Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Nowa powieść, nowy bohater – Robin Cook w wyśmienitej formie!
Michael „Mitt” Fuller rozpoczyna rezydenturę na oddziale chirurgii słynnego, niemal trzystuletniego szpitala Bellevue. Kiedy pacjenci Fullera zaczynają umierać w tajemniczych okolicznościach, a obowiązki rezydenta okazują się zadaniem ponad jego siły, sprawy zaczynają wymykać mu się spod kontroli. Ofiar przybywa, a jakaś tajemnicza siła przyciąga Matta ku opuszczonemu gmachowi dawnego szpitala psychiatrycznego, który nie został wyburzony i wciąż stoi w sąsiedztwie nowoczesnego szpitalnego wieżowca. Ku swojemu przerażeniu Mitt odkrywa, że jest silniej powiązany z przeszłością, niż wydawało się to możliwe...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 22 min
Lektor: Bartosz Głogowski
Dom Wydawniczy REBIS
wydał następujące książki Robina Cooka:
Chromosom 6
Ciało obce
Coma
Czynnik krytyczny
Dewiacja
Dopuszczalne ryzyko
Epidemia
Geneza
Gorączka
Interwencja
Inwazja
Komórka
Kryzys
Marker
Mózg
Mutant
Nano
Napad
Niebezpieczna gra
Nocny dyżur
Nosiciel
Oślepienie
Oznaki życia
Pandemia
Polisa śmierci
Przyczyna zgonu
Rok interny
Sfinks
Stan terminalny
Szarlatani
Szkodliwe intencje
Śmiertelny strach
Toksyna
Uprowadzenie
Wirus
Wstrząs
Zabawa w Boga
Zabójcza kuracja
Zaraza
Znieczulenie
Dla Camerona,
mojego cudownego syna.
„Celuj w księżyc, sięgaj gwiazd!”
Równo o ósmej rano doktor Clarence Fuller, czterdziestoczteroletni psychiatra, wyszedł z bramy swej piaskowcowej kamienicy w okolicy parku Gramercy i spojrzał na lśniącą, nowiutką taksówkę marki Checker, która czekała nań przy krawężniku. Był to jego codzienny rytuał, oparty na umowie z miejscowym przewoźnikiem, zapewniającym mu w dni robocze szybki transport do Szpitala Psychopatycznego Bellevue. Choć Fuller miał do pokonania tylko dwie i pół przecznicy w kierunku wschodnim oraz dziesięć na północ, zdecydowanie bardziej wolał jeździć, niż chodzić – zwłaszcza teraz, w połowie listopada, gdy chłód stał się przenikliwy. Clarence, entuzjasta motoryzacji, dumny właściciel kabrioletu Cadillac Series 62 rocznik 1947, od razu wiedział, że patrzy na fabrycznie nowego, tegorocznego checkera A2. Gdy tylko otworzył tylne drzwi z wstecznie umiejscowionymi zawiasami i wskoczył do środka, przywitał się z umundurowanym kierowcą i pochwalił jego nowy wóz.
– Ano – mruknął w odpowiedzi taksówkarz, wrzucając bieg. Włączyli się w sznur samochodów sunących Dwudziestą Ulicą na wschód. – Ledwie wczoraj odebrałem tę ślicznotkę; toczy się jak marzenie.
Clarence spojrzał na dwa dodatkowe, złożone siedzenia, rozejrzał się i wyraził uznanie dla przestronnego wnętrza. Bez słowa przyjął podziękowania kierowcy i rozluźniony rozparł się wygodnie na kanapie. Nie był człowiekiem szczególnie przesądnym, ale przyszło mu na myśl, że ta nowiutka taksówka to dobry znak, zwiastun udanego dnia. Sam fakt, iż został lekarzem prowadzącym w tak znamienitej instytucji jak szpital Bellevue, był milowym krokiem w jego karierze zawodowej, lecz teraz Clarence znalazł się w gronie konkurentów ubiegających się o schedę po doktorze Menasie S. Gregorym, który niepodzielnie władał oddziałem psychiatrycznym od niemal trzydziestu lat. Wiedział, naturalnie, że ma znaczącą przewagę nad rywalami: był lekarzem z Bellevue w czwartym pokoleniu. Jego ojciec, doktor Benjamin Fuller, jego dziadek, doktor Otto Fuller, a także pradziadek, doktor Homer Fuller, byli wybitnymi chirurgami współtworzącymi historię tego szpitala od poprzedniego stulecia. Clarence także rozważał pójście śladem przodków, jednak ostatecznie uznał, że bardziej niż chirurgia ciekawią go zagadki ludzkiego umysłu, a zdumiewające postępy dokonujące się na polu psychiatrii wydawały mu się znacznie bardziej stymulujące intelektualnie. Nie mógł się oprzeć takiej pokusie.
W swej krucjacie, której ostatecznym celem było objęcie funkcji szefa oddziału psychiatrycznego w szpitalu Bellevue, Clarence dostrzegał na tym etapie już tylko jedną naprawdę groźną konkurentkę z własnego podwórka: doktor Laurettę Bender, która wprowadziła swój dział psychiatrii dziecięcej na zaskakująco wysoki poziom, a teraz zyskiwała prawdziwą sławę, stosując przełomową metodę terapeutyczną – elektrowstrząsy. Jej najmłodszy pacjent miał zaledwie cztery lata.
