Tajemnica miłości romantycznej. Zygmunt Krasiński i Delfina Potocka - Danuta Danek - ebook + książka

Tajemnica miłości romantycznej. Zygmunt Krasiński i Delfina Potocka ebook

Danek Danuta

5,0

Opis

Książka to studium psychoanalityczne, wnikające w ukryte, głębokie treści szczególnej więzi emocjonalnej Zygmunta Krasińskiego z Delfiną Potocką, w powiązaniu z analizą  wagi tragicznych okoliczności biograficznych poety: utraty matki w  dzieciństwie i  uwikłania przez całe życie  w relację z niszczącym ojcem. Przedstawia określony sposób rozumienia zjawiska zwanego miłością romantyczną, pojawiającego  się  w literaturze romantycznej i w biografiach jej twórców, i zarazem poszerza  nowe spojrzenie na romantyzm, wnoszone przez autorkę od wielu lat  w poprzednich pracach.  Osobna rozprawa poświęcona jest problemom edytorskim, przede wszystkim procederom uznanym przez autorkę za edytorską przemoc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Na okładce: Pomnik nagrobny Marii Urszuli z Radziwiłłów Krasińskiej, matki poety, fotografia, przed 1939. Ze zbiorów Muzeum Romantyzmu w Opinogórze

Współpraca: Roksana Blech

Projekt graficzny i typograficzny: Stanisław Salij

© Danuta Danek, ORCID: 0000-0003-2711-7316

© for this edition by wydawnictwo słowo/obraz terytoria

wydawnictwo słowo/obraz terytoria, sp. z o.o.

80-246 Gdańsk, ul. Pniewskiego 4/1

tel.: 58 345 47 07

e-mail:[email protected]

www.terytoria.com.pl

Gdańsk 2022

ISBN 978-83-8325-028-1

Myśli, które tu przedstawiam, to studium psychoanalityczne. Próba wniknięcia w głębokie ludzkie prawdy wewnętrzne. Studium to wiąże się z moimi pracami, które ukazują się już od wielu lat, ale nie powstałoby, gdyby nie pojawił się we mnie mus wewnętrzny, aby obronić człowieka umarłego. A wzbudziła go bezprecedensowa agresja współczesnych, a także niektórych dawniejszych badaczy literackich, której obiektem stał się leżący w rodzinnej krypcie cmentarnej Zygmunt Krasiński, bezbronny na wieczność.

Agresji przeciwstawiam tu ducha rozumienia. Arogancji i ignorancji, na których agresja ta jest oparta – wiedzę o człowieku, jaką przyniosły podstawowe, dotyczące niezmiernych zawikłań naszej rzeczywistości wewnętrznej, odkrycia i pojęcia klasycznej psychoanalizy. Bez tej wiedzy trudno choćby w pewnej mierze, takiej, w jakiej to w ogóle możliwe wobec rzeczywistości wewnętrznej drugiego człowieka, zrozumieć kogoś, kto napisał o sobie: „Nie na scenie otwartej, ale w ukrytej głębi, wewnątrz duszy mojej, odbyły się wszystkie dzieje moje”.

Skądinąd, Krasiński był zadziwiająco bliski niektórych najważniejszych odkryć psychoanalitycznych, borykając się w sobie przez całe życie z „nieznanymi cierpieniami”, „boleściami bez nazwy”, „fenomenami serca, na które nie ma słów w ludzkim języku”.

Do fenomenów takich należy też egzystencjalne doświadczenie międzyludzkie zwane przez nas miłością romantyczną.

Ary Scheffer, Portret Zygmunta Krasińskiego, po 1850. Ze zbiorów Muzeum Romantyzmu w Opinogórze

Ary Scheffer, Portret Delfiny Potockiej, 1845. Ze zbiorów fotograficznych Muzeum Literatury w Warszawie

Tajemnica miłości romantycznej.Zygmunt Krasiński i Delfina Potocka

Psychoanaliza jest jedynym współczesnym podejściem do ludzkiej psychiki i ludzkiego życia, które pozwala na zrozumienie jego tragicznego wymiaru.

James Gilligan

Nie ma tragedyj okropniejszych nad te, co się odbywają koło ognisk domowych.

Zygmunt Krasiński

Kto nie zstępuje we własne głębie, do tego głębi nic także nie przenika.

Eliza Orzeszkowa

Wstęp

Będąc w Opinogórze, dowiedziałam się, że znajdującą się tu w krypcie cmentarnej trumnę ze szczątkami Krasińskiego pod koniec wojny rozbito i ograbiono.

Do czegoś takiego można przyrównać ograbianie go z jego prywatności. Z prywatności, do której prawo przyznaje każdemu Europejska konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. Wyłącznie człowiekowi żywemu? A kiedy umarł, wtedy na jego prywatność mają prawo rzucać się wszelakie hieny cmentarne?1

Przeciw zasadzie

Poprzedzając PIW-owskie wydanie części listów Krasińskiego do ojca wyjaśnieniami edytorskimi, Stanisław Pigoń pisał w 1963 roku, że „stało się już bezspornie przyjętą zasadą, niekwestionowanym postulatem naukowym, żeby korespondencję literatów traktować nie jako dziedzinę ich wypowiedzi prywatnych, chronionych osłoną dyskrecji, ale właśnie jako część integralną ich twórczości, konieczną do poznania zarówno dzieł, jak osobowości pisarza”; owa zasada daje nam prawo do tego, że „skrupulatnie rejestrujemy, nierzadko ogłaszamy uratowane zespoły listów”2. Uratowane oczywiście po śmierci osoby, która je napisała i która nie tylko nigdy nie wyraziła zgody na ich upublicznianie, ale nieraz ich upubliczniania expressis verbis zakazała. Także właśnie listy najściślej prywatne.

