielu badaczy – najbardziej znanym z nich jest amerykański lingwista Robert Blust – uważa, że rdzenna ludność Tajwanu po epoce lodowcowej rozprzestrzeniła się głównie w kierunku południowym aż na najbardziej oddalone wyspy Pacyfiku2. Odnaleziono ślady DNA, które łączą Maorysów z Nowej Zelandii z ludem Yami z Tajwanu.
Przez tysiące lat przeróżne ludy przenosiły się z wyspy na wyspę, zarówno z północy, jak i z południa, by w końcu znaleźć swoje miejsce na Tajwanie. Z tego miejsca na najbliższą japońską wyspę nie jest dalej niż sto kilometrów i mniej więcej tyle samo jest do najbliższej filipińskiej wyspy na południu. Tajwańskie rdzenne grupy etniczne używają słów, które mają wiele wspólnego z takimi językami, jak malajski, tagalski i inne języki Azji Południowo-Wschodniej.
Tajwan nie jest dużą wyspą. Na długość liczy sobie maksymalnie jedynie 394 kilometry, a na szerokość 144 kilometry i pod względem obszaru jest to mniej niż połowa Irlandii. Spójrzmy jednak na mapę jeszcze raz. Wzdłuż całego wschodniego wybrzeża ciągnie się łańcuch górski z ponad 268 szczytami o wysokości ponad 3 tysięcy metrów, stanowiący naturalną barierę pomiędzy wschodem a zachodem wyspy. Wiele małych dolin pozwoliło różnym plemionom i społecznościom żyć w izolacji bez konieczności wchodzenia ze sobą w kontakt. Dlatego Tajwan przez długi czas zamieszkiwało wiele ludów różniących się pod względem języka, kultury czy stroju.
Japońscy kupcy i piraci przypuszczalnie jako pierwsi obcokrajowcy w erze nowożytnej założyli swoje osady na Tajwanie. Były to miejsca, gdzie mogli szukać schronienia, gdy na trasie morskiej pomiędzy Japonią a resztą Azji wiały właśnie akurat zbyt silne wiatry. Jedna z tych osad (zlokalizowana niedaleko dzisiejszego miasta Tajnan) rozrosła się do rozmiarów większej wioski i została nazwana Takasago.
Można by przypuszczać, że Chińczycy powinni się byli zainteresować tą bujną i żyzną wyspą, oni jednak trzymali się od niej z daleka. Tajwan miał opinię miejsca, w którym łatwo było stracić życie z rąk łowców głów albo z powodu niebezpiecznych chorób zakaźnych. Chiński naukowiec Chen Di określił w 1603 roku mieszkańców Tajwanu mianem wschodnich barbarzyńców3. Jego opisy rdzennej ludności wyspy wskazują, że uważał ją za obcą i nienależącą do chińskiego państwa rządzonego przez dynastię Ming. Należy też pamiętać, że Chińczykom wcale nie było tak łatwo dostać się na wyspę na wschodzie. Z powodu silnych prądów morskich Cieśnina Tajwańska jest dość kapryśna. Jedynie w kwietniu i październiku warunki pogodowe pozwalają na bezpieczne jej przepłynięcie w małej łodzi4.
W XVI wieku Europejczycy rozpoczęli nową erę w produkcji statków. Od tej pory budowano je tak, by miały większy tonaż i mogły żeglować dalej niż do tej pory. Chiny od dawna były już uważane przez europejskie imperia za atrakcyjnego partnera handlowego, a nowe rozwiązania techniczne sprawiły zaś, że dało się transportować chińską porcelanę i jedwab przez nowo wytyczone morskie szlaki handlowe.
Pierwsi z tych możliwości skorzystali Portugalczycy. Założyli stacje handlowe w chińskim mieście portowym Makau i w japońskim Nagasaki. Chwilę później pojawili się Hiszpanie, a ich główną siedzibą stała się Manila, dzisiejsza stolica Filipin. W latach czterdziestych XVI wieku żeglarze z portugalskiego statku handlowego płynącego do lub z Nagasaki dostrzegli zieloną i bujną wyspę. Nie mieli w planach zboczenia z kursu, by lepiej ją zbadać, więc popłynęli dalej. Jednak widok tego miejsca zrobił na nich duże wrażenie i otrzymała ona nazwę Ilha Formosa – czyli po portugalsku „piękna wyspa”5.
Kilka dekad później Holendrzy na poważnie zajęli się lukratywnym transportem przypraw, herbaty, bawełny i jedwabiu z Azji do Europy. Bogaci ludzie w Europie rozsmakowali się w egzotycznych przyprawach, takich jak cynamon, pieprz, goździk czy gałka muszkatołowa, więc przewóz tych towarów na Zachód przynosił ogromne zyski. W 1602 roku władze holenderskie założyły kompanię, aby skutecznie rywalizować z Portugalią i Hiszpanią. Wkrótce uzyskała ona monopol na cały handel na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei na południowym krańcu Afryki. Kompania otrzymała nazwę Holenderska Kompania Wschodnioindyjska (Vereenigde Oostindische Compagnie, VOC) i składała się z sześciu oddziałów – po jednym dla każdej z faktorii, która wtedy zajmowała się handlem z Azją. Monopol ten przyczynił się do zminimalizowania ryzyka handlowego, a jednocześnie zwiększenia zysków w porównaniu z sytuacją, gdyby holenderskie przedsiębiorstwa miały ze sobą konkurować. Biznes wyglądał na tyle solidnie, że nowa sieć handlowa zaczęła przyciągać pracowników z różnych stron i Holenderska Kompania Wschodnioindyjska szybko stała się międzynarodową firmą, w której pracowali i Szwedzi, i Niemcy, i osoby pochodzące z wielu innych północnoeuropejskich krajów.
Podróż z Amsterdamu do Chin mogła trwać do ośmiu miesięcy, co doprowadziło do założenia stałej głównej siedziby VOC w Azji. W 1619 roku taka baza powstała na Jawie, jednej ze słynnych wysp przyprawowych, na której dzisiaj leży Dżakarta, stolica Indonezji, przez Holendrów nazywana Batavią. Właśnie stamtąd kierownictwo kompanii decydowało o tym, w jaki sposób jej właściciele w Holandii mogli zwiększać swoje zyski z lukratywnego handlu we wschodniej Azji. Przychody generowało nie tylko wysyłanie towarów do Europy, ale również przewożenie produktów między krajami regionu przez holenderskie statki. Holendrzy między innymi sprzedawali chiński jedwab do Japonii w zamian za srebro, którym mogli wypełnić własne skrzynie.