W swoim czasie Clarence był bliski rozpaczy, bo nie bardzo wiedział, w jaki sposób miałby przyćmić osiągnięcia doktor Bender, lecz w końcu znalazł dla siebie równie obiecującą niszę. Procedura, która go zainteresowała, nosiła nazwę lobotomii, a jej pionierem był portugalski neurolog António Moniz, uważany za faworyta w wyścigu po Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny. Podobnie jak doktor Moniz oraz Amerykanin Walter Freeman, który znacząco uprościł lobotomię, zmieniając ją z poważnej operacji w pełnym znieczuleniu w procedurę ambulatoryjną, Clarence uważał tę metodę za świetny sposób na opróżnienie zatłoczonych „oddziałów dla niezrównoważonych psychicznie” w całym kraju – w tym także w szpitalu Bellevue. Nareszcie pojawił się sposób na to, by drogą szybkiego, dwudziesto-, może trzydziestominutowego zabiegu zmienić większość – jeśli nie wszystkich pacjentów wymagających leczenia zamkniętego z wrzeszczących szaleńców spętanych kaftanami bezpieczeństwa w łagodne, potulne jak dziecko baranki. Zamiast trzymać tych nieszczęsnych ludzi w klatkach, jak zwierzęta, teraz można było bezpiecznie wypisywać ich do domu.
Dostrzegłszy w lobotomii tak ogromną szansę, Clarence nie zastanawiał się długo. Wprowadził tę procedurę w Bellevue i zalecał jej stosowanie w coraz bardziej zróżnicowanych przypadkach. Im więcej zabiegów wykonywał, tym głębiej wierzył, że właśnie tą drogą osiągnie zawodowy prestiż, o którym marzył – zwłaszcza po tym, co czekało go tego dnia. Równo o 9.00 miał rozpocząć ambulatoryjny zabieg lobotomii u ośmioletniej dziewczynki, Charlene Wagner, której zamożni rodzice w końcu się poddali po latach daremnej walki z jej poważnymi i narastającymi problemami psychicznymi.
Choć doktor Bender rozważała zastosowanie wobec Charlene terapii elektrowstrząsowej, akurat w tym momencie jej terminarz był pełny i właśnie to dało Clarence’owi możliwość bezpośredniej rozmowy z rodzicami dziewczynki. Natychmiast dostrzegł w tym przypadku wielką szansę dla siebie. Jeśli nie liczyć skandalicznego zachowania, dziecko było zdrowe i bardzo fotogeniczne, toteż Clarence zaprosił na zabieg dziennikarzy oraz powiadomił o swoich planach głównych rezydentów – i medycznego, i chirurgicznego – prosząc, by zachęcili pozostałych rezydentów i stażystów do przyjścia. Zadzwonił nawet do szefowej szkoły pielęgniarskiej, która obiecała mu, że przyśle pokaźną grupę studentek pierwszego roku. Z punktu widzenia Clarence’a lobotomia Charlene miała być przede wszystkim wydarzeniem medialnym, które wykaże jego biegłość zawodową i uczyni zeń najpoważniejszego pretendenta do objęcia funkcji dyrektora oddziału psychiatrycznego w Bellevue.
Taksówkarz nie pierwszy raz wiózł Clarence’a do pracy, toteż doskonale wiedział, w którym miejscu powinien go wysadzić. Zatrzymał wóz tuż przed masywną bramą z kutego żelaza, na rogu Pierwszej Alei i Trzydziestej Ulicy. Lekarz podziękował i wysiadł, a następnie – jak zawsze gdy pogoda na to pozwalała – zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć w górę, na potężny, ośmiopiętrowy gmach Szpitala Psychopatycznego Bellevue. Uważał go – nie tylko ze względu na imponujące rozmiary – za najwspanialszą placówkę leczenia psychiatrycznego na świecie, a być może także najsłynniejszą.
Budowa szpitala rozpoczęła się jeszcze w szalonych latach dwudziestych, lecz dobiegła końca dopiero w 1933 roku, w szczytowym okresie wielkiego kryzysu. Czasy były trudne, lecz mimo to nie oszczędzano na materiałach. Użyto drogiej czerwonej cegły i jeszcze droższego szarego granitu, by stworzyć budynek nawiązujący stylem do włoskiego renesansu, upiększony ozdobnymi portykami, niszami kryjącymi terakotowe i betonowe wazy, frontonami i efektownymi gzymsami. Mimo tego bogactwa detali świetnie się komponował z właściwym gmachem szpitala Bellevue z początku dwudziestego wieku, zaprojektowanym przez renomowaną pracownię McKim, Mead & White, który – choć także zbudowany z czerwonej cegły i szarego granitu – posiadał znacznie mniej zdobień.
Stojąc przed bramą, Clarence nie mógł dostrzec okna swego gabinetu, mieszczącego się po południowej stronie centralnej, dziesięciopiętrowej części kompleksu, górującej nad resztą zabudowań szpitala. Złożywszy jak co rano hołd pięknemu gmachowi, otworzył furtkę i energicznym krokiem podążył w kierunku wejścia od Pierwszej Alei. Większość ludzi wybierała albo bardziej efektowną bramę od Trzydziestej Ulicy, albo bardziej dogodną od Dwudziestej Dziewiątej, naprzeciwko właściwego kompleksu szpitalnego – obie prowadziły do wspólnej recepcji. Doktor Fuller wolał jednak mniej popularne wejście od Pierwszej Alei, bo wydawało mu się, że w ten sposób okazuje gmachowi należną mu cześć – tak jakby był on świadomą istotą. Uśmiechał się za każdym razem, gdy o tym myślał.