Sprzeciw wobec tej zasady zaczął się we mnie pojawiać przed wielu już laty, kiedy w tomach listów Krasińskiego reedytowanych i edytowanych w ich PIW-owskiej serii czytałam, na jakie komentarze pozwala sobie w przypisach edytor większości owych tomów (uzurpując sobie prawa, które do żadnych tego rodzaju przydawanych komentarzy interpretacyjnych edytora nie upoważniają). Sprzeciw ten we mnie narastał w miarę zapoznawania się z tym, w jaki sposób prywatna epistolografia Krasińskiego bywa wykorzystywana w pracach jemu poświęcanych: bo jak się okazywało, najczęściej w większej mierze do odprawiania sądu nad nim i wykazywania niebosiężnej wyższości sędziów niż do jego poznawania. Przybrał formę zdecydowaną, gdy stwierdziłam, jaki fragment listu Krasińskiego do przyjaciela umieszczony został w publikacji dla młodzieży szkolnej.

Toteż z zasadą, o której mowa, absolutnie już się nie zgadzam. Skoro człowiek nie żyje, wszystko dozwolone – tak? Jest to bezprawie, oparte na przewadze ludzi jeszcze żyjących nad bezsilnym już człowiekiem umarłym. Jest to przemoc. Zamienianie człowieka, dlatego, że umarły, w przedmiot. Ma on tracić – wstecz – swoje elementarne ludzkie prawa. Tracić prawa do wyrażanej czy przejawianej za życia własnej woli, do stanowienia o sobie, do siebie. Każdy może go teraz traktować jak swoją własność, z którą wolno robić, co się chce. Jego najintymniejszą prywatność wolno wywlec na plac publiczny i czynić obiektem nawet najbardziej niewybrednych komentarzy, z jego najgłębszych tragedii, przypłaconych życiem, można zrobić obiekt szyderstw, ironizowania i kpin, można je poddawać demaskatorskim w mniemaniu sprawców procederom, tropiąc w nich rzekome fałsze, udania, gry, kopiowanie wzorów literackich, w najlepszym razie – egzaltację i nadmiar bujnej wyobraźni (te ostatnie opinie są identyczne z pogardliwymi sądami generała Wincentego o synu). Cierpienia psychiczne Krasińskiego wcale nie były autentyczne: był to tylko rezultat „zbytkownej kuchni, kawy, tytoniu”, więc „wadliwości przemiany materii”. Albo próżniactwa. Bo jako człowiek majętny, Krasiński „nie pracował”: „mając zawsze przed sobą dzień wolny”, „czuł pustkę, nudę”, dlatego wymyślał sobie nieszczęścia. Stąd też, z próżniactwa, pustki i nudy, „ustawiczne, do grafomanii posunięte pisywanie długich listów”.

Tak, listy Krasińskiego dowodzą, że całe życie miał się wcale dobrze; tylko wydawało mu się, że nie.

Jak dzieweczce w Romantyczności – zdaniem mędrca – tylko wydawało się, że widzi Jasieńka, bo on, mędrzec, nie widział, tak – zdaniem wielu mędrców płci obojej – Krasińskiemu tylko wydawało się, że cierpi z powodu tragedii swojego życia; żadnych w jego sposobie przeżywania własnej biografii nie było  p r a w d  ż y w y c h. 

Dlatego bliska mi jest postawa dawniejszych edytorów, którzy, jak wiadomo, uważali, że ludzie żyjący nie mają prawa do tego rodzaju gwałtu nad umarłymi, jakim jest upublicznianie, gdy nie było ich zgody, listów najściślej prywatnych, i którzy dawali sobie prawo do publikowania tylko takich epistolarnych fragmentów, które w owe ściśle osobiste sprawy nie wkraczały. Choć wiążą się z tym oczywiste i wielekroć podnoszone problemy.

Nie unieważniają one wszakże obiekcji, które wyraził w 1873 roku Stanisław Tarnowski, publikując fragmenty listów Krasińskiego do Adama Sołtana, dotyczące relacji między Krasińskim a Joanną Bobrową:

Drukując te słowa doznaje się pewnej obawy. Co innego czytać w Niedokończonym poemacie o tych samych uczuciach i dziejach, poetycznie przerobionych, a co innego chwytać je żywcem w listach poety, i tak, jak były, tak jak każdej chwili w sercu jego biły, wywlekać i pokazywać. Czy się nie robi źle? Czy to nie profanacja? Nie okrucieństwo, którego wprawdzie nie czuje ten, kto pisał, ale którego za życia nie byłby darował? On pisał z głębi swego żalu, każde słowo jest jękiem, każda litera łzą, a my patrzymy na to i wystawiamy na widok publiczny chłodno, dlatego że te listy piękne? Czyż wielcy ludzie, dlatego, że wielcy, nie mają tego prawa, jakie ma każdy, do poszanowania tajemnicy najtajniejszych uczuć? Nie tylko pogarda, każde uczucie prawdziwe „ma swe panieństwo” i przed ludźmi pokazywać się nie lubi, a cóż dopiero miłość! Poeta może tym razem „znamiętniłby się w przekleństwo”, gdyby wiedział, że jego rozkosze i skargi dostały się do rąk wszystkich, jak rzeczy powszednie, obojętne, jak gazeta3.

