Tajemnica testamentu - Elżbieta Olejnik - ebook

Tajemnica testamentu ebook

Elżbieta Olejnik

3,3

Opis

Pewnego dnia córka pana Rudzika, statecznego ojca rodziny i księgowego z zawodu, przyprowadza do domu przypadkowo spotkanego na ulicy małego chłopca. Rozpoczynają się chaotyczne poszukiwania opiekunki Jasia, Zosi Stójkowskiej, która zniknęła w zagadkowy sposób. Czy ma to jakiś związek z tajemniczym testamentem jej dziadka? Trop wiedzie do znanej nadmorskiej miejscowości. Tam pan Rudzik, wciągnięty w zajęcia grupy psychotronicznej, ćwiczy bieg transowy, uczestniczy w niezwykłym seansie spirytystycznym. Na tym jednak nie koniec. Księgowy wpada w szpony międzynarodowej szajki przestępczej i... sytuacja zaczyna przybierać dramatyczny obrót. Czy pan Rudzik, stając przed największym w swoim życiu wyzwaniem, sprosta mu? I czy odnalezienie testamentu seniora Stójkowskiego przywróci spokój całej rodzinie? Tajemnica testamentu Elżbiety Olejnik to znakomita lektura dla każdego, kto jest znudzony codzienną szarzyzną i pragnie choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości i przeżyć przygodę na miarę supermana. Wartka fabuła, niespodziewane zwroty akcji, a także spora dawka humoru sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (27 ocen)
7
3
12
1
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawe bardzo
00

Popularność




ElżbietaOlejnik

Tajemnica testamentu

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

PROLOG

Około północy przez uśpioną, otuloną światłem księżyca wioskę powoli przejechały dwa samochody. Po chwili szum ich silników rozpłynął się w ciszy nocy, a światła reflektorów wtopiły w kleistą ciemność. Zostawiwszy w tyle niewielki lasek, pojazdy skręciły w pełną kolein, piaszczystą drogę. Wtem prowadząca maszyna przechyliła się na lewy bok, a pod jej srebrzystym korpusem coś niebezpiecznie zgrzytnęło. Z największym trudem pokonała jeszcze kilka metrów i zatrzymała się. Drugie auto gwałtownie zahamowało i wyskoczył z niego wysoki, młody człowiek. Szybko podbiegł do pechowego samochodu i nachylił się nad nim.

W tej chwili drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i z ostrym, świeżym powietrzem przesyconym wonią rozmokłej ziemi zderzył się ciężki obłok tytoniowego dymu z domieszką skomplikowanej, orientalnej nuty męskich perfum. Masywny mężczyzna oparł lewą nogę na trawie i wychylając się do połowy, zaklął cicho pod nosem.

— Nic się panu nie stało? — spytał pośpiesznie przybyły, po czym, coś sobie przypomniawszy, powtórzył pytanie po angielsku.

— Muszę jutro pojechać do warsztatu, rozwaliłem chyba całe zawieszenie na tej cholernej drodze — wymamrotał grubas i ze złością wypuścił smugę dymu z trzymanego w ustach cygara. — W Holandii nic takiego by mnie nie spotkało.

— Przykro mi, ale to chłopska droga, nikt o nią nie dba. Może kilka razy do roku przejedzie po niej ciągnik.

— Trudno, mniejsza z tym — odparł, posapując, dymiący dżentelmen. — Niech pan lepiej sprawdzi, czy nie pobłądziliśmy.

— Jeżeli mapa istotnie pokazuje pole tego starego sknery, to powinno się ono znajdować za tym niewielkim zagajnikiem. Wczoraj w dzień przeszedłem pieszo całą tę okolicę.

Do rozmawiających zbliżył się ubrany w długi, wełniany płaszcz mężczyzna.

— Wszystko w porządku? — zapytał. — Możemy jechać dalej?

Na potwierdzające skinięcie głową grubasa powrócił do samochodu. Po chwili obydwa pojazdy cicho ruszyły naprzód, z mozołem pokonując kamieniste koleiny wyżłobione przez wiosenne, spływające z pól strumyczki. Minąwszy wskazany wcześniej przez wysokiego mężczyznę zagajnik, ponownie zatrzymały się, a podróżująca nimi trójka wysiadła i stanęła na skraju niewielkiej łączki.

— Może pokazać pan mapę? — zwrócił się do Holendra mężczyzna w długim płaszczu. Otrzymawszy rulon papieru, uważnie rozwinął go i usiłował obejrzeć przy mdłym świetle księżyca. — Poświeć mi — polecił młodemu towarzyszowi.

— Służę, stryjku — odpowiedział tenże i oświetlając latarką papier, zajrzał mu przez ramię.

— I co? I co widzicie? — niecierpliwił się grubas, wydymając swe wypukłe, gładko wygolone policzki i odsuwając na tył głowy czapkę w szkocką kratkę.

— Może pan chwileczkę poczekać? — rzekł jegomość z powagą studiujący mapę, następnie spojrzał z troską w twarz swego bratanka.

— Twierdzisz, że to jest to pole?

— Jestem tego pewien — odparł zapytany, bystrym wzrokiem świdrując papier. — Patrzcie, tutaj zaznaczono znaki szczególne — wskazał na lewy róg rulonu. — „Spróchniała wierzba” — przeczytał na głos, po czym przejechał palcem w prawo — „Wielki głaz”, a tutaj wyżej jest napisane: „Metalowa, uszkodzona bramka”. — Rozejrzał się po okolicy. — Bramka jest tam — zawołał, wyciągając rękę przed siebie — wczoraj w dzień rzuciła mi się w oczy. Wierzba, gdzie jest wierzba? — odszedł w bok kilka kroków i po chwili rozległ się jego tryumfujący głos: — Jest, ma nawet wielką dziuplę. A kamień tutaj leży! — wykrzyknął radośnie jak chłopiec, któremu w niespodziewanie krótkim czasie udało się poskładać puzzle. — Wszystko się zgadza. To od czego zaczniemy? — Powrócił do towarzyszy i znów z ciekawością oświetlił latarką mapę. — „Tu kopać” — przeczytał, wpatrując się uważnie w papier. — Ale gdzie? Jest zaznaczony jakiś punkt?

Mężczyźni pochylili głowy, biegając spojrzeniem po odręcznie nabazgranym szkicu. Ubrany w długie, eleganckie palto adwokat z zakłopotaniem popatrzył na grubasa.

— Właściwie to dokładnie nie wiadomo, gdzie szukać — stwierdził. — W grę wchodzi całe pole.

Holender nerwowo zasapał i omiótł wzrokiem przestrzeń przed sobą. Wokół panowała widna noc, a wielki, okrągły księżyc w pełni wisiał zaraz za linią drzew.

Łąka otoczona z czterech stron przez niewysokie krzaki nie była może zbyt rozległa, niemniej przekopanie jej całej mogło sprawić niemałą trudność.

— Nic więcej tam nie ma? — zapytał niespokojnie.

— Przecież byśmy nie oszukiwali — rzekł stryjek drągala — zresztą niech pan sam zobaczy. — Podsunął uprzejmie grubemu dżentelmenowi arkusz pod nos.

— Nie rozumiem po polsku — zawołał tenże mocno zirytowany — ale wam wierzę. Zresztą sam widzę, że napis rozmieszczony jest na całym polu.

— Musi pan zamówić ciągnik. Przeorze panu ten kawałek w krótkim czasie.

— Ciągnik? Nigdy w życiu! Przecież to nie moja ziemia. Ludzi z wioski też nie wezmę, bo od razu zaczną się głupie pytania. Musimy sami sobie z tym poradzić.

— Chyba pan przesadził — odparł nieco urażony stryjek, który okazał się adwokatem. — Prowadziłem w swej karierze wiele dziwnych spraw, ale nie sądziłem, że trafię na taką, w której będę musiał orać zamiast konia.

— Przecież wam płacę!

— Pieniądze to nie wszystko.

— To nie jest wcale mała kwota, sami dobrze o tym wiecie.

— Nie irytuj się, stryjku — wysoki mężczyzna uśmiechnął się lekko, machinalnie muskając palcem niewielki wąsik — może nie będzie to takie straszne. Napis umieszczono przy północnej krawędzi łąki, a my przebywamy na zupełnym odludziu i nikt ze znajomych cię nie zobaczy.

— Tego by tylko brakowało — fuknął dystyngowany pan. — Jeden z najlepszych warszawskich adwokatów jak idiota kopie łopatą chłopskie pole.

— Gra jest warta świeczki, inaczej grubas nie angażowałby się w to całe przedsięwzięcie.

— Jedynie przez wzgląd na dane wcześniej słowo wezmę się za to.

W tym czasie Holender przyniósł wyciągnięte z bagażnika łopaty oraz latarki i rzuciwszy cały ten sprzęt pośrodku łączki, podszedł do rozmawiających. Ci na jego widok zamilkli i rozejrzeli się wokół.

— Od którego miejsca zaczynamy? — spytał adwokat.

— Proponuję, abyśmy się rozdzielili i każdy z nas zaczął kopać w innym miejscu — powiedział szybko jego bratanek. — Najpierw sprawdźmy okolicę kamienia, starej wierzby i połamanej bramki. Być może umieszczenie ich na mapie miało w zamyśle jej autora jakiś cel.

Pozostali dwaj mężczyźni akceptująco pokiwali głowami. Po chwili z trzech miejsc rozległ się cichy szelest przesypywanej ziemi. Ryli w niej z małymi przerwami dwie godziny, aż Holender zaklął szpetnie i zarządził dłuższy odpoczynek. Ocierając pot z czoła i otrzepując z ubrań pył, amatorzy nocnych wykopów stanęli w pobliżu samochodów.

— Niech go diabli w piekle smażą za te pomysły — grubas wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł nią błyszczące policzki. Woń potu bijąca od jego tłustego, nienawykłego do wysiłku ciała dawno już stłumiła zapach drogich perfum. — Gdzie ten stary mógł to schować?

— Coś nie mam przekonania do całej tej imprezy — skrzywił się adwokat w długim, aczkolwiek mocno już zbrukanym ziemią płaszczu. — Jest pan pewien, że tutaj coś znajdziemy?

Mężczyzna, zaciągając się zapalonym cygarem, pokiwał potakująco głową.

— Tak — potwierdził — sam mi o tym powiedział podczas mojej ostatniej wizyty u niego.

— Trochę roboty to nam jeszcze zostało — gwizdnął bratanek prawnika, zdejmując z głowy wełnianą czapeczkę i drapiąc się po wysokim czole. Omiótł spojrzeniem łączkę. Jej obrzeże wyglądało, jakby zryły je olbrzymie krety, niemniej cały środek pozostawał jeszcze nienaruszony. — Jeżeli on to ukrył na większej głębokości, to będziemy potrzebowali bardziej szczegółowego planu. Myśmy przekopali ziemię najwyżej na pół metra.