Podniecony perspektywą tego ranka ani myślał czekać na windę, by dotrzeć na trzecie piętro – od razu skierował kroki ku ozdobnej głównej klatce schodowej inspirowanej projektami Leonarda da Vinci. Nie zatrzymując się, rzucił „dzień dobry” w stronę swej sekretarki-rejestratorki, Grace Carter, która zdążyła jedynie wręczyć mu dzienny grafik zajęć i zameldować, że wszystko jest już gotowe do zabiegu Charlene Wagner, zanim zniknął w swym prywatnym sanktuarium. Zamknąwszy za sobą drzwi gabinetu, zamienił marynarkę na długi, biały kitel – jego zdaniem znacznie bardziej fotogeniczny – i usiadł za biurkiem. Był jednym z niewielu tutejszych psychiatrów, którzy preferowali lekarski strój. Uważał, że w kitlu prezentuje się bardziej profesjonalnie i lepiej wyraża swoje aspiracje, nie tylko medyczne, ale i naukowe.
Otworzył środkową szufladę biurka i ostrożnie wyjął z niej ozdobną drewnianą skrzyneczkę. Odchylił jej wieko i spojrzał na wyłożone miękką tkaniną zagłębienia, w których spoczywały dwa wykonane na zamówienie orbitoklasty. Zamierzał użyć ich podczas zabiegu, po jednym na każdy oczodół. Zostały zaprojektowane i wykonane na zamówienie, według wytycznych doktora Waltera Freemana, autora techniki lobotomii przezoczodołowej – jedynej, którą Clarence stosował. Ich najważniejszym elementem było wąskie jak sztylet, długie na osiem cali ostrze ze stali nierdzewnej, przypominające zwykły szpikulec do lodu. Różnica polegała na tym, że rozszerzało się u podstawy tak, by łatwo było stukać w nie młotkiem, by przebijać cienkie sklepienie kostne oczodołu. W osobnym zagłębieniu na dnie skrzyneczki spoczywał pięknie wypolerowany stalowy młotek.
Dokonawszy przeglądu instrumentów, Clarence wstał zadowolony i wsunął drewniane pudełko do jednej z przepastnych kieszeni kitla. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie w schowane za szafą na płaszcze lustro, by poprawić włosy, i już był gotów opuścić gabinet. Raz jeszcze użył schodów, tym razem po to, by wejść na piąte piętro, dokąd przeniesiono Charlene Wagner z oddziału zamkniętego dla nieprzystosowanych dzieci. Miała teraz tylko dla siebie przytulny i nader fotogeniczny pokój. Idąc długim korytarzem, o ścianach wymalowanych na żółto-beżowo i wysokim stropie nieźle udającym sklepienie krzyżowe, Clarence czuł narastające podniecenie.
Gdy wreszcie przekroczył próg, nie posiadał się z radości. Pokój był pełen ludzi: silna grupa przyszłych pielęgniarek w wykrochmalonych, białych kitlach, garść stażystów i rezydentów, a co najważniejsze – zjawili się też reporterzy, w tym kilku z wielkimi aparatami fotograficznymi. Zarumienił się i pomachał w ich stronę, gdy błysnęły flesze.
Tak jak się spodziewał, Charlene Wagner wyglądała jak anioł w swojej kremowej sukience. Zgodnie z jego instrukcjami została z samego rana uśpiona luminalem i teraz spoczywała spokojnie na plecach, z aureolą jasnych włosów wokół uroczej buzi. Była wysoka jak na swój wiek; można było pomyśleć, że lada dzień wkroczy w okres dojrzewania. Trzej potężnie zbudowani pielęgniarze z oddziału psychiatrycznego stali u wezgłowia łóżka, które na tę wyjątkową okazję odsunięto od ściany. Za nimi jaśniały dwa okna z dość wąskim widokiem na East River.
Clarence wręczył swą skrzyneczkę z instrumentami pielęgniarce odpowiedzialnej za ich sterylizację, a potem odchrząknął i w krótkich słowach przedstawił zebranym historię choroby pacjentki, tłumacząc przy okazji, dlaczego zabieg przyniesie korzyść wszystkim stronom. Zależało mu na tym, by nie przeciągać całej procedury; chciał w ten sposób wykazać, jak bardzo przydatna jest lobotomia jako praktyczne narzędzie pomagające w szybkim opróżnieniu zatłoczonych oddziałów dla psychicznie chorych. Gdy zapytał, czy ktoś ma jakieś pytania, nikt nie podniósł ręki.
Clarence sięgnął więc od razu po strzykawkę z lidokainą, którą podała mu jedna z pielęgniarek. Niektórzy z lekarzy praktykujących lobotomię przezoczodołową używali wstrząsów elektrycznych, by pozbawić pacjentów przytomności. Clarence uważał jednak, że to zbędne; był przekonany, iż znieczulenie miejscowe z powodzeniem wystarcza, ludzki mózg bowiem jest pozbawiony nerwów czuciowych. Skinął głową na pielęgniarzy, a wtedy jeden z nich unieruchomił głowę Charlene, dwaj pozostali ramiona i korpus. Clarence pochylił się nad dziewczynką i odwiódł górną powiekę prawego oka. Tęga pielęgniarka przytrzymała nogi pacjentki.
Charlene zawyła, a następnie – klnąc siarczyście – zaczęła rzucać się całym ciałem, lecz nie zdołała się uwolnić. Clarence z wprawą przebił igłą miękką tkankę kolejno pod powiekami obu oczu, by zaaplikować znieczulenie miejscowe – potrwało to ledwie kilka sekund. Zadowolony z siebie oddał strzykawkę pielęgniarce, odczekał moment, by lidokaina zaczęła działać, po czym sięgnął po jeden z orbitoklastów.
