Tadeusz Nalepa. Breakout absolutnie - Królikowski Wiesław - ebook

Tadeusz Nalepa. Breakout absolutnie ebook

Królikowski Wiesław

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Wywiad rzeka z Tadeuszem Nalepą, legendą polskiego rocka i bluesa, liderem zespołu Breakout. Absolutnie wszystko o dzieciństwie, karierze, fascynacjach, koncertach, nagraniach, ukochanych gitarach. Absolutnie cała prawda o zakulisowych konfliktach, skandalach, rozstaniach, przełomach, nałogach. Absolutnie cała dyskografia. Absolutnie nigdy niepublikowane zdjęcia. Absolutnie pierwszy raz upublicznione rysunki. Absolutnie szczere wspomnienia najbliższych i współpracowników. Wszystko. Absolutnie

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

WIESŁAWKRÓLIKOWSKI

 

TADEUSZNALEPA

BREAKOUTABSOLUTNIE

 

REDAKTOR Dariusz Fedor

KOREKTA Jacek Bławdziewicz

PROJEKT OKŁADKI I OPRACOWANIE GRAFICZNE Andrzej Barecki

ZDJĘCIA NA OKŁADCE Marek Karewicz

FOTOEDYTOR Maciej Jaźwiecki

REDAKTOR NACZELNY Paweł Goźliński

PRODUCENCI WYDAWNICZY Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak

KOORDYNACJA PROJEKTU Katarzyna Kubicka

WYDAWCA Agora SA

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

© Copyright by Agora SA 2013

© Copyright by Wiesław Królikowski 2013

Wydanie III (rozszerzone)

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2013

ISBN: 978-83-268-1289-7

DRUK Drukarnia Perfekt

INTRO

2007 Długo zastanawiałem się, co powinno znaleźć się we wstępie. Tym bardziej że nie wydaje mi się, abym musiał jakoś specjalnie przedstawiać bohatera mojej książki. Kto cokolwiek wie o polskim rocku - wie też, o kogo chodzi. To Tadeusz Nalepa ze swą grupą Breakout zapoczątkował rockowy przełom w krajowej muzyce młodzieżowej u schyłku lat sześćdziesiątych. I okazał się prawdziwym artystą prawdziwego rocka. Nagrał pod Breakoutowym szyldem płyty, które zawsze będą miały miejsce w kanonie rodzimej muzyki rockowej, jak Na drugim brzegu tęczy czy Blues. Jako kompozytor i gitarzysta miał swój - światowy i swojski zarazem - bluesowy styl, który wypracował w czasach Breakoutu (później go tylko nieznacznie wzbogacał i modyfikował). Szybko stał się klasykiem polskiego bluesrocka.

Tadeusza Nalepę poznałem osobiście na początku 1974 roku, gdy przeprowadziłem z nim wywiad dla miesięcznika „Jazz”. Pismo to miało swój rockowy dział pod nagłówkiem „Rytm i Piosenka”. Tam też ukazał się rezultat mojego spotkania z Nalepą, zatytułowany „Firma Breakout”. Nie byłem z tego wywiadu zadowolony, a i redakcyjne skróty nie wyszły na dobre. Tekst okazał się dość stereotypowy i zdawkowy, choć nasza rozmowa wcale taka nie była. Nalepa zrobił na mnie wrażenie kogoś mającego mocne poczucie własnej wartości, ale przy tym był sympatyczny i bezpośredni. Częstował - drogimi wtedy u nas - pall mailami bez filtra i chętnie mówił na prawie każdy temat, mimo że miał przed sobą studenta o dorobku dziennikarskim w postaci dwóch artykulików.

Przeszło dwanaście lat później, w czasie sopockiego Old Rock Meetingu, Nalepa opowiadał mi w wolnej chwili, że czuje się jak kolega swego syna, i zaproponował, abyśmy przeszli na „ty”. Wcześniej zrobiłem z nim jeszcze dwa wywiady, które ukazały się drukiem. Później dalsze dwa - które trafiły na łamy miesięcznika „Tylko Rock”. Tyle że…zawsze najciekawsza rozmowa zaczynała się po wyłączeniu magnetofonu. Postanowiłem więc nie wyłączać go tak szybko. Stąd wziął się dziesięcioczęściowy wywiad, który powstawał od jesieni 1991 do jesieni następnego roku; stanowi on najważniejszą część tej książki.

Ostatnie słowa Tadeusza z tego wywiadu to: „Jazzmani mają siedemdziesiąt lat i też grają. Prawdopodobnie rockmani do tego dociągną. Szczególnie czołówka, która w latach sześćdziesiątych tworzyła to wszystko”.

Niestety, Nalepie nie było dane dożyć takiego wieku. Zmarł 4 marca 2007 roku, kilka miesięcy przed swymi sześćdziesiątymi czwartymi urodzinami.

Książka „Breakout absolutnie” ukazała się w 1993 roku. Tadeusz przed drukiem zautoryzował wszystkie zamieszczone w niej swoje wypowiedzi i zapoznał się z resztą zawartości. Ale że - jak zawsze mawiał przy autoryzacjach - głównie interesował go „ogólny wydźwięk”, dopiero po wydaniu okazało się, iż ten wywiad rzeka wymagał jeszcze kilku drobnych poprawek. Z myślą o nowej wersji „Breakout absolutnie” postanowiłem też w niektórych miejscach wzbogacić bądź nieznacznie przeredagować mój tekst z pozostałej części książki. A przede wszystkim uzupełniłem nowe wydanie o kilka wywiadów, które przeprowadziłem z Nalepą w następnych latach (pochodzą one z „Tylko Rocka” i „Teraz Rocka”, ale znalazły się w nich fragmenty niepublikowane wcześniej). Wydłużyłem też felietonowo-wspomnieniową część, tak aby w książce znalazły się omówienia wszystkich jego płyt. Poza tym poszerzyłem „Daty i cytaty”, dodałem artykuł przedstawiający dyskografię Nalepy poza regularnymi albumami, a także dołączyłem spisane przeze mnie wspomnienia kilkunastu osób o Tadeuszu.

Oczywiście, w tym ostatnim przypadku musiałem dokonać wyboru. Zdecydowałem się na osoby z najbliższego otoczenia artysty i na reprezentantów różnych pokoleń muzyków z długiej listy tych, którzy nagrywali z Tadeuszem. Bo jak mi się zwierzył w ostatnim wywiadzie: „Płyty to moje życie”.

Jan Borysewicz powiedział mi kiedyś prywatnie (a po śmierci Nalepy powtórzył to wysłannikowi „Top Guitar”): „Zaczynałem grę na gitarze od marzenia, by z nim grać…”. I zagrał nie raz, tylko - niestety - nie zostało to udokumentowane na żadnej płycie z tak imponującej dyskografii Tadeusza.

Ja zaś, zaczynając pisać tę książkę (a także przygotowując jej drugie, poszerzone i poprawione wydanie), miałem marzenie, żeby to była taka publikacja, jaka powinna o Nalepie powstać.

2013 Jest wiosenne słoneczne popołudnie. Centrum Rzeszowa, początek ulicy 3 Maja, reprezentacyjnej i zarazem będącej popularnym deptakiem. Siedzę na ławce, obok pomnika Tadeusza, na którego odsłonięciu trzy i pół roku temu niestety nie udało mi się być. Też blisko pomnika, na składanym stołku, przycupnął uliczny grajek w żółtej kurtce, z gitarą i harmonijką. Wykonuje bluesowe standardy.

Przyglądam się rzeźbie. Tadeusz wygląda mniej więcej tak jak w połowie lat osiemdziesiątych. Tak jak wtedy, gdy w Rzeszowie dał koncert „Breakout wraca do domu”. Nalepa z brązu idzie chodnikiem, w prawej ręce ma gitarę. Długie włosy noszą ślad wiatru. Tadeusz z pomnika jest mało pomnikowy. Jest zaskakująco naturalny. Chciałoby się nawet powiedzieć: prawdziwy. Idzie energicznym krokiem, zaś instrument trzyma tak, jakby za chwilę miał wyjść na estradę i zagrać…A to, czego dokonał w muzyce w czasie swego pracowitego, dzielnego życia na pewno sprawia, że cokołu nie potrzebuje.

Co mogę jeszcze napisać we wstępie do trzeciego wydania mojej książki? Pojawiły się w polskich miastach ulice Tadeusza Nalepy. Odbywają się festiwale jego twórczości, muzycy z kręgu rodzimego rocka nadal nagrywają jego kompozycje na swoje płyty - i ci z czołówki, i ci, którzy dopiero starają się szerzej zaistnieć…Z inicjatywy Jana Borysewicza powstał w 2008 roku coverowy album W hołdzie Tadeuszowi Nalepie, w nagraniu którego - poza samym Borysewiczem, proponującym swoje wersje Piękna [Pożegnalnego bluesa - wzięli udział tacy muzycy jak Maciej Balcar, Andrzej Nowak, Piotr Cugowski, Paweł Kukiz, Dariusz Kozakiewicz, Jerzy Styczyński czy Leszek Cichoński. Nie zabrakło też syna Tadeusza, Piotra. Jego gitary posłuchać można w utworach Takie moje miasto jest i Czarno-czarny film, tym drugim nagranym z zespołem Nie-bo, z którego muzykami do tej pory z powodzeniem proponuje na krajowych estradach retrospektywne przedsięwzięcie „Piotr Nalepa Breakout Tour”. W polskim kręgu bluesowym muzyka Tadeusza Nalepy tak jak była, tak pozostaje częścią „żelaznego repertuaru”. W sklepach w ciągu tych kilku ostatnich lat ukazywały się kolejne reedycje jego płyt. I szybko znajdowały nabywców. W internecie o nim i o jego muzyce można mnóstwo przeczytać. Jest z nami. I na pewno będzie.

A co do zawartości nowego wydania „Tadeusz Nalepa. Breakout absolutnie”…Do wypowiedzi osób bliskich Nalepie bądź jego współpracowników doszło kilka nowych. Poprawiłem zniekształcenia, które pojawiły się w poprzednich wydaniach, uaktualniłem i nieznacznie poszerzyłem tekst tam, gdzie wydawało mi się to konieczne. Obecne wydanie ma nowe opracowanie graficzne, ale tego samego autorstwa (świetnie czujący temat Andrzej Barecki). Jest więcej ilustracji, a wśród tych nowych rewelacyjne, publikowane po raz pierwszy - dzięki Grażynie Dramowicz-Nalepie. Widzieliście rysunki Tadeusza Nalepy? Na pewno nie. Teraz można je zobaczyć w tej książce.

MOJE TAŚMY. CZĘŚĆ I

PIERWSZA TAŚMA

PIOTR NALEPA

.…Miałem z nim genialny kontakt, był moim kumplem Nie pamiętam, kiedy byłem na pierwszym koncercie Breakoutu. Na pewno - bo są zdjęcia - usłyszałem zespół w Opolu, w czerwcu 1969 roku. Byłem wtedy takim wystraszonym czteroletnim dzieckiem, bo gdy rodzice pół roku występowali w Holandii, mieszkałem u babci, u cioci, w jakimś pensjonacie…A pierwszy kontakt z muzyką?