— Taki stary człowiek na pewno nie kopał głęboko — Holender rzucił niedopałek cygara w trawę. — Chodźmy, panowie, czas się wziąć do pracy.

— Będziemy mieli wielkie szczęście, jeśli dzisiaj coś znajdziemy — powiedział po polsku adwokat do idącego u jego boku młodzieńca. — Przecież my nie damy rady przesypać przez jedną noc tyle ziemi, a ta beczka tłuszczu — wskazał na sylwetkę pochylonego nad jakimś wykrotem mężczyzny — nic nie rozumie.

— Wierzmy w naszą szczęśliwą gwiazdę — odpowiedział drągal, mniej bogaty, za to bardziej zdeterminowany niż jego nieźle ustawiony w branży stryjek.

Znów wzięli się we dwójkę do ciężkiej pracy, a tymczasem grubas znalazł sobie inne zajęcie. Wyciągnąwszy z auta przyrząd do wykrywania metali, przemierzał świeżo skopane pole, uważnie je badając. Wtem poślizgnął się na wydobytej spod trawy grudce gliny i runął jak długi.

— Nic się panu nie stało? — zawołał jegomość w długim płaszczu i zaniepokojony podbiegł do niego.

— Nic mi nie jest — Holender zamachał gwałtownie rękoma. Niemniej, podniósłszy się z klęczek, przedstawiał żałosny widok. Klnąc po cichu, otrzepał ubranie z mokrej ziemi i wziąwszy wykrywacz do rąk, poszedł na północną krawędź łąki.

Minęło następne pół godziny…

— Jest, coś znalazłem! — rozległ się nagle donośny głos bratanka adwokata. Dwaj jego towarzysze dźgający prętami trawę w pobliżu rzucili je w pośpiechu i podbiegli do niego.

— Pokaż, co masz! — zawołał rozkazująco grubas i drżącymi z emocji rękoma chwycił wydobytą z dołu niewielką, metalową szkatułkę. — Klucz, gdzie jest do niej klucz? — wykrzyknął w panice, ale jego obawy okazały się zbyteczne. Wieczko pudełka bez większego wysiłku z ich strony odskoczyło do góry. W środku znajdował się rulonik podobny do tego, na którym narysowano mapę, lecz o wiele mniejszych rozmiarów. — Przeczytajcie mi, co tu jest napisane, znowu jest po polsku.

— „Dobrzy ludzie — zaczął powoli sylabizować adwokat, gdyż napis był wyblakły i niewyraźny. — Dziękuję, żeście przekopali mi ziemię. Dawno się to już biedaczce należało. Sam miałem to zrobić, ale latka lecą i sił mi zabrakło. Bóg zapłać za wasz trud”.

Po odczytaniu tekstu i szybkim przetłumaczeniu go na angielski cała trójka mocno zdziwiona zamilkła na chwilę. Zaległą ciszę zakłócały jedynie dobiegające z pobliskiego lasu odgłosy budzącego się ze snu ptactwa. Wschód nieba lekko się rozświetlił i zaróżowił. Wstawał poranek.

— Co on napisał?! — wrzasnął znienacka Holender. — Wy mnie chyba oszukujecie!

— Proszę, niech pan weźmie ten papier i zaniesie go tłumaczowi przysięgłemu — odparł, ujmując się dumą, adwokat. — Zapewniam pana, iż nic więcej z niego nie wyciśnie.

— On z nas najwyraźniej zakpił — zagryzł wargi drągal.

— Tak, i w dodatku zafundował nam robotę na całą noc — powiedział ze złością jego stryjek. — Dużo zapłacił pan za tę mapę?

— O wiele za dużo — mruknął grubas, otrząsając się z pierwszego oszołomienia. Wyglądał jak człowiek, który przed chwilą dowiedział się, że już od dawna uważany jest za durnia i tylko przez litość dla niego nikt mu tej smutnej prawdy dotąd nie wyjawił.

— Niech pan spróbuje odzyskać pieniądze — poradził swemu klientowi adwokat — przecież ten papier to jakieś kpiny.

— Ja już moich pieniędzy nie odbiorę — rozzłościł się nagle tęgi mężczyzna, uświadamiając sobie cały bezsens swego postępowania. — Ja je wpłaciłem w formie darowizny na jakiś tutejszy przytułek dla sierot, nie pamiętam nawet, gdzie on się znajdował. Ojciec opowiadał mi nieraz o nim. — Nagle zmienił temat rozmowy, wyciągając rękę przed siebie i wskazując łąkę, jakby jej dawny właściciel niespodziewanie zmaterializował się i stanął przed ich oczami. — Podobno był z niego kawalarz na całą okolicę, ale nie przypuszczałem, że aż taki.

— No cóż, panowie, wszyscy padliśmy ofiarą jego żartu — rzekł mecenas, otrzepując z pyłu wełniany płaszcz. — Wracajmy, nic tu po nas — spojrzał na bratanka.

Pozbierali we dwójkę porozrzucane w nieładzie szpadle i latarki. Wrzucili je do samochodu Holendra, a sami wsiedli do swojego wozu. Po chwili dwie limuzyny udały się w powrotną, pełną wybojów drogę.

— Uważaj, żebyś nie rozwalił mi zawieszenia — powiedział starszy pan do swego towarzysza, oglądając z niesmakiem własny płaszcz. — Wiesz, ile dałem za niego pieniędzy w Paryżu? — zapytał nagle. — Nie wiem, czy ten bałwan zapłacił tyle za tę kretyńską mapę.

— Ech, stryjku, na taką eskapadę należało ubrać się sportowo.

— Już ja więcej nie będę mu służył pomocą — zirytował się adwokat. — Papa Long też jest dobrym klientem, a nie ma tak zwariowanych pomysłów.

— Nie słyszałeś, jak w samochodzie twój Holender odgrażał się, że nie popuści i rozliczy się z tym żartownisiem.

Bratanek najwyraźniej mniej się przejął fiaskiem całej wyprawy. Prowadził ze spokojem auto, uważając jedynie na niezbyt dobrą drogę. Natomiast jego stryjek siedział wściekły, oglądając nogę skaleczoną przez łopatę.

— Tak, chyba na tamtym świecie — odparł z przekąsem. — Przecież stary już od roku nie żyje.

— Zostali jeszcze jego spadkobiercy.

— Słuchaj — rzekł starszy mężczyzna, gładząc się po siwych skroniach — jeżeli chcesz, to mogę w całości przekazać ci tę sprawę. Ja nie mam siły, aby po nocach ryć jak kret. Do poprowadzenia jej nie jest konieczna znajomość prawa, a jedynie spory zapas życiowej energii, chęć wykazania się i pewna doza sprytu, a to wszystko posiadasz. Jeżeli będziesz mnie potrzebował, to chętnie ci pomogę, ale jedynie w kwestiach prawnych.

— Zgoda — odpowiedział młodzieniec, uśmiechając się pod wąsem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Księgowy Mieczysław Rudzik siedział za biurkiem zarzuconym stertą opasłych segregatorów i ze wściekłością w oku obserwował tor lotu tłustej muchy z nieprzyjemnym bzyczeniem krążącej nad jego głową. Na zewnątrz panował lipcowy upał, a wpadające przez otwarte okno ostre promienie słońca bezlitośnie kłuły go w twarz. „Ja za chwilę zwariuję”, pomyślał, ocierając spocone czoło ręcznikiem, następnie zamachnął się nim, usiłując przegonić upartą muchę. Ta jednak uczyniła tylko niewielki skręt i odleciała ciężko, chowając się za sosnową szafą znajdującą się w rogu pokoju. Pan Rudzik machnął jeszcze raz i niechcący potrącił stojącą na biurku szklankę z herbatą. Naczynie przewróciło się, wylewając całą swą zawartość na leżące w pobliżu dokumenty. Księgowy w pośpiechu podniósł je i usiłował osuszyć, niemniej kilka z nich nie wyglądało ciekawie. Najbardziej ucierpiały przyniesione mu wczoraj dwie faktury VAT.

Z troską rozłożył je na parapecie okna, przyciskając szklanką i kubkiem kefiru, po czym usiadł na krześle, westchnął i zamknął oczy. Od kilkugodzinnej wytężonej pracy zaczynała boleć go głowa, a gdy usiłował się zrelaksować, to wtedy jak na złość przypominała mu się sprawa urlopu. Sprawa, którą powinien był załatwić parę tygodni temu. Jego mózg wyemitował z podświadomości znacząco wykrzywioną twarz żony.

Małżeństwo jego stanowiło dość nietypowy twór. Kilkanaście lat temu ożenił się z przemiłą Melanią, nauczycielką z zawodu, a z zamiłowania wiolonczelistką grającą w zespole muzyki dawnej. Była ona kobietą na wskroś praktyczną, oszczędną i rzeczową. Sama zajmowała się domem, planowała wydatki, kupowała odzież, organizowała wczasy i niedzielne wypady za miasto. Nienawykła do lenistwa i bardzo ceniąca porządek, zwykle chodziła za córką i mężem, ustawicznie po nich sprzątając.

On sam, księgowy z zawodu, choć nie z powołania, przesiadywał codziennie w swej pracy wiele godzin nad rzędami cyfr, odejmując je lub dodając, wyciągając procenty i robiąc z nimi inne, równie interesujące rzeczy. Po całym dniu takich męczarni odczuwał naturalny wstręt do wszystkiego, co wymagało uporządkowania. Ze swobodą wolnego ducha nigdy nie pamiętał, gdzie położył grzebień czy też rzucił czytaną przed chwilą gazetę. Urwana klamka lub cieknący kran stawały się w jego oczach drobiazgami, niemogącymi popsuć mu wieczoru spędzanego na rozwiązywaniu krzyżówek lub zastanawianiu się nad typami cyfr w Totolotku. Niestety, fortuna zdawała się kpić z wszystkich jego namysłów i nigdy nie dawała mu wygrać większej sumy. Rodzinny budżet planował równie nieporadnie, co prognozował trafione cyfry w grze, toteż jego żona dość szybko po ślubie przejęła na siebie i tę sferę domowych obowiązków. Jednak pomimo szczodrze udzielanej, twardej odpowiedzi „nie” na prośby najbliższych i tak ich ciężko zarobione pieniądze częstokroć znikały przed upływem miesiąca niczym topniejący śnieg na wiosnę. On w takich chwilach przygryzał wargi i zasiadając przy biurku, z jeszcze większą zawziętością kreślił magiczne liczby na kuponie Totka. To jego beztroskie podejście do życia i ogólne mazgajstwo wywoływało częstokroć gniewny grymas na twarzy ambitnej wiolonczelistki i utwierdzało ją coraz bardziej w przekonaniu, iż wyszła za mąż z litości, gdyż inaczej bez jej opieki Mietek przepadłby z kretesem. Jednym słowem był to związek artystki z duszą księgowej i księgowego z duszą artysty.