Pielęgniarz trzymający głowę dziewczynki miał poważne problemy z jej unieruchomieniem. Nie zważając na to, Clarence uniósł znowu powiekę prawego oka Charlene i pod kątem czterdziestu pięciu stopni wbił czubek instrumentu w spojówkę, aż poczuł opór kostnego sklepienia oczodołu. Następnie przyjął od pielęgniarki młotek i kilkoma zdecydowanymi uderzeniami spenetrował kość. Ostry koniec orbitoklastu znalazł się w mózgu dziewczynki.
Charlene umilkła nagle, a Clarence spokojnie wprowadził stalowy szpikulec na głębokość pięciu centymetrów. Następnie poruszył główką instrumentu o kilka cali przyśrodkowo i kilka w płaszczyźnie bocznej. Nieco spłaszczone ostrze bez trudu cięło miękką tkankę mózgu, przerywając połączenia nerwowe między przodomózgowiem a śródmózgowiem.
Błysnęły flesze, lecz nikt nie odezwał się choćby jednym słowem. Ignorując obserwatorów, Clarence wepchnął orbitoklast jeszcze dwa centymetry głębiej, powtórzył ruch w płaszczyźnie bocznej, po czym wydobył instrument.
– Zabieg w prawym oczodole został zakończony – obwieścił. Oddał narzędzie pielęgniarce i wziął od niej drugie. – Teraz wystarczy powtórzyć czynności w lewym oku i będzie po wszystkim. Widać jak na dłoni, że jest to procedura bardzo prosta i niezwykle skuteczna. Jakieś pytania, zanim wrócę do pracy?
Clarence rozejrzał się po sali. Wszyscy milczeli. Studentki pielęgniarstwa wyglądały na szczególnie przejęte zabiegiem. Pochyliwszy się nad Charlene, doktor Fuller ponownie uderzył kilka razy młotkiem, by przebić lewy oczodół. Wykonał procedurę na głębokości pięciu centymetrów, wszedł głębiej, poruszył orbitoklastem przyśrodkowo, lecz gdy zaczął cięcie w płaszczyźnie bocznej, doszło do katastrofy. Ku jego przerażeniu wzdłuż stalowego szpikulca wystrzeliła fontanna krwi. Drobne, karmazynowe krople splamiły długą linią jego nieskazitelnie biały kitel.
Wstrząśnięty nieprzewidzianą komplikacją Clarence cofnął się odruchowo. Równie gwałtownie odskoczyły pozostałe osoby pochylone nad pacjentką. Lekarz szybko się zorientował, co zaszło. Silny, pulsujący strumień krwi wskazywał na przebicie orbitoklastem tętnicy przedniej mózgu, naczynia doprowadzającego krew do przodomózgowia.
Sparaliżowany nagłym atakiem paniki Clarence nie miał pojęcia, co robić, i jak skamieniały wpatrywał się w stalowy instrument sterczący z lewego oka Charlene. Gdy fontanna krwi zaczęła słabnąć, przyszło mu na myśl, że mógłby zawieźć dziewczynkę na oddział chirurgii w głównym gmachu szpitala. Intuicja podpowiedziała mu jednak niemal natychmiast, że byłby to daremny gest, mała pacjentka właśnie doświadczyła bowiem potężnego udaru krwotocznego. Mimo niesłabnącej paniki Clarence pomyślał o czymś jeszcze: ta hałaśliwa, nieznośna smarkula do końca pozostała w roli. Zamiast pomóc mu w rozwoju kariery, prawdopodobnie właśnie ją zrujnowała – w zasadzie nie miał już szans, by dzięki lobotomii zostać szefem psychiatrii w szpitalu Bellevue.
Gdy natarczywy sygnał budzika wyrwał go ze snu, Michael bliski paniki dosłownie wyskoczył z łóżka, sięgając jednocześnie, by czym prędzej wyłączyć ten cholerny telefon. Śnił mu się koszmar o ucieczce niekończącymi się korytarzami, choć nie miał pojęcia, kto go ścigał ani dlaczego. Wiedział jedynie, że ze strachu odchodził od zmysłów i teraz, na jawie, jego serce wciąż biło jak szalone.
Otarł wierzchem dłoni wilgotne czoło i odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Nigdy wcześniej nie doświadczył tak przerażającego snu. Jasne, nieraz zdarzały mu się koszmary, lecz żaden z nich nie mógł się równać z tym. Wieczorem miał pewne problemy z zaśnięciem – głównie z powodu emocji związanych z tym, co czekało go nazajutrz – ale nie spodziewał się, że obawy przed debiutem mogą wygenerować aż tak mroczne wizje.
Dla dwudziestotrzyletniego Michaela Fullera pierwszy dzień lipca miał być punktem zwrotnym, wyznaczał bowiem początek zupełnie nowego rozdziału w jego życiu. Oto rozpoczynał rezydenturę jako chirurg w Centrum Medycznym Langone znanym jako NYU, a konkretnie – w słynnym szpitalu Bellevue. Naturalnie czuł z tego powodu radosne podniecenie, lecz jednocześnie był trochę niespokojny – może nawet bardziej, niż mu się wydawało, na co mógł wskazywać ów nocny koszmar. W czasach, gdy praktykował w szpitalu jako student medycyny, w nagłej potrzebie zawsze mógł liczyć na wsparcie dyżurnego rezydenta. Teraz to on sam był rezydentem, a to oznaczało, że już nikt nie będzie nad nim czuwał. Musiał być gotowy stawić czoło każdemu wyzwaniu, które mogła przynieść praca na oddziale chirurgii, szczególnie nocne dyżury, a ta perspektywa wydawała mu się przerażająca. Bał się, że zwyczajnie nie jest gotowy; że studia nie przygotowały go dostatecznie do tak odpowiedzialnej funkcji.