Co istotne, różnica pomiędzy handlem a rozbójnictwem pirackim była wtedy często dość nieostra. Holandia i Portugalia przez większą część XVII wieku toczyły ze sobą wojny, które na dodatek zyskały nowy wymiar na azjatyckich wodach.
Na wojnie można było zarobić duże pieniądze. W lutym 1603 roku, zaledwie rok po tym, jak powołano VOC, trzy holenderskie statki zaatakowały portugalski statek handlowy Santa Catarina, w cieśninie Malakka w pobliżu dzisiejszego Singapuru6. Jednostka była załadowana porcelaną i innymi wartościowymi towarami, a sprzedaż łupów wojennych w Holandii sprawiła, że kompania podwoiła kapitał własny. Zachęciło to Holendrów do kolejnych napadów. Piraci pod holenderską banderą plądrowali również statki z innych krajów, a także chińskie małe łódki pływające wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Chin.
Holendrzy pozazdrościli Portugalczykom faktorii w chińskim Makau i wielokrotnie próbowali siłą zająć tę kolonię. Za każdym razem byli jednak przepędzani – albo przez sztorm, albo przez świetnie zorganizowaną obronę.
Zamiast tego Holenderska Kompania Wschodnioindyjska założyła w 1620 roku małą bazę handlową na archipelagu wysp Penghu, znanym również jako Wyspy Rybackie albo Peskadory. Wysepki te leżą na samym środku Cieśniny Tajwańskiej, co jest doskonałym punktem wypadowym zarówno dla handlu, jak i piractwa.
Do tej pory Europejczycy podążali za przykładem Chin i trzymali się z daleka od Tajwanu. Do początku lat dwudziestych XVII wieku wyspa była zatem pod wpływem ludności, która mieszkała na niej od tysięcy lat.
Zmieniło się to w 1624 roku. I to z powodu chińskiego pirata.
• • •
Nie tylko Europejczycy zajmowali się handlem na Morzu Południowochińskim na początku lat dwudziestych XVII wieku. Chińscy kupcy rozwinęli rozległą sieć kontaktów, polegającą na tym, że małe i duże dżonki – czyli chińskie żaglówki – przewoziły towary i pieniądze pomiędzy stałym lądem a całą Azją Południowo-Wschodnią. Większość kupców należała do grupy etnicznej Hokkien i pochodziła z południowo-wschodnich Chin. Ta właśnie grupa ludności osiadła w wielu krajach wzdłuż tych szlaków handlowych i dlatego takie miejsca jak Singapur, Indonezja i zachodnia Malezja mają dzisiaj stosunkowo duży procent ludności chińskiej.
Nie wszystkie towary wymieniano w pokojowy sposób. Grupa chińskich marynarzy, z których wielu było piratami, osiadła również na Peskadorach, gdzie Holendrzy pojawili się w 1620 roku. Dla Chińczyków obecność VOC na tych wyspach była utrapieniem, ponieważ uważali je oni za chińskie – w przeciwieństwie do tego, jak postrzegali położoną dalej na wschód wyspę Tajwan – i dlatego nie chcieli, by Holendrzy mieli tam swoją bazę. Lokalne władze prowincji Minnan w południowych Chinach – czyli w dzisiejszej prowincji Fujian – zdecydowały się zatem przepędzić Holendrów z Peskadorów. Zheng Zhilong, młody marynarz, pirat i handlowiec, który mieszkał w Makau i mówił zarówno po niderlandzku, jak i po portugalsku, otrzymał zadanie bycia posłańcem. Udało mu się przekonać Holendrów, że mogą wybudować swoją bazę na wyspie położonej trochę dalej na wschód – tej, którą Portugalczycy nazwali Ilha Formosa. Emisariusze z Minnanu w 1624 roku byli zatem jednoznaczni w kwestii, że nie uważają wyspy Tajwan za część Chin. Jeśli Holendrzy poradzą sobie z klimatem, prądami morskimi i ludnością, która już mieszkała na wyspie, mogli tam robić, co chcieli.
Holendrzy niezwłocznie popłynęli na wschód i na małym cyplu, który wbijał się w zatokę Tayouan, zaczęli budować Fort Zeelandię. Hiszpania miała Manilę, Portugalia kontrolowała Makau, a od tej pory również Holandia dysponowała swoją bazą handlową do kontaktów z Chinami.
Zheng Zhilong, czyli człowiek, który miał przepędzić Holendrów z Peskadorów na Tajwan, szybko stał się partnerem handlowym VOC. Dorobił się fortuny na handlu i piractwie, a w szczytowym okresie w swojej prywatnej armii miał 400 okrętów i ponad 30 tysięcy żołnierzy, którzy często najeżdżali kontynentalne Chiny. Holendrzy pozwolili mu korzystać z Tajwanu jako bezpiecznego portu, a jego pirackie okręty, plądrujące obce statki i chińskie stacje handlowe, nierzadko pływały pod holenderską banderą. Z pomocą VOC Zheng stał się jednym z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w Chinach, a jak na ironię, jego syn, pół-Japończyk Koxinga, kilka dekad później wykorzystał majątek ojca, by pokonać Holendrów na Tajwanie.
Do tego momentu historii jeszcze jednak nie dotarliśmy.
Pod koniec lat dwudziestych XVII wieku sojusz pomiędzy tym dość samodzielnym kupcem Zhengiem a Holenderską Kompanią Wschodnioindyjską działał dość dobrze. Stanowił swego rodzaju bufor pomiędzy Holendrami a władzami chińskimi – i jedni, i drudzy nie mieli zbyt wiele pozytywnego do powiedzenia o sobie nawzajem. Gubernator prowincji Minnan w Chinach kontynentalnych opisywał Holendrów jako strasznych i krwiożerczych barbarzyńców – bandytów o rudych włosach i brodach, głęboko osadzonych oczach i długich nosach. Hans Putmans, gubernator VOC na Tajwanie, nie był wcale przyjaźniej nastawiony do swoich chińskich partnerów. Pisał, że to przykra sytuacja, iż bajeczny handel z Chinami zależy od współpracy z tak podstępnym ludem7.
Zheng zmieniał role – był raz piratem, raz kupcem, a jeszcze innym razem jakby przedstawicielem chińskich interesów wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Państwa Środka. Z czasem jednak popadł w konflikt z Holendrami i w 1633 roku Hans Putmans zaatakował jego flotę okrętów wojennych. Celem było zmuszenie władz chińskich do otworzenia dostępu do chińskiego miasta portowego Xiamen, by VOC mogła się tam osiedlić.
Statki Holendrów miały większe armaty i siłę uderzenia niż dżonki Zhenga, były jednak bez szans w spotkaniu z Chińczykami i pobity Putmans musiał zawrócić na Tajwan. Zheng, który pokazał, że da się pokonać tych „czerwonowłosych barbarzyńców”, przejął stanowisko gubernatora w prowincji Fujian na kontynencie, przez co zyskał zupełną władzę nad całym południowo-wschodnim wybrzeżem Chin. Dzięki temu mógł dyktować warunki handlu z Holandią i innymi krajami europejskimi. Dokumenty z tego czasu wskazują, że dochody Zhenga były wtedy mniej więcej trzy–cztery razy większe niż cały globalny obrót Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej8. Był on jednym z najbogatszych ludzi w Chinach. Gigantem.
Holendrzy w tej porażce dostrzegli nowe możliwości. Nie mieli co prawda własnego portu w Chinach, ale nadal mogli zarabiać dużo pieniędzy, jeśli współpracowali z Zhengiem na jego warunkach. Aby móc zbudować nową kolonię, zaprosili tysiące osadników z kontynentu, w konsekwencji czego do zatoki Tayouan, chronionej przez Fort Zeelandia, napływali Chińczycy z prowincji Fujian, aby na Tajwanie uprawiać trzcinę cukrową i ryż. Na wyspie zaczęli osiedlać się również Europejczycy, a w wioskach rdzennej ludności pojawili się misjonarze. Niektóre z ludów mieszkających wokół Fortu Zeelandia zasymilowały się z kolonizatorami i uczestniczyły w codziennej działalności osady. Kompania zapraszała reprezentantów rdzennej ludności na spotkania, na których negocjowano ceny i inne warunki handlowe. Celem Holendrów było uniknięcie burzliwych konfliktów z ludnością, która mieszkała już na wyspie od pokoleń. Wiele plemion wyspecjalizowało się w wytwarzaniu przedmiotów z sarniej skóry, a produkty te zyskały popularność u japońskich samurajów, którzy używali ich jako części swojego uzbrojenia.
Wszystko to miało na celu dbanie o długotrwałą współpracę – tak długo, jak zachowana była równowaga sił. Sprawy w Chinach zmierzały jednak wkrótce do zupełnego przewrotu. Dynastia Ming, która rządziła krajem przez prawie trzysta lat – od 1368 roku – chwiała się w posadach i niedługo miała upaść.
• • •
Historycy są zgodni, że upadek dynastii Ming przynajmniej częściowo był spowodowany globalnym kryzysem klimatycznym. W latach czterdziestych XVII wieku klęska suszy i inwazja pasikoników zniszczyły niemal wszystkie plony. Prawdopodobnie wiele milionów ludzi umarło z głodu, a szacunki mówią, że zniknęła jedna trzecia ludności. Opowiadano historie, że rodzice sprzedawali własne dzieci za worek ryżu.
Do katastrofy tej doszło równocześnie ze spadkiem globalnej temperatury powietrza – na całym świecie zrobiło się o kilka stopni chłodniej. To, co dzisiaj nazywamy małą epoką lodowcową, zaczęło się już w XVI wieku, ale na największe jej efekty trzeba było poczekać aż do XVII wieku. Powodów ochłodzenia było wiele, ale uważa się, że jednym z nich była nadzwyczajnie niska aktywność Słońca w tym okresie. W tym samym czasie w rejonie Pacyfiku zanotowano wiele ruchów skorupy ziemskiej, a między 1638 a 1644 rokiem miało miejsce wiele wybuchów wulkanów, co sprawiło, że ogromne ilości popiołu i dymu otuliły Ziemię jak welon, obniżając tym samym temperaturę jeszcze bardziej.
Straty w plonach doprowadziły do braku żywności, co z kolei wywołało niepokoje, rozruchy i zamieszki. W Europie w zapaści znalazła się Rzeczpospolita Obojga Narodów, w tym okresie jedno z największych państw kontynentu. Inne kraje, takie jak Hiszpania, Wielka Brytania, Francja i Rosja, mierzyły się z wewnętrznymi problemami. Państwo Wielkich Mogołów, które obejmowało terytorium dzisiejszych Indii, Pakistanu, Bangladeszu i część Afganistanu, przez dwa lata paraliżowały wojny domowe.
Również Chiny, najludniejszy kraj świata, znalazły się w kryzysie. Rok 1640 był najsuchszy, odkąd w XII wieku zaczęto rejestrować dane o pogodzie. Wysechł długi na 1800 kilometrów Wielki Kanał – najważniejszy szlak transportowy dla ryżu i innych produktów żywnościowych z rejonów rolniczych w centralnych Chinach do mniej żyznych obszarów na północy, przez co miliony ludzi nie miało co jeść. W Pekinie rządził Zhu Youjian, ostatni cesarz z dynastii Ming, który przejął władzę w 1627 roku i nie mógł zrobić nic innego, jak tylko stwierdzić, że jego kraj stopniowo się rozpadał. W wyniku klęski głodu zbuntowali się chłopi. Na południowym wschodzie źródłem niepokoju byli piraci, tacy jak Zheng Zhilong i jego flota. A do tego jeszcze ci wszyscy Europejczycy – Hiszpanie, Portugalczycy, Holendrzy – którzy bogacili się kosztem cesarza.
Jakby tego było mało, cesarz przez cały czas panowania zmagał się z zagrożeniem ze strony Mandżurów, ludu zamieszkującego obszar na północnym wschodzie Chin, rozciągający się aż do okolic dzisiejszej Korei Północnej. Byli oni wprawnymi jeźdźcami, którzy ciągle atakowali Wielki Mur, zbudowany, by chronić Chiny przed wrogami.
W kwietniu 1644 roku miarka się przebrała, gdy armia chłopów od południa wkroczyła do Pekinu, a jednocześnie od północy weszli Mandżurowie. Cesarz przegrał walkę i powiesił się na zewnątrz swojego pałacu w Zakazanym Mieście.
Gdy tylko Mandżurowie zajęli stolicę, ustanowili nową władzę w Chinach, która do historii przeszła jako dynastia Qing. Potrzebowali jednak więcej czasu, by zapewnić sobie kontrolę nad całym państwem. Ta zgraja „barbarzyńców” z północy nie była zbytnio lubiana przez Chińczyków. Mandżurów uznawano za obcokrajowców, podobnie jak Mongołów, Tybetańczyków i inne ludy pochodzenia tureckiego, takie jak Ujgurowie i Kazachowie.