Tego roku jego żona otrzymała propozycję wyjazdu wraz ze swym zespołem na tournée do Australii. Udział w nim miał być nie tylko uhonorowaniem jej talentu i wielogodzinnych, wyczerpujących prób, lecz także stanowił szansę podreperowania rodzinnego budżetu. Melanią przez kilka dni targała wielka wewnętrzna rozterka pomiędzy chęcią chwały i zysku a poczuciem odpowiedzialności za rodzinę, w końcu jednak ta pierwsza przeważyła.

—Mietek — powiedziała po wyczerpujących rozmyślaniach — Kasia nie jest już taka mała, może trochę sama w domu posiedzieć, zresztą w lipcu weźmiesz urlop i wyjedziesz z nią na wakacje, a w połowie sierpnia znowu się spotkamy. Niemożliwe, abyście nie dali sobie rady przez jeden miesiąc z kawałkiem.

Księgowy podzielił jej zdanie w zupełności i w ostatnim dniu czerwca pani Rudzikowa, spakowawszy walizki, odleciała samolotem do Australii, żegnana czule przez najbliższych na Okęciu. W drodze powrotnej z lotniska zepsuło się stare auto, służące rodzinie od niepamiętnych czasów, a jego naprawa okazała się tak kosztowna, iż zachodziło pytanie, czy ma ona jakikolwiek sens. Był to pierwszy znak, że dobre duchy, dotąd nad nimi czuwające, wraz z Melanią udały się na antypody. W najbardziej fantastycznych snach nie wyśniło się jednak panu Mietkowi, iż nadchodzące wakacje będą tak zadziwiające i niebezpieczne, że bez zbędnej skromności nazwie je najbardziej zwariowaną przygodą swego życia. A wszystko zaczęło się w dniu, w którym postanowił poprosić o przysługujące mu wolne dwa tygodnie.

Rozmowa o urlopie to nie było łatwe zadanie, o nie! Szef był człowiekiem wymagającym i kierującym się w swych decyzjach przede wszystkim dobrem instytucji, której służył. Dodatkowe utrudnienie stanowił fakt, iż wszyscy koledzy Rudzika zdążyli już przed nim zaklepać co atrakcyjniejsze terminy, a on jak zwykle został na końcu. „Co ze mnie za gamoń”, pomyślał, otworzył oczy i ze zdwojoną energią zaczął przeganiać latającą po pokoju muchę. Tym razem jednak nie dawał tak łatwo za wygraną. Nie zważając na przewrócone w biegu krzesło, dopadł wreszcie w okolicach okna nieznośnego owada i gwałtownym machnięciem ręcznika przegonił go na dwór. Niestety nadal prześladował go pech. Mimochodem potrącił stojącą na parapecie szklankę i pojemnik z kefirem. Wyleciały one pięknym łukiem na zewnątrz, pociągając za sobą jedną z faktur VAT, druga na szczęście wylądowała na podłodze. Uzmysłowiwszy sobie ten fakt w chwilę po zatrzaśnięciu okna, księgowy wybiegł z pokoju i popędził w kierunku schodów. Przebył je w iście olimpijskim tempie, zatrzymując się dopiero przed budynkiem firmy.

Z trwogą w oczach rozejrzał się wokół, faktury VAT nigdzie jednak nie dostrzegł. Nie leżała ani na przyszarzałym trawniku, ani na biegnącym wzdłuż niego chodniku. Z niepokojem spojrzał na ruchliwą jezdnię. Najpewniej wpadła pod koła jednego z samochodów i uniesiona pędem powietrza, rozdarła się na strzępy. Ze zniechęceniem powrócił do budynku. Teraz już zupełnie przeszła mu ochota na rozmowę z przełożonym.

Właśnie z poszarzałą twarzą podnosił przewrócone krzesło, gdy gwałtownie otworzyły się drzwi jego pokoju i ukazał się w nich nie kto inny, a sam szef. Z groźnym błyskiem w oku wyciągnął przed siebie rękę.

— Czy to pański dokument? — zapytał.

Po czym, rzuciwszy fakturę na biurko, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i wytarł w nią ręce.

— Widzę, że bardzo lubi pan kefir — stwierdził zjadliwie. — Ja nie, zwłaszcza jak roztrzaskuje mi się tuż przed nosem.

Pan Mietek cicho jęknął.

Mimo swoich trzynastu lat Kasia Rudzikówna szła ulicą, podskakując na jednej nodze niczym małe dziecko. Dzisiaj postanowiła popisać się przed ojcem i ugotować prawdziwy, domowy obiad. Słoik z kiszonymi ogórkami niesiony w reklamówce rozbujał się dość gwałtownie w jej ręce, pokrywając ścianki naczynia białym nalotem.

Słońce paliło niemiłosiernie, a błękitnego nieba nie przesłaniała ani jedna chmurka zwiastująca choćby odrobinę chłodu. Doszedłszy do podwórka, dziewczynka przystanęła na chwilę i rozejrzała się wokół. Na osiedlu panowała pustka. Nie dostrzegła nawet płowych główek Gniewka i Mieszka, dwójki rozwrzeszczanych bliźniaków okupujących zazwyczaj okolicę niewielkiego placyku zabaw. No cóż, nastały wakacje i większość dzieci wyjechała z miasta. Poczyniwszy to spostrzeżenie, westchnęła ciężko i wyjęła z kieszeni klucz. W nozdrza uderzył ją ostry, nieprzyjemny zapach. Od zeszłego tygodnia trwało malowanie klatki schodowej, a dzisiaj kończono je, pokrywając olejną farbą wszystkie drzwi. W związku z tym właściciele mieszkań musieli zdjąć z nich metalowe wizytówki i ozdoby w celu ułatwienia malarzom pracy. Przypominał o tym odpowiedni anons powieszony przy wejściu.

Wolno niczym staruszka weszła schodami na drugie piętro i delikatnie otworzyła świeżo pomalowane drzwi mieszkania. W pokojach panował półmrok, przez zasłonięte roletami okna wpadało mało światła, jednak pomimo tych starań było gorąco i duszno. Kasia przeszła do kuchni i postawiwszy zakupy na stole, wzięła się za obieranie ziemniaków. Melancholijnym wzrokiem popatrzyła przed siebie. W zeszłym roku o tej porze przebywała wraz z rodzicami nad morzem. Tego lata nie było pewne, czy w ogóle dokądkolwiek wyjadą. Zamyśliła się.

Wrzuciwszy ostatni obrany ziemniak do garnka, krytycznym okiem przyjrzała się wykonanej pracy, po czym podeszła do kranu, by oblać swój trud większą ilością wody. Po przekręceniu kurka panującą dookoła ciszę przerwał nagle dźwięk stanowiący swoistą mieszaninę wycia i zadławionego charkotu. Pojawił się on dzień przed wyjazdem Melanii na tournée i wszystko wskazywało na to, iż będzie trwał aż do jej przyjazdu. Dziewczynka nie zwróciła na niego większej uwagi, gdyż pogrążona w myślach oceniała właśnie szanse ojca na otrzymanie urlopu. Dzisiaj miał on powtórnie rozmawiać o nim ze swym przełożonym. Czy wreszcie dadzą mu wolną choć drugą połowę lipca?

— Drr! — Ostry dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych wyrwał Kasię z zadumy. Zaraz po nim rozległo się też mało delikatne pukanie. Sprawczynią zamieszania okazała się sąsiadka z piętra poniżej, kobieta dość tęga i łysawa.

— Czy mogłabyś przekazać swemu ojcu — wysyczała, patrząc przed siebie ostrym, przenikliwym wzrokiem — że już dawno powinien zrobić porządek z waszymi zepsutymi rurami? Ataku serca można przez to wycie dostać.

— Dobrze, proszę pani, powtórzę to ojcu — rzekła układnie dziewczynka, mile się przy tym uśmiechając.

W niespodziewany sposób zdenerwowało to jeszcze bardziej wrażliwą właścicielkę mieszkania na pierwszym piętrze. Prychnąwszy gniewnie pod nosem: „Ech, szkoda słów”, machnęła ręką i odwróciwszy się na pięcie, odeszła.

Po tej nieprzyjemnej wizycie młodej Rudzikównie znudziło się siedzenie w domu i postanowiła zejść na podwórko. Ziemniaki i tak powinna zagotować później.

Niestety, smutne spostrzeżenia sprzed godziny potwierdziły się, wokół nie było widać żywej duszy. Z ciężkim sercem usiadła na ławce i popatrzyła tępo przed siebie. Upał spowalniał jej myśli i rozleniwiał. Nie zauważyła, kiedy w jej polu widzenia pojawił się chłopiec, niepozorny kilkulatek z małym marynarskim workiem na plecach. Na smyczy obok niego biegł biało-czarny szczeniak. Przystanęli obydwaj przed dziewczynką i chłopiec, ocierając ręką pot z czoła, zapytał:

— Czy ten dom stoi przy ulicy Promiennej?

— Nie — odpowiedziała Kasia.

— A nie wiesz, gdzie może znajdować się ta okropna ulica?

— Nie mam zielonego pojęcia.

— Mam już tego dość! — malec ze złością rzucił worek na ziemię i usiadł na ławce. — Szukam i szukam tej głupiej ulicy i nigdzie nie mogę jej znaleźć — dodał z rozgoryczeniem.

— Promienna, Promienna — dziewczynka zmarszczyła czoło, rozglądając się przy tym dookoła, po chwili pokręciła przecząco głową. — Nie ma jej na naszym osiedlu, ale zaczekaj — podniosła się z ławki — może ktoś inny wie, gdzie ona jest.

Nieopodal nich przechodziła, ciężko szurając nogami, znana jej z widzenia babcia Chomikowa, bardzo stara, bardzo chuda i mimo upału ubrana w długie, ciemne palto.

— Przepraszam panią — rzekła grzecznie Kasia — czy nie wie pani przypadkiem, gdzie możemy znaleźć ulicę Promienną?

— Jaką? Kamienną? — Staruszka była trochę głucha, do czego za nic nie chciała się przyznać.

— Nie — dziewczynka przecząco pokręciła głową — Promien-na, Pro-mien-na!