Rzecz znamienna, że właśnie Stanisław Tarnowski, w przeciwieństwie do tylu innych, nie dopatrywał się w życiu psychicznym Krasińskiego, znajdującym wyraz w jego listach, żadnego udania:

Ten bezład myśli, te skargi i jęki, to najprawdziwszy, najwymowniejszy język rozpaczy i język prosty. O prawdzie ówczesnych uczuć Krasińskiego wątpić nie podobna. Tak nie mówi miłość udana ani miłość wmówiona w siebie, ani umyślnie przesadzona, tak mówi prawda i to, co się udawać nie daje, cierpienie4.

Do niezwykle trafnej uwagi Stanisława Tarnowskiego, dotyczącej sposobu, w jaki listy Krasińskiego są pisane: „bezład myśli”, jeszcze wrócę.

Co jednak czynić w sytuacji, kiedy owe prywatne listy już dostały się do rąk wszystkich? Kiedy w ciągu lat, które od słów Stanisława Tarnowskiego upłynęły, upubliczniono kilkanaście tomów, zawierających prywatne listy Krasińskiego do różnych adresatów i całą zachowaną część jego listów do Delfiny Potockiej, a więc najosobistsze listy, jakie kiedykolwiek do kogokolwiek napisał? I kiedy, traktując owe listy jako obciążający materiał dowodowy, czyni się z Krasińskiego podsądnego trybunału mędrców? A mówiąc wprost – obiekt bezprecedensowej agresji?

Pozostaje, chodząc na palcach około ran cudzych, jakby to były własne, mieć serce i patrzeć w serce. Tylko to umożliwia widzenie w owych listach prawd żywych. Bo kto nie zstępuje we własne głębie, do tego głębi nic także nie przenika.

Współpodsądna

W trwającą bodaj od Ferdynanda Hoesicka rywalizację komentatorów, kto dowcipniej będzie sobie z uczuć i myśli Krasińskiego, wyrażanych w listach, czynił igraszki (książkę Stanisława Wasilewskiego O miłości romantycznej ktoś słusznie określi jako „żakowskie żarciki”), włączona została oczywiście także osoba Delfiny Potockiej. Skoro w Krasińskim miało być tyle wszelakiego udawania, również w jego rzekomej przecież tylko miłości do Delfiny Potockiej (miały to być jedynie pozy i „nakazy romantycznej stylizacji uczuć”, chodzić miało wyłącznie o „romantyczny stereotyp przeżywania miłości”, a nie o cokolwiek autentycznego), to także jej osobie przypisać należało wszelakiego rodzaju udawanie: pozy, stylizacje i stereotypy.

Zdaniem Hoesicka, Delfina Potocka „zorientowała się szybko, że trzeba się stroić w pióra nieszczęścia i smutku, żeby go [Krasińskiego] zainteresować sobą”; „że trzeba w jego oczach uchodzić za smutną i nieszczęśliwą”, więc „kokietowała go w ten sposób, że mu się zwierzała ze swoich cierpień moralnych”5. „Stroić się”, „uchodzić” – czyli w rzeczywistości wcale nie była smutna i nieszczęśliwa; nie miała do tego żadnych powodów. Podobnie pozy, tragizowanie i wszelką inną nieszczerość, a w ogólności lichą wartość moralną przypisuje Delfinie Potockiej Tadeusz Pini w swojej monografii o Krasińskim. Stanisław Tarnowski w swojej po prostu o Delfinie Potockiej fantazjuje (oczywiście w sposób ją deprecjonujący)6.

Nie miała tych powodów kobieta, która straciła pięcioro dzieci, zmarłych wkrótce po urodzeniu (jedno dożyło do około trzech lat), w małżeństwie (wydano ją za mąż, gdy miała lat osiemnaście) z człowiekiem, który „słynął z bezwzględności, mściwości i okrucieństwa”, „zasługiwał na miano moralnego potwora” i posądzany był nawet o morderstwa7. Bił żonę, również w obecności osób trzecich (w zachowanej relacji jednej z nich mowa o biciu kijem), prawdopodobnie także zamykał ją i głodził8. Była ofiarą takiej przemocy domowej, która w owych czasach w wyższych warstwach społecznych, jak podkreśla biograf Delfiny Potockiej, stanowiła coś zupełnie wyjątkowego. Trudno przypuścić, aby sadystyczne traktowanie żony nie rozciągało się także na współżycie seksualne9.

Zdołała jednak wyzwolić się z tej sytuacji, bo choć jeszcze przez lata, nim doszło do rozwodu, pozostawała formalnie zamężna, a tylko w separacji, zyskała niezależność (co, jak dobrze już obecnie wiemy, ponieważ przemoc domowa przestała być tabu społecznym, nie wymazuje wcale zaznanych cierpień; ich skutki pozostają na całe życie). Więc dla Hoesicka to „awanturnica” i kobieta, przejawiająca „nienasycone żądze zmysłowe” (PIW-owski edytor listów Krasińskiego do Delfiny Potockiej stwierdził wysoce kompetentnie, że Krasińskiego cechował „wzmożony popęd seksualny, tak charakterystyczny dla gruźlików” i że to zbliżyło go do Delfiny Potockiej jako „kobiety zmysłowej”). Cały zaś sposób, w jaki Hoesick pisze o Delfinie Potockiej, cechuje, by posłużyć się słowami jej współczesnego nam biografa, „pobudzenie niezdrowej imaginacji”10. I daje się to odczuć nie tylko u niego jednego.