Mam gdzieś takie zdjęcie - trzylatek z bębenkiem. Gdy już mieszkaliśmy w Józefowie, rodzice przywieźli mi z Holandii mały zestaw perkusyjny, taką zabawkę. Na prawdziwej perkusji Józka Hajdasza grywałem wcześniej, przy okazji prób Breakoutu. Całkiem nieźle mi to szło - zdarzyło się nawet, że ktoś się pomylił: myślał, że to Hajdasz ćwiczy [śmiech]. Ojciec nigdy mnie nie namawiał do grania. Ja z początku byłem nastawiony do muzyki na „nie”, z powodu całego tego zamieszania, tej popularności w 1969,1970 roku. Gdy szliśmy gdzieś, ludzie na nasz widok śpiewali, gwizdali…Jak to wszystko wpływało na moje kontakty z rówieśnikami? Za długie włosy i za „pacyfy”, które nakleiłem na rowerze, nie miałem u gitowców najlepiej, ale w nos nigdy za to nie dostałem…W podstawówce dyrektor ścigał mnie za włosy, w 1972 roku miałem je do ramion, ale matka poszła i wyjaśniła mu, żeby dał sobie spokój. To ona załatwiała takie szkolne sprawy.

Grałem sobie na perkusji i to mnie kręciło. A gitara zawsze w domu leżała i czasami coś tam sobie na niej brzdąkałem. Po przeprowadzce do Józefów a zacząłem grywać jakieś melodie. Później już chciałem, żeby mi ojciec pokazał akordy. Narysował mi tabele podstaw owych chwytów typu a-moll, C-dur, D-dur…Szybko się tego nauczyłem i zaczęliśmy grywać razem, siedząc na kanapie i improwizując na dwie gitary. Przyjeżdżali do mnie koledzy i graliśmy w olbrzymiej piwnicy zwanej „studiem”. Na osiemnaste urodziny dostałem od ojca gitarę, wcześniej trochę mu zniszczyłem gibsona…

Potem grałem w klubie Hybrydy, z różnymi mniej lub bardziej profesjonalnymi składami.

Z zespołami Deuter i Zgoda były koncerty, zarabiałem jakieś tam pieniądze, ale była to raczej działalność niszowa. W 1985 roku ojciec mnie zaprosił do udziału w swoich nagraniach, a ja jeszcze ciągle nie podjąłem decyzji, że będę muzykiem…Bo chciałem być architektem. Jednak na studia nie zdałem (przygotowywałem się do egzaminów, a ktoś zadzwonił, że fajny zespół powstał, i…o wszystkim zapominałem). Wojsko mnie ścigało. Pojechałem z ojcem w 1989 roku na jego pierwszy kontrakt do Stanów i sam tam zostałem dłużej, bo w kraju sprawy wojskowe ciągle miałem nieuregulowane…

Mój pierwszy koncert z ojcem to Rawa Blues 88 - grałem wtedy na basie i był to też mój pierwszy koncert jako basisty. Jak to się zaczęło? Ojciec usłyszał, jak robiłem sobie nagrania na dwukasetowym magnetofonie, nagrywając po kolei wszystkie instrumenty. Powiedział: „Fajnie grasz na basie, wezmę cię do kapeli”. Tamten koncert wspominam raczej jako porażkę, zjadła mnie trema. Andrzej Ryszka zaczął Modlitwę w innym rytmie niż zwykle, a ja nie wiedziałem, co zrobić…

Jakieś drobne konflikty się zdarzały. Raz w dzieciństwie dostałem od ojca lanie, bo podobno byłem bardzo nieznośny - nie pamiętani tego dobrze. Do pewnego wieku rodziców właściwie nie imałem. Ojciec był tak bardzo zajęty pracą, matka też…Ale gdy imałem już naście lat, ojciec starał się mi to wynagrodzić - miałem z nim genialny kontakt, był moim kumplem. Rady mi dawał zawsze, a ja…tych rad najczęściej nie słuchałem. Na przykład mówił, że powinienem być liderem, a ja zawsze tylko podłączałem się do jakichś składów; Taka już moja natura - nie wszyscy muszą być przywódcami. Najważniejsza cecha ojca? Upór w dążeniu do celu. Na drobne kompromisy w życiu pewnie musiał pójść, ale można powiedzieć, że zasadniczo był bezkompromisowy i taki pewny siebie. Różnica między nami: jak ja się czuję niepewnie na scenie, to się przyciszani. Natomiast ojciec mówił mi, że on w takiej sytuacji rozkręca wzmacniacz.

Jakoś tak mocno stąpał po ziemi.

Miał swoje życiowe prawdy. A ja się ciągle tych rzeczy od niego uczyłem. Tu mogę opowiedzieć anegdotę…Przyjechałem ze Stanów, gdzie dostałem szkołę życia, i me byłem już takim naiwnym człowiekiem jak wtedy, gdy wyjeżdżałem. Któregoś dnia odwiedziłem w Józefowie ojca i Grażynę. Akurat oboje pojechali gdzieś na zakupy, gdy pojawił się jakiś zmęczony, ubłocony facet, powiedział, że samochód zakopał mu się na polnej drodze i spytał, czybym nie pożyczył mu łopaty. Obiecał, że odda, jak tylko wóz odkopie. Pożyczyłem. Gdy ojciec wrócił, od razu stwierdził: „Już nie zobaczysz tej łopaty!”. Pomyślałem wtedy sobie: „Jak można tak nie wierzyć w drugiego człowieka? Może ojciec jest już taki zgorzkniały?”. Ale okazało się, że miał rację…

Trudno z niego robić jednoznacznie jakiegoś twardziela czy anioła. Miał swoje słabe strony tak jak każdy. Ale na pewno znał się na ludziach. I wiele razy pomógł różnym ludziom, którzy tego potrzebowali.

Natomiast niechętnie brał udział w charytatywnych koncertach. Wołał dać komuś pieniądze, niż grać za darmo. Kilka takich imprez jednak zagraliśmy, a ojciec płacił wtedy swoim muzykom z własnej kieszeni. Był bardzo pedantyczny, dbał o sprzęt. Zostały po nim gitary w pięknych futerałach. Lubił, jak kable były wyczyszczone, gitary wypolerowane. W czasach, kiedy ciężko było o dobrego muzyka z dobrym sprzętem, kupił sprzęt dla całej grupy. Ostatnio w zespole nadal cały backline był jego. Miał takie swoje muzyczne zasady. Na przykład - jak wchodzi w utworze haimnond, to już zostaje do końca. Nie może być tak, że jakiś instrument pojawia się i znika. Nie tolerował wszelkiego rodzaju efektów gitarowych, które tylko osłabiają brzmienie. Mówił, że najlepsza kombinacja to: gitara - kabel - wzmacniacz. Co do ustawienia sprzętu na scenie, był bardzo precyzyjny - kilka centymetrów w inną stronę i już mu się nie podobało…Jego gitarowy styl to oszczędność i niepowtarzalny dźwięk, nie do podrobienia. „Nie popisywać się!” - to mu po nim zostało. I ja nie lubię fajerwerków na gitarze. Ale również uczył mnie, że improwizacja faktycznie polega na graniu czegoś innego za każdym razem - tu dawał przykład SBB i Lakisa [Apostolis Anthimos - W.K.]. I to także sobie wziąłem do serca.

Nie ćwiczył na instrumencie, mógł sobie na to pozwolić. Tylko brał gitarę i po prostu sobie grał.

Moja kompozycja Co mogę jeszcze dać na jego płycie Zerwany film to była taka akcja…Utwór powstał z myślą o projekcie płytowym Janka Borysewicza Być wolnym (z udziałem różnych wykonawców). Puściłem ojcu, spodobało mu się, napisał tekst i nagraliśmy to w jeden dzień w studiu Winka Chrósta. Po roku prawa wydawcy Być wolnym wygasł) i mogło to ukazać się jako bonus na Zerwanym filmie.

Jeśli chodzi o płytę Sumienie - ojciec poprosił mnie o kilka numerów. Chciał w ten sposób trochę urozmaicić repertuar. Z kilku propozycji wybrał dwie i napisał do nich teksty. Mój Nowy Jork tata pisał jakby w moim imieniu: przez kilka lat mieszkałem na Manhattanie, a to, co zobaczyliśmy 11 września w TV, okazało się straszne…

Pamiętam, to była jedna z naszych ostatnich rozmów . Przyjechałem do Józefowa odwiedzić go, siedział taki załamany i powiedział, że ma dla mnie złą wiadomość. Myślałem, że to jakaś medyczna sprawa, a on powiedział, że nie będziemy już koncertować. To było dla niego straszne, powiedzieć mi coś takiego, chociaż już ponad rok razem nie graliśmy. Nie graliśmy, bo było coraz mniej zamówień i był coraz bardziej chory. Ostatni raz zagrałem z nim we wrześniu 2005 roku w Kłobucku.

Oczywiście zastanawiałem się nad tym: ojciec jest chory, a robi rzeczy, które mu mogą szkodzić - nie oszczędza się, pije, pali…Pewnie już wiele lat temu mógłby się położyć i po prostu chorować. Nie poddawał się, był aktywny, żył tak jak zawsze. Trudno mu to oceniać, ale podejrzewam, że na jego miejscu robiłbym to samo.

Kwiecień 2007

- Czy lubisz udzielać wywiadów?

- Tak prawdę mówiąc - nie…Ale miewam takie humory, że lubię.

- To zacznijmy…Nawet komuś, kto tylko trochę interesuje się rockiem, nazwisko Nalepa kojarzy się z nazwą Breakout. Jednak przed tym zespołem był Blackout. I to dzięki niemu stałeś się po raz pierwszy popularny.

- Założyłem ten zespół pod wrażeniem występu Niebiesko-Czarnych w Rzeszowie. Byłem ze Staszkiem Guzkiem na ich imprezie i pomyślałem: „Dlaczego ja nie miałbym zrobić takiej kapeli? Muzyków poszukam i zrobię coś takiego. Tylko nie z tą ilością wokalistów…” Chociaż bardzo mi się podobali Burano i Niemen…No i powstał Blackout.

- Tak po prostu?

- Wtedy już byłem po nieudanym zakładaniu zespołu, dwukrotnym czy trzykrotnym…A taką inspiracją stał się dla mnie Piotrek, gdy się urodził…

- Kiedy to było?

- 20 kwietnia 1965 roku…Syn się urodził! To faceta strasznie podnosi na duchu. Pomyślałem wtedy, że założę jakąś kapelę. Nawet w związku z tym przerobiłem niemiecką gitarę, którą wtedy miałem, na basową. Struny wziąłem z fortepianu i to mi nie chciało grać…Coś tam sobie kombinowałem, ale zwykle nie dochodziło do imprezy. Pogadaliśmy, pośmieliśmy się, spróbowaliśmy. I nic z tego nie wychodziło.

- Wreszcie udało się, 26 sierpnia 1965 roku. Taką datę podałeś kiedyś w jednym z wywiadów jako dzień powstania grupy Blackout. Czy rzeczywiście stało się to akurat wtedy? Jednego dnia?

- To jest nieistotne. Taką datę przyjęliśmy. Tego dnia przypadały moje urodziny. Dwudzieste drugie. A pierwsza impreza była 3 września, w urodziny Guzka.

- Czy trudno było skompletować skład?

- Zrobiłem taki numer: z knajpy Rzeszowska, najlepszej w Rzeszowie, wyciągnąłem dwóch muzyków…Józka Hajdasza, perkusistę, i Krzyśka Potockiego, który tam grał na fortepianie. Wyciągnąłem Potockiego, bo wystrugał sobie gitarę basową. Miał ją jako jedyny w Rzeszowie. I zrobiłem taki numer, że wyciągnąłem ich podczas grania.

„Jest nas dwóch. Mój brat, Czesław, jest dwa lata młodszy ode mnie”.

Tadeusz i Czesław Nalepowie.

Józek nie bardzo chciał, więc wzięliśmy go za ręce, za nogi i zanieśliśmy do Klubu Łącznościowca, gdzie miałem wtedy bazę. Tam przekonałem go, że będziemy grać, zarabiać i tak dalej. Bo on miał już rodzinę. Także nie było to łatwe…Musiałem wszystkim chłopakom załatwić jakąś pracę. I wszystkim załatwiłem. Guzek nawet został zastępcą kierownika klubu. Początki zawsze są takie: kto wie, co to będzie? A nam się od razu udało. Od razu graliśmy.

- Czy mieliście wówczas w Rzeszowie jakąś konkurencję?

- Tak, ale nawet nie pamiętam, jak się ten zespół nazywał. Ostro rżnęli Stonesów i grywali w Przodowniku, w którym ja wcześniej grałem. Gdy wracałem do domu, często ich słuchałem, bo to było na mojej ulicy. Bardzo fajnie grali. Zresztą później przeszedł do nas od nich jeden chłopak, Andrzej Solecki.

- Blackout powstał latem 1965 roku. Ale można powiedzieć, że dwa lata wcześniej wszedłeś do naszej bigbitowej historii. Trafiłeś do grona laureatów II Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie. Dzięki temu można było cię zobaczyć w Polskiej Kronice Filmowej, i to już w duecie z Mirą Kubasińską.

- Nie było moim założeniem, że stworzymy duet. Broń Boże…

- Ale już byliście po ślubie?

- Pobraliśmy się w styczniu 1964 roku. Pracowaliśmy wówczas w kabarecie Porfirion. Ślub wzięliśmy na trasie, w Wałbrzychu. A poznałem Mirę w takich okolicznościach, że przyjechał z Ostrowca Świętokrzyskiego zespół pieśni i tańca. Mira tańczyła w tym zespole. Przyszli do knajpy, w której grałem, na kolację. Mieli też ze sobą taki zespół muzyczny i akurat potrzeba było gitarzysty…To było jakieś dwa lata przed tym kabaretem.

- A właściwie co to był za kabaret?

- Estrady Rzeszowskiej…Ja tam byłem muzykiem, a Mira - aktorką. I postanowiliśmy zrobić coś swojego. W tym kabarecie było zupełnie przyzwoicie, ale mnie ciągnęła muzyka rockowa…

„Ojciec pracował w różnych firmach, ostatnio w Ruchu. Mama siedziała w domu”.

Rodzice Tadeusza Nalepy, Helena i Józef.

„Odkąd pamiętam, strasznie ciągnęło mnie do muzyki. I matce zależało, żebym się uczył grać”.

Tadeusz Nalepa z matką, początek lat 50.

„Pierwsze, co się grało, to takie rzeczy południowoamerykańskie…”.

Tadeusz Nalepa około 1957 roku.

- Właśnie…Let’s Twist Again wykonaliście z wielką werwą na wspomnianym Festiwalu Młodych Talentów. Jednak, podobno, impreza ta upłynęła pod znakiem już spacyfikowanej muzyki młodzieżowej. W każdym razie jeden z ówczesnych sympatyków bigbitu kompozytor Mateusz Święcicki tak oto ironizował na łamach „Jazzu” we wrześniu 1963 roku: „Żarliwym moralizatorom i pedagogom szalenie podobało się na II Festiwalu, że młodzież śpiewała po polsku, że rytmy żywe, hałaśliwe i wulgarne ustąpiły spokojnym, a piosenka melodyjna, liryczna wyparła obrzydliwe wykrzykiwanie. Jak to wyglądało z twojej perspektywy?

- Nikt nie był niczym ograniczony.

- Może jeszcze coś o atmosferze? O przeżyciach? Bądź co bądź razem z Mirą znalazłeś się w gronie zwycięzców…

- Zdaje się, że tę Złotą Dziesiątkę powiększyli do kilkunastu osób, bo rzeczywiście było trochę talentów. Pamiętam Halinę Frąckowiak, Mańkę Wróblewską. I Adę Rusowicz, która wyróżniona nie została…Go ja mogę powiedzieć o atmosferze, jak z tego Rzeszowa prawie dwa dni jechaliśmy pociągiem? A następnie wracaliśmy dwa dni, i to na stojąco…Przyjechaliśmy, wystąpiliśmy, była kurzawa…

- Poczułeś, że zaczynasz prawdziwą karierę estradową?

- Już wcześniej pojechaliśmy w trasę z Luxemburg Combo. Wtedy poznałem Zbyszka Podgajnego, który później grał w Niebiesko-Czarnych.

- Luxemburg Combo to była grupa, która tylko korzystała z ówczesnej koniunktury bigbitowej. W porównaniu z nią Niebiesko-Czarni mieli jednak więcej autentyzmu…

- Może…Ale wtedy pierwszy raz grałem z kapelą, która miała sprzęt. Był elektryczny bas! To był naprawdę przyzwoity zespół.

- No, po kabarecie…Może jeszcze trochę o nim opowiedz.

- To był zwykły kabaret. Skecze, różne piosenki…Bardzo dobry kabaret, nagradzany…Mieliśmy regularne trasy. Grałem tam na gitarze, czasami statystowałem. Byłem wyciszany: nawet gdy nie grałem, dyrektor mówił, że jest za głośno [śmiech]. I było nam tam ciasno. Ale Mira zrobiłaby lepiej, gdyby w tym kabarecie została. Jednak poszła za mną.

- Czy już wtedy komponowałeś piosenki?

„Grałem w kolejnej knajpie i przyszedł pan Albrzykowski ze swoimi muzykami…A za dwa dni już grałem u niego”.

Tadeusz Nalepa około 1962 roku.

- Zbyt wielkie słowa. Napisałem dwa kawałki. Jeden, to już właściwie była Anna, z trochę inną linią melodyczną i z innym tekstem, który napisał Krzysiek Dzikowski.

- Wkrótce potem tekściarz Czerwonych Gitar, a i autor słów opolskiego przeboju Katarzyny Sobczyk Nie wiem, czy to warto…
- Zgadza się. I jak występowaliśmy z tym kabaretem, to ktoś zaangażował Mirę na festiwal opolski.
- Co tam zaśpiewała?
- Moje piosenki. Akompaniował jej Jerzy Abratowski. I wtedy w Opolu została zaangażowana na trasę z London Beat.
- Pamiętam…The Original London Beat - wcześniej w trochę innym składzie, The London Beats. Był to angielski zespół, chyba nieznany w swoim kraju. Zadomowił się w Polsce w 1965 roku. Zrobił u nas furorę i nawet doczekał się longplaya, a także kilku małych płyt.

„Nie potrzebowaliśmy grać żadnych czadów, żeby się podobać”.

Muzycy Blackoutu na warszawskim Starym Mieście, sierpień 1966 roku. Od lewej: Piotr Nowak, Józef Hajdasz, Stanisław Guzek (późniejszy Stan Borys), Tadeusz Nalepa.

- Odbębnili tu dwie długie trasy.

- Mira nagrała z nimi dwa anglosaskie przeboje: Walking In The Sand i You’re No Good. Ukazały się one na polskiej epce. A poza tym co wam to dało?

- To było o tyle dobre, że dzięki tej współpracy kupiła parę mikrofonów i dwie gitary. A skoro śpiewała w London Beat, to pomyślałem, że w mojej kapeli ja będę śpiewał. Staszka Guzka właściwie wziąłem na konferansjera, bo wcześniej nie miał nic wspólnego z muzyką. Jednak z konieczności zaczął śpiewać jakieś drugie głosy…I okazało się, że śpiewać może. Był pilny, uczył się. A mnie nie chciało się uczyć tekstów.

- W repertuarze Blackoutu od początku były twoje piosenki z tekstami Bogdana Loebla. W 1965 roku Loebl miał już trzydzieści trzy lata i był pewną postacią w naszym życiu literackim: kilka tomików wierszy, zbiór opowiadań „Upał”, uznany wtedy za skandalizujący. Do tego członkostwo ZLP od 1963 roku i prezesowanie klubowi literackiemu w Rzeszowie…Jak to się stało, że założyliście razem spółkę autorską? Jak poznałeś Loebla?

- Poznałem go dopiero w 1965 roku. Guzek to załatwił.

- Pewnie zadziałały jego kontakty. Jak gdzieś przeczytałem, Guzek wcześniej wygrywał konkursy recytatorskie, założył teatrzyk poezji…

- Nie wiem. Ja pamiętam, jak handlował krawatami. A Loebla musiałem przekonywać, że to nie będzie wykonywane w knajpie, że będziemy to nagrywać.

- Chyba wypadałoby, abym zapytał teraz, czy interesowałeś się literaturą?

- Miałem takie okresy, że strasznie dużo czytałem. A jak ostatnio tyle się u nas dzieje, to czytam tylko prasę i mimo to nie nadążam przeczytać wszystkiego, co chcę. Kiedyś od Loebla dostałem w prezencie „Mistrza i Małgorzatę”. Później „Świece na wietrze” i…okazało się, że to rewelacja, że uwielbiam. W tej chwili nie wydaje mi się, żeby literatura mnie jakoś inspirowała. Traktuję ją jak każdą inną dziedzinę - pod względem estetycznym. Dla mnie jednak najważniejsze jest, jak to jest napisane. Ale mogę powiedzieć, że raczej wolę literaturę współczesną. I że lubię ciężkie książki - dlatego odpowiadała mi seria skandynawska Wydawnictwa Poznańskiego. Bo ci Skandynawowie mają taką ponurą literaturę. Trudno byłoby mi teraz przytoczyć wszystko, co mnie zafascynowało. Natomiast nigdy nie przepadałem za poezją. Właściwie nie rozumiem jej i nie chcę rozumieć…

- W 1968 roku Loebl tak wspominał na łamach „Jazzu” początek waszej współpracy: „Obaj z Tadeuszem wpadliśmy na pomysł napisania kilku utworów. Czasu było niewiele, impreza miała rozpocząć się za osiem dni. Tadeusz przyniósł magnetofon i taśmy z nagraniami swych kompozycji. Były świetne i bardzo chciałem napisać do nich teksty”. Z tego wywiadu można też dowiedzieć się, że w ciągu trzech miesięcy stworzyliście razem „prawie dwadzieścia pięć piosenek”. A w notatce o Blackoucie, zamieszczonej jesienią 1966 roku w tym samym czasopiśmie, zacytowana jest twoja wypowiedź, że masz już około czterdziestu kompozycji. Szybko wam to szło…

„Naszymi pierwszymi konferansjerami byli Jonasz (Janusz) Kofta i Jan Pietrzak”.

Plakat zapowiadający koncerty Blackoutu w 1967 roku.

„Wtedy nikt u mnie nie mógł nawet piwa powąchać”.

Blackout pod koniec 1966 roku. Od lewej: Stanisław Guzek, Tadeusz Nalepa, Mira Kubasińska, Józef Hajdasz, Krzysztof Dłutowski,

„Zawsze byliśmy szczerym zespołem. Niemalże naiwnym”.

Blackout, 1967 rok. Od lewej: Tadeusz Nalepa, Mira Kubasińska, Józef Hajdasz, Stanisław Guzek, Robert Świercz, Krzysztof Dłutowski.

- Podoba mi się sposób, w jaki to się robiło. Po kilka numerów dziennie robiliśmy z Loeblem. Bywały takie dni. Dawał mi teksty, sam z Guzkiem rozmawiał…U niego w domu to się odbywało. Ja chowałem się z gitarą w łazience, a po jakimś czasie wychodziłem i mówiłem: „Mam następny numer!”. W Blackoucie zasadniczo pisałem do tekstów Loebla…

„Dobrze zarabialiśmy. Ja sam byłem naszym menedżerem”.

Zespół Nalepy w 1967 roku, od lewej stoją: Krzysztof Dłutowski, Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa; siedzą: Janusz Zieliński, Józef Hajdasz.

„Po kilka numerów dziennie robiliśmy z Loeblem. Bywały takie dni…”.

Tadeusz Nalepa i Bogdan Loebl, zdjęcie z tylnej strony okładki longplaya Blackout.

- I jeszcze coś ze starych roczników „Jazzu”. O waszym występie na rzeszowskich Targach Piosenki, z początku października 1965 roku, Mateusz Święcicki napisał: „Grali bardzo muzykalnie, techniką palcową, nieźle śpiewali…

- Ponieważ było to w kameralnych warunkach, w niewielkiej sali, to wystąpiliśmy bez perkusji. Zagraliśmy na trzy gitarki. I dlatego też graliśmy techniką palcową. Wybrałem takie numery, które dało się zagrać w ten sposób.

- Podobno były to Boję się psa, Nic mi więcej nie trzeba i Ktoś wziął mi.

- Chyba tak. W każdym razie moje kompozycje z tekstami Loebla. Śpiewaliśmy ja i Guzek. Wzięto nas na te targi, bo miała przyjechać Mira. Ale Mira była na trasie z London Beat.

- O początkach Blackoutu już mówiłeś…Nie od rzeczy byłoby też porozmawiać o twoich muzycznych początkach. Kiedyś w wywiadzie dla „Magazynu Muzycznego” powiedziałeś mi: „Trzy razy rozpoczynałem naukę w szkole muzycznej, w klasach skrzypiec, klarnetu i kontrabasu”. Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje muzyczne?

„Wiedziałem, że będziemy grali trochę inaczej, ale dziś nie mógłbym powiedzieć, że byłem aż tak bardzo niezadowolony z mojego poprzedniego zespołu”. Breakout, początek 1968 roku. Od lewej: Janusz Zieliński, Józef Hajdasz, Krzysztof Dłutowski, Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa.

- Obaj moi dziadkowie grali w takiej kapeli zabawowo-weselnej. Z tym że tylko jeden dziadek był zawodowym muzykiem, żył z tego. A drugi grywał od przypadku do przypadku. No, ale to wszystko nie miało większego wpływu na moje muzykowanie.

- W takim razie - co? Moda na rock’n’roll?

- Niezupełnie. Odkąd pamiętam, strasznie ciągnęło mnie do muzyki. I matce zależało, żebym się uczył grać.

- Kim są z zawodu twoi rodzice?

- Ojciec był urzędnikiem, teraz - na emeryturze. Pracował w różnych firmach, ostatnio w Ruchu. Mama, która już nie żyje, siedziała w domu.

- Masz rodzeństwo?

„Pierwszy skład Breakoutu to byli właściwie ci sami muzycy, co w Blackoutach”.

Breakout, pierwsza sesja zdjęciowa.

- Jest nas dwóch. Mój brat Czesław jest dwa lata młodszy ode mnie. Jak w dzieciństwie mieliśmy prezenty dostać, to brat zamawiał sobie jakieś samochodziki. Ja zaś - coś do grania. Na przykład harmonijkę Harcerz…

- Jaki był pierwszy instrument, na którym brałeś lekcje gry?

- Jakiś rok chodziłem na skrzypce. Chodziłem, dopóki nie rozbiłem tych skrzypiec, bo mnie przezywali. Przezywali, bo byłem grubas. I przyłożyłem jednemu futerałem. Gdy wróciłem do domu, otworzyłem futerał, żeby mi ojciec skrzypce nastroił, a tu same linijki…Tak się skończyło. Ojciec był szczęśliwy, bo chciał, żebym uczył się na akordeonie. Rzeczywiście, straszne jest to pitolenie…Z tym że byłem dosyć zdolny. Moim nauczycielem został człowiek, który u mojego dziadka grywał. Czuł sentyment i się przykładał. W pierwszym roku już właściwie grywałem na popisach. Ale na tym - jak mówiłem - się skończyło…Też ciekawostka, że zostałem przyjęty do szkoły muzycznej w czasie trwania roku szkolnego.

- Kiedy to było?

- Chodziłem wtedy do czwartej klasy podstawówki.

- A co było po skrzypcach? Klarnet?

„Zakochałem się w Vanilla Fudge. W ich You Keep Me Hanging On”.

Breakout wiosną 1968 roku. Od lewej: Krzysztof Dłutowski, Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa, Michał Muzolf, Józef Hajdasz.

- Nie…Wtedy były modne ogniska muzyczne. Chodziłem do takiego ogniska razem z bratem. Brat grał na mandolinie, a ja na mandoli. Tak pod Ciukszę…[słynna wtedy orkiestra mandolinistów Edwarda Ciukszy - W.K.], Brat był zdolny, ale muzyka nie interesowała go specjalnie. Bardziej sport. Ja również interesowałem się sportem, jednak przewaga była po stronie muzyki. Ale później trochę dałem sobie spokój. Dopiero jako piętnasto-, szesnastolatek poczułem straszną chęć grania. I zacząłem interesować się gitarą. Jak wcześniej pierwszą gitarę zobaczyłem, to myślałem, że to mandolina - tylko trochę inna.

- Liczę i wychodzi mi, że ta „straszna chęć grania” pojawiła się mniej więcej w 1959 roku. Wtedy młodzież ekscytował nasz pierwszy zespół rock’n’rollowy Rhythm And Blues, a jego solista Bogusław Wyrobek niemal stał się polskim Presleyem. W kinach wyświetlano W rytmie rock’n’rolla i Tommym Steele’em…Nie tak rock’n’rollowy film, jak to sugerował polski tytuł, ale zawsze…Soliści Czerwono-Czarnych, Karin Stanek i Janusz Godlewski, właśnie W rytmie rock’n’rolla podawali jako coś, co sprawiło, że zainteresowali się piosenkarstwem. Czy widziałeś ten film?

- Widziałem i pewnie byłem zafascynowany. A największe wrażenie wywarła wtedy na mnie „Kronika Filmowa”, w której pokazali występ Gene’a Vincenta, ubranego w czarną skórę, z takim łańcuchem na szyi. Pamiętam, że wyciągnąłem z kieszeni kartkę i ołówek, zapisałem sobie podział rytmiczny…

- Czyli w kinie pierwszy raz usłyszałeś Be Bop A Lula…

- Tak do trzydziestki często chodziłem do kina. Były inne czasy…W Rzeszowie było kino Świt, duża sala. Oczywiście przeważały filmy radzieckie. Oczywiście - o wojnie. Pamiętam też, że byłem na Pół żartem, pół serio. Zaśmiewałem się strasznie i jak dziś to oglądam, to też mnie bawi. Właściwie dość długo byłem kinomanem. Później telewizja jakby to wymazała, bo jest wygodniejsza. Zresztą dzisiaj już trudno mówić o chodzeniu do kina, bo człowiek, który wychodzi wieczorem z domu, musi liczyć się z tym, że wszystko go może spotkać…

- Może za to słuchasz więcej muzyki niż kiedyś?

- Nie. Na słuchanie jest jakby coraz mniej czasu. Ale jest to najważniejsze w moim domu, na równi z oglądaniem filmów na wideo. Chociaż…z wideo jest tak, że mi się nudzi. Ostatnio tylko lubię wyrafinowane kryminały. Obejrzałem, co było dostępne, i mam spokój. Już dwa razy mi ukradziono magnetowid. Jak nowy kupię, to przeżywam taki okres fascynacji. I znowu do widzenia: trzymam go, żeby tylko czasami popatrzeć. Teraz wolę telewizję - to, czego naród nie lubi: uwielbiam programy publicystyczne, gadające głowy.

- Zacząłeś mówić o muzyce…

- Kiedyś słuchałem muzyki, żeby się uczyć. A dzisiaj po to, żeby doznawać jakichś wrażeń. Z tym że od razu przyznam się, iż słucham tego, co mi wpadnie w ręce. Łatwiej było, gdy Piotrek był na miejscu, bo mi podrzucał to, co sam sprawdził. Mówił: „Tata, posłuchaj, tu jest taka fajna kapela!”. A tak chodzę od czasu do czasu do sklepu muzycznego i kupuję z dziesięć kompaktów. Puszczę sobie po razie. Może któryś po raz drugi…Claptona zawsze chcę posłuchać - co on tam nowego robi.

- A czy jeszcze chodzisz na koncerty?

- Prawdę mówiąc, to nie. Ostatni raz byłem dwa lata temu w Stanach na - nieżyjącym już - Steviem Rayu Yaughanie i na Joe Cockerze. Cocker wypadł rewelacyjnie. Ale też prawdopodobnie bym się nie wybrał, gdyby mnie znajomi nie namówili. Nie chodzę na koncerty, tak jak i nie chodzę do kina…W domu jest przyjemniej.

- Go właściwie sprawiło, że kiedyś tak bardzo zapragnąłeś grać na gitarze?

- Moi koledzy grali sobie i podśpiewywali. To było wówczas modne i strasznie mi się podobało. Chodziło się po parkach, grało…

„Hendrixa nie graliśmy. Nie miałem takich ambicji ani gitarowych możliwości”.

Breakout tuż przed pierwszym wyjazdem do Holandii, 1968. Od lewej: Krzysztof Dłutowski, Michał Muzolf, Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa, Józef Hajdasz.

- Co?

- Pierwsze, co się grało, to takie rzeczy południowoamerykańskie.

- A rock’n’roll?

- U mnie było to trochę później. Wzorując się na Wyrobku, śpiewałem Haleya, Presleya.

- Może wróćmy jeszcze na chwilę do gitary. Jak uczyłeś się gry na tym instrumencie? Od kolegów?

- To był rok edukacji w takim Domu Harcerza, gdzie od razu byłem najlepszy [śmiech]. W miesiąc zrobiłem te dwie Szkoły Powroźniaka. Byłem z tego strasznie dumny i zacząłem kombinować. Jako szesnastolatek zorganizowałem kapelę. Dobrałem sobie pianistę, drugiego gitarzystę…Kontrabasu chyba nie było…Dla mnie najważniejsze było, że w domu kultury zarwał się balkon. Tak szalała publiczność na naszym koncercie. Śpiewałem rock’n’rolle Presleya.

- Pamiętasz tytuły?

- Nie…Zresztą dopisałem sobie do tego jakieś teksty. Wiadomo, jak to się zaczynało…Przerobiłem gitarę, którą dostałem od wujka. Jak na tamte czasy była strasznie droga. Akustyczna, krajowa, wtedy mówiło się na takie „gibsonka”. Ale żeby była naprawdę podobna do gibsona, wyciąłem dolny róg. Potem poszedłem do stolarza, dorobiłem, co trzeba, i pomalowałem na biało. Po prostu zniszczyłem gitarę.

- I to była twoja pierwsza gitara?

- Pierwszą zafasowałem w ognisku. To była przykra sprawa, bo ten instrument odebrali mojemu koledze z powodu braku postępów. Potem został muzykiem, tyle że klarnecistą…Ja tymczasem kupiłem od niego saksofon sopranowy i…też zapisałem się na klarnet. Przyszedłem do szkoły muzycznej, zdałem egzaminy…Jednak po pewnym czasie zrezygnowałem, bo uczyć miał mnie mój były nauczyciel - zresztą niedużo ode mnie starszy - z którym już wcześniej przeszedłem na ty…Natomiast z tym saksofonem ciężko mi szło.

Przyniosłem go do domu, ojciec wziął go i zaczął grać. „Dlaczego nie mówiłeś, że grasz na saksofonie?” - spytałem. „Bo nie gram” - odpowiedział i dodał, że to jest to samo co fujarka. Takie samo krycie. I tym mnie załamał, bo mnie nic nie wychodziło. A wtedy saksofon był bardzo modny. Petit fleur, takie rzeczy. I tak została mi ta gitara.

- Kiedy zacząłeś grać zarobkowo?

- Pierwsze pieniądze zaproponowano mi w 1961 roku. Restauracja Parkowa, czynna tylko w sezonie letnim. Niedaleko mojego domu, po sąsiedzku…

- A gdzie mieszkałeś?

„Mieli gorsze przyjęcie niż my…Small Faces bardzo buńczucznie się zachowywali”. Plakat zapowiadający występ The Small Faces i Breakoutów w roli ich głównego supportu w Rotterdamie, w początku listopada 1968 (przy nazwie zespołu Tadeusza Nalepy jej polskie tłumaczenie…i zapewnienie o „amerykańskim show”).

„Śmieszyło mnie, że u nas - i w Holandii też - pisali, że jesteśmy underground czy psychedelic”. Breakout w telewizyjnej „Giełdzie Piosenki”, grudzień 1968 roku. Od lewej: Józef Hajdasz, Tadeusz Nalepa, Michał Muzolf, Mira Kubasińska, Krzysztof Dłutowski.

- Na Obrońców Stalingradu. Przedtem to była Hetmańska, później Obrońców Stalingradu, następnie tylko Obrońców, a teraz znów Hetmańska.

- No to wróćmy do Parkowej…

- Graliśmy tam w bardzo dziwnym składzie: bębny, gitara, akordeon i trąbka. Ja nie tylko grałem na gitarze, ale też śpiewałem.

- Znów zapytam: co?

- Na pewno Mannę [piosenka spopularyzowana w Polsce przez włoski zespół Marino Mariniego - W.K.]. Innych rzeczy już nie pamiętam…Ludzie walili drzwiami i oknami. A pan, który zorganizował to granie w Parkowej, nazywał się Adolf Faber. Trwało to ze trzy miesiące. Jak już wspomniałem - tylko sezon letni. Później przeszliśmy do takiej knajpy, o której też już mówiłem. Do Przodownika. No, niestety, tam nasi dwaj starsi panowie, trębacz i akordeonista, popijali. Nawet ktoś z ZMS napisał w gazecie, że w zespole gra sama młodzież, bo reszta pijana.

- Kim był ten drugi przedstawiciel młodzieży?

- Janek Solak, jeszcze młodszy ode mnie. Grał na perkusji, ale był po szkole muzycznej na skrzypcach. I jak panowie byli przycięci i nie grali, to radziliśmy sobie tak: Janek grał na bębnach, a obok leżały skrzypce i brał je, żeby zagrać ze mną temat. Tak więc jakoś tam było…A jak już nie mogliśmy, bo ciężko się tak pracowało, to Janek wkładał palec do oprawki od żarówki. Robił spięcie i nie było światła w całej restauracji. I szliśmy do domu. Takie patenty były, bo miał w sobie coś niesamowitego - taką odporność na prąd…Z tej kapeli wyrwano mnie później do innej.

- A co ze szkołą?

- Ponieważ dwie ostatnie klasy robiłem w wieczorówce, jakoś dawało się to pogodzić.

- Mimo wszystko trudno uwierzyć, że rodzice nie mieli obiekcji…

- Byli jednak związani z muzyką poprzez swoje rodziny. Naprawdę nie mieli mi specjalnie za złe. Ale kiedy po paru miesiącach powiedziałem im, że będę grał w zespole Romka Albrzykowskiego, to mnie wyśmiali. Zespół Albrzykowskiego był wtedy w Rzeszowie najbardziej znaną, najbardziej łubianą kapelą. Albrzykowski grał na akordeonie, później - na saksofonie…Charakterystyczne dla nich było to, że na zabawie w klubie grali w składzie cztero-, pięcioosobowym, a na dużych imprezach - w big-bandzie.

- Jak doszło do tego twojego awansu?

- Grałem w kolejnej knajpie i przyszedł pan Albrzykowski ze swoimi muzykami. I poprosił mnie do swojego stolika. Byłem wtedy gówniarz, dziewiętnaście lat…Do tego wystraszony niesamowicie. A za dwa dni już grałem u niego. I bardzo mile to sobie wspominam. Był to zespół z dyscypliną. W tym wieku mogłem zacząć pić czy coś takiego. U Albrzykowskiego nie było problemu, bo nie tolerował picia. Żadnego alkoholu. I żadnego palenia papierosów…

- Rzeczywiście wtedy nie paliłeś?

- Zacząłem palić dosyć późno jak na faceta - w dwudziestym pierwszym roku życia. Zaczynałem od rarytasów, miały bardzo miły zapach. Później paliłem piasty…Przez jakiś czas sam sobie kręciłem papierosy. Teraz już mi się nie chce…Wydaje mi się, że na tyle jestem silny, że mógłbym rzucić palenie, ale nigdy nie próbowałem…

- Porozmawiajmy o innym nałogu muzyków: dziewczyny.

- Zawsze jakieś kobiety przewijały się przez moje życie. Jedne za mną biegały, za innymi ja biegałem. Mama zbierała ich zdjęcia. A później trochę się ustatkowałem.

- Dlaczego rozstałeś się z Albrzykowskim?

- Kiedyś usłyszeliśmy Mirę, jak śpiewała w jakimś radiowym konkursie. A że już ją wcześniej poznałem, postanowiliśmy ją odszukać. W końcu przyjechała, ale niedługo pośpiewała u Albrzykowskiego. Oboje postanowiliśmy się stamtąd zerwać, bo zaczęło się robić ciasno…

- Jak ci było u niego do tego czasu?

- Nie mogłem narzekać. Pograłem sobie wszystkiego po trochu. Chyba nieźle dawałem sobie radę, bo od razu wskoczyłem na takiego pomocnika Romka.

- Czy miałeś wtedy czas na słuchanie muzyki ze świata?

- Dużo się nasłuchałem, bo miałem znajomego w rzeszowskim radiu. Z tamtego okresu pamiętam przede wszystkim Louisa Primę, jego płyty. Byłem zakochany w tym, co robił. Ekspresyjna muzyka, dużo swingu.

- A rock?

- Chyba właśnie Rzeszów, za sprawą Ryszarda Atamana - pierwszy zaczął nadawać muzykę rockową. Najwcześniej w Polsce. I dużo tego dawali. Mnie to też interesowało. Gdyby tak nie było, nie poszedłbym kiedyś na imprezę Niebiesko-Czarnych…

DRUGA TAŚMA

GRAŻYNA DRAMOWICZ-NALEPA

.…Jeśli coś sobie postanowił, doprowadzał to do końca. Nigdy nie rzucał w połowie Poznaliśmy się w lipcu 1986 roku. Byłam umówiona z pewnym fotografem na sesję do gazety i ten sam fotograf obstawiał Old Rock Meeting, na którym występował Tadeusz. Fotograf nie dotarł na spotkanie. Przeprosił mnie telefonicznie i poprosił, żebym się z nim umówiła na terenie Opery Leśnej. Byłam wtedy w biurze Bałtyckiej Agencji Artystycznej, usłyszał to chłopak, który zastępował menedżera Tadeusza, i zaproponował, że mnie tam zawiezie. Może chciał się pochwalić, że pracuje u samego Tadeusza Nalepy?

No i umówiliśmy się, że przyjadę po piątej do hotelu, gdzie mieszkali, i pojadę do Opery Leśnej razem z zespołem.

Gdy czekałam w hotelowej restauracji, zeszli muzycy i zobaczyłam Tadeusza. I jakby jakiś piorun we mnie strzelił, zaczęłam się nieracjonalnie zachowywać. Pobiegłam do toalety myć ręce, chociaż miałam czyste.

Przyznam się, że wtedy nie kojarzyłam jeszcze jego nazwiska. Nie wiedziałam też dokładnie, jaką muzykę gra.

Tak więc zachwyciłam się facetem, a nie znanym muzykiem. Podobno, gdy wybiegłam, Tadeusz zapytał tego chłopaka, czy jestem jego dziewczyną. Odpowiedział, że nie, a Tadeusz na to: „No to w porządku!”. Od momentu, kiedy wyjechaliśmy do Opery Leśnej, już byliśmy nierozłączni.

Oglądałam koncert zza kulis lub czekałam na niego w garderobie. Jak łatwo się domyślić - o fotografie kompletnie zapomniałam. Po obu koncertach, bo impreza trwała dwa dni, poszliśmy z innymi wykonawcami do nocnego klubu w Sopocie, który był zarezerwowany tylko dla artystów; Tam Marek Karewicz przez cały czas puszczał dla nas numery z zabawnymi dedykacjami, a Tadzio ze mną tańczył i to było prawdziwe poświęcenie z jego strony, jak się później przekonałam [śmiech].

A potem Tadeusz wyjechał do domu. Trudno było wtedy z telefonami. Ja nie miałam telefonu, on - też nie. Tęskniłam strasznie, okazało się, że on też, bo przysłał telegram: „Tęsknię -przyjeżdżaj”.

Kilka dni zajęło mi spakowanie rzeczy, które chciałam zabrać, i pojechałam do niego, do Józefowa. Od razu pojechaliśmy w trasę. Wtedy jeszcze wyjeżdżało się co najmniej na miesiąc, koncerty grało się codziennie. Wszystko było dla mnie nowe, fascynujące i byliśmy coraz bardziej zakochani w sobie.

W drugiej połowie lipca do niego przyjechałam, a pierwszy raz wy szłam na estradę we wrześniu, na festiwalu Raw a Blues. Potem wystąpiliśmy na Jazz Jamboree, przed B.B. Kingiem, a później jeszcze było na żywo telewizyjne „Studio Hi-Fi”. Tadek powiedział, że to taki chrzest, iż przechodzi ludzkie pojęcie.

Z jednej strony ciągnęło mnie na estradę. A z drugiej - bałam się jak cholera i zastanawiałam się, czy gdzieś nie uciec. Ale wiedziałam, że jak ucieknę, to Tadeusz już mi drugiej takiej szansy nie da. Bardzo długo - tylko śpiewając chórki - spalałam się psychicznie. Nie wy obrażałam sobie, że mogę stanąć z przodu sceny.

A on estradę kochał. Estrada to było jego życie. Strasznie za nią tęsknił w ostatnich miesiącach przed śmiercią.

Przy przeszczepie nerki nie ma żadnej reguł. Może się nie przyjąć, może się utrzymać tylko pół roku. Tadeusz miał przeszczep trzynaście lat i lekarze byli tym lekko oszołomieni. On wiedział, że to niepewna sprawa, ale pamiętam, jak mówił: „Jak ja bym chciał chociaż przez rok mieć przeszczep, żeby być wolnym od tych dializ”. I z każdym rokiem byliśmy coraz bardziej szczęśliwi. Że to trwa o tyle dłużej. Wrócił na dializy pod koniec stycznia 2006 roku, ale nikomu o tym nie wspominał, bo sądził, że to zbyt intymne. A poza tym uważał, że facetowi nie przystoi chorować. Kiedyś powiedział, że chce normalnie żyć. Że choroba w niczym mu nie może przeszkodzić.

Był silny, wytrwały; wręcz apodyktyczny. Myślę, że to pomagało mu tak długo utrzymywać się na powierzchni, zmieniać muzyków, wyznaczać trendy, proponować nowe rzeczy. Jeśli coś sobie postanowił, doprowadzał to do końca. Nigdy nie rzucał w połowie. Z tego, co wiem, urodził się „panem dyrektorem”: od czasów podwórka rządził. Zresztą potem, w domu - też. Gdy się poznaliśmy, ja byłam łagodną, delikatną dziewczyną, a on był strasznie mocny i władczy. I przez te dwadzieścia lat on przy mnie złagodniał, a ja stałam się mocniejsza. Ale zawsze byłam u niego na specjalnych prawach. Wiedziałam, że mogę sobie pozwolić na więcej niż inni. Gdy byliśmy w Stanach w 1989 roku, postanowiliśmy się pobrać. Z tym zamiarem nosiliśmy się już od jakiegoś czasu, ale w Polsce ciągle graliśmy koncerty i nie mogliśmy ustalić terminu. Tak więc tam zdecydowaliśmy się na taki szybki, rock’n’rollowy ślub. Wszystko nam sprzyjało. Okazało się, że daleki kuzyn Tadka jest właścicielem szkoły pilotażu i kilkunastu samolotów - i to on namówił nas na wypad do Atlantic City. Niestety, okazało się na miejscu, że sobota to jedyny dzień, w którym nie można powiedzieć sobie: „Tak”. A my już zdążyliśmy kupić piękne obrączki…Ale skoro tam byliśmy, zrobiliśmy następne wariactwo, czyli najpierw przyjęcie weselne w kasynie, po którym wróciliśmy do Nowego Jorku i wzięliśmy ślub w polskim kościele Świętej Anny w Jersey City, 6 maja.

Naszymi świadkami byli nasi kumple - Artur i Beata, a gośćmi nasz zespół i menedżer. Ja byłam ubrana w śliwkowy kostiumik, a Tadek w czarną marynarkę i jasne spodnie. Goście jak jeden mąż - na dżinsowo. Oboje bardzo przeżywaliśmy nasz ślub.

Zresztą widać to na zdjęciach oraz na nagraniach wideo, które są fantastyczną pamiątką.

Po ślubie pojechaliśmy prosto do pracy, czyli do Cricket Club. Po naszym koncercie drugie przyjęcie wyprawił nam właściciel klubu Leszek Świerszcz. No, było bardzo wesoło! W Polsce dopiero po czterech latach wzięliśmy ślub cywilny, bo znowu nie mogliśmy znaleźć czasu. W końcu zrobiliśmy to 17 kwietnia 1993 roku na warszawskim Żoliborzu - w…Teatrze Komedia, gdzie USC miał salę. Co ciekawe, byliśmy tak samo ubrani i mieliśmy te same obrączki, tylko świadkowie byli inni.

Moim świadkiem była Agata Rogalska, świetna dziewczyna i znakomita malarka, a Tadzia - Bodek Kowalewski, muzyk i przyjaciel. Tego już tak nie przeżywaliśmy, bo to była dla nas tylko rejestracja.

Relacje pomiędzy moją mamą a Tadeuszem ułożyły się tak, jak można było przewidzieć. Z początku mama była nieufna, bo dużo starszy, bo rozwodnik. Wychowała mnie sama i po prostu bała się o mnie - jak to mama. Ale bardzo szybko zorientowała się, że jest dobrze, a nawet…jeszcze lepiej. Żałowała tylko, że nie mieszkamy bliżej siebie.

Tadeusz sam wymyślił koncepcję naszego nowego domu, rozrysował na papierze, pokazał mi i wtedy wspólnie podjęliśmy konieczne decyzje. Nigdy mnie nie pomijał w takich sprawach. Wszystko wspólnie, tylko samochód sama wybierałam, bo mówił, że przecież i tak ja będę nim jeździła. Uczył mnie jazdy, sam świetnie prowadził, ale nie lubił tego. Jeśli chodzi o jazdę - to wołał konną.

Tuż po przeszczepie nerki - dokładnie trzy miesiące po - dostał udaru.

Konsekwencją była czasowa utrata pamięci, dlatego z płytą Jesteś w piekle wiąże się następująca historia: musiałam śpiewać mu każdy utwór, tak jak zapamiętałam, gdy mi to wcześniej grał. Bo nie zdążył sobie tych numerów nagrać czy też zapodział taśmę z boom boxa. Potem już od razu nagrywał sobie swoje kompozycje na dyktafon. Sypał nimi jak z rękawa.

Mam na dyktafonie chyba połowę jego płyty, która już nie wyjdzie…Kiedy chciał ją wydać? Nie wiem.

W ostatnich miesiącach nie miał już ochoty tworzyć. Już nie siadał z gitarą. Może gdyby się lepiej poczuł? W czasie ostatniego koncertu - w Czechach, w Trzyńcu, w sierpniu 2006 roku - po pięciu numerach musiał przerwać, kręgosłup tak go zaczął boleć, że nie był w stanie ustać nawet bez gitary (coraz większe kłopoty z kręgosłupem, z powodu osteoporozy, były konsekwencją długiego zażywania lekarstw koniecznych przy dializach i przeszczepie). Przeprosił i zszedł ze sceny. Na szczęście byliśmy tam z zespołem Free Blues Band i oni wypełnili do końca koncert swoimi numerami. Zapraszali Tadeusza jako gwiazdę i czasami z nimi grywał.

W ostatnich latach, do 2005 roku, dawał po trzydzieści koncertów rocznie. To i tak dużo jak na ten rodzaj muzyki. Raczej nie objeżdżaliśmy festiwali bluesowych - graliśmy w klubach. Tadeusz nie imał szczęścia do menedżerów, musieliśmy zajmować się tym sami. Ale zawsze były telefony z propozycjami koncertów. Nie każde zamówienie, które przyszło, akceptował. Odrzucał, gdy warunki finansowe nie były takie, jak chciał, albo gdy sala mu nie odpowiadała.

Ludzie wyjeżdżają na wakacje - my wyjeżdżaliśmy na koncerty. A gdy wracaliśmy do domu, to były nasze wakacje. Fajny dom, fajny basen.

Po co mieliśmy jechać w obce miejsce, gdzie też byłby dom i basen?

Na szczęście oboje nie znosiliśmy stadnych wycieczek. Ostatnio w domu cały czas oglądał TVN 24. Bardzo go obecna polityka denerwowała. Zawsze kochał Unię Demokratyczną, Unię Wolności. Ten nurt: Mazowiecki - Geremek - Balcerowicz.

Piotrek [Nalepa-WK.] mówi, że muszę się zastanowić, czy zrobić z domu muzeum, czy żyć w nim normalnym życiem. Wiem na pewno, że nie chcę tego domu sprzedać.

Kwiecień 2007

- Twoje zdanie na temat Rzeszowa…

- Rzeszów jest bardzo sympatyczny. Mili ludzie, spokój, wolniej się chodzi, wolniej się żyje. Gdybym nie miał tylu obowiązków, to chętnie bym tam wrócił.
- Podobno we wrześniu 1965 roku Blackout stał się w Rzeszowie sensacją…
- Graliśmy w Klubie Łącznościowca. Za pierwszym razem ludzie musieli się do nas przekonać - chociaż już wcześniej, jak tylko gdzieś pokazaliśmy się grupą, ktoś puścił plotę, że to dopiero będzie kapela…A za drugim razem: szyby powybijane, ulica nieprzejezdna. W ogóle rewolucja w centrum Rzeszowa.

„Widzieliśmy Zappę i bardzo nam się podobał”. Sesja fotograficzna longplaya Na drugim brzegu tęczy.

„Franek dużo opowiadał, co będziemy robić”. Breakout na początku 1969 roku ze swym ówczesnym kierownikiem artystycznym, Franciszkiem Walickim. Od lewej: Walicki, Józef Hajdasz, Mira Kubasińska, Michał Muzolf, Tadeusz Nalepa.

- Co tak porwało publiczność? Czy już wykonywaliście twoje piosenki?

- Tak, ale dopiero po tych imprezach naprawdę zacząłem komponować. I to właściwie z konieczności - żeby uzupełnić repertuar. Z początku graliśmy Stonesów i trochę Beatlesów. Może też graliśmy parę kawałków innych kapel, tak po jednym. To, co chodziło w tym czasie w radiu.

- Łącznościowców nie przeraziła ta rozróba?

- Nie. Klub na tym fajnie wyszedł. Jak graliśmy, za każdym razem waliły tłumy. Tym występem zmieniliśmy wszystko. Raptem okazało się, że jesteśmy najważniejsi.

- Także dla Klubu Łącznościowca?

- Klub kupił nam trochę sprzętu.

- Czyli jesienią 1965 roku miałeś już przed sobą jakieś perspektywy, jeśli chodzi o estradę…

- Zawsze miałem perspektywy. Jak poznałem Loebla, to mu obiecałem, że nagramy płytę, chociaż nie wiedziałem, na czym to polega. I choć nikt mi takiej propozycji nie złożył. Ale wykrakałem, bo niedługo potem były nagrania radiowe, płytowe…Kiedy tylko nagraliśmy coś dla radia, od razu mówiłem o longplayu. To wszystko sprawdziło się, ponieważ w to wierzyłem. I kapela mi się podobała - to miało sens. No i w tamtych czasach po prostu tym się żyło.

„Na pewno nas ośmieliły występy na Zachodzie”. Breakout i jego marshalle.

- Kto występował z tobą w pierwszym składzie Blackoutu?

- Staszek Guzek - śpiew, Józek Hajdasz - perkusja, Andrzej Zawadzki - gitara i Krzysiek Potocki - bas. To zawsze będę pamiętał.

- A co z Mirą? Kiedy właściwie znalazła się w zespole?

- Na początku 1966 roku. Niby wcześniej należała do zespołu, ale była zajęta, bo miała kontrakt z London Beat i po kilka imprez dziennie. Tylko dlatego, że akurat nie było koncertów, pojechała z nami na nasze drugie nagrania w Warszawie. Kubasińska to już było wtedy nazwisko, bo ci London Beat całkiem długo istnieli w Polsce…A my naprawdę żadnych wejść nie mieliśmy, żadnej możliwości pokazania tego, co w Rzeszowie robimy…

»Nazwa Breakout bardzo mi pasowała…”. Hajdasz, Kubasińska, Muzolf, Nalepa na promocyjnym zdjęciu, jako tło - przywiezione z Holandii plakaty.

„Uwierzyłem, że można takie rzeczy robić, jak »undergroud z Zachodniego Wybrzeża«”. Brekout z okresu Na drugim brzegu tęczy.

- Jak doszło do pierwszej sesji dla radia, w październiku 1965 roku?

- Na nagrania zaprosił nas Mateusz Święcicki, po tych rzeszowskich targach. Było to pod warunkiem, że jeszcze weźmiemy ze sobą Jerzego Bąka, który też wystąpił na tamtej imprezie. Miało być na zasadzie, że my fajnie gramy, a on fajnie śpiewa. I jak dostałem zawiadomienie, żebyśmy przyjechali na nagrania, to temu Jurkowi tego nie dałem - zresztą wcześniej nie zgłaszał się do mnie…I pojechaliśmy bez niego. Święcicki powiedział: „Jak to?”, a ja: „No tak.”. Niechętnie, ale nas nagrali. Robił to Sławek Pietrzykowski, który był wtedy właściwie szefem od nagrywania takich kapel jak nasza. Pamiętam, że od razu bardzo mu się spodobaliśmy. Mówił o Guzku: „Rewelacja, facet między Buranem a Niemenem…”.

- Takie wrażenie można odnieść i dziś, gdy słucha się płyt Blackoutu.

- Zapis radiowy czy płytowy nie jest w pełni obiektywnym dowodem. Guzek był takim wykonawcą, który albo wszedł do studia i od razu zaśpiewał dobrze, albo nie było wiadomo, za którym razem mu się to uda.

- Zakończmy temat pierwszej sesji dla radia.

„Dla mnie był to okres beztroskiej zabawy muzycznej”. Breakout narysowany przez Tadeusza Nalepę na…odwrocie zdjęcia Blackoutu.

„Włodek Nahorny pracował z nami tylko z doskoku”. Zespół Nalepy, 1969 rok.

- Nagraliśmy ze trzy numery. Chyba te z Targów. I od razu Pietrzykowski zaprosił nas na następne nagrania.
- Jerzy Kossela stwierdził kiedyś, że Pietrzykowski, zgodnie z własnym gustem, zmienił brzmienie Czerwonych Gitar. Czy zmieniał coś też w waszych piosenkach podczas nagrań?
- Muszę powiedzieć, że nie wtrącał się. Gdyby wtrącał się, to zostałby odepchnięty. Ja od początku miałem jakąś własną wizję i nic nie dałbym sobie narzucić.
- Tak więc poszło zadziwiająco gładko.
- Z pierwszej sesji hitem było Boję się psa, a z następnej - Anna. I wtedy już poleciało, bo Anna chodziła na okrągło w radiu.
- Dlaczego?

„A ja i Mira mieliśmy taki dodatkowy problem, że zniknął Piotrek, którego zostawiliśmy u jej ciotki…”. Mira Kubasińska z synem Piotrem na widowni opolskiego amfiteatru, czerwiec 1969 roku.

- Jakoś tak się stało. Dla mnie to była zwykła piosenka. Nawet - zapchajdziura. Ale że nie miałem wtedy dużo numerów…A mój gitarzysta Andrzej Zawadzki powiedział: „Słuchaj, to będzie przebój!”.

- Nie brakowało wtedy u nas dobrych piosenek. Nie były to czasy zbytnio sprzyjające polskiemu rockowi, ale dla naszej estrady - wspaniałe. Festiwale piosenki stawały się wielkimi wydarzeniami nie tylko dlatego, że chciano odciągnąć uwagę społeczeństwa od innych, poważniejszych spraw…

- Mieliśmy wtedy wielu dobrych kompozytorów. Już nie pamiętam nazwisk…Tacy ludzie jak Abratowski piękne rzeczy pisali. A jak jeszcze jakiś Amerykanin to w Sopocie zaśpiewał - to już było mistrzostwo świata.

- Najczęściej nagrywało się wtedy u nas dla radia, co oznaczało złe, właściwie chałupnicze warunki. Wynotowałem sobie taką skargę Dzikusów z 1966 roku: „Na nagranie jednej piosenki mamy w radiu tylko pół godziny…

- Po prostu przychodziło się i od razu grało i śpiewało. My wszyscy śpiewaliśmy do jednego mikrofonu. I dlatego takie było brzmienie.

- Jak to znosiłeś?

- Właściwie niewiele zmieniło się od tamtych czasów. W kilka dni nagrywam płytę. A Pietrzykowski to był wówczas orzeł. On tym też żył, zarażał nas entuzjazmem.

- Kiedy zdecydowałeś się wynieść, wraz z zespołem, z Rzeszowa?

- Już po pierwszych nagraniach myśleliśmy o pozostaniu w Warszawie. No i w końcu przyjechaliśmy na dłużej, żeby wystartować w jakimś konkursie.

- Uściślijmy: chodziło o eliminacje Wiosennego Festiwalu Muzyki Nastolatków, imprezy prestiżowej, ogólnopolskiej, która ciągnęła się przez blisko połowę 1966 roku…

- Najpierw oceniali nas w Krakowie. Przy okazji pierwszy raz spotkałem Skaldów. To, że startowali w takiej imprezie, nieco mnie śmieszyło, ale podziwiałem ich za muzykalność. Trochę ich słuchaliśmy, tak przez uchylone drzwi w radiu, gdzie odbywały się eliminacje. Później pojechaliśmy do Warszawy i tam bardzo się spodobaliśmy. I publiczności, i jurorom. Dostaliśmy chyba wtedy propozycję od pana Sielickiego z Polskich Nagrań, żeby nagrać longplay. Niosły nas te nasze przeboje…

- Zanim nagraliście longplay, był finał wspomnianego festiwalu, w lipcu na stadionie gdańskiej Lechii. Pierwsze miejsce przypadło Skaldom, których później wychwalali recenzenci, lecz wcześniej wygwizdała publiczność. Wam przyznano dopiero trzecie miejsce, na spółkę z grupą Kon Tiki, o której później nikt już nie słyszał. W prasowych relacjach można było przeczytać, że mieliście najlepsze przyjęcie i że poczuliście się pokrzywdzeni werdyktem.

- Podczas finałowego koncertu nie chciałem wystąpić, bo byłem obrażony. To, że cały stadion śpiewał razem z nami Annę, to jeszcze nic. Bo jak było parlando - publiczność wstała z miejsc i równo z Guzkiem je powiedziała! Natomiast Skaldowie niesłusznie, moim zdaniem, dostali pierwszą nagrodę, bo byli bez swego lidera. Andrzej Zieliński akurat zachorował, znalazł się w szpitalu. I - umówmy się - był to marny zespół…A wygrał. To była komedia. Trochę taka zemsta Święcickiego, bo myślał, że jak jakiś zespół z Rzeszowa przywiózł, to będzie jego numery grał. Powiedziałem: „Chwileczkę, ale ja tu piszę piosenki!” [Śmiech]. Święcicki już wcześniej kręcił się koło Czerwono-Czarnych i pewnie szukał sobie kolejnych wykonawców. My nagraliśmy tylko jeden jego numer, Płomienie, który zresztą nie znalazł się na żadnej z naszych płyt [ostatecznie jednak ukazał się na kompaktach Blackout (2) i Studnia bez wody - W.K.]. I tak to wyglądało…Zawsze można się czepiać. Był argument, że zagraliśmy te same numery, co na eliminacjach w Warszawie. Idiotyzm. Graliśmy je już w innym składzie, trochę inaczej i nie wszystkie te same. A drugą nagrodę dostały Nastolatki z Wrocławia, z których jeden w trakcie występu recytował wiersze na siedząco…

- Już nawet wtedy budziło to wątpliwości co bardziej przytomnych obserwatorów. Jeden z dziennikarzy zauważył w swojej recenzji, że „Nastolatków recytacje Staffa trafiły chyba na niewłaściwy festiwal”.

- No, ale w każdym razie było to ciekawsze od Skaldów.

- Skaldowie błyskawicznie zrobili karierę jak na ówczesne polskie warunki. Ale wy też…

- Skaldów lansowano, bo pasowali do hasła: „Chcecie grać, to musicie chodzić do szkół!”. A my wiele zawdzięczaliśmy takim ludziom jak Sławek Pietrzykowski czy Staszek Cejrowski z Polskiej Federacji Jazzowej. Cejrowski wymyślił, że trzeba wziąć laureatów w trasę. Jeździliśmy w kilka zespołów, z aparaturą. Hale, stadiony - to już było coś…Ale też wcześniej zaczęliśmy grywać po kraju. To już było ciekawe życie, życie estradowe. I już wtedy myśleliśmy, że to będzie nasz zawód. Ja byłem o tym przekonany. I traktowałem to w miarę poważnie, co znaczyło, że zawsze chciałem być solidny. Natomiast z ręką na sercu przyznaję się, że nie ćwiczyłem na instrumencie. Nigdy nie lubiłem prób.

- Jaki miałeś wtedy instrument?

- Profesjonalną gitarę Hofnera, którą Mira kupiła od London Beat. Kupiła gitarę i bas tej firmy…Z tą gitarą wyjechałem później do Holandii i tam kupiłem moją miłość: rickenbackera. I jeszcze gretscha.

- To już może opowiedz mi do końca o swoich gitarach.

- Miałem jeszcze jednego rickenbackera…Ale zawsze byłem chory na gibsona. Niedawno usłyszałem w radiowej audycji o gitarach, że fender jest trudniejszym instrumentem, bo gibson właściwie gra sam. Bzdura! Gdy zaczynałem, większość słynnych gitarzystów grała na gibsonach…W 1970 roku był taki okres, że miałem jolanę - czeskie półpudło, które bardzo fajnie wspominam. Zamówiłem już sobie wtedy Gibsona Les Paula w Holandii i to się przeciągało. Więc musiałem pójść do naszego sklepu i coś kupić…I jakoś się nie doczekałem i gdzieś tak pod koniec 1970 roku kupiłem w Warszawie - od chłopaka, który z Anglii przyjechał - takiego Gibsona Deluxe, złotego, trochę poobijanego. Była to znakomita gitara, ale później zamieniłem się z Darkiem Kozakiewiczem. On mi dał Gibsona Les Paul Gustom, na którego zachorowałem…I trochę źle na tym wyszedłem, bo okazało się, że moja gitara była cenna - podobno unikalny egzemplarz. A wreszcie miałem dosyć tego Les Paula i kupiłem sobie gitarę, której nigdy nie sprzedam - Gibsona Gustom L5 S. Wypatrzyłem ją w sklepie w Holandii i sprzedawca nie chciał mi jej dać do ręki, tylko podsuwał mi jakieś japońskie podróbki…Nie używam żadnych patentów, niczego. To dla mnie wygoda, bo do czegokolwiek bym się podłączył, brzmi dobrze. Mam jeszcze Gibsona Semiacoustic, jakieś pudło i bas, w razie czego…Kiedyś to miałem wszystko. I własne organy hammonda, i dwa piana Fendera. Sprzedałem, bo mnie wkurzyło to, co się działo. Z hammondem było coś takiego, że gdy stał w jakiejś kanciapie, to perkusista mi go porysował, bo ściskał się tam z panienką. Albo pakuję perkusję, a w werblu jest dziura…Głośnik wyleciał - też ja musiałem kupować… Powiedziałem sobie: „Do dupy z takim interesem. Ci, co u mnie grają, muszą sami sobie kupować sprzęt! Albo będę brał muzyków już ze sprzętem”. Ale w życiu dużo się zmienia i dzisiaj znów zaczynam marzyć, żeby mieć sprzęt dla muzyków. Nie wiem, czy się na to nie skuszę…

„W Opolu mieliśmy problemy. Musieliśmy zaczesywać włosy za uszy…”. Breakout z Włodzimierzem Nahornym na estradzie festiwalu opolskiego, 1969 rok.

„Był taki okres, że jak zobaczyłem gitarzystę na widowni, to mnie paraliżowało”. Breakout z Nahornym i nowym basistą Piotrem Nowakiem.

- Za zajęcie trzeciego miejsca na Wiosennym Festiwalu Muzyki Nastolatków dostaliście nagrodę w wysokości pięciu tysięcy złotych. W 1966 roku to już była pewna suma. Czy pamiętasz, na co wydaliście te pieniądze?
- Nie pamiętam…Pamiętam, że „Sztandar Młodych” dał nam jakąś nagrodę. Adapter albo wzmacniacz. Pamiętam też, że kilka lat później, już jako Breakout, dostaliśmy pięć tysięcy nagrody na festiwalu opolskim. I Włodek Nahorny powiedział: „Na bankiet za mało, trzeba by jeszcze pięć tysięcy dorzucić”.
- Przy okazji Festiwalu Muzyki Nastolatków Blackout bywał chwalony za opracowania wokalne utworów.

- Po prostu byłem w tym dobry. Już u Albrzykowskiego przejąłem sprawę chórków. Do dziś wydaje mi się, że nikt nie robił takich chórków w tamtych czasach. Potem to znienawidziłem, choć dziś - gdy puszczam sobie te numery - trochę z zazdrością słucham, że potrafiliśmy tak śpiewać. Zresztą naprawdę słynęliśmy z tego. W Hali Gwardii były zradiofonizowane garderoby i Krzysiek Dłutowski opowiadał mi kiedyś, jak to muzycy Dzikusów wsłuchiwali się w nasz śpiew…

- Porozmawiajmy teraz o repertuarze Blackoutu z tamtych czasów. Też przysparzał wam wielu komplementów. Byliście zaliczani do nielicznych „naprawdę oryginalnych” grup. Po tym nieszczęsnym finale „Sztandar Młodych” chwalił was za protest songi, za „udaną próbkę swoich możliwości w robiącym dziś na świecie karierę gatunku”. Mieliście w repertuarze kilka antywojennych piosenek, a wtedy było niemal zadekretowane, kto groził światu bombą atomową…Weźmy Te bomby lecą na nasz dom, piosenkę przeciwko ówczesnym nalotom amerykańskim na Wietnam. Z tekstu Loebla można było wywnioskować, że polska młodzież żyła nękana wojennymi koszmarami, a przecież raczej żyła marzeniami o Ameryce…

- Wiesz, kiedy przestaliśmy grać protest songi? Kiedy przyszedłem do radia, przyniosłem nowy materiał i któryś redaktor powiedział mi: „Co? Wojna w Wietnamie? A chuj to pana obchodzi!”. Ja mu na to: „Wie pan, ja tylko tekst przyniosłem…A on: „Niech pan inny przyniesie, to będziemy nagrywać”. I tak to się skończyło.

- Do tego momentu nie miałeś żadnych wątpliwości?

- Chyba nie byłem całkiem świadomy. No i w końcu Amerykanie dziś przyznają, że dali dupy z tym Wietnamem. A że nie wolno nam było wtedy przeciw czemuś innemu protestować, to druga sprawa. Uważam jednak, że dobrze się stało, że parę tych protest songów nagraliśmy. Naszej młodzieży też się przydały. Tylko że to wszystko wokół było takie dęte…Jakąś darmową imprezę graliśmy dla tych Wietnamczyków i nikogo nie mogłem na nią wprowadzić. To też było śmieszne.

- A może tak przy okazji powiedz, co sądzisz na temat: rock a polityka.

- Te rzeczy nie powinny się łączyć. Muzyka - w ogóle: sztuka - powinna być ponad. Nie powinno to być mieszane. Nie potrzeba.

-A jeśli młodzi ludzie chcą wyśpiewywać polityczne teksty?

- To co innego. Ale trudno nazwać polityką wykrzykiwanie jakichś śmiesznych haseł na podkładzie muzycznym.

- Pozwól, że zapytam cię o twoje poglądy polityczne…Nie tak dawno zagrałeś i zaśpiewałeś w telewizyjnym programie poświęconym Donaldowi Tuskowi…

- Dwie partie - liberałowie i Unia [Demokratyczna - W.K.] są dla mnie ważne i pierwsze w tym wszystkim, co dzieje się w kraju. To są jedyni ludzie, którym wierzę.

- Jak się przekonałem, nasi muzycy rockowi raczej unikają takich deklaracji. Ostatnio rozmawiałem z Wojciechem Waglewskim, który powiedział mi: „Mnie te systemy, ta polityka, zupełnie nie interesują. To jest margines życia, chociaż bardzo kłopotliwy…

- Oczywiście, można się tym nie interesować. Ale właściwie wszystko zależy od polityki. I dla mnie jest istotne, co dzieje się w kraju. Jak to będzie się rozwijać. Dlatego nie wyemigrowałem ani dwadzieścia lat temu, ani przed dziesięciu laty. To, że takich czasów doczekałem jak teraz, to dla mnie chyba najważniejsza rzecz w życiu.

„Zapuściłem długie włosy, bo mi to odpowiadało”. Tadeusz Nalepa w roku 1969.

„Jestem niepraktykującym katolikiem”. Tadeusz Nalepa, też 1969 rok.

- Od polityki wróćmy do muzyki. Do muzyki Blackoutu. W tamtych czasach repertuar, który komponowałeś, był dość szczególną mieszanką. Na waszych płytach można trafić na poetycką balladę i na melodię lokalowego tanga podaną w rockowym rytmie. Na wyraźne dowody inspiracji anglosaskimi przebojami młodzieżowymi i na niemal harcerskie piosenki…

- Wtedy taka była nasza muzyka młodzieżowa. Właściwie wystarczało, że były gitary elektryczne. Z początku nawet mieliśmy w repertuarze jakąś piosenkę Piotra Szczepanika, którą śpiewał Andrzej Zawadzki. Bo zastanówmy się: jakie wtedy były w kraju wzory? To, co robili Niebiesko-Czarni, podobało mi się tylko wtedy, gdy śpiewali po angielsku. Dopiero Czerwone Gitary były pierwszym zespołem, który naprawdę potrafił śpiewać po polsku.

- I pierwszym, który miał własny, wyraźnie określony styl. A ty o tym nie myślałeś?

- Ciągnęło mnie w stronę rhythm’n’bluesa - takiego, jak wówczas pojmowały tę muzykę znane zespoły anglosaskie. Ale z wielu powodów nie byłem w stanie obrać sobie sprecyzowanego stylu.

- Jednak na szczęście udało ci się uniknąć choroby polskiego bigbitu: pseudoludowości.

CZESŁAW NALEPA

.…Odkąd pamiętam, lubił przewodzić - i tak mu zostało Gdy byłem w szkole podstawowej, blisko naszego domu działał Dom Harcerza, w którym były kółka zainteresowań dla dzieci i młodzieży. Tadek był harcerzem i zapisał się na kółko szkutnicze i fotograficzne. Gdy powstało kółko muzyczne, był jednym z pierwszych, którzy się tam zapisali, i miał szczęście dostać jedną z gitar. Ja zapisałem się na mandolinę, gdyż byłem za mały do gitary. Gdy mój brat czymś się zainteresował, to odnosił sukcesy. Był chwalony przez nauczycieli i imponował kolegom. Pamiętani, już jako siedmioletni chłopak narysował Stalina i Bieruta - wszyscy byli pod wrażeniem jego umiejętności…W ogóle lubił rysować: głównie gitary i domy. Później zamawiał gitary zrobione według swojego projektu. A w ostatnich latach mieszkał w Józefowie w domu, który wybudował według własnego pomysłu.

W naszym domu w Rzeszowie było dużo muzyki. Mama często śpiewała, ojciec grał na harmonijce ustnej i akordeonie. Mnie bardziej interesował sport, gra w piłkę nożną czy hokej. A Tadek obserwował, jak ojciec gra, i sam też próbował. Łatwo mu to przychodziło. Pewnego razu wziął moją mandolinę i od razu na niej zagrał. Skutecznie zniechęcił mnie do nauki gry na tym instrumencie…

W domu śpiewał mało - przede wszystkim na podwórkach i nad Wisłokiem. Miał dużo znajomych i powodzenie u dziewczyn. Nawet starsze dziewczęta się w nim kochały; Pierwszą jego miłością była Jadzia ze Śląska, która przyjeżdżała do Rzeszowa na w akacje do rodziny. Był w niej zakochany do czasu przyjazdu Mirki [Mira Kubasińska - WK.]. Gdy graliśmy w piłkę nożną, Tadek przeważnie stał na bramce. Nie był zbyt wysportowany ale też nie był jakimś ułomkiem. Najlepiej grał w ping-ponga. Kiedy kupił sobie dom w Józefowie, a ja byłem technicznym i akustykiem w jego zespole, to graliśmy w ping-ponga w jego studiu, które urządził sobie w podziemiu. Blisko dziesięć lat byłem technicznym u brata. Podobało mi się, że jeździliśmy po świecie - byłem z nim w Holandii, ZSRR, NRD i Czechosłowacji.

I zjeździliśmy całą Polskę. Odkąd pamiętam, lubił przewodzić - i tak mu zostało.

Zawsze sam decydował o sobie. Rodzice nie wtrącali się, zresztą i tak by na swoim postawił. Matka żyła sześćdziesiąt dwa lata, ojciec - osiemdziesiąt sześć, zmarł w 2003 roku. Wcześniej przez sześć lat chorował, był po udarze mózgu. Brat przywoził dla niego pieniądze. Przyjeżdżał do nas do Rzeszowa regularnie, raz albo dwa razy w miesiącu. Przynajmniej raz w tygodniu do nas dzwonił. Gdy telefonował, ja głównie rozmawiałem z nim o sporcie, o siatkówce i żużlu. Kiedy jeszcze mieszkał w Rzeszowie, to zaprzyjaźnił się z siatkarzami Resovii, była to wtedy słynna drużyna, z takimi reprezentantami Polski jak Jasiukiewicz, Gościniak, Radomski…A o żużlu rozmawialiśmy, bo wiedział, że interesuję się tym sportem.

Tak się złożyło, że kilka dni przed swoją śmiercią zatelefonował i rozmawiał z moją żoną, gdyż ja byłem wtedy w szpitalu. Nie przyznał się, że jego stan był tak poważny. Był twardy, użalanie się nie było w jego naturze. Choć wtedy powiedział do mojej żony: „Zycie przestało mi się podobać, ale perspektywa paczki i piachu też mi się nie podoba. Gdy nie zadzwonił w następnym tygodniu, aby zapytać, na kiedy mam wyznaczoną operację, moja żona od razu przeczuwała, że coś złego się z nim stało.

Dwa lata temu był na ślubie mojej córki. Przyjechał z żoną i Piotrkiem, chociaż był bardzo słaby. Ostatni raz widziałem się z nim w Otwocku, na pogrzebie jego pierwszej żony Miry. Po zakończeniu mszy w kościele podjechaliśmy samochodami pod cmentarz. Ale Tadeusz już nie był przy grobie. Ten odcinek drogi był dla niego za trudny. Pozostał w samochodzie.

Kwiecień 2007

„Jakoś traktowałem to normalnie”.

Breakout jesienią 1969 roku. Od lewej: Tadeusz Nalepa, Józef Hajdasz, Mira Kubasińska, Piotr Nowak.

- Mnie polska muzyka ludowa mierzi. Uważam, że jest to największy syf w Europie. Gdy byłem na Zachodzie i odbywał się gdzieś konkurs zespołów ludowych, to Polacy wygrywali. A przecież bałkański folklor przebija wszystko…

- Tym bardziej może zaskakiwać, że na pierwszej płycie twojego następnego zespołu - i to już przecież ewidentnie rockowego Breakoutu - znalazła się twoja piosenka Wołanie przez Dunajec, której melodia bliska jest repertuaru zespołu Śląsk.
- To Marek Gaszyński napisał taki tekst. Tekst sugeruje…Nie jest to ludowe.
- Może coś więcej o twoich rockowych gustach w czasach Blackoutu…
- Bardzo podobało mi się brzmienie Yardbirdsów. Wiadomo: z tamtego zespołu wyszli gitarzyści, na których się uczyłem…Byłem zauroczony nagraniem, które Alan Price zrobił po odejściu z The Animals – I Put A Spell On You. Ale nie przeszkadzało mi to, abym przygotował dla Miry piosenkę Zaśpiewam ci tak, trochę podobną do jednego z przebojów Sonny And Cher.
- Liczę, że powiesz więcej o Animalsach. Po wysłuchaniu Odejść stąd nie można mieć wątpliwości, że to byli twoi faworyci.