— Słyszę, słyszę — zniecierpliwiona babcia Chomikowa machnęła ręką — nie musisz tak głośno krzyczeć, mam jeszcze całkiem dobry słuch. Popromienna, tak? Ulica Popromienna — powtórzyła — nie, dziecko, nie ma takiej w naszej okolicy. — Nagle uderzyła się ręką w czoło. — Poczekaj, za Lawendową jest taka mała uliczka, przy której mieszczą się zakłady chemiczne. Jak się ona nazywa? Nie pamiętam, lecz jeśli to nie ta, to żadna inna.

— Musimy to sprawdzić — Kasia wzięła malca za rękę i razem z psem powędrowali w kierunku wskazanym przez staruszkę.

Przeszedłszy następną, wąską uliczkę częściowo zatarasowaną przez parkujące samochody, znaleźli się na skraju osiedla. Tutaj, przylegając tyłem do pól, znajdowały się dość ponure gmachy zakładów chemicznych.

— Ulica Słoneczna — odczytała dziewczynka z tabliczki przybitej na bramie fabryki. Chłopiec stał obok w milczeniu, patrząc smutno przed siebie. Był zbyt zmęczony i głodny, żeby się denerwować.

— Dlaczego właściwie szukasz tej ulicy? — zapytała go Kasia.

— Mama wysłała mnie na wakacje do cioci — odparł. — Miała na mnie czekać na dworcu autobusowym, ale jej nie było. Tu gdzieś powinienem mieć kartkę z adresem — pogrzebał chwilę w kieszeni spodni, po czym wyciągnął z niej kawałek papieru. Podsunął go pod nos dziewczynki. — Zobacz, co tam jest napisane?

Na kartce duże, czarne litery układały się w wyraźny napis: „Zofia Stójkowska, Łódź, ul. Promienna 3 m. 12”.

— Widzisz — rzekł malec — ulica Promienna, tak? Szukam już jej kilka godzin i nie mogę znaleźć.

— Nasze miasto jest duże — powiedziała, namyślając się nad czymś Kasia — mało kto zna wszystkie ulice. Nagle podniosła głowę i rzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu: — Chodź ze mną do domu, na pewno odszukamy ją w Internecie.

Sprawa jedynie na pozór wydawała się prosta. Komputer Rudzików był równie leciwy jak ich samochód i w związku z tym nie miał normalnego portu USB, lecz zręcznie zamontowaną przez domorosłego specjalistę prowizorkę. Skutek był taki, że Internet nie zawsze „wchodził”. Oczywiście, teraz też „nie wszedł”.

— Musisz poczekać na powrót mojego taty — stwierdziła autorytatywnie dziewczynka. — Po przyjściu z pracy na pewno ci pomoże.

Nakarmiła chłopca kanapką z wędliną i kiszonym ogórkiem, po czym posadziwszy go w wygodnym fotelu, rozpoczęła wypytywanie:

— Jak się właściwie nazywasz?

— Jasio Pająk — odparł zapytany — a pies wabi się Gacek.

— Niewyszukane imię — poklepała merdającego ogonem szczeniaka. — Dlaczego mama wysłała cię samego do Łodzi?

— Tutaj mieszka moja ciocia.

— Sam podróżowałeś?

— Tak, mama poleciała samolotem do mojego taty do Ameryki, on tam pracuje w Vancouver — odpowiedział Jasio, dumnie prężąc pierś.

— Więc czemu twoja ciocia nie przyszła po ciebie? — drążyła temat dziewczynka.

— Nie wiem, zupełnie nie mam pojęcia, dlaczego jej nie było. Przed naszym wyjściem na dworzec mama rozmawiała z nią przez komórkę i wszystko było w porządku. Miała mnie odebrać wprost z autobusu.

Rozmowę przerwał dźwięk telefonu, dzwonił pan Rudzik.

— Córko droga — mówił szybko, wesołym tonem — przepraszam cię, dzisiaj wrócę późną nocą do domu, ale muszę doprowadzić do końca kilka spraw. Mam za to dla ciebie radosną wiadomość…

— Dostałeś urlop! — krzyknęła Kasia do słuchawki i okręciła się na jednej nodze. — Wspaniale, naprawdę wspaniale!

— Tak, zdarzył się cud, prawdziwy cud — odrzekł księgowy i rozłączył się.

— Z czego się tak cieszysz? — zapytał Jasio, spoglądając z pewną dozą niepokoju na swą opiekunkę.

— Wyjeżdżamy wreszcie na wczasy, ojciec otrzymał w pracy urlop. Nie będę musiała całe wakacje siedzieć w mieście — dziewczynka tanecznym krokiem przemierzyła pustą przestrzeń pokoju. — Oczywiście nie obawiaj się, jeszcze przed wyjazdem odstawimy cię do Zofii Stójkowskiej. Tata na pewno ją odnajdzie.

Księgowy Rudzik z westchnieniem ulgi przekręcił klucz, zamykając drzwi swojego pokoju, i cicho pogwizdując, zbiegł lekko po schodach. Cały gmach urzędu był już pusty, dzisiaj on wychodził ostatni. Mijając portiera, ukłonił mu się, wesoło wołając:

— Do zobaczenia w sierpniu, panie Sebastianie!

— Do widzenia szanownemu panu, życzę udanych wakacji — odparł zagadnięty, uśmiechając się przy tym życzliwie.

— Ech, żebym ja wiedział, dokąd pojechać — przystanął na moment księgowy. — Nic jeszcze nie zaplanowałem, dopiero parę godzin temu dowiedziałem się, że dostanę urlop. Żona wyjechała do Australii, wróci dopiero za miesiąc, przez ten czas musimy sobie radzić z córką sami.

— To współczuję — pokiwał głową portier i nagle spytał: — Co panu jest, czemu się pan tak krzywi?

— Już od południa boli mnie głowa, chyba z tego przepracowania. Na dodatek pić mi się chce.

— Niestety, nie mam żadnych tabletek, żeby panu pomóc. Ale, ale… może napije się pan piwa?

— W pracy?

— W jakiej pracy? Zdał pan klucz, to już pan jest po pracy.

— No dobrze, ale trochę. — Szybko wychylił podsuniętą mu szklankę. — Coś ono mocne jest — zauważył. — Nic pan nie dolewał?

— E, od razu dolewał — rzekł portier. — Głodny pan jest, to się panu piwo mocne wydaje.

Pan Rudzik machnął na pożegnanie ręką i szybko wyszedł na ulicę.

Przystanął na chodniku przed biurem i zaczerpnął powietrza pełną piersią. Gdyby nie ból głowy, miałby teraz bardzo dobry humor. Dotrzymał obietnicy danej najbliższym. Wreszcie wywalczył przysługujący mu coroczny wypoczynek, a nie przyszło to łatwo, o nie! Szybko z myśli usunął przytłaczający go wizerunek szefa.

— Rozmowa z nim to na szczęście już przeszłość — rzekł sam do siebie — teraz mam inne, ważniejsze rzeczy na głowie niż wspomnienia z pracy.

Rozejrzał się dookoła, nad miastem zapadał już wieczorny zmrok. Nareszcie nastał miły chłód, a powietrze przesycał zapach ożywionej rosą trawy, zepsuty lekką domieszką spalin.

Wsiadł w pusty już o tej późnej porze tramwaj. Głowa jednak nie dawała za wygraną, odgradzając go pulsującą ścianą bólu od otaczającej rzeczywistości. Pojazd pomknął po szynach, lekko kołysząc się na boki. Dojechawszy na ostatni, peryferyjny przystanek, pan Rudzik wysiadł i udał się w stronę domu. Szedł małą, osiedlową uliczką, ocienioną z dwóch stron przez rozrośnięte, rozkwitające o tej porze roku lipy. Sączące się przez ich rozłożyste gałęzie światło latarni przecinały od czasu do czasu duże, ciężko latające owady. Pojawiały się one na początku lata, zawsze po zapadnięciu zmroku. Całe pokryte chitynowym pancerzem niczym obciążone bombowce, zmieniały kierunek lotu dopiero przed samym nosem księgowego. Nie cierpiał ich, zwłaszcza gdy niespodziewanie na niego wpadały.

Dom stał pogrążony w mroku, witając go rzędami ciemnych okien.

„Kasia pewnie już śpi, biedna nie mogła się mnie dzisiaj doczekać”, pomyślał i zaczął powoli wchodzić po schodach na drugie piętro. Unosił się na nich zapach świeżej olejnej farby. Doszedłszy do mieszkania, już miał otwierać kluczem drzwi, gdy przypadkowo pchnąwszy je ramieniem, wpadł do środka. Ganiąc w myślach nieostrożność córki, nie zapalając światła, poszedł wprost do jej pokoju, aby upewnić się, czy na pewno jest w domu. Była, leżała w łóżku przykryta aż po nos kołdrą. Stanął cicho przy jej posłaniu i pochyliwszy się nad śpiącą, próbował poprawić zmiętoszone przykrycie. W momencie, gdy prostował pościel, poczuł, jak coś ostrymi zębami capnęło go za rękę. Szybko wyrwał palce z uścisku. W słabym świetle padającym od okna ujrzał małego psiaka siedzącego na poduszce obok spokojnie śpiącego chłopca! Zrobiło mu się dziwnie słabo na duszy, przypatrzył się uważnie leżącemu dziecku. Nie, to na pewno nie była jego córka! Puknął się w bolącą głowę, nagle wszystko zrozumiał! Musiał pomylić się i wejść piętro wyżej do sąsiadów posiadających syna w podobnym wieku (psa musieli kupić niedawno). Irytując się w myślach na administrację domu za idiotyczny pomysł pomalowania wszystkich drzwi na jednakowy kolor oraz na portiera częstującego go wzmocnionym piwem, nie robiąc hałasu, po cichu wycofał się na schody i zszedł piętro niżej. Tak, tu zamek był zatrzaśnięty, Kasia z pewnością nie byłaby tak lekkomyślna, aby pozostawić na noc otwarte mieszkanie!

Wyciągnął z kieszeni kółko, na którym wisiało pięć kluczy. Dwa z nich pasowały do wejściowych drzwi, a pozostałe nie. Właściwie to już zapomniał, co otwierała zbędna trójka. Wejście do piwnicy, a może coś innego? Nieważne! Zwykle rozpoznawał je bez problemu, lecz teraz pod wpływem nagłego zdenerwowania, żadnym z nich nie mógł otworzyć zamka. Kręcił w nim kluczami na wszystkie strony, nerwowo targał za klamkę, pchał ramieniem odrzwia, wszystko na nic. Niespodziewanie te gwałtowne zabiegi przerwało głośne pytanie dochodzące zza drzwi.