Inny autor współczesny powiada o uwagach pewnego biografa Krasińskiego, dotyczących jego relacji uczuciowych z Joanną Bobrową, że „słowom oburzenia badacza-moralisty towarzyszy niezdrowe zainteresowanie «grzechem» i swoista wręcz ekscytacja «upadkiem»”11.

Istotnie, czuje się nieraz, że ten i ów z piszących chętnie by z takiego grzechu i upadku, czy to Joanny Bobrowej, czy Delfiny Potockiej, skorzystał. Nie, nie każdy: Delfina Potocka „miała brzydkie paznokcie”, studził siebie któryś z nich, wytykając to „jednej z najpiękniejszych i najbardziej utalentowanych dam swoich czasów”, jak pisał pewien uczestnik ówczesnego życia kulturalnego w Paryżu. Ten szczegół (skąd go ów autor wziął?) miał w ogóle dezawuować jakąkolwiek osobistą wartość Delfiny Potockiej. I była już stara. Żonie Krasińskiego, „ufnej w swoją młodość i urodę”, przypadnie nad tą starą zwycięstwo – tryumfuje jeden z sędziów trybunału mędrców.

W stosunku niektórych badaczy do adresatek osobistych listów Krasińskiego bywa coś wręcz obleśnego. Niektórzy pisanie o nich traktują jako okazję do dania upustu nienawiści do kobiet i swojej dla nich pogardzie. A niekiedy są zwyczajnie nikczemni. Hoesick na przykład tak jeszcze pisze o Delfinie Potockiej:

Źródłem jej nie tyle nieszczęsnej, ile kłopotliwej doli, w którą się drapowała, jak w żałobny chiton, przekonana, że w nim wydaje się bardziej interesującą, było jej złe pożycie z mężem, z którym, nawiasem mówiąc, miała pięcioro dzieci. Dzieci te, dziwna rzecz, wszystkie pomarły w dziecinnym, prawie niemowlęcym wieku, co wzbudza podejrzenie, że matka nie bardzo troszczyła się o nie, że ich sama nie pielęgnowała dostatecznie. Niemniej jest się skłonnym do przypuszczenia, że gdyby Delfina okazała się była troskliwszą jako matka, gdyby więcej czuwała nad zdrowiem swych dziatek, może by jej mąż, nie pozbawiony pociech ojcostwa, mniej się dał opanować zwyrodniałemu samolubstwu…12

Tak, w życiu Delfiny Potockiej nie tylko nie było żadnej rzeczywistej tragedii, żadnego autentycznego cierpienia: była winna śmierci swoich dzieci i zwyrodnienia męża.

Wszystko wobec niej dozwolone – bo już nie żyje.

I oczywiście tym bardziej wszystko dozwolone, że była kobietą.

By zdać sobie z tego ostatniego sprawę, przedstawię dla porównania, z jakim szacunkiem, zrozumieniem i głębokim współczuciem wspomniany już Stanisław Pigoń traktuje pozamałżeńskie relacje mężczyzny: Mickiewicza. Apeluje, aby nie być w ocenie tych relacji „nieludzkim” i „nie bawić się z urągliwym uśmieszkiem plotką, że udręczony swoim małżeństwem, pozwolił sobie Mickiewicz mimochodem spojrzeć żywiej w twarz czy to Ksawery, czy Margarety”13. Tam grzech i upadek, i jeszcze, gdy chodzi o Delfinę Potocką, „awanturnica”, a tu: nie należy być nieludzkim. Tam „nienasycone żądze zmysłowe”, a tu przesubtelne, wyrafinowane arcydziełko stylistyczne!

Jeśli ktoś nie pamięta, czego to arcydziełko stylistyczne dotyczy, przypomnę, że w owej plotce o spojrzeniu przez Mickiewicza mimochodem żywiej w twarz Ksawery chodziło o sytuację: dwie kobiety jednocześnie w jednym domu i dzieci z dwiema kobietami jednocześnie w jednym domu. I należy jeszcze dopowiedzieć, że zdaniem Pigonia Mickiewicz był swoim małżeństwem udręczony, ale nie dlatego, że żona biła go, zamykała, głodziła i dokonywała na nim gwałtów seksualnych, tylko dlatego, że zachorowała psychicznie. Pigoń zawyrokował, że była to choroba z premedytacją: wciskanie Mickiewiczowi korony cierniowej na głowę14. Dlatego to ona winna była wiarołomstw, a w pewnym okresie faktycznej w istocie bigamii męża.

Oto jak działają trybunały mędrców. A osoby podsądne leżą w grobach i nic już nie mogą.

„Tak rozumieją, tak czytają w sercu człowieka!”

Te słowa dodałby pewnie do moich rozważań znakomity a niedoceniony pisarz romantyzmu polskiego, Stanisław Morawski, powiadając dalej:

Takie są wszędzie i zawsze zdania o duszy pojedynczego człowieka! Nikt tajnych jej sprężyn ani się domyślić, nie tylko pojąć nie umie! Biada rodzajowi naszemu!15

Sam Morawski z niezwykłą wnikliwością, a czasem nawet z prawdziwym psychologicznym prekursorstwem dociekał tajemnic duszy pojedynczego człowieka. I zawdzięczamy mu jedyną w swoim rodzaju relację autobiograficzną związaną z doświadczeniem miłości zwanej przez nas miłością romantyczną.