Z drugiej jednak strony Michael czuł, że dopisało mu niezwykłe szczęście. Jako jeden z siedmiorga pierwszorocznych rezydentów chirurgii w NYU został skierowany do prestiżowego szpitala Bellevue wraz z Andreą Intiso, dobrą znajomą z historycznego College’u Lekarzy i Chirurgów na Columbia University. Traf chciał, że razem odbywali praktyki z patologii klinicznej, diagnostyki i interny. Miał dość czasu, by polubić przyjacielską, bystrą oraz zaradną koleżankę, i wiedział, że będzie mógł na niej polegać.
Pozostałych pięcioro nowych rezydentów – trzech mężczyzn i dwie kobiety – przydzielono na pierwsze dwa miesiące do innych szpitali należących do wielkiego kompleksu Centrum Medycznego Langone. Mitt – bo taki przydomek Michael preferował od wczesnego dzieciństwa – wiedział naturalnie, że i jego czekają tury w kolejnych placówkach, gdy tylko jego służba w Bellevue dobiegnie końca, ale czuł się tak, jakby wygrał na loterii, bo to właśnie ten szpital był magnesem, który skłonił go do aplikowania na NYU – i to z dwóch powodów.
Pierwszym była naturalnie chwalebna historia Bellevue, który od trzech stuleci był jedną z lokomotyw postępu w medycynie. Mitt wiedział, że właśnie tu, w 1883 roku, rozpoczęła się pierwsza rezydentura na oddziale chirurgii, która stała się wzorcem szkolenia w tej dziedzinie praktycznie na całym świecie.
Drugi powód był czysto osobistej natury.
Rodzina Michaela – ze strony ojca – miała imponujący rodowód medyczny. Już w siedemnastym wieku jego antenat w linii prostej, niejaki Samuel Fuller, przybył do Ameryki na pokładzie Mayflowera i pracował jako lekarz w kolonii Plymouth. Znacznie ważniejsze było jednak dla Mitta to, że ostatnie cztery pokolenia jego przodków stanowili prominentni medycy szpitala Bellevue: trzej chirurdzy, z których ostatni był też rezydentem tej placówki, oraz jeden psychiatra. Wszyscy oni byli czołowymi postaciami swoich specjalności, zwłaszcza pradziadek Clarence – Mitt przeczytał kilka z jego wysoko ocenianych prac naukowych, które przyczyniły się do rozwoju psychoterapii, a nawet zwiastowały nadejście nowej, przełomowej metody leczenia – terapii behawioralnej.
Michael był tak pełen uznania dla osiągnięć doktora Clarence’a Fullera, że rozważał karierę w psychiatrii, lecz jego ojciec, Benjamin – odnoszący poważne sukcesy bostoński menedżer funduszu inwestycyjnego, który wybrał karierę w finansach wbrew naciskom lekarskiej rodziny – przekonał go, by poszedł raczej śladem swych przodków chirurgów, a zwłaszcza jego imiennika, doktora Benjamina Fullera.
Mitt nie miał problemu z tym, by przyznać – z zasłużonym uznaniem – że szczodrość ojca była jednym z głównych powodów, dla których ostatecznie zdecydował się na studia medyczne, a następnie wybór chirurgii jako specjalizacji w Szkole Medycznej Grossmana w NYU. Jedną z zachęt było w pełni wyposażone i profesjonalnie wykończone mieszkanie na trzecim piętrze kamienicy przy Trzydziestej Wschodniej Ulicy, pod numerem 326 – coś, na co nie mógł sobie pozwolić typowy pierwszoroczny rezydent chirurgii. Podobnie wyjątkowym zjawiskiem był elegancki wóz marki Mercedes-AMG stojący w pobliskim garażu.
Mitt niemal biegiem wpadł do swej gustownie urządzonej, świeżo wyremontowanej łazienki i w pośpiechu rozsmarował piankę po żuchwie. Już w pierwszym tygodniu użytkowania tego mieszkania – i pierwszych, zapoznawczych dniach pracy w NYU – nauczył się, że musi się mocno pochylić, by się ogolić, korzystając z zalet powiększającego lustra, umocowano je bowiem zdecydowanie za nisko dla kogoś, kto miał sześć stóp i cztery cale wzrostu.
Wysoki, szczupły i sprawny od najmłodszych lat, już od szóstej klasy podstawówki był nakłaniany do trenowania koszykówki, ale nie uległ namowom i wytrwał w oporze przez wszystkie lata szkoły i college’u. Nigdy nie cenił tego, co sam nazywał „marginalną przydatnością” zorganizowanego sportu; w czasie wolnym zdecydowanie chętniej oddawał się ćwiczeniom umysłowym niż fizycznym. Lubił dyskusje, mecze szachowe i muzykę, zwłaszcza fortepianową. Odkąd tylko pamiętał – bodaj od drugiego roku życia – wyżej cenił gimnastykę umysłu niż ciała.
Sunąc w pośpiechu jednorazową maszynką po swej kanciastej, dość bladej twarzy, Mitt zdawał sobie sprawę, że ma mało czasu. Punktualnie o 7.30 miał się stawić w sali konferencyjnej oddziału chirurgii, na piętnastym piętrze szpitala Bellevue. Na szczęście od celu dzieliło go ledwie pięć minut marszu. Opłukał i osuszył twarz ręcznikiem, po czym znieruchomiał na krótką chwilę, by przyjrzeć się swemu odbiciu. Znowu trawił go niepokój, czy jako początkujący rezydent poradzi sobie ze stresem, zwłaszcza, gdy przyjdzie mu stawić czoło nagłym wypadkom.