— Kto tam? — ton głosu był ostry, a sam głos dużo niższy od głosu córki, lecz nie nasunęło to Rudzikowi żadnych podejrzeń.

— Otwórz, to ja, twój ojciec! — zawołał.

— Niech to wszyscy anieli mają w swej opiece! — rozległ się trwożny okrzyk. — Przecież mój ojciec od dawna już jest na tamtym świecie.

Księgowy wzdrygnął się nerwowo. Teraz zrozumiał swą pomyłkę. Dobijał się do mieszkania sąsiadki z pierwszego piętra, osoby kłótliwej, nadętej i przemądrzałej, gnębiącej go ciągłymi pretensjami o wszystko. W panice odskoczył jak oparzony i zbiegł po schodach na dół. Zatrzymał się dopiero przed blokiem. Nawet nie próbował wyobrazić sobie, co powiedziałaby, ujrzawszy go nocą szturmującego jej lokum.

Uspokoiwszy się nieco, przysiadł na ławeczce stojącej na podwórku. Spojrzał uważnie na dom. Tak, tutaj bez wątpienia mieszkał, policzył piętra, zgadzały się. No cóż, pomyłki zdarzają się, zwłaszcza jak ktoś jest tak przemęczony jak on i w dodatku zamiast głowy ma pulsujący bólem balon. Widocznie złożył wizytę na trzecim piętrze, a potem w pośpiechu zszedł aż na pierwsze. Z mocnym postanowieniem dokładnego zlokalizowania własnego mieszkania podniósł się i ruszył w stronę wejścia. W momencie gdy przekraczał próg klatki, oblał go strumień zimnej wody, szczodrze chluśnięty przez okno. Ciszę nocną zakłócił donośny okrzyk:

— Ty łobuzie, łachmyto, chuliganie! Przestaniesz się włóczyć po nocy i włamywać do samotnych kobiet!

Mimo tej niemiłej niespodzianki pełen wewnętrznej desperacji twardo poszedł po schodach w górę. Wysyczawszy przez zęby zjadliwe: „Dobry wieczór”, minął zupełnie osłupiałą panią Rolbiecką stojącą z plastikowym wiadrem na klatce schodowej i zaczął wchodzić wyżej.

Na następnym piętrze drzwi otworzyły się przed nim same, a na ich progu ujrzał swą córkę w nocnej koszuli stojącą obok małego chłopca w pidżamie i łaciatego psiaka!

— Mógłbym się wreszcie dowiedzieć, co się tu właściwie dzieje? — zapytał pan Rudzik, wychodząc z łazienki, przebrany już w suche ubranie.

— Padał deszcz? — Kasia ze zdziwieniem przyjrzała się mokrym włosom ojca.

— Tak, przeszła chmura burzowa pod postacią naszej sąsiadki.

— Nie rozumiem.

— No cóż — odparł lekko zniecierpliwiony księgowy — przez pomyłkę wzięła mnie za włamywacza i wylała całe wiadro wody na głowę.

— To i tak nie najgorzej — powiedział z przejęciem, jednym tchem stojący obok Kasi chłopiec — mogła wylać coś gorszego.

— No właśnie — oczy pana Mietka spoczęły na malcu, rozbłyskując przy tym w niebezpieczny sposób. — Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś?

— Nazywam się Jasio Pająk — odparł dumnie zapytany, wypinając chudą pierś.

— Zaraz, zaraz, pomyśl dobrze, moja droga — ojciec Kasi spojrzał niepewnie — czy my mamy w rodzinie jakichś Pająków? Może to krewni ze strony twojej matki?

— Nie — odparła szybko zapytana.

— To co ten chłopiec robi w naszym mieszkaniu?

— Przybłąkał się razem z psem — wyjaśniła Kasia i pokrótce opowiedziała o swym popołudniowym spotkaniu.

— Hm — mina pana Rudzika po usłyszeniu relacji wyrażała niepewność i zmartwienie. — Wybacz mi — zwrócił się do Jasia — lecz powiem ci wprost. Uważam, że twoja matka bardzo lekkomyślnie postąpiła, wysyłając cię samego w podróż.

— Ależ nie, proszę pana — zaprzeczył żywo chłopiec — mama nie mogła ze mną jechać, bo by się spóźniła na samolot do Ameryki. Tata pracuje w Vancouver już od pół roku. Chce, abyśmy się do niego przenieśli, ale mama powiedziała, że musi najpierw sama pojechać i sprawdzić, jak tam jest. Miała w przyszłym tygodniu zawieźć mnie do Łodzi. Tutaj zajęłaby się mną ciocia Zosia, ona jest mamy koleżanką ze studiów. Ale coś się stało i mama musiała polecieć wcześniej. Bardzo się tym zmartwiła, gdyż nie zdążyłaby mnie przywieźć do Łodzi. Zadzwoniła wczoraj do cioci Zosi i opowiedziała jej o wszystkim. Ciocia kazała wsadzić mnie do autobusu, a moje ubrania wysłać pocztą. Na dworcu miała mnie odebrać. Mama nie wiedziała, co ma zrobić, lecz w końcu się zgodziła. Dzisiaj rano, przed naszym wyjściem z domu zadzwoniła do cioci i wszystko było w porządku. Ciocia miała włożyć na głowę słomkowy kapelusz. Specjalnie po to, abym ją rozpoznał. Potem pojechaliśmy prosto na dworzec, wsiadłem do autobusu, a mama poprosiła kierowcę, aby miał na mnie oko. On nie bardzo chciał się na to zgodzić, ale mama w końcu go przekonała. Oprócz tego poprosiła jeszcze taką jedną panią, która siedziała obok mnie, aby też mnie pilnowała. Całą drogę byłem pilnowany przez nich jak nie wiem co. Kroku nie mogłem sam zrobić, mama też do mnie dzwoniła na komórkę, dopóki nie wsiadła do samolotu, bo wtedy już nie mogła dzwonić.

— Możesz zadzwonić do mamy?

— Teraz nie, bo jest w samolocie.

— A masz w komórce jeszcze inne telefony?

— Tylko do cioci Zosi, więcej mama nie chciała mi wgrać, żeby mi się numery nie pomyliły.

— Do tej pani Zosi — do rozmowy wtrąciła się Kasia, uprzedzając pytanie ojca — dzwoniliśmy już ze sto razy, ale nie odbiera.

— Jak jechałem do Łodzi, to ciocia Zosia do mnie raz zadzwoniła. Dużo nie mówiła, tylko tyle, że odbierze mnie jej narzeczony i też będzie miał na głowie słomkowy kapelusz. Więc jak dojechałem na miejsce, zacząłem się rozglądać za kimś w słomkowym kapeluszu. Pani, która siedziała przy mnie, rozmawiała z rodziną, a kierowca krzyczał na podróżnych, żeby szybciej wyciągali torby. Mnie nikt nie pilnował, wysiadłem z Gackiem z autobusu i zacząłem się rozglądać. Nie było nikogo w słomkowym kapeluszu. Nagle po drugiej stronie placu zobaczyłem starszego pana. Wydawało mi się, że ma na głowie słomkowy kapelusz. Trochę się zdziwiłem, że ciocia Zosia ma takiego starego narzeczonego, ale nikogo innego w kapeluszu nie było. Złapałem Gacka na ręce i zacząłem za nim biec. Zobaczyłem, jak wsiada do tramwaju, już myślałem, że nie zdążę, ale zdążyłem. W tramwaju był straszny tłok i kilka przystanków stałem bardzo ściśnięty. Jak się trochę rozluźniło, to już tego pana nie było. Nie wiedziałem, co mam robić. Zacząłem pytać o ulicę Promienną, ktoś kazał mi jechać tramwajem do końca. Dojechałem do końca, wysiadłem i zacząłem pytać o ulicę Promienną, ale nikt nie wiedział, gdzie ona jest, więc poszedłem szukać dalej i tak spotkałem Kasię. Ona też nie miała pojęcia, gdzie jest Promienna, ale pozwoliła mi poczekać u siebie w mieszkaniu na pana. Pan na pewno będzie wiedział, co dalej robić.

— No cóż — odparł księgowy, masując się po bolącej głowie — grunt to nie tracić zimnej krwi. Kasiu, przynieś mi plan miasta.

— Nie ma takiej potrzeby — odrzekła dziewczynka. — Już sprawdzaliśmy i nie znaleźliśmy ulicy o takiej nazwie.

— Nie zaszkodzi, jak zrobimy to jeszcze raz.

Ponownie rozłożyli mapę, lecz wpatrywali się w nią na próżno.

— Sprawdzaliście w Internecie?

— Internet „nie wchodzi”. Nikt mnie nie słuchał, jak mówiłam już kilka miesięcy temu, żeby wymienić komputer.

— Czy ty na pewno miałeś przyjechać do Łodzi? — pan Rudzik spojrzał niepewnie na chłopca.

— Ależ tak, proszę pana — odparł z przekonaniem malec. — Jeśli mi nie wierzycie, to pokażę wam kartkę napisaną przez moją mamę. — Pogrzebał chwilę w kieszeni spodni, wyciągnął z niej nieco zmięty skrawek papieru, rozprostował go i rzekł: — Proszę przeczytajcie sami!

Na kartce widniało wielkimi literami: „Zofia Stójkowska, Łódź, ul. Promienna 3 m. 12”.

— Hm, dziwne, bardzo dziwne — ojciec Kasi zadumał się na chwilę. — A nie masz jeszcze jakiejś innej rodziny, u której mógłbyś zamieszkać?

— Nie za bardzo, rodzice mamy nie żyją, a rodzice taty mieszkają w Ameryce — Jasio pokręcił przecząco głową. — Może mam jeszcze jakąś rodzinę, ale nie wiem, gdzie ona mieszka. Byliśmy kiedyś na wakacjach u cioci pod Krakowem, ale adresu nie pamiętam.

— U ciebie w domu nie będzie teraz nikogo?

— Nikogo, mama wróci dopiero za miesiąc.

— Może znasz adres albo telefon taty w Vancouver?

Chłopiec nie znał ani adresu, ani telefonu.

Strumień zimnej wody wylany przez sąsiadkę wydał się teraz księgowemu całkiem przyjemnym epizodem w stosunku do problemu, z którym nagle musiał się zmierzyć. Kasia, widząc desperację ojca, zaciągnęła go do drugiego pokoju.

— Nie odeślesz go na policję ani do domu dziecka? — bardziej stwierdziła, niż spytała, wbijając w twarz rodziciela spojrzenie nieznoszące sprzeciwu.

— A co mamy z nim zrobić? Jeśli nie znajdziemy koleżanki jego matki, to nie widzę innego rozwiązania.