Jednak o Stanisławie Morawskim wiedzą zaledwie nieliczni historycy literatury, którzy zajmują się Mickiewiczem. Urodzony w 1802 roku w majętnej rodzinie szlacheckiej pod Wilnem, odbywał studia lekarskie w Uniwersytecie Wileńskim i znalazł się wtedy w gronie przyjaciół Mickiewicza (był filaretą). Po latach, gdy przebywał, jak Mickiewicz, w Paryżu, miał wyswatać go z żyjącą w kraju Celiną Szymanowską. A wcześniej, w Petersburgu, gdzie przez pewien czas praktykował jako światły i wzięty lekarz, należał, podobnie jak Mickiewicz, a także Franciszek Malewski czy Antoni Edward Odyniec, do stałych bywalców słynnego salonu Marii Szymanowskiej. Pozostawione przez Morawskiego wspomnienia o słynnej pianistce i kompozytorce przynoszą wiele szczegółów, które okazały się ważne właśnie dla biografów Mickiewicza. Ale wspomnienia te przynoszą też przejmujący autoportret wewnętrzny Morawskiego, a nadto zawierają romantyczny traktat o muzyce, duszy ludzkiej i stwórczej zasadzie kosmosu…

Pisaniem zajmował się Morawski podczas kilku ostatnich lat życia, gdy osiadł samotnie w odziedziczonym, odludnym dworku litewskim (zmarł tam w roku 1853), i jest to przede wszystkim, choć nie tylko, pisarstwo o charakterze wspomnieniowym. Wcześniej, w Petersburgu, w 1831 roku, napisał poczęte, jak podaje, w towarzysko-salonowych okolicznościach, oparte na materiale autobiograficznym opowiadanie Pierwsze półrocze lekarskiego życia. W wiele lat później powstało jeszcze jedno związane z praktyką lekarską Morawskiego opowiadanie – Niewinna zemsta doktora. Czy opowiadań było więcej – nie wiemy. Może w Morawskim krył się polski Czechow czasów romantyzmu. Wiele z tego, co napisał, zniszczył, a to, co pozostawił, stało się obiektem bezprecedensowych praktyk edytorskich dwudziestowiecznych wydawców, którzy z jego tekstami zrobili, co im się podobało (a rękopisy spłonęły)16.

Najmniej zniekształceń edytorskich doznały, o ile sądzić można, jego wspomnienia Kilka lat młodości mojej w Wilnie (1818–1824). Pamiętniki Pustelnika. Kiedy zostały opublikowane, dopiero w 1924 roku, odezwał się głos, że Morawski to „nieznany wielki pisarz”. I tu właśnie znajdujemy relację o przeżywanym przez młodego Morawskiego uczuciu, dla niego samego zdumiewającym i niezrozumiałym, które zrodziło się w nim nagle, w jednej chwili, w niewiadomy mu sposób – a miało przesądzić o całym jego dalszym życiu. Relację o uczuciu, w którym rozpoznać można wszelkie znamiona miłości romantycznej.

Dzieje tej miłości, wzbudzonej w nim przez młodą Marię Müllerową, żonę okrutnika i matkę trojga małych dzieci, są znamienne.

Jeszcze jej nie widział na oczy, wiedział o niej tylko ze słyszenia, a już począł się w nim „zaród szczególniejszych do niej uczuć”. Dlaczego? Ponieważ „dobra i nieszczęśliwa”. Dobra, bo nikogo, kto zwrócił się do niej o pomoc, nie zostawiała bez poratowania. Nieszczęśliwa, bo jako niemal jeszcze dziecko przymuszona do niechcianego małżeństwa i dręczona okrucieństwem zazdrosnego męża; była ofiarą przemocy domowej.

Ale i on, Stanisław Morawski, był dobry i nieszczęśliwy. Dobry, bo bezinteresownie leczył ludzi z ubogich warstw społecznych i niejednego, czuwaniem nad nim dniem i nocą, gdy wszyscy już go odstąpili, wyratował od śmierci. Nieszczęśliwy, bo od narodzin dręczony za samo swoje istnienie przez despotycznego i okrutnego ojca; był ofiarą przemocy domowej.

I jeszcze jedna osoba w życiu Morawskiego była dobra i nieszczęśliwa: wcześnie utracona matka. Dobra, bo usiłowała ratować go przed niszczeniem przez ojca, które groziło dziecku od niemowlęctwa nawet utratą życia. Nieszczęśliwa, bo dręczona despotyzmem męża i jego okrucieństwem wobec dziecka, a wkrótce zniszczona przeprowadzonym przez niego rozwodem. Rychło umarła.

Morawski, „jeden ze zgniecioną duszą pustelnik”, jak o sobie pisał (zgniecioną przez ojca), stracił matkę tak wcześnie, że nie wiadomo, czy mógł ją pamiętać. Ale w takim razie dlaczego wtedy, gdy, jak czytamy w jego wspomnieniach, zdążał saniami przez zaśnieżone Wilno do mieszkania nieznanej jeszcze i nigdy nie widzianej Marii Müllerowej, wezwany przez nią, choć był dopiero początkującym lekarzem, do jej małych dzieci, którym dotychczas nikt nie zdołał pomóc, których życie więc może było zagrożone, pojawiło się w nim coś takiego: „Chciało mi się jak zbawienia duszy stać się jej użytecznym, a nawet potrzebnym – bo dobra i nieszczęśliwa”17.

Podobnie tym, co Krasiński najbardziej cenił w Delfinie Potockiej, była jej dobroć. I podobnie najpierw go do niej zbliżyło to, że doznała wielu nieszczęść. A wkrótce celem jego życia, jak stwierdzał, stało się usłyszenie od niej słów: „Przez ciebie, Zygmuncie, ja, com tyle nieszczęśliwą była, szczęśliwą się czuję”18.

Morawskiemu po owym pierwszym spotkaniu z Marią Müllerową przy chorych dzieciach (miało się okazać, że zdołał je wyratować) śni się sen, w którym rozpoznaje reminiscencje odbytej wizyty lekarskiej.

Zdawało mi się znowu, że ich wszystkich widzę, że mnie srogim wzrokiem pani Elżbieta Müller od stóp do głowy rozmierza. Żem na to wzajemnie nieprzyjemnym odpowiadał wejrzeniem. Ale zdawało mi się przy tym, że się nade mną dwoje aniołów, Ksawerowa [Maria Müllerowa], matka, i malutkie prześliczne dziecko, dwuletnia córka Marynia, na złocistych skrzydłach unoszą i do siebie wabią19.

A wiemy współcześnie, że w obrazach snu, tak często pełnych wymowy symbolicznej, znajdują wyraz nasze najgłębsze prawdy wewnętrzne.

I ten obraz, anielski, dwuosobowy, anielskiej matki i anielskiego małego dziecka, będzie się Morawskiemu odtąd bezustannie pojawiał, nie tylko w snach, lecz także w marzeniach na jawie. Taki też nieraz jego wariant, że widział w nim również samego siebie, „w złocistych i niebieskich piórkach kołującego lub unoszącego się nad tym obrazem”.

Działo się tak od początku, już w pierwszej fazie jego nie wyznanych nigdy uczuć do Marii Müllerowej, w fazie, którą Morawski uzna za „kochanie się po światowemu”, jak się wyraża, „tak jak w wielu innych pierwej i potem kobietach”, czyli za miłość zmysłową. Ale i wtedy najistotniejsze dla niego było to, że bywając w jej domu, mógł powoli w obcowaniu z nią wyzbywać się wobec niej swojej „koperty”, jak to określał: pozorów pustego salonowca, pod którymi ukrywał chroniczny stan samobójczy z powodu „zamęczenia niewolą i zabójczym despotyzmem ojca”; że mógł stawać się „takim, jakim był w istocie”, że mógł „być samym sobą”.

Podobnie możność bycia samym sobą, bycia takim, jakim był w istocie, stanowiła dla Krasińskiego, którego autentyczna osobowość pętana była i niszczona przez despotyzm ojca, jedną z największych wartości jego relacji z Delfiną Potocką.

A Maria Müllerowa wyzbywała się powoli w obcowaniu z odwiedzającym ją Morawskim „opończy” żartów i wesołości, pod którą skrywała smutek i cierpienie.

Podobnie Delfina Potocka w obcowaniu z bywającym u niej Krasińskim wyzbyła się „fashionu”, jak się wyrażał, salonowej damy, pod którym ukrywała swoje nieszczęścia i rozpacz, w jakiej żyła.

Morawski uznał wkrótce, poznając bliżej Marię Müllerową, że jest nie tylko dobra, ale że ma wprost „anielskie serce”: że ma „dobre, czułe, kochające, miłosierne, prawdziwie kobiece serce”. A co znaczyło dla niego owo „prawdziwie kobiece serce”, rozpoznać możemy właśnie z obrazowej mowy jego snu; było to serce matki małego dziecka. Osoba Marii Müllerowej wywołała w Morawskim uczuciowe reminiscencje najgłębszych, bo najwcześniejszych w życiu każdego człowieka, choć dla jego świadomości i pamięci mglistych wtedy i nieujmowanych jeszcze w żadne słowa (bo słów jeszcze wtedy nie ma), odczuć i pragnień, związanych z istotą, która jest dla niego wówczas najważniejsza.

I taki śniony obraz powtarza się Morawskiemu stale, także, jak wspomniałam, w marzeniach na jawie. I oczywiście tym bardziej przejmująco później, po owym niespodzianym zdarzeniu, gdy nagle, w jednej chwili, w niezwykle dramatycznych okolicznościach, początkowe „kochanie się po światowemu”, zmysłowe, oparte na cielesnym pożądaniu, przeobrazi się z przemożną, wszechogarniającą siłą w inne, niepojęte dla niego i niewyrażalne uczucie, które, w przeciwieństwie do tamtego, było „kochaniem przeczystą duszą”, a które my zwykliśmy nazywać miłością romantyczną. Przeobrazi się tak nagle i z taką siłą, jakby już w ciemnych, niemych i głuchych głębiach jego duszy od zawsze coś podobnego tkwiło, a teraz tylko w jednym mgnieniu wydobyło się z owych głębi, zagarniając całą jawną przestrzeń duchową Morawskiego20.

„Życie moje było wówczas stanem osobliwszym, odrębnym” – napisze o tym, co działo się w nim po owym zdarzeniu21. I parę jego kart, na których stara się z osobliwości tego stanu sam sobie zdać sprawę i rozeznać się w tym niespodzianym duchowym stanie wyjątkowym, zwłaszcza w tym, co, jak pisze, najbardziej go dziwiło i nadal, po tylu latach, dziwi: w doznawanym wówczas wobec kochanej kobiety „zduchowieniu ciała”, to dowód niezwykłego mistrzostwa we wnikaniu we własną rzeczywistość wewnętrzną, mimo że wydawała mu się niezrozumiała („Czegóż chciałem? Sam nie wiem”). Jest to tylko parę kart, bo o tym stanie osobliwszym, odrębnym, Morawski pisał niechętnie:

Po co szpecić szatą wyrazów przedziwną nagość niewinnych, anielskich, boskich myśli i uczuć? Owszem, nie okrywajmy jej, ale niechaj się ta nagość przed cudzym okiem ukryje. Po co odsłaniać cały świat marzeń i zachwyceń masom nieznany, całe to morze duchowej słodyczy i żółci przed obojętnym zimnego człowieka spojrzeniem? Zostawmy to samolubnie, wyłącznie dla naszej tylko, a już ostatniej pociechy, dla naszej rozkoszy! Świat, tysiącem rozlicznych bodźców mamiony, rozrywany, bawiony, łatwo się obejść może bez tej kryształowej mojego diamentu wody. Niechaj to wieczną pustelnika tajemnicą zostanie. Niech ją mój grobowy kamień przykryje, dopóki głos wybawczej trąby nie zbudzi ze snu naszych popiołów. Wtedy wszyscy to pojmą. Teraz jeszcze człowiek kochający przeczystą duszą jest przedmiotem szyderstw i urągań bliźniego swego22.

Ale już parę tych kart potwierdza, jak dalece w miłości romantycznej nie chodzi o pozy, stylizacje, literackie konwencje, ale o tajemne prawdy żywe. O wzbudzone reminiscencje dawnych, zapomnianych, zdawałoby się, doświadczeń emocjonalnych najwcześniejszego dzieciństwa. Choć zwykle naprowadzają na nie ledwo tylko ślady – jak owe echa uczuciowe z dziecięcej przeszłości Morawskiego, dające się dosłyszeć w jego „jedynej w życiu potężnej miłości”, owe paralele, których się w jego życiu uczuciowym dopatrzyłam. A z których on sam, jak można sądzić, nie zdawał sobie sprawy.

Jest jednak jeszcze inny zastanawiający ślad.

Bo spróbujmy wniknąć w ów moment, w którym Morawski doznał nagłego, zadziwiającego i niezrozumiałego dla niego samego wybuchu wyjątkowego i mającego przemienić całą jego egzystencję uczucia.

Przytoczę za chwilę wspomnieniową relację, o której tu cały czas mowa. Najpierw jednak pokażę, jak podobny moment nagłego wybuchu podobnego uczucia przedstawiony został przez Morawskiego w jawnie autobiograficznym opowiadaniu Pierwsze półrocze lekarskiego życia.

Narrator, który jest zarazem bohaterem tego utworu, to młody lekarz. W pierwszej części opowiadania rzecz dzieje się w Wilnie. W mieście czuje się już grozę mającego nastąpić wkrótce, jak się domyślamy, procesu filomatów i filaretów; raz po raz dochodzą wiadomości o nocnych porwaniach i wywózkach; narrator-bohater również czuje się zagrożony. I oto pewnej nocy budzi go dobijanie się do drzwi jego mieszkania:

Stało się!… Otworzyły się drzwi narozcież gwałtownie, grube przekleństwo na ospałość sługi mojego wyleciało z ust nieprzyjemnego naszego gościa…

„Czy tu mieszka doktór S…?”

„Tutaj j. w. panie!” odpowiedział strwożony służący.

„Prędzej ognia i – prowadź mnie zaraz do niego!”

Każde słówko w trzecim pokoju najwyraźniej dochodziło do mnie. Widzę naostatek przez szpary drzwi moich, jak się zbliża ogień! Słyszę brzęk ostróg i bijącego posadzkę pałasza!… Wchodzą!… Już po mnie!

„Czy pan jesteś doktór S…?” zapytał mnie z żywością młody z ogromnymi wąsami oficer dragonów.

„Tak jest”.

„Zaklinam pana na wszystko, co masz najświętszego, wstawaj natychmiast i ratuj stryja mojego, uderzonego apopleksją”.

Odetchnąłem!… Nie wyszło trzech minut, pędem strzały biegnące konie uniosły nas na dziedziniec kształtnego i dużego domu. Wysiadłem, zbierając całą przytomność umysłu nieodbicie w lekarza głowie przy podobnych wypadkach potrzebną. Oficer szedł naprzód po schodach. Turkot pojazdu ostrzegł już domowych o naszem przybyciu. Wysypało się kilka osób ze światłem. Kilka osób razem spytało dragona: „A doktór?…”

„Idzie za mną.”

W tym momencie miękka i delikatna rączka chwyta mnie za rękę i z wyrazem rozdzierającej boleści słyszę z ust kobiety wymówione słowa: „Ach, ratuj brata mojego!”

W natłoku ludzi, w rozruchu, który nas otaczał, nie mogłem dostrzec osoby, co te słowa wyrzekła. Ale pomimo smutnej pozycji, w jakiej się wszyscy znajdowaliśmy, głos ten, jak wąż, przecisnął się przez wszystkie nerwy i przyszedł do serca mojego! Głos ten wstrząsnął mi duszę i ciało! W okamgnieniu wlał we mnie jakieś niepojęte czucie, którego nigdy orzec nie byłem w stanie. Głos ten po wielu upłynnionych już latach tak mocno tkwi w mojej pamięci, jakby w ten moment był wymówiony. Wszystko to stało się w przeciągu jednej sekundy, kiedyśmy obaj z dragonem lecieli po schodach, kiedy się nie można było zatrzymać jak u łoża chorego, kiedy czasu do rozbierania własnych sensacji nie było23.

O tym niepojętym dla siebie, zrodzonym w takiej chwili, w ciągu sekundy uczuciu, które przesądzić miało o całych jego dalszych losach, narrator-bohater tyle umie w dalszej opowieści powiedzieć, że były to „tylko najczystsze do tej kobiety skłonności”, że ową, jak się okazało, cudzą już żonę i matkę małych dzieci („wydaną przeciw woli swojej i prawie w dzieciństwie za brutala”), panią Z…, chciał otaczać swoimi uczuciami „cnotliwie”. Jedyne, czego pragnął od niej, to tego, aby mógł jej swoją miłość wyznać. Ona jednak wciąż to udaremnia. Cierpienia wpędzają młodego człowieka w grożące rychłą śmiercią suchoty. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, dowiaduje się, że pani Z… wyjechała.

Wiele szczegółów opowiadania, gdy utwór ten porównać ze wspomnieniową relacją Morawskiego w tomie Kilka lat młodości mojej w Wilnie, ukazuje czy to bezpośrednie, czy przetworzone odniesienia autobiograficzne. Jedno takie przetworzenie jest niezwykle istotne.

W opowiadaniu, jak czytaliśmy, kobieta nagle wzbudza w narratorze-bohaterze owo niepojęte dla niego uczucie, gdy wypowiada – głosem, w którym słyszy on „wyraz rozdzierającej boleści”, „który wstrząsnął mu duszę i ciało” – słowa: „Ach, ratuj brata mojego!”

I narrator-bohater, opowiedziawszy o tym, czego w tym momencie doznał, podejmie zaraz rozważania o zastanawiającym, niezrozumiałym działaniu na nas ludzkiego głosu; samego głosu, nie słów. O nie dającej się dociec tajemnicy oddźwięku, jaki w nas czasem budzi sam czyjś głos.

To pewna, że gdy w twoim pokoju jakie dźwięczne ciało mocno uderzysz, a blisko instrument mieć przy sobie będziesz, jaki z uderzonego ciała dźwięk wyprowadzisz, takim ci jedna z wielu strun w instrumencie bez pomyłki odpowie24.

Kobieta jest narratorowi-bohaterowi nieznana, jej brat jest mu nieznany; wybuch niepojętego uczucia do niej nastąpił w oddźwięku na samą rozdzierającą boleść w głosie tej kobiety. A więc struna, która – bez pomyłki – odpowiedziała w duszy narratora-bohatera, musiała być także struną jakiejś rozdzierającej boleści, jego własnej. Jednak swoim oddźwiękiem wywołała w nim, jak się okazało, nie ową własną rozdzierającą boleść, ale – miłość: to niezwykłe uczucie miłosne, którego nigdy orzec, czyli określić, pojąć, zrozumieć nie był w stanie. Jak mogło się to stać? Tkwi w tym w sposób najoczywistszy jakaś tajemnica.

Można na to powiedzieć, że wprawdzie, jak wynika z opowieści, dla narratora-bohatera ważny był tylko sam głos kobiety i w tym głosie – rozdzierająca boleść, ale zważywszy sytuację, a przede wszystkim sens słów owej kobiety, był to przecież zarazem głos miłości. Pełen rozdzierającej boleści głos miłości, bo przerażenia, że zagrożone jest życie bliskiej osoby, wzywający dla niej ratunku.

Jednak dla narratora-bohatera zdaje się nie mieć to żadnego znaczenia. A gdyby nawet miało, to jaki mógłby zachodzić związek między usłyszeniem przez niego głosu miłości nieznanej mu kobiety do nieznanej mu osoby, której grozi utrata życia i dla której kobieta wzywa ratunku, a tym, że w nim samym budzi to miłość? Do owej kobiety? I to miłość tak nadzwyczajnego i niepojętego rodzaju? W opowiadaniu tajemnica wybuchu niezwykłego uczucia pozostaje nieprzenikniona.

Być może do wniknięcia w nią, ale nie w opowiadaniu, lecz we wspomnieniowej relacji Morawskiego w tomie Kilka lat młodości mojej w Wilnie,która dotyczy nagłego wybuchu jego podobnie niepojętego uczucia do Marii Müllerowej i stanowi autobiograficzny pierwowzór wydarzenia przedstawionego w opowiadaniu, przybliża nas pewien istotny, zatarty w opowiadaniu, biograficzny ślad, na który zaraz wskażę.

W życiu Morawskiego zdarzenie następuje wtedy, gdy Morawski i „Ksawerowa”, czyli Maria, żona Ksawerego Müllera, znają się już czas jakiś i Morawski odwiedza często dom Müllerów, w którym mieszka cała ich liczna rodzina, także brat Marii, Stanisław, od dawna zaprzyjaźniony z Morawskim.

Byłem w najpierwszym śnie, kiedy