Ani w szkole średniej, ani w college’u nie uważał się za człowieka renesansu, ale uzyskiwał świetne oceny i nie brakowało mu wiary we własną inteligencję. Lubił się uczyć i dlatego pokonał edukacyjną ścieżkę szybciej niż jego rówieśnicy: skończył ogólniak jako szesnastolatek, college jako dziewiętnastolatek, a szkołę medyczną jako dwudziestotrzylatek, co oznaczało, że był najmłodszym ze wszystkich pierwszorocznych rezydentów w NYU. Żaden z jego naukowych sukcesów nie był jednak zaskoczeniem dla dumnych rodziców, którzy bardzo wcześnie się zorientowali, jak uzdolnionego mają syna.
Za sukcesami Mitta kryło się jednak coś więcej niż wysoki iloraz inteligencji. Nie wiedział dokładnie, kiedy odkrył w sobie niezwykłą zdolność przewidywania przyszłości, którą na własny użytek nazywał „szóstym zmysłem”. Nie działała ona w trybie ciągłym i nie miał pojęcia, jak ją w sobie wzbudzić, ale i w szkole, i w college’u, i na studiach medycznych wiedział z góry, gdy tylko wysłał papiery, że zostanie przyjęty. Niezachwiana wiara we własne przeczucia sprawiała, że w przeciwieństwie do wszystkich znajomych w ogóle nie odczuwał niepokoju i za każdym razem aplikował tylko w jednym miejscu, a nie w dziesięciu i więcej, jak czynili oni.
Zdolność prekognicji nie była jedynym darem Mitta – niekiedy potrafił też wyczuwać myśli innych ludzi. I ta zdolność nie była jednak ciągła. Nie miał pojęcia, jak budzić ją na żądanie; wiedział jedynie, że wymaga czystego umysłu i skupienia. Co ciekawe, za każdym razem, gdy był w stanie przewidzieć przyszłość albo wyczuć myśli innej osoby, towarzyszyła temu ewidentna reakcja jego ciała, z reguły po wewnętrznej stronie ramion albo ud, na karku, a niekiedy także na piersi. Pamiętając, czego nauczył się na zajęciach z neurologii, nazywał ją parestezją, jako że przypominała zwykłe mrowienie, które pojawia się w kończynach, gdy zaburzy się w nich krążenie.
Nie miał bladego pojęcia, skąd się biorą jego trafne przeczucia co do przyszłości, ale jeśli chodzi o zdolność odgadywania myśli, to przypuszczał, że zawdzięcza ją wrodzonej, podświadomej wrażliwości na rozmaite sygnały pojawiające się w postawie, wyrazie twarzy, a nawet sposobie wyrażania się jego rozmówców. Oczywiście od czasu do czasu zastanawiał się, czy jego talenty nie mają nadprzyrodzonego charakteru, lecz zaraz odrzucał takie wyjaśnienie jako z gruntu nienaukowe. W college’u skupiał się głównie na matematyce, fizyce i chemii, wierząc, że gdyby tylko chciał, mógłby specjalizować się w dowolnej z tych dziedzin. W jego głowie absolutnie nie było miejsca na wiarę w cuda.
Mitt nigdy nikomu nie wspominał o swych szczególnych zdolnościach – nawet rodzicom, z którymi, jako jedynaka, łączyła go wyjątkowa więź. Czytanie w ich myślach bywało przydatną sztuczką, ale w myślach rówieśników już niekoniecznie. Zwłaszcza jako nastolatek cierpiał katusze, wiedząc, jakie zdanie mają o nim dziewczyny, nie był bowiem ich ulubieńcem. Mitt zresztą sam gotów był przyznać, że wyraźnie wyróżnia się z tłumu: miłość do książek nie była największą zaletą w systemie wartości obowiązującym wśród jego rówieśników. Z drugiej jednak strony, nadzwyczajne zdolności nieraz pomagały mu wykazać się w szkole. Wystarczyło, że przed egzaminami porozmawiał z nauczycielami, a potem profesorami, i już był w stanie przewidzieć, o co zostanie zapytany. Nie mogli go zaskoczyć. Od najmłodszych lat zbierał więc znakomite stopnie.
Z grubsza przeczesawszy krótkie, ciemnoblond włosy, wrócił do sypialni, by się ubrać. Zdążył jeszcze zerknąć na zegar stojący przy łóżku, gdy nagle wystraszył go donośny sygnał komórki. Zaciekawiony i lekko zaniepokojony – bo któż mógł dzwonić w poniedziałek o tak wczesnej porze – natychmiast sięgnął po telefon. Odpowiedź była oczywista; powinien był się domyślić. Dzwonił ojciec. Mitt odebrał połączenie i przycisnął komórkę do ucha.
– Na Boga, dlaczego nie śpisz o tej porze? Chory jesteś? – spytał. Doskonale wiedział, że ojciec jest nocnym markiem i często przesiaduje w domowym gabinecie grubo po północy, chłonąc poranne wieści finansowe z Europy.
– Ha, ha – zaśmiał się sztucznie ojciec. – Sądziłeś, że przegapię wielki dzień? Prawdę mówiąc, jestem zazdrosny, a jednocześnie dumny jak licho.
– Ja też! – odezwał się w tle głos matki, Clary.
– Baw się dobrze już pierwszego dnia! – dodał ojciec jowialnie.