— Dostałeś urlop, więc może pojechać z nami na wakacje. W sierpniu wróci jego matka z Vancouver, to go od nas odbierze.

— Chyba oszalałaś! Niebawem jego rodzice zatelefonują do Stójkowskiej i dowiedziawszy się, że ich syn zaginął, mogą dostać zawału serca.

— Do Stójkowskiej się nie dodzwonią, już prędzej dodzwonią się do Jasia, a wtedy z nimi porozmawiamy — rzekła Kasia. — Poczekajmy do jutra, może w końcu ta ciocia Zosia się odnajdzie.

Ojciec spojrzał na zegarek, dochodziła północ.

— Dobrze — zdecydował. — Idźcie już spać, może jutro wszystko się wyjaśni.

— Jesteś kochany — dziewczynka pocałowała ojca w policzek i uspokojona wyszła z pokoju.

Pan Rudzik usiadł w fotelu i pogrążył się w rozmyślaniach. Nagle wstał, podszedł do aparatu telefonicznego i wykręcił numer policji.

— Przepraszam bardzo — rzekł niepewnie, cedząc słowa do słuchawki — ale chciałbym się spytać… Czy państwo nie otrzymaliście meldunku o zaginięciu małego chłopca? Nazywa się Jasio Pająk i pochodzi z Krakowa. Moja córka spotkała go w południe na ulicy… Nie, nie jest moim synem, ale gdyby go ktoś szukał, to może córka przypomniałaby sobie coś więcej. Tak, poczekam chwilę.

Odłożył słuchawkę na bok i z niecierpliwością zaczął bębnić palcami po stoliku. Minuty dłużyły mu się, jakby były z gumy.

— Tak, halo! — odkrzyknął po chwili. — Nie otrzymaliście żadnego zgłoszenia o zaginięciu. No cóż, dziękuję, pewnie chłopiec trafił już do domu. Tak, podam swój adres, nazywam się Mieczysław Rudzik, mieszkam przy ulicy Pogodnej jedenaście mieszkania trzynaście.

Na koniec rozmowy podyktował dyżurnemu numer telefonu i z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku odłożył słuchawkę. Czuł, iż zrobił dzisiaj wszystko, co w jego mocy. Poczłapał ciężko do swojego pokoju, aby położyć się spać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Następnego dnia późnym rankiem księgowy w szlafroku narzuconym na pidżamę, trzymając w ręku gazetę wyjętą przed chwilą z pocztowej skrzyneczki, krokiem człowieka spokojnego wchodził po schodach. Przystanął właśnie na podeście pierwszego piętra, gdy wtem o mały włos nie wpadła na niego pani Rolbiecka wychodzącą od sąsiadki.

— W nocy urządza się hulanki, a potem śpi do południa — wysyczała niby to do siebie, odsuwając się z odrazą w bok.

— Za jakie grzechy ja cierpię? — zamruczał pod nosem pan Rudzik. — Gdzie się nie obrócę, wszędzie napotykam tę okropną babę.

Nieco zirytowany dotarł do swego mieszkania, rzucił gazetę na pierwsze lepsze krzesło i poszedł do kuchni, gotować kaszę mannę na śniadanie. Dzieci jeszcze spały. W żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie proporcji potrawy, gdyż po raz ostatni przyrządzał ją, gdy córka kończyła dwa latka. W dobrej wierze (nie będę im żałował) wsypał o kilka łyżek produktu za dużo, skutkiem czego konsystencja zupy zrobiła się tak gęsta, iż bardziej zamiast łyżki pasowałby do niej nóż i widelec.

Kasia jedząc ją jakiś kwadrans później, kręciła nosem.

— Jest za gęsta i w dodatku cuchnie spalenizną — powiedziała.

— No cóż, nie mam doświadczenia w gotowaniu posiłków mlecznych — odparł z wyrzutem jej ojciec. — To była specjalność twojej matki.

Westchnęli oboje i popatrzyli na siebie w milczeniu. Bez pani Melanii życie ich stało się niespodziewanie trudne do ogarnięcia.

— Twoja mama wciąż nie dzwoniła? — bardziej stwierdził, niż zapytał chłopca pan Mieczysław.

— Nie, nie dzwoniła, chyba jeszcze leci samolotem, ale my wczoraj z Kasią wysłaliśmy jej SMS-a. Napisaliśmy, że jestem już w Łodzi i że wszystko jest OK, nie chcieliśmy, żeby się o mnie martwiła.

— Dzisiaj musimy jej powiedzieć, że nie dotarłeś do cioci.

— Sprawdzałeś, tato, książkę telefoniczną? — z nikłą nutą nadziei w głosie zapytała dziewczynka.

— Tak, ale żadna Zofia Stójkowska w niej nie figuruje.

— Może ona tylko wynajmuje to mieszkanie?

— Może…

Problem Jasia wciąż pozostawał nierozwiązany.

— Przyniosę jeszcze raz plan miasta — rzekła Rudzikówna i udała się w kierunku szuflady ze sztućcami, do której to z bliżej nieznanych powodów schowała mapę.

Pochylili się w trójkę nad płachtą papieru, jakby pojawianie się na nim nowych ulic po dobrze przespanej nocy stanowiło rzecz codzienną. Niestety, nic nie wypatrzyli. Naraz księgowy wydał z siebie głośny okrzyk.

— Już wiem, przyglądamy się starej mapie miasta, kupiliśmy ją siedem lat temu i na pewno dawno przestała być aktualna.

— Oczywiście, masz rację — przytaknęła z nagłym entuzjazmem w głosie Kasia, zaraz jednak zmieniła ton: — Gdybyś mnie posłuchał i kupił nowy komputer…

— Kasiu, przestań — jęknął księgowy. — Internet nam niepotrzebny. Mam inny plan.

— Jaki?

— Genialny. Twój ojciec potrafi znajdować alternatywne rozwiązania.

Wziął do ręki słuchawkę telefoniczną, wybrał numer i powiedział:

— Poproszę taksówkę.

— No — wyraziła podziw Kasia — ja też taki chwyt widziałam na filmie.

Po kilku minutach cała trójka plus pies siedziała w samochodzie.

— Proszę jechać na ulicę Promienną — rzucił pozornie niedbale pan Rudzik.

Dzieci wstrzymały oddech. Kierowca flegmatycznie odłożył czytaną przed chwilą gazetę, spojrzał przed siebie, uruchomił silnik i pojechał!

— Czy wiezie nas pan na ulicę Promienną? — zagadnął z nutką podejrzliwości w głosie księgowy.

— Tak — niewyraźnie mruknął pod nosem szofer.

— Na pewno na Promienną? — upewniał się pan Rudzik.

— Przecież chcieliście jechać na Promienną.

— Tak.

— No, to jedziemy.

— Aha! — Zaskoczenie pomyślną wiadomością wykrztusiło tylko dwie sylaby z gardła księgowego.

— A to jest daleko? — wyrwało się po chwili Kasi.

Szofer prychnął zniecierpliwiony i zmuszając się do uprzejmości, odparł:

— Tak, jest to spory kawałek drogi, ulica Promienna leży dokładnie na drugim krańcu miasta. Parę lat temu pobudowano tam kilkanaście domów i cały teren nazwano ulicą Promienną. Ktoś, kto bliżej nie zna dzielnicy, ma trudności z trafieniem pod właściwy adres, bo numeracja jest w trzy światy.

Mimo tych nieco pesymistycznych informacji z tylnego siedzenia rozległo się grupowe westchnienie ulgi.

Już z daleka dojrzeli stojące w polu masywy domów, białe ich ściany błyszczały w słońcu nieocienione ani jednym większym drzewem. Wokół rozciągała się gliniasta, udeptana ziemia, z której niechętnie rzadkimi kępami wyrastała wyszarzała trawa.

Znalezienie trzeciego numeru ulicy Promiennej wbrew przewidywaniom kierowcy okazało się sprawą niezbyt trudną. Wejście do klatki schodowej zastali zachęcająco otwarte, więc bez żadnych przeszkód dostali się do środka. Kamienne schody ze świeżymi śladami mycia doprowadziły ich na drugie piętro. Tu na jednym z dwojga drzwi widniała wymalowana brązową farbą duża dwunastka. Pod nią na małej mosiężnej tabliczce widniał dyskretny napis: „Z. Stójkowska”.

— No, wreszcie — szepnął z zadowoleniem pan Rudzik i nacisnął przycisk dzwonka. Rozległ się miły dla ucha gong.

Cała trójka pełna wewnętrznego napięcia zamarła w bezruchu. Odpowiedziała im niczym niezakłócona cisza. Jeszcze przez kilkanaście minut natarczywie dzwonili, pukali do drzwi, targali za klamkę, by wreszcie zrezygnować z dobijania się do najwyraźniej pustego mieszkania.

— Wygląda na to, że nikogo nie ma w środku — stwierdził księgowy, ocierając chusteczką pot z czoła.

Na twarzy Jasia Pająka pojawił się niepokój. Dojrzawszy go, Kasia powiedziała pocieszająco do chłopca:

— Nie przejmuj się, musimy trochę poczekać. Może twoja ciocia wyszła na chwilę po zakupy i zaraz wróci?

— Ja jej nigdy nie znajdę — odparł zniechęcony malec i usiadł na schodach, wypuszczając smycz z ręki. Wyczuwszy to, pies wyrwał się i zbiegł po schodach w dół.

— Gacek, Gacek, wracaj do nogi! — wołały za nim dzieci, lecz on, nie zważając na okrzyki, zaczął skakać i obszczekiwać mieszkanie na parterze. Pan Rudzik wyruszył za nim w pogoń. Nagle najwyraźniej tylko lekko przymknięte drzwi cicho się uchyliły i wyjrzała zza nich niewielkiego wzrostu, niemłoda już kobieta z siwiejącymi włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Uśmiechała się przepraszająco.

— Słyszę, że państwo pukają do Zosi, ale jej nie ma, wczoraj wyjechała — rzekła nader miłym głosem.

— Wyjechała? Niemożliwe! — wykrzyknął z rozpaczą pan Rudzik. — Nie wie pani dokąd?

— Nie — wyraz twarzy sąsiadki stawał się coraz bardziej zażenowany, jakby fakt niewiedzy w tak istotnej sprawie odbierała jako osobistą klęskę.

— To czemu pani jest przekonana o wyjeździe pani Zofii? — dociekliwość księgowego okazała się tym razem bardzo wielka.

— Wychodziła z domu z walizkami?

— Nie, niosła z sobą tylko niewielką turystyczną torbę, ale towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Oni po nią specjalnie przyjechali, widziałam to przez okno. Dzisiejszej nocy w domu też nie nocowała. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej, to trochę poczekajcie. Około trzeciej po południu przychodzi zwykle do Zosi narzeczony. Wczoraj też tu zajrzał, pomimo jej wyjazdu. Najprawdopodobniej zostawiła mu klucze, aby podlewał kwiatki.

Po usłyszeniu tej wiadomości przekazanej mu przez usłużną kobietę panu Mietkowi zrzedła mina. Odnalezienie opiekunki Jasia stawało się coraz bardziej problematyczne.

— To wszystko przestaje mi się podobać — rzekł, gdy znaleźli się na dworze.

— Mnie też — pokręciła głową jego córka.

— To co ze mną zrobicie? — mina małego Pająka stawała się coraz bardziej płaczliwa.

— Nic się nie martw — pan Rudzik przyjacielskim gestem poklepał malca po ramieniu — przy nas nie zginiesz. Zajrzymy tu jeszcze po południu, może wtedy dowiemy się czegoś więcej.

Dochodziła godzina pierwsza, zbyt mało czasu, żeby wracać do domu, zbyt wiele, żeby czekać pod domem Zofii Stójkowskiej, postanowili zatem udać się na spacer.

Okolica nie przedstawiała się zbyt interesująco, po kilkunastu minutach zniechęceni usiedli na ławce stojącej pod jedynym, cudem odnalezionym rachitycznym drzewkiem. Byli zmęczeni, pot ściekał im po twarzach, a ubrania kleiły się do ciał.

Jasio zmęczony zaczepkami Gacka spuścił go ze smyczy i pies, węsząc po czymś, co przypominało trawnik, pobiegł przed siebie, znikając za rogiem pobliskiego budynku. W domu tym mieścił się sklep rzeźniczy. Drzwi od zaplecza kusząco otwarto i głodny szczeniak zwabiony apetyczną wonią wbiegł nieproszony do środka. Niestety na błyszczącej posadzce nie leżał nawet najmniejszy skrawek mięsa.

Pierwszy z odrętwienia ocknął się Jasio.

— Gdzie jest Gacek? — zawołał.

— Widziałam, jak tam pobiegł — Kasia wskazała ręką za siebie, usiłując nie zamknąć klejących się powiek.

— Pójdę go poszukać — odrzekł chłopiec i poszedł w stronę, gdzie zniknął pies.

Dziewczynka z ociąganiem wstała i poczłapała za nim. Gacka nigdzie nie było. Dzieci stanęły zniechęcone na rogu ulicy, nie wiedząc, co począć dalej. Wtem Jasio chwycił Kasię za rękę i wskazując zaplecze sklepu, powiedział:

— Wydaje mi się, że w środku zobaczyłem jego ogon. Chodź, zawołamy go.

Podeszli bliżej i stanąwszy na progu, zaczęli nawoływać psa, choć nigdzie go nie mogli dojrzeć.

— Musimy wejść do środka — powiedziała Rudzikówna.

Wtem otwarły się drugie znajdujące się w pomieszczeniu drzwi i wszedł przez nie ubrany w biały fartuch wysoki i gruby mężczyzna. Obok niego dreptała w butach na bardzo wysokich obcasach chuda, wystrojona kobieta. Dzieci cofnęły się i schowały za wystawione na ulicę plastikowe pojemniki. Miały wszakże pecha, gdyż intruzi wcale nie zamierzali odejść, wręcz przeciwnie, grubas, machnąwszy ręką, zatrzasnął drzwiczki stojącej w kącie szafy chłodniczej i rzekł:

— Przykro mi, ale nie mogę nic dla pani zrobić. Panują teraz upały, towaru biorę taką ilość, jaką sprzedaję w ciągu dnia. Nie robię zapasów.

Usiadł przy niewielkim, drewnianym biurku i zaczął przeglądać stertę rachunków.

— Panie Marku, błagam pana — mówiła płaczliwym głosem wystrojona paniusia, załamując ręce w rozpaczliwym geście. — Wiem, że powinnam przyjść wcześniej, ale jedna z koleżanek obchodziła imieniny. Wie pan, kawa, ciastka, zasiedziałyśmy się trochę przy stole i zapomniałam zrobić zaopatrzenie. Kucharka powinna mieć jeszcze jakieś zapasy, tak myślałam. Idę już do domu, a ona do mnie podchodzi i mówi: „Pani Steniu, niech pani coś kupi, bo ja nie mam w lodówce ani jednej kostki na zupę, nie wspominając już o drugim daniu”. Gdy to usłyszałam, to cała struchlałam, bo jak się o tym dowie kierowniczka, to jak nic stracę pracę w przedszkolu. Panie Marku, błagam pana, niech pan znajdzie dla mnie choć mały, żylasty ochłap.

— Było nie siedzieć tak długo na imieninach — mruknął rzeźnik, lecz że miał miękkie serce i rozczuliło go wyobrażenie głodnych, spożywających jarskie potrawy dzieci, rzekł: — Niech pani otworzy tę szafę stojącą w kącie, powinna w niej leżeć cielęcina. Zostawiłem ją dla siebie, ale jak raz zjem coś postnego, to też się nic nie stanie. Moja żona mówi, że ostatnio za bardzo się spasłem. Dużo macie tam tych dzieci?

— Teraz są wakacje, to mało przychodzi, będzie w całym przedszkolu z piętnaście.

— O, to powinno starczyć — odparł uspokojony właściciel sklepu. — Niech sobie pani obejrzy to mięso, a jak się spodoba, to już je ważymy.

Znów pochylił się nad rachunkami. Liczenie ich sprawiało mu widoczną trudność. Pośliniwszy palce, wolno przebierał kartki papieru, z lekka przy tym posapując.

Pani Stenia uszczęśliwiona otworzyła szafę i zaczęła przesuwać puste pojemniki, szukając przyrzeczonej cielęciny.

— Nic tu nie widzę — rzekła — jest tylko… Zaraz, zaraz, co tu leży w kącie? — w głosie kobiety pojawiło się zdziwienie — To jakiś pies. Tak, taka mała psina.

— Niech pani nie wybrzydza — mruknął znad biurka rzeźnik, sumując w myślach rzędy cyfr. — To dobra cielęcina, najlepszy kąsek, dla siebie nie zostawiałbym byle czego. Będzie tego ze dwa, trzy kilo z kośćmi, dla dzieci na zupę powinno wystarczyć.

— No wie pan! — zawołała oburzona intendentka. — W Chinach to może jedzą takie świństwa, ale nie w moim przedszkolu.

— Świństwa, jakie świństwa? — pan Marek, porzuciwszy liczenie, zdenerwował się nie na żarty. — W Chinach to jedzą nawet muchy i pająki, ale ja prowadzę najlepszy sklep w okolicy, szeroki asortyment mięsa i wędlin.

— Nie wiedziałam, że mieszczą się w nim również psy — prychnęła mocno zdegustowana paniusia. — W każdym razie ja tego dzieciom nie wrzucę do kotła!

— Psy, jakie psy? — irytacja rzeźnika sięgnęła zenitu. — Oddaję własne mięso, a pani mnie obraża. Czy tak trudno jest odróżnić cielęcinę od psa?

— A właśnie! — wydęła usta kobieta. — Proszę podejść i zobaczyć, pańska cielęcina stoi w kącie i podkuliła ogon pod siebie ze strachu!

Gruby właściciel sklepu mocno obrażony podszedł do szafy i zdecydowanym ruchem rozsunął stojące wewnątrz pojemniki. Tego już jednak było Gackowi za wiele, korzystając z zamieszania, wyskoczył na środek magazynu i jako mocno niepożądany gość wybiegł na dwór. Tak usilnie poszukiwana cielęcina leżała na wyższej półce.

Zbliżała się godzina trzecia po południu, gdy księgowy ocknął się ze stanu odrętwienia, w jakim pogrążył się jego organizm. Było to coś pośredniego między pomrocznością jasną a pełnym rozleniwieniem ciała i umysłu. Rozejrzał się wokół, nigdzie nie mógł dojrzeć dzieci. „No cóż — pomyślał — Kasia już właściwie nie jest dzieckiem, niedawno skończyła trzynaście lat”. Przypomniały mu się przeczytane dawno mądre słowa: „Czas biegnie szybko jak tkackie czółenko i przemija bez nadziei”. Tak, mija, wolniej czy szybciej, ale mija, bez możliwości powrotu do okresu najbardziej ulubionego. Zamyślił się, przed oczami stanęło mu jego własne dzieciństwo, gdy jako młody chłopak marzył o wielkich rzeczach i dzielnych czynach. Życie potoczyło się jednak inaczej. Skończył ekonomię, zaczął pracować w biurze, ożenił się, urodziła mu się córka. Przed nią świat dopiero się otwierał, a przed nim?

— Zostałem zwykłym, szarym człowiekiem — rzekł cicho do siebie.

Nagłe pojawienie się na ulicy zziajanego Gacka przerwało te refleksyjne wspomnienia. Szczeniak pędził przed siebie z wywieszonym językiem, obok niego biegli Kasia z Jasiem, za nimi zaś podążał, sapiąc głośno i postękując, potężny mężczyzna ubrany w biały fartuch.

— Czy to pański pies? — zawołał, zatrzymując się przed zdumionym Rudzikiem. Błysnął groźnie przy tym oczami i otarł pot spływający mu po czole.

— Niezupełnie. Właściwie to obcy pies, lecz chwilowo ja się nim opiekuję — wyjąkał zapytany.

— Jak pies coś zbroi, to nikt się do niego nie przyznaje, żeby za szkodę nie płacić. Proszę go lepiej pilnować, a nie pozwalać wałęsać się samopas! Przez niego o mały włos nie pokłóciłem się ze swoją stałą klientką.

— Nie rozumiem.

— Posądziła mnie o hycelstwo!

— Co?

— A tak! Myślała, że w sklepie sprzedaję mięso złapanych w okolicy psów, a wszystko przez pańskiego szczeniaka! — palec rzeźnika oskarżycielsko dotknął piersi rozmówcy, lecz ojciec Kasi ocknął się już z pierwszego oszołomienia.

— Proszę trzymać ręce przy sobie! — krzyknął. — Jeśli pies wyrządził panu szkodę, to za nią zapłacę, jeżeli jednak przez pomyłkę wbiegł do pańskiego sklepu, to nie ma nic wspólnego z pańskimi absurdalnymi oskarżeniami.

— Próbowaliśmy go złapać, ale było już za późno — tłumaczył się Jasio.

— Chodźcie dzieci, idziemy — księgowy wzrokiem żołnierza rozejrzał się wokół — czas już na nas.

Zapiął smycz na obroży Gacka i trzymając go krótko przy nodze, poszedł w stronę domu Zofii, nie oglądając się na złorzeczącego w oddali grubasa.

— Tato, ty jesteś naprawdę wielki — powiedziała z uznaniem Kasia, wchodząc po schodach. — Ten człowiek bardzo na nas krzyczał i już myśleliśmy…

Przerwała w pół zdania, gdyż zatrzymali się przed mieszkaniem przyjaciółki mamy Jasia. Zadzwonili. Znów odpowiedziała im cisza. Stali przed drzwiami dłuższą chwilę, nie wiedząc, co mają dalej począć.

— Musimy chyba wrócić do domu — rzekł księgowy i chciał jeszcze coś dodać, gdy usłyszał odgłos kroków na schodach. Cała trójka nadstawiła uszu. Zza zakrętu, na podest znajdujący się na półpiętrze wszedł wysoki, chudy młodzieniec z jasnymi, długimi włosami opadającymi aż na plecy. Luźne dżinsowe ubranie swobodnie okrywało jego ciało, a z ramienia zwisała mu na długim pasku brązowa, skórzana torba.

Ujrzawszy ich, przystanął i omiótł taksującym spojrzeniem, ze szczególną uwagą przypatrując się chłopcu.

— Czy ty jesteś Jasiem? — zapytał.

— Tak — odparł malec.

— No to wszystko w porządku — odetchnął młodzian z widoczną ulgą. — Szukam cię od wczoraj i byłem bardzo niespokojny, nie wiedząc, co się z tobą dzieje.

— Zaraz, zaraz — przerwał pan Rudzik pozostający jeszcze w bojowym nastroju — nawet jeżeli ten chłopiec jest istotnie poszukiwanym przez pana Jasiem Pająkiem, to pan na pewno nie jest poszukiwaną przez nas Zofią Stójkowską, a tylko w jej ręce mogę oddać tego młodego człowieka. Dlaczego nikt go wczoraj nie odebrał na dworcu, a dzisiaj witają nas zamknięte drzwi?

— Jestem narzeczonym Zosi i wszystko postaram się wam wytłumaczyć, ale proszę do środka — mężczyzna wyciągnął z kieszeni klucze i po chwili wprowadził całą trójkę do dużego, jasnego przedpokoju.

W mieszkaniu niedoszłej opiekunki chłopca przywitały ich własne postacie odbite w ogromnym lustrze zawieszonym na ścianie na wprost wejścia. Trzeba przyznać, iż ukazywało ono dość interesujący widok. Na przedzie zaraz przy szybie przystanął krótko obcięty mały, brązowowłosy, chudy chłopiec z buzią umazaną czarnym pyłem (efekt zabawy w osiedlowej piaskownicy). Tę ochronną warstwę przykrywającą naturalną czystość ciała usiłowały przebić na nosie i policzkach małe, brązowe plamki piegów. Zza jego pleców rozglądała się ciekawie, kręcąc głową na boki wysoka, dość szczupła dziewczynka. Lekko rozchylone usta i szeroko otwarte, szarozielone oczy nadawały jej twarzy wyraz ciągłego zdziwienia. Ujrzawszy się w szklanej tafli, odruchowo przeciągnęła ręką po długich, ciemnoblond włosach okalających jej pociągłą, opaloną twarz. Po dzieciach do mieszkania wkroczył, trzymając na rękach biało-czarnego szczeniaka, średniego wzrostu i tuszy mężczyzna. Ten niczym szczególnym się nie wyróżniał, no może tylko okularami w rogowej oprawie leżącymi ukosem na nosie.

Jasnowłosy drągal zapraszającym gestem wskazał wejście do pokoju. Jego białe ściany ozdabiały jaskrawe obrazy reprezentujące jakiś eksperymentalny nurt nowoczesnej sztuki. Na środku drewnianej podłogi rozłożono dywan w geometryczne wzory. Stojące na jego obrzeżach jasne ratanowe meble nadawały wnętrzu pogodnego, relaksacyjnego charakteru. Pan Rudzik z córką i Jasiem usiedli w trójkę na plecionej, wymoszczonej poduszkami kanapie i wlepili pytający wzrok w stojącego przed nimi mężczyznę.

— Czekamy na wyjaśnienia — prokuratorskim tonem mile i zwięźle zagaił rozmowę księgowy.

— Nie wiem, od czego zacząć — zapytany zaczął chodzić nerwowym krokiem po pokoju. Dzieciom i panu Mietkowi wydało się, iż jego powierzchowne opanowanie skrywa wewnętrzny niepokój. — Zacznę od przedstawienia się. Nazywam się Melchior Pryszczyński, możecie do mnie mówić Melek, nie lubię konwenansów.

— Mieczysław Rudzik, a to moja córka Kasia. Chłopiec jest oczywiście Jasiem Pająkiem — księgowy zerwał się z miejsca i uścisnął dłoń Melchiora. Ten po ceremonii przywitania znów rozpoczął wędrówkę w kółko po dywanie, kontynuując swój wywód.

— Znamy się z Zosią od trzech lat. Wiosną tego roku zaręczyliśmy się, a jesienią ma się odbyć nasz ślub. Jeżeli w ogóle się odbędzie — dodał ciszej pod nosem, po czym znów zaczął mówić głośniej. — Moja narzeczona przed dwoma dniami oznajmiła mi, iż przez resztę miesiąca podjęła się opieki nad synem swej przyjaciółki. Wczoraj po ósmej rano ponownie zadzwoniła do mnie i mocno zdenerwowanym głosem, tak mi się przynajmniej wydawało, poprosiła, abym odebrał chłopca z dworca. Niestety, źle obliczyłem czas dojazdu, a na dodatek jak na złość utknąłem w ulicznym korku. Przybyłem na miejsce piętnaście minut po czasie, akurat żeby zobaczyć, jak autobus z Krakowa zjeżdża na parking. Nigdzie nie mogłem dojrzeć ani Zosi, ani Jasia. Przypuszczałem, iż mogła obrazić się na mnie za spóźnienie i zabrać chłopca taksówką do siebie. W czasie rozmowy przez telefon niezbyt dobrze ją zrozumiałem. Nie wiedziałem, czy mam sam odebrać chłopca, czy też tylko przyjechać po nich na dworzec i odwieźć samochodem do domu. Jak wariat popędziłem z powrotem. Wszedłem do mieszkania, gdyż posiadam do niego zapasowe klucze, lecz wewnątrz nikogo nie było. Próbowałem się do narzeczonej dodzwonić, na próżno. Niepokój ścisnął mnie za gardło, ale starałem się opanować i grzecznie czekałem na ich przybycie. Po półgodzinie zrobiłem herbatę, bo zaczęło męczyć mnie pragnienie, i postawiłem ją na stole. Na tym samym, obok którego teraz przechodzę. Usiadłem i zobaczyłem leżącą na serwecie kartkę. Podniosłem ją i przeczytałem — wyciągnął z kieszeni mały zwitek papieru. — Cytuję: „Wyjeżdżam, nie czekaj na mnie, klucze odbiorę po powrocie. Zosia”. Nic z tego nie rozumiem — zadumał się na chwilę. — Dwie godziny wcześniej telefonuje do mnie i prosi, abym przyjechał po nią i po dziecko na dworzec. A potem nagle wyjeżdża i zostawia mi dziwną kartkę, w której pośrednio oznajmia, że zrywa ze mną. Nic nie wspomina o chłopcu, jakby w ogóle nie istniał. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Może zdążyła odebrać Jasia i wyjechała razem z nim? Ale dokąd? Dlaczego tak nagle zmieniła plany? Postanowiłem w wolnym czasie przychodzić do jej mieszkania, w nadziei doczekania się jakichś wyjaśnień.

Spojrzał na ojca Kasi i zapytał:

— Na pewno nie wiecie, dlaczego wyjechała? — Zagadnięty pokręcił przecząco głową. — Dlaczego więc Jasio jest razem z wami?

Wszyscy troje, przerywając sobie nawzajem, próbowali mu to wyjaśnić. Melchior wysłuchał uważnie opowieści, po czym rzekł:

— Dziękuję tobie, Mietku, i tobie, Kasiu, wybaczcie, ale będę mówił wam po imieniu — nie lubię konwenansów, za zaopiekowanie się chłopcem, niemniej jednak czuję się w obowiązku sam o niego zadbać.

W tejże chwili rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Wszyscy równocześnie drgnęli i podekscytowani spojrzeli w stronę wejścia.

— Może wróciła? — szepnął pobladłymi ustami młodzieniec i rzucił się otwierać.

Jednakże oblicze jego wkrótce powlekł wyraz głębokiego rozczarowania. Do mieszkania wkroczyła niewysoka, szczupła starsza pani w nienagannie skrojonym ubraniu. Na rękach mimo upału nosiła rękawiczki, a głowę jej okrywał niewielki, słomkowy kapelusz nałożony na zaczesane w kok, przetykane nitkami siwizny włosy.

— To moja ciocia, mieszkam u niej — jęknął zawiedziony chłopak, po czym zwrócił się do krewnej z wyrzutem w głosie: — Mówiłem, że to nie cioci sprawa i sam potrafię ją rozwiązać.

— Nazywam się Nikandra Rajska — oznajmiła obecnym przybyła, po czym przywitała się ze wszystkimi, także z własnym siostrzeńcem i usiadła z godnością na podsuniętym krześle. — Czy to ten chłopiec? — zapytała Melchiora, kierując spojrzenie swych spokojnych, szarych oczu na Jasia i choć wyrazu twarzy nie zmieniła, to jednakże uważnie mu się przyjrzała.

— Tak, ten sam, zaopiekowali się nim dobrzy ludzie i przyprowadzili tutaj — odparł Pryszczyński.

— A Zosia, czy się znalazła?

— Nie.

— Nie odebrała małego z dworca?

— Nie.

— Nie zadzwoniła do ciebie?

— Nie.

— Wszystko to jest bardzo dziwne, nie sądzicie państwo — stwierdziła starsza pani, spoglądając na obecnych. — Gdybym nie znała tak dobrze Zosi, pomyślałabym, że to płocha dziewczyna i pod wpływem nagłego impulsu zerwała z moim Melkiem. Zosia jest jednak porządną, dobrze ułożoną, a nade wszystko odpowiedzialną i obowiązkową osobą, nigdy nie wyjechałaby, zostawiając na pastwę losu dziecko swej najlepszej przyjaciółki.

— Może ją porwano — Jaś z przejęciem głośno wypowiedział to, co wszystkim zaczynało pomalutku świtać w głowach, po czym szeroko otworzył usta i spojrzał po zebranych. W pokoju zaległa cisza. Pierwszy przerwał milczenie pan Mietek.