Jednym z tych, którzy najdłużej wytrwali w walce z nowymi władcami Chin, był syn Zheng Zhilonga, czyli tego, który wygonił Holendrów z Peskadorów na Tajwan. Przy urodzeniu dano mu imię Zheng Chenggong, a na Zachodzie znamy go jako Koxingę.
To właśnie on chciał uczynić wszystko, by przegonić mandżurskich najeźdźców z powrotem na stepy, skąd pochodzili. Aby jednak tego dokonać, potrzebował miejsca, w którym mógł zbudować swoje wojsko. Tajwan wydawał się naturalnym wyborem. Jednak najpierw musiał pozbyć się stamtąd Holendrów.
• • •
Historia Koxingi rozwijała się równolegle z historią holenderskiej kolonii na Tajwanie. Urodził się w 1624 roku, czyli w tym samym, w którym jego ojciec przekonał Holendrów do założenia na wyspie kolonii handlowej i fortu. Przez pierwsze siedem lat życia mieszkał z matką w Japonii, podczas gdy Zheng Zhilong budował pirackie imperium wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Chin. Potem ojciec zabrał go do swojej głównej bazy w Xiamenie, nadmorskim mieście w południowych Chinach, leżącym naprzeciw Tajwanu. Tam otrzymał najlepsze wykształcenie, jakie tylko można było wtedy zdobyć. Wyróżniał się jako nadzwyczaj inteligentny i bystry chłopak, przynajmniej według opowiadanych o nim bohaterskich historii.
Po upadku dynastii Ming w 1644 roku i ustanowieniu w Pekinie dynastii Qing w południowo-wschodnich Chinach zwolenników poprzedniego ustroju było nadal wielu i należeli do nich ojciec i syn Zheng. Przysięgli wierność jednemu z dalekich krewnych zmarłego cesarza Ming i obiecali walczyć o przepędzenie Mandżurów z powrotem tam, skąd przybyli. W podzięce młody Chenggong został przyjęty do rodziny dawnego cesarza z dynastii Ming. Dało mu to prawo do używania dawnego cesarskiego nazwiska Zhu. To imię było jednak uważane za święte i takie, którego nie wolno wymawiać na głos, więc Chenggong otrzymał pseudonim „Pan z cesarskim nazwiskiem”. W chińskim dialekcie Fujian wymawiało się to „Kok-sing-ia”, co w uszach obcokrajowców brzmiało właśnie jak „Koxinga”.
W 1646 roku ojciec Koxingi zdecydował się zmienić stronę. Zabrał ze sobą swoją straż przyboczną – 200 afrykańskich żołnierzy uzbrojonych w muszkiety – i poddał się żołnierzom dynastii Qing. Nowi panowie nie ufali zamysłom starego pirata, więc wysłano go w kajdanach do Pekinu, gdzie osadzono go w areszcie domowym. Siedział w nim aż do momentu, gdy został stracony w 1661 roku.
Tymczasem jego syn się nie poddał. Przekonał część dawnych poddanych ojca, by ruszyli z nim na wojnę przeciwko Mandżurom. Do 1655 roku udało mu się zdobyć kontrolę nad większą częścią prowincji Fujian, z 72 posterunkami militarnymi i sześcioma biurami administracji. Jego armia liczyła sobie około 120 tysięcy mężczyzn. Na dodatek nigdy ani wcześniej, ani później nikt nie widział na tych wodach potężniejszej floty niż ta należąca do Koxingi. Według współczesnej mu relacji składało się na nią 3 tysiące dżonek9.
W 1659 roku Koxinga próbował podbić „południową stolicę” cesarza w Nankinie. Skierował swoją flotę z Xiamenu w kierunku północnym, aż do ujścia rzeki Jangcy, po czym wyruszył w głąb kraju. Nie poszło mu to jednak zbyt prędko, a wojska Qingów zdołały zwołać posiłki na czas, by móc odeprzeć atak. Koxinga musiał się wycofać. Kwestią czasu było to, kiedy wojska cesarza zdołają go pokonać również w Xiamenie. Pozostało mu się poddać albo uciec z Chin. Wielu z jego doradców zalecało mu to pierwsze. On jednak wybrał drugie wyjście i w kwietniu 1661 roku zebrał 25 tysięcy żołnierzy i flotę 400 dżonek w porcie na wyspie Kinmen, tuż obok miasta Xiamen. Ruszył na podbój Tajwanu. Celem było wykorzystanie wyspy jako bazy wypadowej do przyszłego ataku na kontynent. Planem B było założenie tymczasowego królestwa na Tajwanie, aby bronić tam dziedzictwa Ming.
Tak oto 30 kwietnia flota Koxingi wyłoniła się z porannej mgły przy Forcie Zeelandia.
• • •
Fredrik Coyet, szwedzki gubernator holenderskiego fortu, zlekceważył siłę inwazji z kontynentu. Należy pamiętać, że Koxinga nie miał ze sobą zbyt wiele broni palnej. Jedynie jego straż przyboczna posiadała muszkiety, a dżonki wyposażono w niewielką liczbę armat. Jego żołnierze byli jednak doświadczeni, świetnie zdyscyplinowani i bardzo lojalni. Poza tym Koxinga przeczytał Sztukę wojny Sun Zi, liczące sobie 2 tysiące lat dzieło, najprawdopodobniej najbardziej znany traktat o taktyce wojennej, który był podstawą wielu decyzji Koxingi. W spotkaniu z Fredrikiem Coyetem i jego holenderskim wojskiem dobrze wykorzystał tę wiedzę. Przede wszystkim jednak zrobił użytek z jednej z najważniejszych zasad Sun Zi: pozwól wrogowi cię zlekceważyć. Tak właśnie miał postąpić Coyet.
Zatoka Tayouan była idealnym miejscem do założenia holenderskiej kolonii – osłonięta piaskowymi ławicami, które rozciągały się w poprzek całej zatoki. Niektóre z mielizn znajdowały pod wodą, inne zaś wystawały na tyle wysoko ponad poziom morza, że dało się na nich zbudować domy. Te wysepki i mielizny razem tworzyły swego rodzaju falochron, chroniący kolonię zarówno przed wysokimi falami, jak i niechcianymi gośćmi. Istniały tylko dwa sposoby dotarcia do zatoki: na północ albo na południe od wyspy Baxemboy. Cieśnina na północ od wyspy, którą nazywano Uchem Jelenia, była ciasna i Coyet wypełnił ją kamieniami, próbując tym samym powstrzymać Koxingę przed wejściem właśnie tą drogą. Natomiast na południe od Baxemboy cieśnina była szeroka i głęboka, ale chroniona przez Fort Zeelandię, leżący po drugiej stronie. Twierdzę zbudowano w stylu europejskiego renesansu, z pirsami na każdym rogu, które sprawiały, że żołnierze wewnątrz mogli bronić fortyfikacji z wielu punktów równocześnie.
Fort Zeelandia, najprawdopodobniej nazwany na cześć okrętu, którym pierwszy gubernator Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej przypłynął tutaj w 1624 roku, potrzebował dziesięciu lat, by został ukończony, i zanim Koxinga przybył na wyspę w 1661 roku, był już dobrze uzbrojoną twierdzą. Około stu metrów na wschód od fortyfikacji leżało miasto Zeelandia, w którym mieszkali w przeważającej większości chińscy kupcy i ich rodziny, oprócz tego też kilku Holendrów i innych, którzy na co dzień pracowali w kolonii. Z drugiej strony zatoki Tayouan, to znaczy na samym Tajwanie, na skraju miasta Saccam znajdowała się druga, skromniejsza twierdza, znana jako Fort Provintia i dużo mniejsza niż Fort Zeelandia. Działała jako swego rodzaju biuro reprezentacyjne VOC na stałym lądzie. Te dwie fortece znajdowały się na tyle blisko od siebie, że mogły się komunikować przy użyciu flag sygnałowych.
Koxinga dobrze o tym wiedział, przez wiele lat miał przecież szpiegów w holenderskiej kolonii. Od chińskiego kupca imieniem He Bin otrzymał również szczegółową mapę, która pomogła mu zaplanować inwazję. Jednak ten sam Koxinga zlekceważył swojego wroga. He Bin opowiadał mu, że da się wygrać tę wojnę bez kiwnięcia palcem.
Gdy pewnego kwietniowego dnia 1661 roku rozpoczęła się inwazja, zarówno Koxinga, jak i Coyet musieli myśleć, że będzie to łatwa wygrana. Obaj grubo się przeliczyli. I to Coyet pierwszy dostał nauczkę.
Koxinga wziął pod uwagę coś, czego szwedzki gubernator holenderskiej kolonii nie przewidział, czyli fakt, że przy nowiu Księżyca woda przypływu będzie ekstremalnie wysoka. Dzięki temu Koxinga mógł dostać się do zatoki poprzez Ucho Jelenia, wąską cieśninę na północ od Baxemboy, nie zatrzymując się na żadnym z wielkich kamieni, które Coyet umieścił na jej dnie, próbując ją zamknąć.
Coyet nie mógł zrobić nic innego niż tylko patrzeć z Fortu Zeelandia, jak Chińczycy wchodzą do zatoki Tayouan zupełnie poza zasięgiem jego armat. Widział, jak flota Koxingi obrała kurs wprost na stały ląd, gdzie została przywitana przez wiwatujących mieszkańców. Dla chińskich osadników był to szczęśliwy dzień. Patrzyli na Koxingę jak na wyzwoliciela, jednego ze swoich, kogoś, kto mógł wyrzucić Holendrów i zaprowadzić w Tayouan chińskie rządy. Gdy tylko dżonki Koxingi dobiły do brzegu, pojawiło się wielu, którzy chcieli pomóc przybyszom rozładować łodzie. Przyszli również z jedzeniem, bronią i zapasami. Koxinga nie mógł sobie wyobrazić lepszego początku inwazji.
Następnego dnia, czyli 1 maja, gubernator Coyet poniósł dwie znaczne porażki. Najpierw w nieudanej próbie napadnięcia żołnierzy Koxingi na wyspie Baxemboy stracił 160 muszkietów. Niedługo potem eksplodował jego największy okręt, Hector, prawdopodobnie przez to, że iskra z jednej z armat wpadła wprost do prochowni. Koxinga nie pozwolił sobie na świętowanie zwycięstwa, ale od razu zwrócił uwagę na Fort Provintia, niewielką twierdzę, którą Holendrzy zbudowali w głębi lądu. Najpierw wysłał list do komandora fortu, informując, że przybył, by odzyskać swoją prawną własność – tę, którą ojciec pożyczył VOC. Holendrzy nie zgodzili się z tym stwierdzeniem – uważali, że ojciec Koxingi wcale nie wypożyczył im Tajwanu, ale raczej oddał im miejsce, którym sam nieszczególnie się interesował. Nie mieli zamiaru ustąpić, powołując się również na dokumenty. Nie minęło jednak wiele czasu, zanim zrozumieli, że Fort Provintia zostanie zdobyty. Forteca była otoczona i nie miała dostępu do wody pitnej. Napisano list, w którym Holendrzy poddali się najeźdźcom.
Posłańcem został mężczyzna o imieniu Philip Meij. Tak oto opisał wspaniały widok, który ukazał się jego oczom, gdy dotarł do namiotu Koxingi: „Szeregi uzbrojonych żołnierzy w pancerzach pokrytych czarną satyną i pięknie zdobionych motywami lwów i głów smoków we wszystkich kolorach. Kopie i hełmy lśniły i migotały. I oto sam Koxinga, piękny i blady, o wielkich czarnych oczach”10, 11.
Niektórzy mieli nadzieję, że Koxinga okaże łaskę Holendrom, którzy zabarykadowali się w fortecy. Tak się nie stało. Wielu mężczyzn zostało zamordowanych, a kobiety oddano wybranym oficerom jako nałożnice. Gubernator Fortu Zeelandia Fredrik Coyet był jednak nadal przekonany, że uda mu się w końcu przepędzić Chińczyków. Odrzucił żądanie Koxingi, by również on się poddał najeźdźcom, i nad fortem wciągnął krwistoczerwoną flagę, sygnalizującą, że walka nadal trwała.
Był to początek wyniszczającej dla obu stron wojny. Fort Zeelandia miał grube mury i leżał w miejscu praktycznie uniemożliwiającym jego zdobycie. Koxinga wielokrotnie próbował się przebić do środka i wiele razy został odepchnięty.
Z czasem dużym problem stał się głód. Koxinga liczył na to, że jego wojsko wyżywi się jedzeniem z wyspy, ale było tam mniej plonów, niż początkowo sądził. Rdzenna ludność nie była też szczególnie przyjaźnie nastawiona do najeźdźców, którzy wdarli się w głąb lądu, próbując znaleźć pożywienie. Natomiast na kontynencie Mandżurowie sprawowali już tak silną władzę, że mogli ograniczać ilość pomocy wysyłanej Koxindze. W wyniku tego wiele tysięcy żołnierzy umarło z głodu. W tym właśnie Coyet upatrywał promyk nadziei – może sytuacja stanie się tak trudna, że Koxinga w końcu się podda?
Lato przeszło w jesień, jesień w zimę, a konflikt między VOC a Koxingą utknął w martwym punkcie. Gubernator Coyet próbował zawrzeć sojusz z żołnierzami dynastii Qing z kontynentu, z którymi miał przecież w Koxindze wspólnego wroga. Nic z tego jednak nie wyszło i w listopadzie Coyet poniósł kolejną porażkę. Zalążki nadziei raz za razem przeradzały się w gorzkie rozczarowanie.
Sytuacja gubernatora stała się naprawdę beznadziejna, gdy niemiecki oficer zdezerterował z VOC i przeszedł na stronę Koxingi, przynosząc mu informację o najsłabszym punkcie całej twierdzy. Był to mały szaniec, umocnienie obronne, położone na szczycie wzniesienia zaraz obok Fortu Zeelandia. Jeśli Koxindze udałoby się je zdobyć, mógłby z łatwością przejąć całą fortecę. 25 stycznia 1662 roku Koxinga zmiażdżył ten niewielki szaniec kulami armatnimi i dzięki temu zyskał kontrolę nad wzniesieniem tuż przed Fortem Zeelandia. Bitwa była rozstrzygnięta. Coyet zwołał spotkanie rady, która kierowała kolonią, i większość jej członków zgodziła się na kapitulację.
Koxinga dotrzymał obietnicy z wiosny poprzedniego roku i pozwolił Holendrom opuścić twierdzę z zachowaniem życia. Z wysoko wzniesionymi chorągwiami i przy akompaniamencie werbli 12 lutego żołnierze VOC i wszyscy holenderscy cywile opuścili Fort Zeelandię. Pozwolono im zabrać ze sobą przedmioty osobiste, a żołnierze wymaszerowując z twierdzy mogli zachować przy sobie broń.
Holandia traciła właśnie ważną kolonię, ale Koxinga nie miał nic do stracenia, okazując wspaniałomyślność. Dostał wreszcie to, czego chciał. Tajwan był jego.
• • •
– Koxinga? Uważają go tutaj za boga!
Jestem w Tajnanie, najstarszym mieście Tajwanu, położonym na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy, gdzie spotykam emeryta Ou Tsai-junga. Zabrał mnie właśnie na oprowadzanie po świątyni zaraz przy ruinach Fortu Zeelandia.
Dym kadzideł wewnątrz świątyni ciężko otula ciemne drewniane elementy wystroju. Budynek, którego budowę rozpoczęto w 1661 roku, został wzniesiony w hołdzie bogini mórz Matsu, ale jej statua musi dzielić chwałę i przestrzeń z inną figurą, która przedstawia człowieka z długą czarną brodą i złotą koroną pełną szlachetnych kamieni. Oto Koxinga.
– Mimo że był chińskim piratem, wielu myśli o nim jako o wybawcy i twórcy tego kraju. Teraz ludzie modlą się do niego, by chronił Tajwan przed atakiem ze strony Chin. To dość zawiłe, prawda? – mówi Ou z łagodnym uśmiechem, po czym kłania się przed statuą trzy razy.
Wychodzimy ze świątyni.
Światło słoneczne na zewnątrz wydaje się szczególnie ostre po kilku minutach spędzonych w mrocznej atmosferze w środku u Matsu i Koxingi. Przed tym starym budynkiem tłoczą się sprzedawcy z wózkami, na których widać okulary przeciwsłoneczne, butelki z wodą, elektryczne wiatraki i inne rzeczy, które mogą się przydać w intensywnym upale. W uliczkach roi się od turystów, przede wszystkim tajwańskich. Przybyli tutaj, by dowiedzieć się czegoś o historii własnego kraju, a jednocześnie by uprawiać sport narodowy – podjadać delikatesy z ulicznych kuchni, które sprzedają wszystko, co tylko się da: od zupy z makaronem po sorbet z mango.
Ou toruje nam drogę przez tłum. Mijamy grupę starszych kobiet, które czyszczą ostrygi na rogu ulicy, oraz młodą parę spacerującą z małym pudlem w dziecięcym wózku. Przechodzimy obok kobiety w różowym mundurze, która rozdaje wszystkim chętnym liofilizowane truskawki. W końcu się zatrzymujemy przed wejściem do ruin fortu zbudowanego przez Holendrów czterysta lat temu.
Do dzisiaj zachowały się tylko resztki oryginalnej twierdzy. Najbardziej widocznym budynkiem w tym miejscu jest wieża obserwacyjna, wzniesiona przez Japończyków na początku XX wieku. Tu i ówdzie widać jednak pozostałości murów i ścian. Holendrzy zabrali ze sobą z Europy cegły – były balastem w czasie podróży do Azji, który wymieniano na przyprawy, herbatę i inne towary, przewożone potem na Zachód. Forteca mieści dziś muzeum i jest jedną z największych atrakcji turystycznych Tajwanu. Przed wejściem Ou wskazuje na ogromny trójkąt wyznaczony w bruku, po którym stąpamy. Wyciąga z torby folder i przegląda kopię starej mapy. Wyjaśnia, że ta okolica jest dzisiaj nazywana Anping Fort. „Anping” to nazwa, którą Koxinga nadał temu miejscu po tym, jak przepędził stąd Holendrów.
– Tutaj znajdował się jeden z narożników zewnętrznego bastionu – wyjaśnia Ou. – Ten budynek zniknął już dawno temu, ale możemy sobie wyobrazić, jak to wtedy wyglądało – opowiada zaangażowany.
„Wtedy” to nawiązanie do epoki, która zaczęła się, gdy Tajwan z izolowanego zaścianka przeistoczył się w ważną część europejskiej sieci handlowej w ówczesnej Azji. Kiedy Holendrzy położyli pierwszą cegłę pod budowę Fortu Zeelandia w 1624 roku, rozpoczęła się współczesna historia Tajwanu.
Ou pracował wcześniej jako przewodnik, a teraz oprowadza już tylko dla przyjemności. Nie chce przyjąć ode mnie zapłaty, bo jedynym, czego pragnie, jest opowiadanie o tym, jak zaczęła się historia Tajwanu. Jego pasja i dobry humor są zaraźliwe i ogon ciekawskich słuchaczy robi się dłuższy za każdym razem, gdy przechodzimy przez kolejne pomieszczenie. Opowiada o małych i dużych rzeczach. Na przykład o tym, że Holendrzy wiedzieli, jak zrobić ściany tak twarde, jak tylko się dało, mieszając cukier, kleisty ryż i pokruszone ostrygi w zaprawie murarskiej kładzionej pomiędzy czerwonymi cegłami murów twierdzy. Albo że ich głównym celem pobytu na Formozie było zarobić jak najwięcej pieniędzy. Worek goździków pozwalał kupić cały dom w Holandii.
Ostatni pokój na naszej trasie mieści przedmioty, które zostały znalezione w ziemi w okolicach fortu. Fragmenty ceramiki z Japonii, porcelany z Chin, sztućców z Niderlandów. To wszystko oznaki tego, że tutejsza osada – opowiada Ou – stała się zaczątkiem nowoczesnej historii Tajwanu. To właśnie Europejczycy przywieźli ze sobą pierwszych chińskich osadników na wyspę – zauważa.
– Holendrzy wcale nie zabawili tu długo, ale to oni umiejscowili Tajwan na mapie świata!
Ou omiata spojrzeniem zgromadzonych wokół niego słuchaczy. Jest ich może ze dwudziestu. Swoją opowieść kończy żartem, który na pewno opowiadał już wcześniej:
– Czasami marzy mi się, żeby Holendrzy zostali tu trochę dłużej. Tajwańczycy byliby dużo wyżsi!
Holendrzy – i ich szwedzki gubernator – już nigdy potem nie próbowali odzyskać Tajwanu. Na wyspie pozostało jednak kilka śladów po ich obecności. Na południu nadal są ludzie, którzy twierdzą, że mają holenderskie geny. To dziedzictwo czasów kolonialnych widoczne jest w dawnej pieśni ludowej, znanej pod tytułem „Wspomnienia z Anping”12, w której znajdziemy fragment: „Mam na sobie długą czerwoną suknię / Wiatr bawi się moimi blond włosami / I przypomina o moim ukochanym”.
Europejczycy nie ograniczyli się tylko do zatoki Tayouan. W XVII wieku Holendrzy i Hiszpanie zbudowali na północy małe twierdze, które jednak tylko przez krótki czas były w użytku. Holendrzy, którzy najbardziej zadomowili się na wyspie, wysyłali misjonarzy, lekarzy, żołnierzy i nauczycieli do wiosek i lokalnych wspólnot, aby szerzyć chrześcijaństwo i budować dobre relacje z tymi, którzy historycznie mieli najsilniejszy związek z wyspą.
Wielu holenderskich podróżnych zatrzymywało się w małych wioskach na kilka miesięcy lub nawet na cały rok. Nie trudno się domyślić, że w efekcie narodziło się wiele dzieci z częściowo holenderskim pochodzeniem. Ich geny rozprzestrzeniały się dalej przez kolejne czterysta lat, jednak nie miały zbyt wielkiego wpływu na przeciętny wzrost Tajwańczyków.
Przez ostatnie dziesięć lat wraz z postępującą demokratyzacją i rosnącym zainteresowaniem własną tożsamością narodową wśród Tajwańczyków pojawiło się również zaciekawienie dawną historią wyspy. Tym samym opowieść o Koxindze i gubernatorze Coyecie są dzisiaj dużo lepiej znane niż kiedyś. W Holandii natomiast o przegranej bitwie o Fort Zeelandię raczej się nie wspomina.
– Nic dziwnego, że w naszych podręcznikach do historii nie pisze się o tym zbyt wiele. Dla nas nie jest to przecież epizod, który skończył się dobrze – zauważa Dennis Kanselaar, jeden z niewielu stale mieszkających w Tajnanie obcokrajowców. Na co dzień ten holenderski trzydziestodziewięciolatek pracuje jako nauczyciel, ale teraz stoi przed ruinami dawnego fortu i wygląda, jakby został wyciągnięty prosto z podręcznika do historii, o której opowiada. Pod czarną kamizelką ze złotymi guzikami ma białą koszulę z bufiastymi rękawami, a na głowie czarny kapelusz o szerokim rondzie. Wygląda, jakby przybył tutaj wprost z XVII wieku. Został zaproszony przez lokalne władze na wydarzenie upamiętniające międzynarodową historię twierdzy. Dlatego też przedstawiciele rdzennej ludności, Holendrów, Japończyków i Chińczyków zebrali się na zewnątrz ruin, przyodziani w stroje z epoki.
Kanselaar został poproszony o podanie gościom czegoś holenderskiego, zatem on i jego tajwańska żona w zaawansowanej ciąży zabrali ze sobą gofrownicę, by przygotować cienkie, twarde holenderskie gofry.
Współczesny Tajwan wywodzi się właśnie z tego miasta. Kiedy Koxinga w 1662 roku przepędził Europejczyków, na wyspie założył swoje królestwo, które otrzymało nazwę Tungning. Zwycięzcy nie było jednak dane cieszyć się władzą więcej niż kilka miesięcy, bowiem niespełna pół roku później zmarł. Historia zatoczyła koło: Koxinga urodził się w roku, w którym Holendrzy przybyli na Tajwan, a zmarł, kiedy stąd wyjechali.
Jego syn, a potem też wnuk, podtrzymali życie dynastii Tungning aż do momentu, gdy w 1683 roku żołnierze z dynastii Qing najechali Tajwan. Ten rok oznaczał również ostateczny koniec dynastii Ming. Ostatni jej książę, Zhu Shugui, uciekł na wyspę w 1664 roku. Gdy Mandżurowie pojawili się tutaj dziewiętnaście lat później, popełnił samobójstwo razem z pięcioma nałożnicami. Sypialnia, w której tego dokonał, jest dzisiaj częścią wielkiej świątyni ku czci bogini morza Matsu, położonej w centrum Tajnanu.
Gdy cesarz z dynastii Qing przejął władzę nad Tajwanem, był szczęśliwy, że mógł się pozbyć swoich potencjalnych rywali, nie interesował się jednak szczególnie rozwojem wyspy. Po zwycięstwie w 1683 roku skonstatował, że Tajwan nieco przypominał grudkę błota. „Niczego nie zyskujemy na posiadaniu jej i nie byłaby to też wielka strata, gdybyśmy jej nie zdobyli”13.
Równocześnie władcy Chin nie chcieli, by wyspa stała się bazą wypadową dla obcokrajowców albo nowych buntowników, jak zwolennicy dynastii Ming. Dlatego też wokół Anping, wcześniej znanego jako Fort Zeelandia, rozmieścili żołnierzy. Chińczyków z kontynentu obowiązywał praktycznie zakaz przeprowadzania się na Tajwan i osiedlania się na nim. Władze obawiały się zarówno rozruchów, jak i konfliktów z rdzenną ludnością. Wielu jednak udało się przekraść przez Cieśninę Tajwańską i stać się częścią społeczeństwa, które znacznie się rozrastało. Krótkotrwałe rządy dynastii Tungning stworzyły bezpieczną przystań dla zwolenników dynastii Ming, którzy uciekli tutaj przed Mandżurami. Chińska ludność na wyspie pochodziła niemal wyłącznie z dzisiejszej prowincji Fujian. Jej większość należała do grupy etnicznej Hokkien, znanej też jako Hoklo albo Minnan. Dodatkowo była tu też znaczna część wywodząca się z grupy Hakka, która na kontynencie była prześladowana i szykanowana.
W 1895 roku, gdy Japonia przejęła Tajwan jako kolonię, mieszkało tam już około 2,5 miliona ludzi pochodzących z kontynentalnych Chin. Były to prababki i pradziadkowie dla około 85 procent dzisiejszych Tajwańczyków.
• • •
Chodząc po ruinach dawnego Fortu Zeelandia, nietrudno wyobrazić sobie, że historia mogła się potoczyć zupełnie inaczej.
Co by się stało, gdyby Koxinga nie wygrał bitwy w 1662 roku? A gdyby to Hiszpanie, a nie Holendrzy jako pierwsi osiedli się na wyspie? Hiszpania już w 1565 roku włączyła w swoje imperium kolonialne Filipiny. Niedługo potem mogła zdecydować się na rozszerzenie zasięgu swoich posiadłości na północ, bliżej zarówno Chin, jak i Japonii. Gdyby to właśnie ona jako pierwsza skolonizowała Tajwan, nie zaprosiłaby pewnie tutaj chińskich osadników, ponieważ Hiszpanie z Chinami mieli dużo słabsze relacje niż Holendrzy, którzy pielęgnowali je przez dekady przed inwazją Koxingi. Hiszpańscy kolonizatorzy najpewniej zachęcaliby ludność z innych części Filipin do wypraw na północ i dzisiejszy Tajwan prawdopodobnie wyglądałby zupełnie inaczej. Przypuszczalnie ta wyspa, podobnie jak reszta Filipin, stałaby się w 1898 roku amerykańską kolonią.
A co gdyby Holendrzy mieli trochę mniej pecha i trochę więcej roztropności w spotkaniu z Koxingą? Jeszcze w XX wieku Tajwan byłby holenderską kolonią. Jak wyglądałby wtedy ten kraj, zupełnie nienaznaczony silnym chińskim i japońskim dziedzictwem, które tak wyraźnie do dziś w nim widać?
A może na początku XIX wieku Brytyjczykom udałoby się pokonać Holendrów, tak jak to zrobili w dzisiejszej Indonezji, i założyć na Tajwanie swoją kolonię – w tym samym momencie, gdy zajęli Hongkong? A co gdyby też Francja wykonała jakiś ruch, aby ustanowić własną bazę handlową w tej części świata?
Historia alternatywna na niewiele się przydaje, pozwala jednak spojrzeć na dzisiejszą rzeczywistość z szerszej perspektywy. Mówi też coś o tym, że Tajwan przez ostatnie czterysta lat był obiektem gry wielkich mocarstw i ich wzajemnej rywalizacji, ale nie miał własnego wyraźnego głosu. Współczesność Tajwanu jest, jak każda inna rzeczywistość, wynikiem splotu wielu przypadków. Chwil, które kształtują bieg historii i prowadzą w przyszłość. Dla Tajwanu dwie z tych chwil nastąpiły właśnie wtedy: w 1624 roku, gdy pojawili się tutaj Holendrzy, i w 1662 roku, gdy zostali stąd przepędzeni.
Przez stulecia – aż do XX wieku – wyspa była znana pod nazwą nadaną jej przez Portugalczyków w XVI wieku: Formoza. Do dzisiaj jest ona używana na Tajwanie przez działaczy politycznych, którzy chcą zaznaczyć swój dystans do Chin Ludowych. Używając tej nazwy, chcą pokazać, że mają na myśli coś innego niż to, co Chińczycy nazywają „prowincją Tajwan”.
Kim są dzisiaj Tajwańczycy? To naród, który próbuje odnaleźć równowagę, ale to też naród, który poszukuje samego siebie. By to stało się rzeczywistością, musi jednak najpierw zmierzyć się z najnowszą – i najbardziej brutalną – częścią swojej historii.
A ona zaczyna się w 1945 roku.
1 Opis losów Coyeta, Koxingi i kolonizacji Tajwanu jest oparty przede wszystkim na książce: T. Andrade, Lost colony, Princeton University Press, 2011.
2 R. Blust, The Austronesian Homeland. A Linguistic Perspective, „The Australian Journal of Linguistics” 1985, t. 5, nr 2, s. 185–200.
3 L.K. Jenco, Chen Di’s record of Formosa (1603) and an alternative Chinese imaginary of otherness, „The Historical Journal” 2020, t. 64, nr 1, s. 17–42.
4 I. Easton, W.S. Murray, The Chinese invasion threat. Taiwan’s defense and American strategy in Asia, 2019.
5 J. Manthorpe, Forbidden nation, Palgrave Macmillan, 2009.
6 P. Borschberg, The Seizure of the Sta. Catarina Revisited. The Portuguese Empire in Asia, VOC Politics and the Origins of the Dutch-Johor Alliance (1602–c.1616), „Journal of Southeast Asian Studies” 2002, t. 33, nr 1, s. 31–62.
7 T. Andrade, Lost colony, dz. cyt.
8 Tamże.
9 J. Manthorpe, Forbidden nation, dz. cyt.
10 T. Andrade, Lost colony, dz. cyt.
11 Jeśli nie podano inaczej, tłumaczenia cytatów w książce pochodzą od tłumacza (przyp. red.).
12 T. Lin, Researchers look for happy ending to song, https://www.taipeitimes.com/News/taiwan/archives/2013/08/03/2003568840.
13 E.J. Teng, Taiwan and modern China, Oxford Research Encyclopedia of Asian History, 2019.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