– Nie jestem pewny, czy „baw się” to właściwe słowa – odparł Mitt. – Bo tak naprawdę to trochę się denerwuję – dodał, czym prędzej wyrzucając z głowy wspomnienie nocnego koszmaru. – Boję się zwłaszcza odpowiedzialności. Przemiana ze studenta medycyny w rezydenta to wielki skok; jakby po nocy nastał od razu dzień, bez świtu. – Znowu zerknął na budzik, włączył tryb głośnomówiący i położył telefon na biurku, po czym sięgnął po ubranie.
– Poradzisz sobie! – odrzekł z przekonaniem Benjamin Fuller. – Przez szkołę medyczną przeszedłeś jak burza, więc chyba nie możesz być lepiej przygotowany.
– Zobaczymy – rzucił zdawkowo Mitt. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję o wadach systemu edukacji medycznej, które miał okazję dogłębnie poznać. – Tak czy inaczej, dzięki, że zadzwoniłeś. Gdy tylko będę mógł, dam znać, jak mi poszło, ale możliwe, że dopiero jutro. Przeczuwam całonocny dyżur, choć pewności nie mam. Nie dostaliśmy jeszcze z Andreą grafików, ale skoro jest nas tylko dwoje, to szanse rozkładają się po równo. – W rzeczywistości Mitt już wiedział, że zostanie na noc w szpitalu, lecz nie zamierzał tłumaczyć rodzicom, skąd ta pewność. Nie musiał też wyjaśniać, kim jest Andrea, bo poznali ją podczas niedawnego rozdania dyplomów i wiedzieli, że wraz z ich synem rozpoczyna rezydenturę w Bellevue.
– Nasz wybitny przodek i mój imiennik pewnie tańczy w grobie na myśl o tym, że podążysz jego śladem.
– Mam nadzieję – odparł Mitt. Dość często – nawet poprzedniej nocy – rozmyślał o swym antenacie urodzonym krótko przed wojną secesyjną, w 1860 roku. Jako znakomity chirurg doktor Benjamin Fuller cieszył się w Bellevue wielką estymą. Zaczynał skromnie jako stażysta, potem był rezydentem, a w końcu etatowym lekarzem. Współpracował między innymi ze słynnym na cały świat chirurgiem Williamem Halstedem, a także z ojcem nowoczesnej patologii Williamem Welchem, nim obaj przenieśli się z Bellevue do nowo otwartej szkoły medycznej Johnsa Hopkinsa. Mitt czuł się przytłoczony myślą o tym, że miałby naśladować tak legendarną postać, a przecież co najmniej kilka osób wiązało z nim wielkie nadzieje. Czy był w stanie osiągnąć takie sukcesy? Tego nie wiedział, lecz już wkrótce miał się przekonać. Czuł się mniej więcej tak, jakby miał wskoczyć do głębokiego basenu z dość mglistym pojęciem o sztuce pływania.
– Jestem pewny, że zdobędziesz jeszcze większą sławę niż mój imiennik – rzekł Benjamin, jakby wyczuwał obawy syna. – Czuję to w kościach.
– Na sławę przyjdzie czas – odparł Mitt, raz jeszcze zerkając na zegar. – Muszę się zbierać. Mam być w szpitalu równo o siódmej trzydzieści.
– Jasne. Zadzwoń, gdy będziesz mógł. Powodzenia!
– Tak, tak, powodzenia! – zawtórowała mu Clara.
Mitt zakończył połączenie i pospiesznie zacisnął pod szyją węzeł krawata, po czym opuścił kołnierzyk koszuli. Wciągnął białe spodnie i zapiął krótki, biały kitel – pamiątkę po zajęciach wstępnych w Szkole Medycznej Grossmana na NYU – założył na szyję smycz ze szpitalnym identyfikatorem i stanął przed lustrem. Może i nie czuł się jak rezydent chirurgii, ale przynajmniej na niego wyglądał.
Choć ledwie minęła siódma, wschodzące słońce przyjemnie grzało twarz Mitta, gdy energicznym krokiem maszerował Trzydziestą Ulicą w stronę Pierwszej Alei. Nie miał wątpliwości, że w Nowym Jorku zanosi się na kolejny dzień nieznośnego upału. Nie musiał się jednak zbytnio martwić pogodą na popołudnie; spodziewał się, że wyjdzie ze szpitala dopiero nazajutrz. Przeczucie z ostatniej nocy, zasygnalizowane mrowieniem w klatce piersiowej, było przekonującą zapowiedzią tego, że to jemu, a nie Andrei, zostanie powierzony pierwszy nocny dyżur.
Ruch na Pierwszej Alei był całkiem spory. Silniki niezliczonych samochodów, autobusów i ciężarówek emitowały niemilknący basowy ryk. Wsłuchując się w symfonię mechanicznych dźwięków, Mitt czuł zarazem podniecenie i niepokój. Na szczęście to pierwsze uczucie zdecydowanie dominowało, zapewne w dużej mierze dzięki krótkiej rozmowie z rodzicami.
Przystanął na krawężniku, czekając na zmianę świateł. Spojrzał na północ, w stronę gmachów kompleksu Centrum Medycznego Langone, których rząd ciągnął się przez trzy kwartały. Po chwili skierował wzrok na południe, gdzie ujrzał większą część kompleksu szpitala Bellevue, w tym najwyższy, dwudziestopięciopiętrowy wieżowiec, a za nim szpital weteranów. Ten odcinek alei w pełni zasługiwał na miano „szpitalnego”.
