Tajne bronie w II wojnie światowej - William B. Breuer - ebook

Tajne bronie w II wojnie światowej ebook

William B. Breuer

3,8

Opis

Pasjonująca książka autora militarnych bestsellerów sprzedanych w Polsce w ponad 185 tysiącach egzemplarzy!

Nieznana historia utajnionych działań, które zdecydowały o wyniku wojny.

Odtajnione kulisy pojedynków naukowców i kryptoanalityków wszystkich stron walczących w II wojnie światowej.

• Supertajna Stacja X.
• Japoński projekt atomowy.
• Kradzież amerykańskich tajemnic radarowych.
• Materiały Ultry – decydujący czynnik bitwy o Anglię.
• Enigma zdradza włoską flotę.
• Kryptonimy Rebeka i Eureka.
• Geniusz z Bletchley Park zatapia „Bismarcka”.
• Detektywi kryptolodzy uciszają Czerwoną Orkiestrę.
• Brytyjscy kamikadze.
• Plan zbombardowania Nowego Jorku.
• Tajemnica znikających U-Bootów.
• Zdrada w Los Alamos.

William Breuer ujawnia niewiarygodne wydarzenia związane z poszukiwaniem nowych, najbardziej skutecznych broni. I gigantyczne wysiłki czynione po obu stronach frontu, żeby te nowatorskie wynalazki wykorzystać – często za pomocą tajnych misji, spisków, mistyfikacji, szpiegostwa i jego nowej gałęzi: wywiadu elektronicznego.

WILLIAM BREUER to jeden z najpopularniejszych amerykańskich historyków wojskowości, autor nieustannie wznawianych na świecie bestsellerów, m.in.: Największe oszustwa w II wojnie światowej, Tajne epizody II wojny światowej, Ściśle tajne w II wojnie światowej, Niewyjaśnione tajemnice II wojny światowej, Szalone misje w II wojnie światowej. W swoich książkach, napisanych żywo i z rozmachem, dociera zawsze do niepublikowanych informacji i przedstawia je w tempie najlepszej powieści sensacyj

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (29 ocen)
10
9
5
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor inicjujący serii Wojna i Militaria

Zbigniew Foniok

Redakcja stylistyczna

Maciej Korbasiński

Korekta

Jolanta Gomółka

Ilustracja na okładce

domena publiczna

Tytuł oryginału

Secret Weapons of World War II

Copyright © 2000 by William Breuer.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8007-3

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja

Książka ta poświęcona jest generałowi H. Normanowi Schwarzkopfowi III,
dzielnemu

WSTĘP

Zaledwie kilka osób na świecie zdaje sobie dziś sprawę, że czynnikiem decydującym o rezultacie II wojny światowej nie były błyskotliwe operacje wysławianych alianckich dowódców ani działania polityków. O zwycięstwie lub klęsce w tytanicznej walce pod koniec pierwszej połowy XX wieku miała przesądzić tajna wojna intelektów toczona pomiędzy pełnymi nowych pomysłów naukowcami i kryptoanalitykami.

Słynne postacie – Churchill, Roosevelt, Hitler, Mussolini, Eisenhower, Göring, Yamamoto i inni – pojawiają się często na kartach tej książki. Główny punkt ciężkości położony został jednak na prowadzoną o wysoką stawkę grę w kotka i myszkę, w której zdobyła przewagę najpierw jedna, a potem druga strona.

Po obu stronach frontu czyniono gigantyczne wysiłki, aby niezwykłe osiągnięcia kryptoanalityków i naukowców wykorzystać za pośrednictwem tajnych misji, spisków, mistyfikacji, szpiegostwa i wywiadu elektronicznego. Niezmiennym celem, do którego dążono, było wywiedzenie w pole sił zbrojnych nieprzyjaciela.

Oto więc niewiarygodna i zakulisowa historia wydarzeń, które zadecydowały o losach II wojny światowej.

Część I WYBUCHA WOJNA

Niemiecki wynalazek wywołuje ogólnoświatowe poszukiwania

W połowie 1938 roku nad Europą zbierały się chmury wojny, a Stewart Menzies, zastępca szefa MI-6, brytyjskiej tajnej służby wywiadowczej, pracował całymi tygodniami w swoim biurze przy Broadway, bocznej uliczce niedaleko Opactwa Westminsterskiego w Londynie. Kierownictwo państwa było szczególnie zaniepokojone faktem, że konwencjonalne środki obrony stały się niepokojąco mało skuteczne. Teraz wydawało się już pewne, że Adolf Hitler gotów jest rozpocząć wojnę, aby zapewnić Trzeciej Rzeszy „pierwsze miejsce pod słońcem”.

Do specjalnych obowiązków Menziesa należało zbieranie informacji o tajnych planach niemieckiego dyktatora, a także o siłach i dyslokacji jego sił zbrojnych – Wehrmachtu. Od chwili zakończenia w 1918 roku konfliktu zbrojnego nazwanego Wielką Wojną, brytyjscy mężowie stanu nie odczuwali dotąd tak wielkiego zapotrzebowania na wnikliwe dane wywiadowcze z terenu Niemiec.

Wielka Brytania od wielu lat pomyślnie przechwytywała i rozszyfrowywała niemiecką wojskową i dyplomatyczną korespondencję telegraficzną. W 1934 roku, dwa lata po objęciu władzy przez Führera, w Niemczech uruchomiony został jednak nowy, rewolucyjny system łączności, opracowany przez najwybitniejszych niemieckich specjalistów. Od tego momentu Menzies wysłał setki agentów, żeby na całym świecie prowadzili żmudne badania, mające ustalić charakter nowego sposobu działania Niemców. Ale wszystkie te wysiłki nie przynosiły żadnych rezultatów.

Celem poszukiwań prowadzonych przez MI-6 była niewielka, o wysokości 45 centymetrów i powierzchni 160 centymetrów kwadratowych, aparatura elektroniczna, zamknięta w drewnianej skrzynce. Do chwili pojawienia się tego urządzenia szyfrowanie i rozszyfrowywanie komunikatów było trudną, wielogodzinną pracą wykonywaną bezpośrednio przez ludzi. Enigma (greckie słowo oznaczające tajemnicę), jak nazywano tę skomplikowaną maszynę, mogła wykonać to samo zadanie w czasie dwóch – trzech minut.

„Niezawodna” niemiecka maszyna szyfrująca Enigma (zbiory autora)

Pułkownik Erich Fellgiebel, szef służby łączności Wehrmachtu, wraz ze swoimi naukowcami zapewniał Hitlera, że szyfrów Enigmy nie można złamać. Aparatura mogła stworzyć 22 000 000 000 kombinacji szyfru. Gdyby jeden człowiek pracował bez przerwy całą dobę i poświęcał na każdą kombinację minutę, zbadanie wszystkich zajęłoby mu 42 000 lat.

Fellgiebel wyjaśnił, że nawet gdyby wróg zdobył Enigmę, byłaby dla niego bezwartościowa, ponieważ musiałby znać zmienianą prawie codziennie procedurę kodowania.

Jednakże szef łączności Wehrmachtu nie wiedział, że pracownicy Biura Szyfrów, kryptograficznej komórki Oddziału Drugiego Sztabu Głównego Wojska Polskiego, czyli wywiadu wojskowego, „pozyskali” Enigmę. Dwaj słynni polscy matematycy, Henryk Zygalski i Marian Rejewski, zdołali rozwikłać część tajemnic Enigmy i odczytywać przechwyconą korespondencję. Jednakże ich wyczyn miałby minimalną wartość w czasie wojny, ponieważ posługiwali się metodą matematyczną i rozszyfrowanie nawet krótkiej depeszy trwało kilka tygodni.

Tymczasem do francuskiej ambasady w Bernie w Szwajcarii wśliznął się ukradkiem Niemiec w cywilnym ubraniu. Twierdził, że jest oficerem Forschungsamt, głównej agencji kryptologicznej Trzeciej Rzeszy. Tradycyjnie neutralna w europejskich konfliktach Szwajcaria w czasie I wojny światowej stała się siedliskiem szpiegów, którzy od tej pory bez przerwy kręcili się po tym górzystym kraju.

Niemiec oznajmił francuskiemu dyplomacie, że może zapewnić cenny wkład w sprawę zabezpieczenia Francji przed nazistowskim rządem jego własnego kraju. Podkreślił przy tym, że działa z pobudek wyłącznie ideowych.

Francuski attaché wojskowy poprosił tajemniczego gościa, który otrzymał kryptonim Źródło D, aby przybył do ambasady za dwa tygodnie. Następnie Francuz skontaktował się z 2 bis, wojskowym biurem kryptologicznym w Paryżu. Oficerowie tajnych służb sceptycznie potraktowali rzekome przesłanki działania Źródła D. Uważano, że może być prowokatorem wysłanym przez Abwehrę (niemiecki wywiad i kontrwywiad wojskowy) w celu przeniknięcia do francuskiej siatki szpiegowskiej w Szwajcarii.

Po długotrwałej dyskusji oficerowie z 2 bis doszli jednak do wniosku, że Niemiec może być wywiadowczym skarbem o ogromnej wartości. W rezultacie do Berna wysłano pospiesznie kapitana Ramona Navarre’a, który przez wiele godzin przesłuchiwał Źródło D.

Meldunek przekazany przez Navarre’a do 2 bis był brutalnie szczery: „Źródło D jest autentycznym niemieckim zdrajcą działającym z żądzy pieniędzy” – oznajmił francuski kapitan. Co więcej, Niemiec ujawnił, iż naukowcy Trzeciej Rzeszy opracowali szyfrującą i deszyfrującą maszynę całkowicie nowego typu. W tym okresie wywiad francuski nie wiedział, że aparatura ta ma kryptonim Enigma.

Chociaż 2 bis nie było w pełni przekonane co do autentyczności pobudek Niemca, Navarre otrzymał polecenie zapłacić mu „skromne wynagrodzenie” oraz obiecać solidną sumę, jeżeli dostarczy szczegółowych informacji na temat maszyny do łączności.

Dziesięć dni później Źródło D spotkał się z Navarre’em nocą w małej kawiarni na spokojnej, bocznej uliczce w Brukseli. Tajemniczy Niemiec przyniósł ze sobą coś, co można nazwać gigantyczną, wywiadowczą kopalnią złota – o wiele bogatszą, niż byli to w stanie wyobrazić sobie oficerowie z 2 bis. Był to podręcznik, na którego okładce widniało wypisane wielkimi literami słowo „Tajne”. Zawierał on szczegółową instrukcję obsługi Enigmy. Niemiec przyniósł ze sobą również próbkę – stronę zakodowanego tekstu oraz jego niezaszyfrowany odpowiednik.

Navarre był zarazem podniecony i podejrzliwy. Czy materiały te są autentyczne, czy też stanowią element skomplikowanego planu Abwehry, dążącej do zrealizowania jakiegoś nieznanego celu? W każdym razie Francuz przekazał Źródłu D hojne honorarium w markach niemieckich i obiecał mu, że otrzyma o wiele więcej gotówki, jeżeli francuscy specjaliści w Paryżu uznają informację za autentyczną.

Okazało się, że dane Źródła D są w pełni prawdziwe. Francuscy naukowcy przekonali się, że na podstawie tych materiałów mogą wykonać działającą kopię Enigmy. Tymczasem Źródło D za pośrednictwem Navarre’a nadal przesyłał do 2 bis bezcenne informacje, w tym również zmiany klucza stosowane przez Wehrmacht w celu uniemożliwienia komuś z zewnątrz złamanie kodów Enigmy.

Tak więc wywiad francuski otrzymał szansę rozszyfrowywania niemieckiej tajnej korespondencji. Jednakże ten ogromny sukces szpiegowski mógł przynosić rezultaty tylko pod warunkiem, że Źródło D zachowa wolność i możliwość dostarczania zmian klucza.

Na początku 1939 roku Brytyjczycy zyskali pewność, że jakakolwiek szansa poznania tajemnic Enigmy wiąże się z koniecznością zdobycia oryginalnej aparatury. Brytyjscy agenci nawiązali wówczas kontakt z polskim wywiadem.

Polscy i brytyjscy tajni agenci wiedzieli, gdzie znajduje się fabryka, w której produkowane są Enigmy, a także znali środki bezpieczeństwa, jakie podjęto w celu zabezpieczenia maszyn. Jednakże w przedsiębiorstwie tym umieszczono kilku Polaków posługujących się niemieckimi nazwiskami. Postanowiono wykorzystać ich do wykradzenia aparatu.

W ciągu zaledwie kilku dni polscy szpiedzy zdołali potajemnie wynieść jedno z urządzeń z zakładów i przemycić je do Warszawy. Był to niezwykły szpiegowski wyczyn.

W tym samym czasie komandor porucznik Alastair Denniston, który zajmował się kryptografią od czasu służby w brytyjskiej Admiralicji w czasie I wojny światowej, ubrany po cywilnemu wymknął się z Londynu i pojechał do Warszawy. Jego pełen rezerwy sposób bycia i zimna krew doskonale sprawdzały się w trudnych sytuacjach.

Kilka dni po potajemnym przybyciu do stolicy Polski Denniston spotkał się z polskimi agentami wywiadu, którzy przekazali mu autentyczną, nowiutką Enigmę wykradzioną z niemieckiej fabryki. Następnie dyskretnie opuścił Polskę i wrócił do Londynu.

Teraz Menzies i MI-6 mieli niemiecką maszynę szyfrującą. Czołowi brytyjscy naukowcy, matematycy i kryptoanalitycy doszli jednak do wniosku, że istnieje tylko jedna metoda rozpracowania Enigmy i uzyskiwania danych wywiadowczych wystarczająco szybko, by można się było nimi posłużyć w czasie wojny. Należało opracować inną aparaturę, która byłaby w stanie naśladować działanie swojego niemieckiego odpowiednika. Ta stworzona w ich wyobraźni maszyna musiała być zdolna do wykonywania niemal nieskończonych serii skomplikowanych obliczeń matematycznych w czasie kilku minut.

Aby zwiększyć bezpieczeństwo prac nad przeniknięciem tajemnicy Enigmy, polscy, brytyjscy i francuscy agenci wywiadu przeprowadzili pierwszą z serii ściśle tajnych konferencji. Odbyła się ona 9 stycznia 1939 roku w Château Vignolle, 40 kilometrów od Paryża. Podjęto wówczas decyzję ogromnej wagi. Ponieważ w czasie działań wojennych Polska i Francja mogły być zajęte przez Wehrmacht, wszystkie istotne dokumenty związane z Enigmą, aparaturę i personel postanowiono przetransportować do Anglii.

W czasie następnego spotkania w Pyrach pod Warszawą polscy oficerowie wywiadu przekazali brytyjskim agentom wszystko, co wiązało się z Enigmą. Bezcenne dokumenty zawieziono 24 lipca 1939 roku pod silną eskortą do Londynu.

Pięć tygodni później Adolf Hitler rzucił całą potęgę Wehrmachtu przeciwko Polsce, której siłom zbrojnym brakowało odpowiedniej ilości nowoczesnego wyposażenia. Pomimo bohaterskiego oporu Polaków niemieckie wojska w sześć tygodni podbiły kraj.

Po zdobyciu Warszawy najeźdźcy szybko zebrali wszystkie dokumenty wywiadu, jakie byli w stanie znaleźć. Najprawdopodobniej dowiedzieliby się z nich, że dwaj Polacy, Henryk Zygalski i Marian Rejewski, metodą matematyczną rozwiązali zagadkę Enigmy, gdyby dzień wcześniej brytyjscy agenci nie przerzucili obu naukowców przez granicę z Rumunią. Następnie przewieziono ich do Château Vignolle, aby wspólnie z Francuzami pracowali nad projektem związanym z wykorzystaniem Enigmy.

Tymczasem zespół złożony z najwybitniejszych brytyjskich naukowców i matematyków, działających pod kierunkiem Alana Turinga i Alfreda Knoksa, rozpoczął prace teoretyczne nad budową maszyny, która, jak mieli nadzieję, będzie metodą mechaniczną w czasie kilku zaledwie minut rozszyfrowywać kodowaną za pomocą Enigmy korespondencję. Miejscem pracy stał się wielki, wiktoriański dwór położony 65 kilometrów na północ od Londynu, tuż obok spokojnego miasteczka Bletchley Park.

Turing i Knox byli równie ekscentrycznymi ludźmi, jak błyskotliwymi naukowcami. Liczący sobie 56 lat „Dilly” Knox, sprawiający wrażenie wiecznie roztargnionego, uważany był za wyjątkowo uzdolnionego specjalistę w dziedzinie logiki matematycznej. Był synem anglikańskiego biskupa Manchesteru i w czasie I wojny światowej pracował w kryptologicznym zespole Admiralicji. Jego pierwszym wielkim sukcesem było złamanie skomplikowanego niemieckiego kodu w czasie brania kąpieli.

Po wojnie wysoki, szczupły Knox poświęcił osiem lat na dokonanie przekładu 700 wersów greckiego historiografa, Herodota. Posługiwał się przy tym oryginalnym, zapisanym na papirusie tekstem. Był to niezwykły wyczyn kryptologiczny, który zapewnił mu wielki rozgłos w intelektualnych kręgach w Europie.

Turing, młodszy ze wspomnianych dwóch naukowców, również był geniuszem matematycznym. W latach 30. studiował w Instytucie Zaawansowanych Badań na elitarnym Uniwersytecie Princeton w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego profesorem był uciekinier z nazistowskich Niemiec, Albert Einstein.

Pomimo błyskotliwej inteligencji w osobowości Turinga były pewne dziecięce aspekty. Każdej nocy w Bletchley Park z zapartym tchem słuchał Toytown (Miasto zabawek) – nadawanego w odcinkach przez BBC dziecięcego słuchowiska o Larrym Owieczce. W tym czasie miał stałe międzymiastowe połączenie telefoniczne z matką, dzięki czemu mogli od razu omawiać wszystkie szczegóły fabuły.

Gdy pojawiła się groźba wybuchu wojny, Turing za wszystkie pieniądze zakupił sztaby srebra, zakopał je, a potem zupełnie zapomniał, w którym miejscu ukrył skarb. Innym razem został aresztowany przez miejscowego policjanta, który zatrzymał go w nocy wędrującego polną drogą koło Bletchley Park w masce przeciwgazowej, chociaż nie było już zagrożenia atakiem gazowym.

Od czasu do czasu Turinga wzywano do Londynu na konferencję. Zamiast korzystać z oddanego do jego dyspozycji samochodu, bardzo często biegł całe 65 kilometrów z Bletchley Park do Londynu ubrany w stary, ciepły dres z wielkim budzikiem umocowanym do sznura, którym był przepasany.

Wykorzystując własne informacje naukowe, a także materiały badawcze Polaków i Francuzów oraz dostarczoną przez polski wywiad Enigmę, naukowcy z Bletchley Park pracowali przez wiele miesięcy, nie wiedząc, czy zadanie, którego się podjęli, jest w ogóle wykonalne. Nic dziwnego, że po jakimś czasie zaczęło ogarniać ich zniechęcenie. Aż wreszcie w przeddzień 3 września 1939 roku, czyli przystąpienia Wielkiej Brytanii do wojny z Trzecią Rzeszą, trafili w dziesiątkę.

Bomba, jak twórcy nazwali swoje zdumiewające dzieło, była w stanie spełniać funkcję elektrycznych obwodów Enigmy, pozwalając urządzeniu naśladować stosowane przez Niemców dzienne zmiany procedury kodowania. Informacje uzyskane za pośrednictwem tego systemu otrzymały kryptonim Ultra.

Opracowanie Bomby okazało się osiągnięciem technicznym i źródłem danych wywiadowczych o bezprecedensowym znaczeniu. Od tego momentu (chociaż do kwietnia 1940 roku nie zdołano usunąć wszystkich usterek) Brytyjczycy (a później Amerykanie) dokładnie znali siły i dyslokację niemieckich jednostek i z góry wiedzieli o zamiarach i działaniach wroga1.

Kradzież amerykańskich tajemnic radarowych

W Café Hindenburg w Yorkville, dzielnicy Nowego Jorku zamieszkanej przez Amerykanów niemieckiego pochodzenia, hałaśliwie świętowano nadejście nowego, 1939 roku. W miarę upływu nocy oraz spożycia dużych ilości sznapsa, koniaku, piwa i wina gwar stawał się coraz większy.

Przy jednym ze stolików Karl Schlüter – steward na luksusowym niemieckim transatlantyku „Europa”, przycumowanym w basenie portowym na rzece Hudson – gościł grupę przyjaciół i rywalizował o zaszczyt bycia najbardziej pijanym i najgłośniejszym członkiem zgromadzenia. W przerwach pomiędzy solidnymi łykami sznapsa Schlüter obściskiwał namiętnie swoją ponętną przyjaciółkę, 27-letnią fryzjerkę ze statku, Johannę „Jenni” Hofman.

W rzeczywistości Schlüter był szpiegiem, Orstgruppenführerem (funkcjonariuszem NSDAP), który występując w roli mizernego stewarda, sprawował pełną władzę na pokładzie „Europy”.

Podczas hałaśliwej imprezy w Café Hindenburg Schlüter od czasu do czasu wdawał się w rozmowę z siedzącym przy stoliku gościem, którego nazywał Theo. Ten średniego wzrostu mężczyzna o czarnych, zaczesanych do tyłu włosach naprawdę nazywał się Günther Gustav Rumrich, a Theo był pseudonimem jednego z najsprytniejszych i najskuteczniejszych nazistowskich szpiegów w Stanach Zjednoczonych.

Rumrich urodził się w Chicago, gdzie jego ojciec, Alphonse Rumrich, był sekretarzem konsulatu Austro-Węgier. Gdy Günther miał dwa lata, ojca przeniesiono do Bremy w Niemczech i chłopak dorastał w targanej I wojną światową Europie. W wieku 18 lat dowiedział się, że ponieważ urodził się w Chicago, jest obywatelem amerykańskim. W konsekwencji 28 września 1929 roku przypłynął do Nowego Jorku, by szukać tu szczęścia.

Odznaczający się zadziwiającym charakterem, w którym mieszały się fałsz, arogancja, spryt i błyskotliwość, Rumrich zmieniał wciąż pracę, wędrując po kraju, i nawet przez jakiś czas służył w wojskach lądowych Stanów Zjednoczonych. Zwolniony ze służby w 1936 roku, przyjechał do Nowego Jorku, gdzie zwerbowano go do Abwehry, niemieckiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Tutaj wreszcie Rumrich odkrył swoje powołanie – mógł działać, nie przemęczając się fizycznie, wykorzystując swoje zdolności intelektualne.

As niemieckiego wywiadu Günther Rumrich wysłał ten list do znajomego z armii Stanów Zjednoczonych, nalegając, aby został niemieckim agentem (FBI)

Kiedy w połowie lat 30. Adolf Hitler przystąpił do remilitaryzacji Niemiec, doszedł do wniosku, że w przyszłej wojnie dysponujące gigantycznym potencjałem przemysłowym Stany Zjednoczone odegrają rolę „czynnika decydującego”. W rezultacie jego tajne służby wywiadowcze od wielu już lat potajemnie dokonywały w Ameryce największej w dziejach infiltracji wielkiego mocarstwa.

Pod koniec lat 30. Stany Zjednoczone były rajem dla szpiegów. Nie istniała żadna agencja federalna, której zadaniem byłoby zwalczanie działalności wywrotowej, w związku z czym nic nie krępowało pracy wywiadowców. Zabezpieczenie obiektów wojskowych prawie nie istniało. Kiedy jednego z amerykańskich generałów, dowodzącego dużą bazą na wschodzie USA, zapytano, jakie podjął kroki zabezpieczające przed działalnością szpiegowską, parsknął w odpowiedzi: „Czy nie sądzicie, że wiedziałbym, gdyby kręcił się tu jakiś nazistowski szpieg?”.

Pośród noworocznego gwaru w Café Hindenburg Orstgruppenführer Schlüter zaprowadził Günthera Rumricha do bocznego pokoju i przekazał mu nowe zadanie – miał zdobyć szczegółowe dane wywiadowcze na temat tajnych badań prowadzonych w Fort Monmouth w stanie New Jersey przez naukowców z Korpusu Łączności. Podobno doświadczenia te dotyczyły urządzenia służącego do wykrywania samolotów w nocy, we mgle i przez gęste chmury – które później otrzymało nazwę radar.

Ani Schlüter, ani Rumrich nie wiedzieli, że niemieccy naukowcy w Berlinie dokonywali wielkich postępów w tajnych pracach nad radarem, w związku z czym wszelkie informacje na ten temat uzyskane od Amerykanów miały ogromne znaczenie. Już w tym okresie międzynarodowa społeczność naukowa była przekonana, że radar odegra decydującą rolę w przyszłej wojnie.

Kilka dni później Rumrich przepłynął na drugi brzeg rzeki Hudson i podjechał do głównej bramy Fort Monmouth, gdzie rzekomo prowadzono ściśle tajne eksperymenty. Znudzony wartownik machnięciem ręki przepuścił nazistowskiego szpiega przez bramę i powrócił do swojego komiksu.

Rumrich, wylewny, łatwo wzbudzający sympatię, włóczył się bez przeszkód po całym obiekcie, nawiązywał rozmowy zarówno z oficerami, jak i naukowcami. Nie miał najmniejszych trudności ze zlokalizowaniem miejsca, w którym prowadzone są tajne doświadczenia – po prostu zapytał o to napotkanego kapitana.

Rumrich przez wiele dni buszował po Fort Monmouth i zdołał zebrać ogromne ilości danych wywiadowczych na temat badań i doświadczeń związanych z radarem. Co więcej, uzyskał informacje o innych tajnych próbach – wykrywania w podczerwieni, detektora samolotów do systemu sterowania reflektorów przeciwlotniczych oraz automatycznego celownika artyleryjskiego.

Gdy miesiąc później Karl Schlüter ponownie przypłynął na pokładzie „Europy” do Nowego Jorku, Rumrich wręczył mu gruby pakiet z materiałami wywiadowczymi zebranymi w Fort Monmouth. Schlüter był uszczęśliwiony i wręczył mu prezent od przełożonych w Niemczech – banknot studolarowy, czyli więcej pieniędzy, niż Rumrich zarobił podczas całorocznej służby jako szeregowiec w armii Stanów Zjednoczonych2.

Najważniejszy list w historii

Trzydziestosiedmioletni profesor fizyki teoretycznej na uniwersytecie w Rzymie Enrico Fermi i jego rodzina nie posiadali się ze szczęścia – właśnie otrzymali wiadomość, że został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za swoją pracę nad procesem rozpadu jądrowego. Ta prestiżowa nagroda ufundowana przez szwedzkiego chemika Alfreda Nobla była przyznawana co roku osobom, które wniosły cenny wkład „w swojej dziedzinie, dla dobra całej ludzkości”. Był właśnie grudzień 1938 roku.

Tydzień później Fermi, jego żona Laura i ich dwójka dzieci przybyli do Sztokholmu na uroczystość wręczenia Nagrody Nobla. Pieniądze, które były częścią nagrody, umożliwiły słynnemu fizykowi wyjazd do Nowego Jorku. Przybył tam wraz z rodziną 2 stycznia 1939 roku. Ameryka miała się stać przybraną ojczyzną Fermich.

Aby uniknąć jakichkolwiek kłopotów, całą starannie zorganizowaną podróż – od Rzymu przez Sztokholm do Nowego Jorku – zachowano w tajemnicy. Problemy mogły się pojawić, ponieważ rodzina Fermich uciekała z Włoch, gdzie wprowadzono właśnie antyżydowskie przepisy. Te ograniczające prawa obywatelskie zarządzenia uznano za poważne zagrożenie dla Laury, która była Żydówką, oraz dzieci, które były półkrwi żydowskiej. Sam Fermi był natomiast „czystym” Włochem.

W Stanach Zjednoczonych Fermi dołączył do szacownego środowiska fizyków. Wszyscy oni byli uciekinierami spod władzy różnych brutalnych europejskich dyktatorów. Znajdował się wśród nich Albert Einstein, który zbiegł z Niemiec po dojściu Hitlera do władzy i skonfiskowaniu przez nazistowski reżim jego własności, a także odrzuceniu kandydatury na dyrektora prestiżowego Instytutu Fizyki Cesarza Wilhelma, ponieważ był Żydem. W Stanach Zjednoczonych słynny fizyk przyjął stanowisko dyrektora nowego Instytutu Zaawansowanych Badań w Princeton.

Innymi doskonałymi naukowcami żydowskiego pochodzenia, którzy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, byli Węgrzy: Leo Szilárd, Edward Teller i Eugene Wigner, oraz Austriak Victor Weisskopf. Wszyscy oni doświadczyli życia w krajach rządzonych przez dyktatorów.

Mniej więcej w czasie, gdy Enrico Fermi przybył do Sztokholmu, aby odebrać Nagrodę Nobla, dwaj słynni niemieccy fizycy, Fritz Strassmann i Otto Hahn, o których sądzono, że daleko wyprzedzają wszystkich innych na świecie w zakresie badań teoretycznych energii jądrowej, rozbili atom, bombardując uran neutronami. Nazwali ten proces rozszczepieniem.

Ani Hahn, ani Strassmann czy też inni naukowcy nie zdawali sobie wówczas sprawy, że znajdują się na prostej drodze do opracowania najpotężniejszej broni, jaką znała historia. Na szczęście dla wolnego świata Adolf Hitler, przygotowujący właśnie plany rozpoczęcia wojny jesienią 1939 roku, nie docenił znaczenia energii jądrowej jako broni ostatecznej. Dlatego też nie sprzeciwiał się, by Strassmann i Hahn opublikowali swoje oszałamiające odkrycia w czasopismach naukowych, dostępnych na całym świecie.

Wstrząsające wiadomości z nazistowskich Niemiec bardzo zaniepokoiły grupę przebywających w Stanach Zjednoczonych naukowców emigrantów. Przerażała ich możliwość wynalezienia w Trzeciej Rzeszy broni, przed którą nie byłoby obrony i która zapewniłaby Adolfowi Hitlerowi panowanie nad światem.

Emigranci rozpoczęli więc nieoficjalną, ale intensywną kampanię. Miała ona na celu skłonienie naukowców w demokratycznych państwach Zachodu, aby zaniechali publikowania informacji o pracach w dziedzinie fizyki jądrowej, ponieważ mogły one pomóc Niemcom i Włochom w wyprodukowaniu atomowych materiałów wybuchowych.

Jeden z czołowych fizyków urodzonych w Ameryce, pracujący na Harvard University Percy W. Bridgman, oznajmił w „Science”, organie AAAS (American Association for the Advancement of Science – Amerykańskie Stowarzyszenie na rzecz Postępu w Nauce), że od tej chwili nie będzie publikował wyników ani omawiał swoich doświadczeń z obywatelami jakiegokolwiek państwa totalitarnego.

Wyjaśnił przy tym, że „żaden obywatel takiego państwa nie jest już wolnym człowiekiem i może być zmuszony do wszelkich działań, w tym również stworzenia atomowych materiałów wybuchowych, aby dzięki nim realizować zadania swojego kraju”.

Oświadczenie Bridgmana ściągnęło na niego grad potępień ze strony innych amerykańskich naukowców. Przyłączyło się do nich również kilku europejskich, w tym również Niels Bohr, duński fizyk będący swego rodzaju guru i spowiednikiem międzynarodowej społeczności naukowej. Krytycy oskarżali Bridgmana, że sprzeniewierzył się podstawowej zasadzie swobody badań dla dobra całej ludzkości.

Enrico Fermi i inni członkowie grupy fizyków przebywających na emigracji również byli przerażeni i poirytowani faktem, że kierownictwo sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych jest całkowicie obojętne oraz nieświadome potencjalnego zagrożenia wynikającego z doświadczeń Hahna i Strassmanna. Dlatego też Fermi otrzymał od George’a Pegrama, znanego profesora fizyki i dziekana na Uniwersytecie Columbia, list polecający do kontradmirała S.C. Hoopera, pracującego w biurze szefa operacji marynarki wojennej.

Siedemnastego marca 1939 roku Fermi udał się do dowództwa marynarki wojennej w Waszyngtonie, aby ostrzec admirała Hoopera. Jednak zamiast umożliwić włoskiemu naukowcowi przeprowadzenie rozmowy z oficerem wysokiej rangi, zaprowadzono go do małego pokoiku, aby przekazał to, co ma do powiedzenia, dwóm młodym komandorom podporucznikom. Uprzejmie wysłuchali Fermiego, który ze wszystkich sił starał się wytłumaczyć przedstawicielom marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, jak wielkie znaczenie mają nowe odkrycia w dziedzinie energii jądrowej, choć w wysławianiu często przeszkadzała mu słaba znajomość angielskiego.

Jak wspominano później, po wyjściu włoskiego emigranta jeden z oficerów marynarki powiedział do drugiego: „Ten makaroniarz jest świrnięty jak wszyscy diabli!”.

Bez względu na to, czy historia ta rzeczywiście odzwierciedla przebieg rozmowy, nie ulega wątpliwości, że świetnie oddaje podejście oficerów do „nonsensu”, jakim ich zdaniem była energia jądrowa. Tymczasem Fermi wyszedł z budynku, kipiąc z wściekłości, ponieważ uważał, że jako naukowiec o światowej renomie, usiłujący ostrzec swoją przybraną ojczyznę, został osobiście obrażony. Zaprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie będzie porozumiewał się z amerykańskimi oficerami.

Albert Einstein napisał najważniejszy list w historii (zbiory autora)

W czasie kilku następnych miesięcy grupka naukowców emigrantów patrzyła bezradnie, jak kolejne poszlaki wskazują, że czołowi niemieccy chemicy i fizycy zbierani są w berlińskim Instytucie Fizyki Cesarza Wilhelma, gdzie prowadzono badania nad uranem, najważniejszym składnikiem ewentualnego potężnego materiału wybuchowego. Z kolei nazistowscy urzędnicy wszelkimi sposobami usiłowali sprowadzić rudę uranu z Konga Belgijskiego, które było podstawowym źródłem tego surowca.

W lecie 1939 roku Węgrzy Leó Szilárd i Eugene Wigner pojechali zdezelowanym samochodem do samotnego domu na wybrzeżu Long Island, w którym Albert Einstein spędzał krótkie wakacje. Byli przekonani, że Einstein jest jedynym fizykiem w Stanach Zjednoczonych, który cieszy się tak dużym prestiżem i popularnością, by wysłuchali go czołowi przedstawiciele rządu. Dwaj Węgrzy przekonali pacyfistę Einsteina, by napisał lub chociaż podpisał list, który mógłby otworzyć najważniejsze drzwi w Waszyngtonie.

Po otrzymaniu od Einsteina pisma Szilárd rozmawiał z ekonomistą rosyjskiego pochodzenia Alexandrem Sachsem na temat obojętności przejawianej przez administrację Roosevelta wobec zagrożenia jądrowego. Szilárd został przedstawiony Sachsowi przez Gustava Stolpera, byłego deputowaniego do niemieckiego Reichstagu, który uciekł z nazistowskich Niemiec. Stolper oznajmił Szilárdowi, że Sachs zawsze pilnie obserwuje badania naukowe w Europie i podobno ma dostęp do Białego Domu.

W czasie spotkania z Szilárdem Sachs natychmiast zrozumiał, jak wielkim potencjalnym niebezpieczeństwem byłoby posiadanie przez Adolfa Hitlera broni ostatecznej, uzyskanej dzięki podporządkowaniu sobie energii jądrowej. Co więcej, emigrant z Rosji oświadczył, że należy natychmiast poinformować o tym prezydenta Roosevelta.

Sachs obiecał Szilárdowi, że jeśli otrzyma list podpisany przez Alberta Einsteina, dopilnuje, by Roosevelt otrzymał go do rąk własnych. W konsekwencji Einstein zgodził się z węgierskim fizykiem, że Sachs jest najlepszą osobą, która mogłaby dostarczyć list prezydentowi.

Ten datowany 2 sierpnia 1939 roku niezgrabnie skomponowany list podpisany przez Einsteina stwierdzał, co następuje:

W czasie czterech ostatnich miesięcy stało się możliwe (…) wywołanie jądrowej reakcji łańcuchowej w dużej masie uranu, w rezultacie czego w bezpośredniej przyszłości można będzie uzyskać duże ilości energii, a także nowych, przypominających rad pierwiastków.

Nowe zjawisko może również doprowadzić do zbudowania bomb i można sobie wyobrazić (…) że pojedyncza bomba (…) może bez trudu zniszczyć (całe miasto) i część otaczającego go terenu.

W tej sytuacji może pan zechcieć przyspieszyć prace doświadczalne, które w chwili obecnej prowadzone są w oparciu o ograniczone budżety w laboratoriach uniwersyteckich, zapewniając fundusze.

Nikt tego wówczas nie wiedział, ale dokument ten okazał się najważniejszym listem w historii.

Alexander Sachs miał go już w swoim posiadaniu, ale wkrótce sam zetknął się z oporem biurokracji waszyngtońskiej. Skontaktował się z generałem majorem Edwinem M. „Pa” Watsonem, sympatycznym doradcą wojskowym i zaufanym człowiekiem Roosevelta, i poprosił o pilne spotkanie z prezydentem. Podkreślił przy tym, że tajna informacja, którą chce przekazać, ma wyjątkowo istotne znaczenie.

Jednak Roosevelt przebywał w posiadłości rodzinnej w Hyde Park nad szeroką rzeką Hudson na północ od Nowego Jorku. Był w tym czasie całkowicie zajęty podpisywaniem lub wetowaniem lawiny ustaw uchwalonych przez Kongres w czasie niedawno zakończonej sesji. Dlatego – wyjaśnił „Pa” Watson – prezydent nie może umówić się na spotkanie z Sachsem po to, aby omówić jakiś mglisty temat dotyczący energii jądrowej i reakcji łańcuchowej.

Minęło dziesięć dni. Leo Szilárd i Eugene Wigner byli coraz bardziej zaniepokojeni i poirytowani. Dlaczego ich emisariusz nie przekazał jeszcze listów Rooseveltowi? Sachs doradzał cierpliwość.

Wkrótce potem cierpliwość węgierskich emigrantów została ponownie wystawiona na próbę. Sachs poinformował ich, że prezydent wsiadł na pokład prywatnego jachtu i wypłynął w wakacyjny rejs.

Tymczasem 1 września 1939 roku wybuchła w Europie wojna, gdy Adolf Hitler rzucił swój potężny Wehrmacht przeciwko Polsce. Szilárd i Wigner zaczęli się jeszcze bardziej niepokoić. Trzeciego października 1939 roku Szilárd napisał do Alberta Einsteina, że „jest bardzo prawdopodobne, że Sachs okaże się dla nas bezużyteczny”, oraz dodał, że wraz z Wignerem postanowili „dać Sachsowi jeszczedziesięć dni”.

Niezwykłe, ale 11 października, prawie pod koniec owego „zawieszenia”, Alexander Sachs ostatecznie uzyskał audiencję u Franklina Roosevelta i został wprowadzony do Gabinetu Owalnego przez „Pa” Watsona. Roosevelt, zawsze starając się wypaść jak najlepiej, powitał gościa gorąco.

– Alex – zawołał, zupełnie jakby przybycie Sachsa było przyjemną niespodzianką. – Co cię sprowadza?

Było to spotkanie dwóch niezwykle gadatliwych ludzi. Czterdziestosześcioletni Sachs poprosił, aby mógł przeczytać na głos trzy przyniesione ze sobą dokumenty, które chciał przekazać prezydentowi. Niewątpliwie Sachs wiedział, że Roosevelt często wolał wysłuchać czyjejś wypowiedzi, zamiast ją przeczytać. Przywódca państwa skinięciem głowy wyraził zgodę.

Dokumentami tymi były list Einsteina, memorandum Leo Szilárda i list samego Sachsa. Powoli, dobitnie, akcentując każdy ważny punkt, Sachs odczytał pisma. Na koniec zacytował fragment odczytu brytyjskiego fizyka Francisa Astona:

„Osobiście sądzę, że nie ma wątpliwości, iż energia atomowa jest dostępna, i pewnego dnia człowiek wyzwoli i opanuje tę niemal nieograniczoną moc. Nie jesteśmy w stanie mu tego uniemożliwić i możemy jedynie mieć nadzieję, że nie wykorzysta jej wyłącznie po to, by wysadzić w powietrze sąsiadów”.

Te groźne słowa najwyraźniej znalazły odzew w umyśle Roosevelta. Po chwili ciszy powiedział:

– A ty chciałbyś, Alex, dopilnować, żeby naziści nie wysadzili nas w powietrze?

– Właśnie! – odparł Sachs.

Roosevelt wezwał generała Watsona i wręczył mu list Einsteina oraz dwa pozostałe dokumenty.

– „Pa” – oświadczył poważnym tonem prezydent – to wymaga działania!

Można wybaczyć generałowi „Pa” Watsonowi, że zagadnienia fizyki jądrowej przekraczały jego możliwości intelektualne. Zagadnienie to byłoby niezrozumiałe także dla wielu innych osób w rządzie i poza nim. A ponieważ sam Roosevelt był przytłoczony mnóstwem innych poważnych spraw, trudno się dziwić, że „wymagane działania” przekształciły się w kilka drobniutkich kroczków, prowadzących do nawiązania skutecznych roboczych stosunków pomiędzy rządem Stanów Zjednoczonych a społecznością naukową.

Dzięki przedstawieniu przez Sachsa listu Einsteina Rooseveltowi powołano w ramach Narodowego Biura Standardów prezydencki Komitet Doradczy do spraw Uranu.

Gdy pełni zapału fizycy – Leo Szilárd, Edward Teller i Eugene Wigner – spotkali się 21 października po raz pierwszy z komisją, z przerażeniem zorientowali się, że nikt z jej członków nie zdaje sobie sprawy z potencjalnego zagrożenia i tego, jak ważną rolę odgrywa czynnik czasu. A to przecież chcieli uświadomić rządowi federalnemu.

Przewodniczącym komitetu był leciwy dyrektor Biura Standardów Lyman J. Briggs, który ponad 40 lat spędził w służbie państwowej, najczęściej piastując różne stanowiska administracyjne. Chociaż z wykształcenia był fizykiem, specjalizował się w fizyce gleby – i minęło już 30 lat od chwili, gdy prowadził badania w tej dziedzinie. Powołane ustawą Kongresu w 1901 roku Biuro Standardów było narodowym laboratorium fizycznym, którego zadanie polegało na wykorzystywaniu nauki i techniki w interesie państwa.

Szilárd, Teller i Wigner szybko uświadomili sobie, że mają do czynienia nie z kolegą fizykiem, ale z zaprawionym w bojach biurokratą, dla którego osłoną zapewniającą pełne bezpieczeństwo było niepodejmowanie żadnych istotnych decyzji.

W Komitecie Doradczym do spraw Uranu był również wojskowy ekspert do spraw uzbrojenia, podpułkownik Keith F. Adamson, oraz specjalista uzbrojenia z marynarki wojennej, komandor porucznik Gilbert C. Hoover. Oficerowie ci okazali się szczególnie opryskliwi w stosunku do trzech Węgrów, co uwidaczniało się w bardzo szorstkiej formie, w jakiej wyrażali swoje wątpliwości.

Leo Szilárd ukierunkował dyskusję, podkreślając możliwości reakcji łańcuchowej w systemie uranowo-grafitowym. Należy jednak przeprowadzić doświadczenie na wielką skalę. Ocenił, że siła niszcząca bomby uranowej stanowić będzie równoważnik około 20 000 ton materiału wybuchowego.

– W Aberdeen mieliśmy kozę przywiązaną do kołka na trzymetrowej linie i obiecaliśmy wielką nagrodę każdemu, kto zabije ją promieniami śmierci. Nikt się jeszcze nie zgłosił – przerwał mu pułkownik Adamson (Poligon Doświadczalny Aberdeen znajdował się w stanie Maryland. Wojska lądowe Stanów Zjednoczonych dokonywały tam prób nowego uzbrojenia i wyposażenia).

Z kolei komentując sprawę 20 000 ton dynamitu, Adamson z lekceważeniem oznajmił, że kiedyś znajdował się przy samym składzie amunicji, który wyleciał w powietrze, i eksplozja nawet go nie przewróciła.

Starając się opanować gniew, Edward Teller i Eugene Wigner, którym przeszkadzały problemy językowe, robili wszystko, co w ich mocy, aby poprzeć uzasadnienia Szilárda, ale każdemu z nich wielokrotnie przerywały ironiczne uwagi Adamsona i Hoovera.

Pomimo powolności działania i sceptycyzmu Komitetu Doradczego przewodniczący Briggs 1 listopada przekazał prezydentowi Rooseveltowi pisemny raport. Zaskakujący był fakt, że dokument utrzymano w pozytywnym tonie. Zalecano w nim finansowanie badań nad możliwością wykorzystania kontrolowanej reakcji łańcuchowej do napędzania okrętów podwodnych i stwierdzono ponadto, że gdyby okazało się, iż reakcja ma „charakter wybuchowy”, może „dostarczyć ewentualne źródło (produkcji) bomb o nieznanej dotąd sile niszczenia”.

List Alberta Einsteina wywarł wreszcie skutek3.

Amerykańska fundacja finansuje nazistowskie badania naukowe

Peter Debye, holenderski fizyk, który otrzymał w 1936 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie chemii, większość swojego dorosłego życia spędził pracując w Niemczech, i pod koniec 1938 roku został wybrany na stanowisko dyrektora nowego Instytutu Fizyki Cesarza Wilhelma w Berlinie. Trudno uwierzyć, ale w czasie gdy cały świat wiedział, że Adolf Hitler ponownie uzbraja Trzecią Rzeszę, wsparcie finansowe, dzięki któremu funkcjonował instytut, zapewniała Fundacja Rockefellera w Nowym Jorku.

Utworzona w 1913 roku jako organizacja nieprzynosząca zysku, której zadaniem jest „popieranie dobrobytu ludzkości na całym świecie”, fundacja otrzymała pierwotny kapitał w wysokości 183 000 000 dolarów (równowartość około 2 000 000 000 dolarów w 1999 roku) od słynnego Johna D. Rockefellera. Urodzony w Richford w stanie Nowy Jork w 1839 roku Rockefeller, syn wędrownego handlarza, stał się zapewne jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Rok po jego śmierci w 1937 roku, w wieku 98 lat, zarząd powierniczy fundacji uznał, że Adolf Hitler dąży do „popierania dobrobytu ludzkości”.

Debye, który był postacią dobrze znaną w międzynarodowym środowisku naukowym, nie przetrwał długo na swoim prestiżowym stanowisku. Przez sześć miesięcy odmawiał wstąpienia do NSDAP i bronił niezależności instytutu przed powtarzanymi próbami przejęcia go przez Heer (wojska lądowe). Potyczki zakończyły się w łatwy do przewidzenia sposób w październiku 1939 roku, miesiąc po napaści Hitlera na Polskę. Debye został „urlopowany bezterminowo, ze skutkiem natychmiastowym”.

Dostrzegając już przysłowiowe „mane, tekel, fares”, Debye przyjął profesurę na Cornell University w Ithaca w stanie Nowy Jork. Przygotowując się do wyjazdu, spotkał się potajemnie w Berlinie z urzędnikiem Fundacji Rockefellera, Warrenem Weaverem, który oznajmił mu, że wojsko ostatecznie przejęło zarząd nad Instytutem Fizyki Cesarza Wilhelma w celu opracowania „niedającej się odeprzeć broni ofensywnej”, co bez wątpienia oznaczało bombę atomową.

Następnie Debye dowiedział się od swojego dobrego przyjaciela, fizyka Ottona Hahna, że wielu najwybitniejszych naukowców Trzeciej Rzeszy namówiono lub zmuszono, aby przyłączyli się do programu badawczego instytutu, mieszczącego się zaledwie kilka przecznic od Kancelarii Rzeszy Adolfa Hitlera.

Błyskotliwy, ambitny młody fizyk Carl F. von Weizsäcker, syn barona Ernsta von Weizsäckera, który był drugim w hierarchii niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych i podobno najinteligentniejszym jego pracownikiem, szczególnie intensywnie namawiał intelektualistów do podjęcia tej współpracy. Chociaż antysemickie przepisy Trzeciej Rzeszy zmusiły niezliczone rzesze żydowskich naukowców do ucieczki z kraju, niektórzy najbardziej utalentowani fizycy na świecie w dalszym ciągu przebywali w Niemczech.

Czołowi uczestnicy niemieckiego projektu budowy bomby atomowej. Carl von Weizsäcker (z lewej) i Otto Hahn (National Archives)

W Berlinie, w ministerstwie oświaty, wymyślono nazwę Uranverein (Klub Uranowy), którą określano fizyków i chemików pracujących nad rozszczepieniem jądrowym. Ale naukowcy ci nigdy nie pracowali we wspólnym laboratorium, nie mieli wspólnej hierarchii służbowej, a nawet nie posiadali wspólnego programu prac poza mało precyzyjnym założeniem, że mają opracować „broń ostateczną”.

W rzeczywistości Uranverein składał się z pewnej liczby „księstw udzielnych”, a badania i studia prowadzono w Hamburgu, Heidelbergu, Lipsku, Berlinie, Kolonii i kilku innych miejscach, przy czym każdy zespół pracował pod innym kierownictwem. Owe „księstwa” zaciekle rywalizowały o fundusze, materiały i zwolnienia ze służby wojskowej dla młodych, obiecujących studentów. Zawiść była zjawiskiem zupełnie powszechnym.

Pomimo braku jednolitego programu prac nad budową bomby wszystko działało z typową teutońską skutecznością. Adolf Hitler i jego generałowie liczyli, że Klub w końcu dostarczy im broń ostateczną. Gdy przyjaciel zapytał Ottona Hahna, czy budowa bomby jest możliwa, słynny fizyk odpowiedział pytaniem na pytanie:

– Drogi przyjacielu, czy naprawdę przypuszczasz, że chciałbym wysadzić Londyn w powietrze?

Niewątpliwie fizykiem, który pracował z największym entuzjazmem, był Carl von Weizsäcker, zmuszając wielu naukowców do przyłączenia się do programu. Chociaż miał zaledwie 29 lat, był szanowany przez kolegów i dążył do zdobycia uznania oraz wielkich wpływów politycznych w Niemczech. Wierzył, że ten, kto opracuje bombę atomową, uzyska odpowiednio wysokie stanowisko.

Weizsäcker napisał później: „Przekonałem się, że z naukowego punktu widzenia inne tematy są o wiele bardziej interesujące. Ale doszedłem do wniosku, że polityka jest ważnym czynnikiem. Wierzyłem, że gdybym był kimś, z kim nawet Adolf Hitler musi rozmawiać, byłbym w stanie zdobyć wpływy polityczne”.

Carl von Weizsäcker, podobnie jak miliony innych młodych Niemców, wielbił Führera za to, że obiecał przywrócić narodowi należną mu chwałę po upokarzającej klęsce w czasie I wojny światowej. „Nie wszystko, co robią naziści, jest złe” – powiedział naukowiec swojemu duńskiemu przyjacielowi podczas podróży do Kopenhagi.

Dwudziestego ósmego kwietnia 1940 roku Peter Debye, usunięty ze stanowiska dyrektora Instytutu Fizyki Cesarza Wilhelma za sprzeciwianie się przejęciu placówki przez niemieckie wojsko, znalazł się w Nowym Jorku przejazdem, po drodze na nowe stanowisko na elitarnym Cornell University. Kilka dni później na spotkaniu w Amerykańskim Towarzystwie Chemicznym zaczepił go William Laurence, dziennikarz z „New York Timesa”, powszechnie uważanego za najbardziej prestiżowy dziennik w Stanach Zjednoczonych.

Po długich podchodach i namowach Laurence wydobył od ostrożnego Debyego potwierdzenie faktu, że niemieckie wojsko przejęło Instytut Fizyki Cesarza Wilhelma, by prowadzić w nim badania nad uranem.

Dzięki zebranym poprzednio informacjom Laurence wiedział, że Niemcy dysponują jedynym w Europie źródłem uranu w okupowanej przez nazistów Czechosłowacji, a zajęcie przez Hitlera Norwegii pozwoliło mu opanować jedyne na świecie miejsce produkcji „ciężkiej wody” (tlenek deuteru D2O, stosowany przy reakcjach jądrowych)[1].

Laurence zdobył oszałamiający materiał. Naukowcy Adolfa Hitlera pracowali nad bronią ostateczną – bombą atomową. Artykuł, wraz z licznymi ilustracjami, opublikowano na pierwszej stronie „Timesa” w niedzielę, 5 maja 1940 roku.

Laurence i wydawcy „Timesa” czekali z niepokojem na reakcję zaalarmowanego Waszyngtonu. Czekali na próżno. Nie było żadnego odzewu, a jedynie zupełna obojętność4.

„Banda zwariowanych naukowców”

Tuż po ósmej rano 7 maja 1939 roku Adolf Hitler obudził się w swoim apartamencie we wspaniałej nowej Kancelarii Rzeszy w Berlinie. Deszcz łomotał w szyby, a zimny wiatr smagał stolicę Niemiec. Führer był w paskudnym humorze. Z irytacją wspominał, że obiecał obejrzeć pokaz odpalania rakiet na poligonie wojsk lądowych Kummersdorf West, 27 kilometrów na południe od Berlina.

Kiepski nastrój Hitlera wynikał z kilku powodów, a jednym z nich był fakt, że spał zaledwie dwie godziny. Zasadniczo zaliczał się do nocnych marków i miał zwyczaj prowadzić długie i nudne konferencje z wojskowymi i cywilnymi przywódcami od zmierzchu do świtu. Dyskusje te były przeważnie monologami Hitlera, podczas gdy inni uczestnicy byli w stanie wtrącać od czasu do czasu jedynie króciutkie komentarze.

Potem 50-letni przywódca Trzeciej Rzeszy przesypiał większą część dnia. Następnie, po gorącej kąpieli i zastrzykach witamin wykonanych przez osobistego lekarza doktora Theodora Morella, Führer był gotów do kolejnych całonocnych rozmów.

Tego ranka Hitler, poza brakiem snu, miał jeszcze inny powód do irytacji. Powinien przecież zająć się niezmiernie ważnymi sprawami, a tylko garstka zaufanych ludzi wiedziała, że na jesieni ma zamiar najechać Polskę. A tymczasem musiał jechać na poligon, aby obejrzeć, jak kilku naukowców „bawi się” rakietami.

Dziewięćdziesiąt minut po obudzeniu przywódca około 80 000 000 Niemców wysiadł z limuzyny na Kummersdorf West i został przywitany trzaskiem obcasów oraz nazistowskim pozdrowieniem zebranych wojskowych prominentów i naukowców. Następnie zaprowadzono go do położonego w pobliżu budynku, gdzie wysłuchał technicznego wykładu na temat rakiet wygłoszonego przez 27-letniego Wernhera von Brauna, który był znany w Niemczech – i być może na świecie – jako czołowy autorytet w dziedzinie rakiet.

Chociaż von Braun był dobrym mówcą, ukradkowe zerknięcia przekonały obecnych, że Führer wydaje się znudzony wykładem. Gdy młody naukowiec skończył, w pokoju zapanowała grobowa cisza. Wszyscy czekali, aby Hitler zaczął zadawać pytania. Uczestnicy zebrania wiedzieli, że kiedy pokazywano mu nowy model czołgu czy samolotu, miał zwyczaj wypytywać o najdrobniejsze nawet szczegóły. Teraz jednak siedział w milczeniu.

Potem Hitlera wraz ze świtą poprowadzono na polanę w lesie, gdzie na wyrzutniach znajdowały się dwie małe doświadczalne rakiety skierowane w niebo. Nagle pojawiły się kłęby dymu i ognia, rozległ się ryk i rakiety wzbiły się w górę, znikając w niskich chmurach. Führer przyglądał się temu obojętnie i znowu nie powiedział ani słowa.

W końcu pokazano mu model wielkiej rakiety A-3, skonstruowany tak, by można było zobaczyć znajdujące się w jej wnętrzu mechanizmy. Niewątpliwie był to w owym czasie największy i najnowocześniejszy pocisk rakietowy. Miał prawie 14 metrów długości i gdyby został dopracowany i skierowany do masowej produkcji, przenosiłby głowicę bojową o masie 100 kilogramów.

Führer w dalszym ciągu się nie odzywał. Von Braun i jego zespół rakietowy byli zdruzgotani.

Tuż po lunchu Hitler nadal nie zdradzał się ze swoimi myślami. Kiedy w końcu wypowiedział się na temat rakiet, jego uwagi jeszcze bardziej przygnębiły naukowców i techników. „Dawniej, we wcześniejszym okresie (NSDAP) – oświadczył – znaliśmy w Monachium człowieka, który eksperymentował z rakietami, ale uważaliśmy, że to Spinner (wariat)”.

Dopiero szykując się do odjazdu, wyraził ostrożną opinię o pokazie rakiet: Es war doch gewaltig! (To robiło wrażenie!).

Chociaż von Braun i jego zespół bez wątpienia uważali, że są pionierami w tej dziedzinie, rakiety zostały wynalezione już przez starożytnych Chińczyków, którzy używali ich do straszenia wroga podczas bitwy. Ale dopiero na początku XIX wieku brytyjski artylerzysta, który przez pewien czas służył na Wschodzie, przekształcił rakiety w prawdziwą broń. Ich zastosowanie przeciwko amerykańskim obrońcom fortu McHenry podczas całonocnego bombardowania w czasie wojny 1812 roku zainspirowało Francisa Scotta Keya do napisania Gwiaździstego Sztandaru (I czerwony blask rakiet…).

Wernher był jednym z trzech synów barona Magnusa von Brauna, bogatego potomka pruskiej rodziny, która wiernie służyła ojczyźnie od siedmiu wieków. Magnus był założycielem wielkiej niemieckiej Kasy Oszczędności, a później został mianowany ministrem rolnictwa przez prezydenta Paula von Hindenburga, legendarnego dowódcę z czasów I wojny światowej.

Chociaż baron był zawsze dumny ze swoich trzech synów, nieco rozczarowała go droga kariery wybrana przez najinteligentniejszego z jego potomków – zabawa z rakietami. Ojciec uważał, że Wernher mógł objąć szacowne obowiązki „pruskiego posiadacza ziemskiego”, ale zamiast tego obsesyjnie interesował się rakietami i podróżami kosmicznymi. „Całkowita bzdura, klasyczny sposób, by zmarnować życie”, oznajmił swojej żonie, cichej baronowej Emmie von Braun, która bardzo wcześnie opanowała sześć języków.

Po wizycie Adolfa Hitlera w Kummersdorfie, a zwłaszcza po wypowiedzianej przy odjeździe uwadze o pokazie, Wernher von Braun i jego zespół czuli się uszczęśliwieni. Bez wątpienia agencje rządowe zapewnią teraz mnóstwo pieniędzy na dalsze próby. Jednak euforia wkrótce zmieniła się w gniew i frustrację. Zamiast funduszy otrzymać więcej, konstruktorzy zostali zatrzymani przez ciężką dłoń biurokracji, która na całym świecie jest hamulcem postępu naukowego.

W Berlinie urzędnicy w Biurze Budżetowym uznali ich za „zwariowanych naukowców bawiących się zabawkami”. Fundusze dla Kummersdorfu starannie analizowano, podczas gdy Hitler pakował ogromne ilości marek w rozbudowę swoich sił zbrojnych.

Von Braun i jego koledzy nie uzyskali zgody nawet na zakup niezbędnego wyposażenia biura. Niezrażony tym faktem młody naukowiec wykorzystał swoją ogromną pomysłowość, aby obejść sokolookich inspektorów w Berlinie. Kiedy zamawiał maszyny do pisania, jego wniosek opiewał na „sprzęt z obrotowymi szpulami do rejestrowania danych doświadczalnych”. Temperówki do ołówków określano jako „urządzenia do skrawania prętów drewnianych o średnicy 10 milimetrów”. Wszystkie takie wnioski były natychmiast akceptowane5.

Charles Lindbergh pomaga „człowiekowi z księżyca”

Po długiej i męczącej podróży autobusowej do Nowego Meksyku i z powrotem 36-letni Gustav Guellich powracał do swojego pokoju w hotelu Martinique na Trzydziestej Drugiej ulicy w Nowym Jorku. Był koniec 1938 roku.

Urodzony w Monachium Guellich przybył do Stanów Zjednoczonych w 1932 roku. Pracował jako specjalista metalurg w laboratorium Federal Shipbuilding Company, filii US Steel, znajdującym się po drugiej stronie rzeki Hudson w Kearny w stanie New Jersey.

Ten chudy jak szczapa stary kawaler, cierpiący od czasu do czasu na ataki depresji, został zwerbowany do działalności szpiegowskiej przez Ignatza Theodora Griebla, znanego lekarza, prowadzącego praktykę w Yorkville, dzielnicy zamieszkanej przeważnie przez Amerykanów niemieckiego pochodzenia. Oprócz tego Griebl był również rezydentem niemieckiego wywiadu w tym rejonie.

W tym momencie Gustav Guellich sporządzał w hotelu Martinique czterostronicowy raport przeznaczony dla wojskowego wywiadu w Berlinie. Nosił on tytuł Doświadczenia z wysokościowymi rakietami w Stanach Zjednoczonych i zawierał szczegóły badań prowadzonych przez Roberta H. Goddarda, profesora Clark University w Worcester w stanie Massachusetts.

Niemiecki szpieg stwierdził w raporcie, że Goddard „dokonał zasadniczego przełomu w doskonaleniu pocisków o napędzie rakietowym”.

Następnie Guellich opisał długą podróż w gorącym i dusznym autobusie do pustynnego miejsca w stanie Nowy Meksyk. Z ukrycia, nie niepokojony przez nikogo, obserwował, jak Robert Goddard z garstką naukowców osiągnął wspaniały sukces, odpalając rakietę sterowaną przez żyroskop i płytki kierunkowe umieszczone w dyszach wylotowych.

Zgodnie z doniesieniami Guellicha pocisk o długości 1,5 metra wzbił się na wysokość 1350 metrów i na sygnał podany przez aparaturę sterującą przeszedł do lotu poziomego. Rozwinął wtedy szacunkową prędkość 800 kilometrów na godzinę, a przed spadnięciem na ziemię przebył odległość około 5 kilometrów.

Ponad 20 lat przed odniesieniem tego skromnego sukcesu w Nowym Meksyku Robert Goddard opublikował pierwszą teoretyczną pracę dotyczącą rakiet. Potem sporządził konkretne projekty i zaczął realizować swoje pomysły w praktyce. Jego pierwszy, eksperymentalny pocisk, niezwykły dzięki zastosowaniu w nim paliwa płynnego, a nie stałego (prochu strzelniczego), został odpalony z pastwiska w Auburn w stanie Massachusetts w marcu 1926 roku. Wzbił się na wysokość 60 metrów, a jego eksplozja była tak ogłuszająca, że przeraziła ludzi w promieniu kilku kilometrów.

Robert H. Goddard, pionier amerykańskiej techniki rakietowej, był w latach 30. lekceważony przez przełożonych sił zbrojnych, którzy uważali go za szaleńca (National Archives)

Poza przerażonymi cywilami nikt na dobrą sprawę nie zwrócił uwagi na ten przełomowy lot. Przez wiele lat Goddard kołatał do dużych firm, prosząc, by sfinansowały jego doświadczenia, ale żadna z nich nie miała ochoty dawać pieniędzy komuś, kogo wyśmiewano, nazywając „człowiekiem z księżyca”.

Kiedy Goddardowi wydawało się już, że dni jego eksperymentów z rakietami są policzone, odwiedził go nieoczekiwany gość. Był nim Charles A. Lindbergh, słynny „Samotny Orzeł” – który zdobył on nieprzemijającą chwałę jako pierwszy pilot, który samotnie przeleciał przez Atlantyk. Lindy, znany milionom ludzi lotnik o chłopięcym wyglądzie, z wiecznie potarganymi włosami, przyjechał do Worcester, aby porozmawiać z naukowcem o jego pracach.

Doświadczenia Goddarda wprawiły go w zachwyt. W konsekwencji zaprzyjaźniony z Peterem Guggenheimem sławny pilot uzyskał dla naukowca stypendium Fundacji Guggenheima do spraw Popierania Aeronautyki.

Pod koniec lat 30. wysoki, nieśmiały Lindbergh kilkakrotnie odwiedził Niemcy, gdzie wszechpotężni naziści witali bohatera o międzynarodowej sławie z wszystkimi honorami. Lindy ostatecznie doszedł do przekonania, że Luftwaffe, najpotężniejsze lotnictwo wojskowe w historii, jest niezwyciężone.

Nie było też nic dziwnego w fakcie, że Lindy i marszałek Rzeszy Herman Göring, as myśliwski z czasów I wojny światowej, szybko znaleźli wspólny język. Spędzali razem wiele godzin, rozmawiając o lotnictwie. Istnieją pewne dowody, że w czasie swoich wizyt w Trzeciej Rzeszy Lindy wzbudził zainteresowanie techniką rakietową wsród członków elity władzy. Niewykluczone, że konsekwencją tego był fakt, iż reżim nazistowski zaczął popierać ograniczone badania nad techniką rakietową.

Co więcej, w czasie gdy Departament Wojny Stanów Zjednoczonych skutecznie zablokował próby Goddarda, starającego się przekonać generalicję, że rakiety mają przed sobą wielką przyszłość, Niemcy w „twórczy sposób” korzystali z jego patentów, które ich agenci bez trudu zdobywali w Waszyngtonie6.

Amerykanin wspiera japoński projekt jądrowy

„Panowie wojny” z Tokio naciskali na generała broni Takeo Yasudę, naukowca i dyrektora Instytutu Badawczego Techniki Lotniczej Cesarskich Japońskich Wojsk Lądowych, aby wykorzystując energię jądrową, przygotował dla nich broń ostateczną. Wiele lat wcześniej generałowie sporządzili dokument, nazwany Memorandum Tanaki, w którym nakreślili program rozległych podbojów i wypchnięcia Brytyjczyków oraz Amerykanów z rejonu Pacyfiku. Był rok 1939.

Generał Yasuda zlecił podpułkownikowi Tatsusaburo Suzuki, który był również naukowcem, przygotowanie analizy postępu prac badawczych nad bombą atomową, prowadzonych w innych krajach, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Suzuki był dobrze przygotowany do realizacji tego zadania, ponieważ od dawna już zapoznawał się z zagranicznymi publikacjami naukowymi, dotyczącymi doświadczeń z energią jądrową, prowadzonych w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Niemczech.

W swoim wyczerpującym raporcie Suzuki zawarł dwa wnioski. Po pierwsze, że Japonia znajdzie w Birmie i Korei odpowiednie ilości uranu, najważniejszego elementu niezbędnego do budowy bomby atomowej. Po drugie zaś, że w innych krajach prowadzone są już prace nad budową takiej broni.

Yasuda przekazał dokument szefowi Instytutu Fizyczno-Chemicznego, a ten oddał go dyrektorowi tokijskiego laboratorium Riken, Yoshio Nishinie. W latach 30. naukowiec ten studiował w Europie i zaprzyjaźnił się z wieloma brytyjskimi i amerykańskimi fizykami jądrowymi.