Przed sobą zaś, po północnej stronie Trzydziestej Ulicy, Mitt miał siedzibę Inspektoratu Medycyny Sądowej, bo właśnie taką elegancką nazwę nadano nowojorskiej kostnicy. Nie wiedział zbyt wiele o medycynie sądowej – miał za sobą zaledwie jeden wykład na jej temat na drugim roku studiów medycznych – ale wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że to największa tego typu instytucja na całym świecie. Co więcej, idea utworzenia Inspektoratu – podobnie jak mnóstwo innych dobrych pomysłów w dziedzinie medycyny – narodziła się w szpitalu Bellevue. Mitt nie miał absolutnie żadnych wątpliwości co do tego, że dołącza do niezwykle szacownej wspólnoty o imponującej historii.
Gdy zapaliło się zielone światło, przeszedł na drugą stronę alei i przystanął na chwilę, by spojrzeć na zaskakująco imponujący gmach na południowo-wschodnim rogu Pierwszej Alei i Trzydziestej Ulicy. Masywną, wielopiętrową bryłę otaczało zabytkowe, rdzewiejące już ogrodzenie z żelaznych prętów i betonowych słupów zwieńczonych urnami. Spoglądając na tę solidną konstrukcję, trudno było nie zadać sobie pytania, czy miała bronić użytkowników budynku przed inwazją z zewnątrz, czy może zatrzymać ich w środku.
Sam gmach wzniesiono z czerwonej cegły z granitowymi dodatkami i ozdobiono mnóstwem intrygujących detali architektonicznych, zupełnie niepasujących do współczesnej zabudowy Nowego Jorku. Był wręcz przeciwieństwem typowych drapaczy chmur ze stali i szkła. Jednakże tym, co wyróżniało go najbardziej, był fakt, iż był praktycznie opuszczony, jeśli nie liczyć niewielkiej części od strony East River, gdzie ulokowano noclegownię dla bezdomnych. Ogromny budynek był niemal pusty od ponad trzydziestu lat. Otoczone granitem okna na parterze zabito dyktą, a niewielki ogród pomiędzy skrzydłami gmachu od strony Pierwszej Alei dawno już zarósł chwastami. Podobnie jak zadziwiająco wiele budynków w sercu Nowego Jorku był częściowo zasłonięty niewysokim rusztowaniem.
Mitt doskonale wiedział, że ma przed sobą dawną siedzibę Szpitala Psychiatrycznego Bellevue, który tuż po otwarciu w latach trzydziestych dwudziestego wieku zwano Szpitalem Psychopatycznym Bellevue. Temat był mu znany głównie dlatego, że właśnie w tych murach jego znakomity przodek, doktor Clarence Fuller, pracował przez większość swej kariery. Już w drodze na rozmowę kwalifikacyjną do rezydentury Mitt zwrócił uwagę na ten gmach, a potem poszukał informacji na jego temat. Gdy przed niemal stu laty otwarto tę mieszczącą sześćset łóżek placówkę, błyskawicznie zdobyła rozgłos w mieście, a wkrótce potem i na całym świecie. Właśnie dlatego słowo Bellevue stało się synonimem szpitala psychiatrycznego, choć przecież pod tą nazwą od samego początku działało wszechstronne centrum opieki medycznej.
Mitt ruszył na południe, wchodząc w plamę cienia wielkiego budynku. Zatrzymał się raz jeszcze przy żelaznej bramie zabezpieczonej grubym łańcuchem i masywną kłódką. Spojrzał pomiędzy zardzewiałymi prętami na ozdobne główne wejście, również zamknięte na łańcuch i kłódkę. Przez chwilę przypatrywał mu się jak urzeczony, czując, że jest w tym miejscu coś niesamowicie przygnębiającego. Pomyślał o niezliczonych nieszczęśnikach, którzy przekroczyli próg tej instytucji i zostali na zawsze uwięzieni w jej murach. Ciekawe, ile bolesnych historii mogliby opowiedzieć…
W tym momencie poczuł zaskakujące, nieuchwytne mrowienie, które zwykle zwiastowało wizję przyszłości. Było to o tyle szczególne doznanie, że właściwie nie było żadnego powodu, dla którego szósty zmysł miałby się aktywować właśnie teraz. Nie było też w pobliżu żadnej osoby, której myśli dałoby się odczytać – Mitt stał samotnie przed praktycznie pustym gmachem. Owszem, za jego plecami przemknęło kilku przechodniów, ale żeby zajrzeć w ich umysły, musiałby nawiązać z nimi kontakt wzrokowy, a przecież tego nie zrobił.
Zdziwiony wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Czas płynął nieubłaganie, a ostatnią rzeczą, której Mitt potrzebował, było spóźnienie pierwszego dnia rezydentury. Nie mógł się jednak powstrzymać i raz jeszcze spojrzał przez ramię na dawny Szpital Psychiatryczny Bellevue, zastanawiając się, jakim cudem gmach nie został wyburzony po tym, jak ostatnich pacjentów przeniesiono do nowego wieżowca. Z informacji znalezionych w Internecie pamiętał, że przed mniej więcej dziesięcioma laty mówiło się o przebudowie, o urządzeniu w zabytkowych murach hotelu i centrum konferencyjnego dla NYU. W budynku wzniesionym na planie litery H, liczącym setki pokoi z oknami, zapewne nie byłoby to zbyt trudne – a jednak tak się nie stało i nie miał pojęcia dlaczego. Uporczywe trwanie tej posępnej, pustej skorupy w centrum miasta wydawało mu się bezsensowne, niezgodne z duchem czasów, a w pewnym sensie nawet obraźliwe dla wspaniałej tradycji szpitala Bellevue.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Bellevue
Copyright © 2024 by Robin Cook
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt serii: Zbigniew Mielnik
Opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń
Fotografia na okładce: © erllre/iStock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Szpital Bellevue, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-606-5
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer