Szpital Bellevue - Robin Cook - ebook + audiobook + książka

Szpital Bellevue ebook i audiobook

Robin Cook

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść, nowy bohater – Robin Cook w wyśmienitej formie!

Michael „Mitt” Fuller rozpoczyna rezydenturę na oddziale chirurgii słynnego, niemal trzystuletniego szpitala Bellevue. Kiedy pacjenci Fullera zaczynają umierać w tajemniczych okolicznościach, a obowiązki rezydenta okazują się zadaniem ponad jego siły, sprawy zaczynają wymykać mu się spod kontroli. Ofiar przybywa, a jakaś tajemnicza siła przyciąga Matta ku opuszczonemu gmachowi dawnego szpitala psychiatrycznego, który nie został wyburzony i wciąż stoi w sąsiedztwie nowoczesnego szpitalnego wieżowca. Ku swojemu przerażeniu Mitt odkrywa, że jest silniej powiązany z przeszłością, niż wydawało się to możliwe...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 388

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 22 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

wydał nastę­pu­jące książki Robina Cooka:

Chro­mo­som 6

Ciało obce

Coma

Czyn­nik kry­tyczny

Dewia­cja

Dopusz­czalne ryzyko

Epi­de­mia

Geneza

Gorączka

Inter­wen­cja

Inwa­zja

Komórka

Kry­zys

Mar­ker

Mózg

Mutant

Nano

Napad

Nie­bez­pieczna gra

Nocny dyżur

Nosi­ciel

Ośle­pie­nie

Oznaki życia

Pan­de­mia

Polisa śmierci

Przy­czyna zgonu

Rok interny

Sfinks

Stan ter­mi­nalny

Szar­la­tani

Szko­dliwe inten­cje

Śmier­telny strach

Tok­syna

Upro­wa­dze­nie

Wirus

Wstrząs

Zabawa w Boga

Zabój­cza kura­cja

Zaraza

Znie­czu­le­nie

Dedykacja

Dla Came­rona,

mojego cudow­nego syna.

„Celuj w księ­życ, się­gaj gwiazd!”

PROLOG

Wtorek, 15 listopada 1949

Równo o ósmej rano dok­tor Cla­rence Ful­ler, czter­dzie­stocz­te­ro­letni psy­chia­tra, wyszedł z bramy swej pia­skow­co­wej kamie­nicy w oko­licy parku Gra­mercy i spoj­rzał na lśniącą, nowiutką tak­sówkę marki Chec­ker, która cze­kała nań przy kra­węż­niku. Był to jego codzienny rytuał, oparty na umo­wie z miej­sco­wym prze­woź­ni­kiem, zapew­nia­ją­cym mu w dni robo­cze szybki trans­port do Szpi­tala Psy­cho­pa­tycz­nego Bel­le­vue. Choć Ful­ler miał do poko­na­nia tylko dwie i pół prze­cznicy w kie­runku wschod­nim oraz dzie­sięć na pół­noc, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wolał jeź­dzić, niż cho­dzić – zwłasz­cza teraz, w poło­wie listo­pada, gdy chłód stał się prze­ni­kliwy. Cla­rence, entu­zja­sta moto­ry­za­cji, dumny wła­ści­ciel kabrio­letu Cadil­lac Series 62 rocz­nik 1947, od razu wie­dział, że patrzy na fabrycz­nie nowego, tego­rocz­nego chec­kera A2. Gdy tylko otwo­rzył tylne drzwi z wstecz­nie umiej­sco­wio­nymi zawia­sami i wsko­czył do środka, przy­wi­tał się z umun­du­ro­wa­nym kie­rowcą i pochwa­lił jego nowy wóz.

– Ano – mruk­nął w odpo­wie­dzi tak­sów­karz, wrzu­ca­jąc bieg. Włą­czyli się w sznur samo­cho­dów suną­cych Dwu­dzie­stą Ulicą na wschód. – Led­wie wczo­raj ode­bra­łem tę ślicz­notkę; toczy się jak marze­nie.

Cla­rence spoj­rzał na dwa dodat­kowe, zło­żone sie­dze­nia, rozej­rzał się i wyra­ził uzna­nie dla prze­stron­nego wnę­trza. Bez słowa przy­jął podzię­ko­wa­nia kie­rowcy i roz­luź­niony roz­parł się wygod­nie na kana­pie. Nie był czło­wie­kiem szcze­gól­nie prze­sąd­nym, ale przy­szło mu na myśl, że ta nowiutka tak­sówka to dobry znak, zwia­stun uda­nego dnia. Sam fakt, iż został leka­rzem pro­wa­dzą­cym w tak zna­mie­ni­tej insty­tu­cji jak szpi­tal Bel­le­vue, był milo­wym kro­kiem w jego karie­rze zawo­do­wej, lecz teraz Cla­rence zna­lazł się w gro­nie kon­ku­ren­tów ubie­ga­ją­cych się o schedę po dok­to­rze Mena­sie S. Gre­go­rym, który nie­po­dziel­nie wła­dał oddzia­łem psy­chia­trycz­nym od nie­mal trzy­dzie­stu lat. Wie­dział, natu­ral­nie, że ma zna­czącą prze­wagę nad rywa­lami: był leka­rzem z Bel­le­vue w czwar­tym poko­le­niu. Jego ojciec, dok­tor Ben­ja­min Ful­ler, jego dzia­dek, dok­tor Otto Ful­ler, a także pradzia­dek, dok­tor Homer Ful­ler, byli wybit­nymi chi­rur­gami współ­two­rzą­cymi histo­rię tego szpi­tala od poprzed­niego stu­le­cia. Cla­rence także roz­wa­żał pój­ście śla­dem przod­ków, jed­nak osta­tecz­nie uznał, że bar­dziej niż chi­rur­gia cie­ka­wią go zagadki ludz­kiego umy­słu, a zdu­mie­wa­jące postępy doko­nu­jące się na polu psy­chia­trii wyda­wały mu się znacz­nie bar­dziej sty­mu­lu­jące inte­lek­tu­al­nie. Nie mógł się oprzeć takiej poku­sie.

W swej kru­cja­cie, któ­rej osta­tecz­nym celem było obję­cie funk­cji szefa oddziału psy­chia­trycz­nego w szpi­talu Bel­le­vue, Cla­rence dostrze­gał na tym eta­pie już tylko jedną naprawdę groźną kon­ku­rentkę z wła­snego podwórka: dok­tor Lau­rettę Ben­der, która wpro­wa­dziła swój dział psy­chia­trii dzie­cię­cej na zaska­ku­jąco wysoki poziom, a teraz zyski­wała praw­dziwą sławę, sto­su­jąc prze­ło­mową metodę tera­peu­tyczną – elek­trow­strząsy. Jej naj­młod­szy pacjent miał zale­d­wie cztery lata.

W swoim cza­sie Cla­rence był bli­ski roz­pa­czy, bo nie bar­dzo wie­dział, w jaki spo­sób miałby przy­ćmić osią­gnię­cia dok­tor Ben­der, lecz w końcu zna­lazł dla sie­bie rów­nie obie­cu­jącą niszę. Pro­ce­dura, która go zain­te­re­so­wała, nosiła nazwę lobo­to­mii, a jej pio­nie­rem był por­tu­gal­ski neu­ro­log Antó­nio Moniz, uwa­żany za fawo­ryta w wyścigu po Nagrodę Nobla w dzie­dzi­nie medy­cyny. Podob­nie jak dok­tor Moniz oraz Ame­ry­ka­nin Wal­ter Fre­eman, który zna­cząco upro­ścił lobo­to­mię, zmie­nia­jąc ją z poważ­nej ope­ra­cji w peł­nym znie­czu­le­niu w pro­ce­durę ambu­la­to­ryjną, Cla­rence uwa­żał tę metodę za świetny spo­sób na opróż­nie­nie zatło­czo­nych „oddzia­łów dla nie­zrów­no­wa­żo­nych psy­chicz­nie” w całym kraju – w tym także w szpi­talu Bel­le­vue. Naresz­cie poja­wił się spo­sób na to, by drogą szyb­kiego, dwu­dzie­sto-, może trzy­dzie­sto­mi­nu­to­wego zabiegu zmie­nić więk­szość – jeśli nie wszyst­kich pacjen­tów wyma­ga­ją­cych lecze­nia zamknię­tego z wrzesz­czą­cych sza­leń­ców spę­ta­nych kafta­nami bez­pie­czeń­stwa w łagodne, potulne jak dziecko baranki. Zamiast trzy­mać tych nie­szczę­snych ludzi w klat­kach, jak zwie­rzęta, teraz można było bez­piecz­nie wypi­sy­wać ich do domu.

Dostrze­gł­szy w lobo­to­mii tak ogromną szansę, Cla­rence nie zasta­na­wiał się długo. Wpro­wa­dził tę pro­ce­durę w Bel­le­vue i zale­cał jej sto­so­wa­nie w coraz bar­dziej zróż­ni­co­wa­nych przy­pad­kach. Im wię­cej zabie­gów wyko­ny­wał, tym głę­biej wie­rzył, że wła­śnie tą drogą osią­gnie zawo­dowy pre­stiż, o któ­rym marzył – zwłasz­cza po tym, co cze­kało go tego dnia. Równo o 9.00 miał roz­po­cząć ambu­la­to­ryjny zabieg lobo­to­mii u ośmio­let­niej dziew­czynki, Char­lene Wagner, któ­rej zamożni rodzice w końcu się pod­dali po latach darem­nej walki z jej poważ­nymi i nara­sta­ją­cymi pro­ble­mami psy­chicz­nymi.

Choć dok­tor Ben­der roz­wa­żała zasto­so­wa­nie wobec Char­lene tera­pii elek­trow­strzą­so­wej, aku­rat w tym momen­cie jej ter­mi­narz był pełny i wła­śnie to dało Cla­rence’owi moż­li­wość bez­po­śred­niej roz­mowy z rodzi­cami dziew­czynki. Natych­miast dostrzegł w tym przy­padku wielką szansę dla sie­bie. Jeśli nie liczyć skan­da­licz­nego zacho­wa­nia, dziecko było zdrowe i bar­dzo foto­ge­niczne, toteż Cla­rence zapro­sił na zabieg dzien­ni­ka­rzy oraz powia­do­mił o swo­ich pla­nach głów­nych rezy­den­tów – i medycz­nego, i chi­rur­gicz­nego – pro­sząc, by zachę­cili pozo­sta­łych rezy­den­tów i sta­ży­stów do przyj­ścia. Zadzwo­nił nawet do sze­fo­wej szkoły pie­lę­gniar­skiej, która obie­cała mu, że przy­śle pokaźną grupę stu­den­tek pierw­szego roku. Z punktu widze­nia Cla­rence’a lobo­to­mia Char­lene miała być przede wszyst­kim wyda­rze­niem medial­nym, które wykaże jego bie­głość zawo­dową i uczyni zeń naj­po­waż­niej­szego pre­ten­denta do obję­cia funk­cji dyrek­tora oddziału psy­chia­trycz­nego w Bel­le­vue.

Tak­sów­karz nie pierw­szy raz wiózł Cla­rence’a do pracy, toteż dosko­nale wie­dział, w któ­rym miej­scu powi­nien go wysa­dzić. Zatrzy­mał wóz tuż przed masywną bramą z kutego żelaza, na rogu Pierw­szej Alei i Trzy­dzie­stej Ulicy. Lekarz podzię­ko­wał i wysiadł, a następ­nie – jak zawsze gdy pogoda na to pozwa­lała – zatrzy­mał się na chwilę, by spoj­rzeć w górę, na potężny, ośmio­pię­trowy gmach Szpi­tala Psy­cho­pa­tycz­nego Bel­le­vue. Uwa­żał go – nie tylko ze względu na impo­nu­jące roz­miary – za naj­wspa­nial­szą pla­cówkę lecze­nia psy­chia­trycz­nego na świe­cie, a być może także naj­słyn­niej­szą.

Budowa szpi­tala roz­po­częła się jesz­cze w sza­lo­nych latach dwu­dzie­stych, lecz dobie­gła końca dopiero w 1933 roku, w szczy­to­wym okre­sie wiel­kiego kry­zysu. Czasy były trudne, lecz mimo to nie oszczę­dzano na mate­ria­łach. Użyto dro­giej czer­wo­nej cegły i jesz­cze droż­szego sza­rego gra­nitu, by stwo­rzyć budy­nek nawią­zu­jący sty­lem do wło­skiego rene­sansu, upięk­szony ozdob­nymi por­ty­kami, niszami kry­ją­cymi tera­ko­towe i beto­nowe wazy, fron­to­nami i efek­tow­nymi gzym­sami. Mimo tego bogac­twa detali świet­nie się kom­po­no­wał z wła­ści­wym gma­chem szpi­tala Bel­le­vue z początku dwu­dzie­stego wieku, zapro­jek­to­wa­nym przez reno­mo­waną pra­cow­nię McKim, Mead & White, który – choć także zbu­do­wany z czer­wo­nej cegły i sza­rego gra­nitu – posia­dał znacz­nie mniej zdo­bień.

Sto­jąc przed bramą, Cla­rence nie mógł dostrzec okna swego gabi­netu, miesz­czą­cego się po połu­dnio­wej stro­nie cen­tral­nej, dzie­się­cio­pię­tro­wej czę­ści kom­pleksu, góru­ją­cej nad resztą zabu­do­wań szpi­tala. Zło­żyw­szy jak co rano hołd pięk­nemu gma­chowi, otwo­rzył furtkę i ener­gicz­nym kro­kiem podą­żył w kie­runku wej­ścia od Pierw­szej Alei. Więk­szość ludzi wybie­rała albo bar­dziej efek­towną bramę od Trzy­dzie­stej Ulicy, albo bar­dziej dogodną od Dwu­dzie­stej Dzie­wią­tej, naprze­ciwko wła­ści­wego kom­pleksu szpi­tal­nego – obie pro­wa­dziły do wspól­nej recep­cji. Dok­tor Ful­ler wolał jed­nak mniej popu­larne wej­ście od Pierw­szej Alei, bo wyda­wało mu się, że w ten spo­sób oka­zuje gma­chowi należną mu cześć – tak jakby był on świa­domą istotą. Uśmie­chał się za każ­dym razem, gdy o tym myślał.

Pod­nie­cony per­spek­tywą tego ranka ani myślał cze­kać na windę, by dotrzeć na trze­cie pię­tro – od razu skie­ro­wał kroki ku ozdob­nej głów­nej klatce scho­do­wej inspi­ro­wa­nej pro­jek­tami Leonarda da Vinci. Nie zatrzy­mu­jąc się, rzu­cił „dzień dobry” w stronę swej sekre­tarki-reje­stra­torki, Grace Car­ter, która zdą­żyła jedy­nie wrę­czyć mu dzienny gra­fik zajęć i zamel­do­wać, że wszystko jest już gotowe do zabiegu Char­lene Wagner, zanim znik­nął w swym pry­wat­nym sank­tu­arium. Zamknąw­szy za sobą drzwi gabi­netu, zamie­nił mary­narkę na długi, biały kitel – jego zda­niem znacz­nie bar­dziej foto­ge­niczny – i usiadł za biur­kiem. Był jed­nym z nie­wielu tutej­szych psy­chia­trów, któ­rzy pre­fe­ro­wali lekar­ski strój. Uwa­żał, że w kitlu pre­zen­tuje się bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nie i lepiej wyraża swoje aspi­ra­cje, nie tylko medyczne, ale i naukowe.

Otwo­rzył środ­kową szu­fladę biurka i ostroż­nie wyjął z niej ozdobną drew­nianą skrzy­neczkę. Odchy­lił jej wieko i spoj­rzał na wyło­żone miękką tka­niną zagłę­bie­nia, w któ­rych spo­czy­wały dwa wyko­nane na zamó­wie­nie orbi­to­kla­sty. Zamie­rzał użyć ich pod­czas zabiegu, po jed­nym na każdy oczo­dół. Zostały zapro­jek­to­wane i wyko­nane na zamó­wie­nie, według wytycz­nych dok­tora Wal­tera Fre­emana, autora tech­niki lobo­to­mii prze­zo­czo­do­ło­wej – jedy­nej, którą Cla­rence sto­so­wał. Ich naj­waż­niej­szym ele­men­tem było wąskie jak szty­let, dłu­gie na osiem cali ostrze ze stali nie­rdzew­nej, przy­po­mi­na­jące zwy­kły szpi­ku­lec do lodu. Róż­nica pole­gała na tym, że roz­sze­rzało się u pod­stawy tak, by łatwo było stu­kać w nie młot­kiem, by prze­bi­jać cien­kie skle­pie­nie kostne oczo­dołu. W osob­nym zagłę­bie­niu na dnie skrzy­neczki spo­czy­wał pięk­nie wypo­le­ro­wany sta­lowy mło­tek.

Doko­naw­szy prze­glądu instru­men­tów, Cla­rence wstał zado­wo­lony i wsu­nął drew­niane pudełko do jed­nej z prze­past­nych kie­szeni kitla. Jesz­cze tylko szyb­kie spoj­rze­nie w scho­wane za szafą na płasz­cze lustro, by popra­wić włosy, i już był gotów opu­ścić gabi­net. Raz jesz­cze użył scho­dów, tym razem po to, by wejść na piąte pię­tro, dokąd prze­nie­siono Char­lene Wagner z oddziału zamknię­tego dla nie­przy­sto­so­wa­nych dzieci. Miała teraz tylko dla sie­bie przy­tulny i nader foto­ge­niczny pokój. Idąc dłu­gim kory­ta­rzem, o ścia­nach wyma­lo­wa­nych na żółto-beżowo i wyso­kim stro­pie nie­źle uda­ją­cym skle­pie­nie krzy­żowe, Cla­rence czuł nara­sta­jące pod­nie­ce­nie.

Gdy wresz­cie prze­kro­czył próg, nie posia­dał się z rado­ści. Pokój był pełen ludzi: silna grupa przy­szłych pie­lę­gnia­rek w wykroch­ma­lo­nych, bia­łych kitlach, garść sta­ży­stów i rezy­den­tów, a co naj­waż­niej­sze – zja­wili się też repor­te­rzy, w tym kilku z wiel­kimi apa­ra­tami foto­gra­ficz­nymi. Zaru­mie­nił się i poma­chał w ich stronę, gdy bły­snęły fle­sze.

Tak jak się spo­dzie­wał, Char­lene Wagner wyglą­dała jak anioł w swo­jej kre­mo­wej sukience. Zgod­nie z jego instruk­cjami została z samego rana uśpiona lumi­na­lem i teraz spo­czy­wała spo­koj­nie na ple­cach, z aure­olą jasnych wło­sów wokół uro­czej buzi. Była wysoka jak na swój wiek; można było pomy­śleć, że lada dzień wkro­czy w okres doj­rze­wa­nia. Trzej potęż­nie zbu­do­wani pie­lę­gnia­rze z oddziału psy­chia­trycz­nego stali u wez­gło­wia łóżka, które na tę wyjąt­kową oka­zję odsu­nięto od ściany. Za nimi jaśniały dwa okna z dość wąskim wido­kiem na East River.

Cla­rence wrę­czył swą skrzy­neczkę z instru­men­tami pie­lę­gniarce odpo­wie­dzial­nej za ich ste­ry­li­za­cję, a potem odchrząk­nął i w krót­kich sło­wach przed­sta­wił zebra­nym histo­rię cho­roby pacjentki, tłu­ma­cząc przy oka­zji, dla­czego zabieg przy­nie­sie korzyść wszyst­kim stro­nom. Zale­żało mu na tym, by nie prze­cią­gać całej pro­ce­dury; chciał w ten spo­sób wyka­zać, jak bar­dzo przy­datna jest lobo­to­mia jako prak­tyczne narzę­dzie poma­ga­jące w szyb­kim opróż­nie­niu zatło­czo­nych oddzia­łów dla psy­chicz­nie cho­rych. Gdy zapy­tał, czy ktoś ma jakieś pyta­nia, nikt nie pod­niósł ręki.

Cla­rence się­gnął więc od razu po strzy­kawkę z lido­ka­iną, którą podała mu jedna z pie­lę­gnia­rek. Nie­któ­rzy z leka­rzy prak­ty­ku­ją­cych lobo­to­mię prze­zo­czo­do­łową uży­wali wstrzą­sów elek­trycz­nych, by pozba­wić pacjen­tów przy­tom­no­ści. Cla­rence uwa­żał jed­nak, że to zbędne; był prze­ko­nany, iż znie­czu­le­nie miej­scowe z powo­dze­niem wystar­cza, ludzki mózg bowiem jest pozba­wiony ner­wów czu­cio­wych. Ski­nął głową na pie­lę­gnia­rzy, a wtedy jeden z nich unie­ru­cho­mił głowę Char­lene, dwaj pozo­stali ramiona i kor­pus. Cla­rence pochy­lił się nad dziew­czynką i odwiódł górną powiekę pra­wego oka. Tęga pie­lę­gniarka przy­trzy­mała nogi pacjentki.

Char­lene zawyła, a następ­nie – klnąc siar­czy­ście – zaczęła rzu­cać się całym cia­łem, lecz nie zdo­łała się uwol­nić. Cla­rence z wprawą prze­bił igłą miękką tkankę kolejno pod powie­kami obu oczu, by zaapli­ko­wać znie­czu­le­nie miej­scowe – potrwało to led­wie kilka sekund. Zado­wo­lony z sie­bie oddał strzy­kawkę pie­lę­gniarce, odcze­kał moment, by lido­ka­ina zaczęła dzia­łać, po czym się­gnął po jeden z orbi­to­kla­stów.

Pie­lę­gniarz trzy­ma­jący głowę dziew­czynki miał poważne pro­blemy z jej unie­ru­cho­mie­niem. Nie zwa­ża­jąc na to, Cla­rence uniósł znowu powiekę pra­wego oka Char­lene i pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni wbił czu­bek instru­mentu w spo­jówkę, aż poczuł opór kost­nego skle­pie­nia oczo­dołu. Następ­nie przy­jął od pie­lę­gniarki mło­tek i kil­koma zde­cy­do­wa­nymi ude­rze­niami spe­ne­tro­wał kość. Ostry koniec orbi­to­kla­stu zna­lazł się w mózgu dziew­czynki.

Char­lene umil­kła nagle, a Cla­rence spo­koj­nie wpro­wa­dził sta­lowy szpi­ku­lec na głę­bo­kość pię­ciu cen­ty­me­trów. Następ­nie poru­szył główką instru­mentu o kilka cali przy­środ­kowo i kilka w płasz­czyź­nie bocz­nej. Nieco spłasz­czone ostrze bez trudu cięło miękką tkankę mózgu, prze­ry­wa­jąc połą­cze­nia ner­wowe mię­dzy przo­do­mó­zgo­wiem a śród­mó­zgo­wiem.

Bły­snęły fle­sze, lecz nikt nie ode­zwał się choćby jed­nym sło­wem. Igno­ru­jąc obser­wa­to­rów, Cla­rence wepchnął orbi­to­klast jesz­cze dwa cen­ty­me­try głę­biej, powtó­rzył ruch w płasz­czyź­nie bocz­nej, po czym wydo­był instru­ment.

– Zabieg w pra­wym oczo­dole został zakoń­czony – obwie­ścił. Oddał narzę­dzie pie­lę­gniarce i wziął od niej dru­gie. – Teraz wystar­czy powtó­rzyć czyn­no­ści w lewym oku i będzie po wszyst­kim. Widać jak na dłoni, że jest to pro­ce­dura bar­dzo pro­sta i nie­zwy­kle sku­teczna. Jakieś pyta­nia, zanim wrócę do pracy?

Cla­rence rozej­rzał się po sali. Wszy­scy mil­czeli. Stu­dentki pie­lę­gniar­stwa wyglą­dały na szcze­gól­nie prze­jęte zabie­giem. Pochy­liw­szy się nad Char­lene, dok­tor Ful­ler ponow­nie ude­rzył kilka razy młot­kiem, by prze­bić lewy oczo­dół. Wyko­nał pro­ce­durę na głę­bo­ko­ści pię­ciu cen­ty­me­trów, wszedł głę­biej, poru­szył orbi­to­kla­stem przy­środ­kowo, lecz gdy zaczął cię­cie w płasz­czyź­nie bocz­nej, doszło do kata­strofy. Ku jego prze­ra­że­niu wzdłuż sta­lo­wego szpi­kulca wystrze­liła fon­tanna krwi. Drobne, kar­ma­zy­nowe kro­ple spla­miły długą linią jego nie­ska­zi­tel­nie biały kitel.

Wstrzą­śnięty nie­prze­wi­dzianą kom­pli­ka­cją Cla­rence cof­nął się odru­chowo. Rów­nie gwał­tow­nie odsko­czyły pozo­stałe osoby pochy­lone nad pacjentką. Lekarz szybko się zorien­to­wał, co zaszło. Silny, pul­su­jący stru­mień krwi wska­zy­wał na prze­bi­cie orbi­to­kla­stem tęt­nicy przed­niej mózgu, naczy­nia dopro­wa­dza­ją­cego krew do przo­do­mó­zgo­wia.

Spa­ra­li­żo­wany nagłym ata­kiem paniki Cla­rence nie miał poję­cia, co robić, i jak ska­mie­niały wpa­try­wał się w sta­lowy instru­ment ster­czący z lewego oka Char­lene. Gdy fon­tanna krwi zaczęła słab­nąć, przy­szło mu na myśl, że mógłby zawieźć dziew­czynkę na oddział chi­rur­gii w głów­nym gma­chu szpi­tala. Intu­icja pod­po­wie­działa mu jed­nak nie­mal natych­miast, że byłby to daremny gest, mała pacjentka wła­śnie doświad­czyła bowiem potęż­nego udaru krwo­tocz­nego. Mimo nie­słab­ną­cej paniki Cla­rence pomy­ślał o czymś jesz­cze: ta hała­śliwa, nie­zno­śna smar­kula do końca pozo­stała w roli. Zamiast pomóc mu w roz­woju kariery, praw­do­po­dob­nie wła­śnie ją zruj­no­wała – w zasa­dzie nie miał już szans, by dzięki lobo­to­mii zostać sze­fem psy­chia­trii w szpi­talu Bel­le­vue.

Rozdział 1

Poniedziałek, 1 lipca, 6.15

Gdy natar­czywy sygnał budzika wyrwał go ze snu, Michael bli­ski paniki dosłow­nie wysko­czył z łóżka, się­ga­jąc jed­no­cze­śnie, by czym prę­dzej wyłą­czyć ten cho­lerny tele­fon. Śnił mu się kosz­mar o ucieczce nie­koń­czą­cymi się kory­ta­rzami, choć nie miał poję­cia, kto go ści­gał ani dla­czego. Wie­dział jedy­nie, że ze stra­chu odcho­dził od zmy­słów i teraz, na jawie, jego serce wciąż biło jak sza­lone.

Otarł wierz­chem dłoni wil­gotne czoło i ode­tchnął głę­boko, pró­bu­jąc się uspo­koić. Ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czył tak prze­ra­ża­ją­cego snu. Jasne, nie­raz zda­rzały mu się kosz­mary, lecz żaden z nich nie mógł się rów­nać z tym. Wie­czo­rem miał pewne pro­blemy z zaśnię­ciem – głów­nie z powodu emo­cji zwią­za­nych z tym, co cze­kało go naza­jutrz – ale nie spo­dzie­wał się, że obawy przed debiu­tem mogą wyge­ne­ro­wać aż tak mroczne wizje.

Dla dwu­dzie­sto­trzy­let­niego Micha­ela Ful­lera pierw­szy dzień lipca miał być punk­tem zwrot­nym, wyzna­czał bowiem począ­tek zupeł­nie nowego roz­działu w jego życiu. Oto roz­po­czy­nał rezy­den­turę jako chi­rurg w Cen­trum Medycz­nym Lan­gone zna­nym jako NYU, a kon­kret­nie – w słyn­nym szpi­talu Bel­le­vue. Natu­ral­nie czuł z tego powodu rado­sne pod­nie­ce­nie, lecz jed­no­cze­śnie był tro­chę nie­spo­kojny – może nawet bar­dziej, niż mu się wyda­wało, na co mógł wska­zy­wać ów nocny kosz­mar. W cza­sach, gdy prak­ty­ko­wał w szpi­talu jako stu­dent medy­cyny, w nagłej potrze­bie zawsze mógł liczyć na wspar­cie dyżur­nego rezy­denta. Teraz to on sam był rezy­den­tem, a to ozna­czało, że już nikt nie będzie nad nim czu­wał. Musiał być gotowy sta­wić czoło każ­demu wyzwa­niu, które mogła przy­nieść praca na oddziale chi­rurgii, szcze­gól­nie nocne dyżury, a ta per­spek­tywa wyda­wała mu się prze­ra­ża­jąca. Bał się, że zwy­czaj­nie nie jest gotowy; że stu­dia nie przy­go­to­wały go dosta­tecz­nie do tak odpo­wie­dzial­nej funk­cji.

Z dru­giej jed­nak strony Michael czuł, że dopi­sało mu nie­zwy­kłe szczę­ście. Jako jeden z sied­miorga pierw­szo­rocz­nych rezy­den­tów chi­rur­gii w NYU został skie­ro­wany do pre­sti­żo­wego szpi­tala Bel­le­vue wraz z Andreą Intiso, dobrą zna­jomą z histo­rycz­nego Col­lege’u Leka­rzy i Chi­rur­gów na Colum­bia Uni­ver­sity. Traf chciał, że razem odby­wali prak­tyki z pato­lo­gii kli­nicz­nej, dia­gno­styki i interny. Miał dość czasu, by polu­bić przy­ja­ciel­ską, bystrą oraz zaradną kole­żankę, i wie­dział, że będzie mógł na niej pole­gać.

Pozo­sta­łych pię­cioro nowych rezy­den­tów – trzech męż­czyzn i dwie kobiety – przy­dzie­lono na pierw­sze dwa mie­siące do innych szpi­tali nale­żą­cych do wiel­kiego kom­pleksu Cen­trum Medycz­nego Lan­gone. Mitt – bo taki przy­do­mek Michael pre­fe­ro­wał od wcze­snego dzie­ciń­stwa – wie­dział natu­ral­nie, że i jego cze­kają tury w kolej­nych pla­ców­kach, gdy tylko jego służba w Bel­le­vue dobie­gnie końca, ale czuł się tak, jakby wygrał na lote­rii, bo to wła­śnie ten szpi­tal był magne­sem, który skło­nił go do apli­ko­wa­nia na NYU – i to z dwóch powo­dów.

Pierw­szym była natu­ral­nie chwa­lebna histo­ria Bel­le­vue, który od trzech stu­leci był jedną z loko­mo­tyw postępu w medy­cy­nie. Mitt wie­dział, że wła­śnie tu, w 1883 roku, roz­po­częła się pierw­sza rezy­den­tura na oddziale chi­rur­gii, która stała się wzor­cem szko­le­nia w tej dzie­dzi­nie prak­tycz­nie na całym świe­cie.

Drugi powód był czy­sto oso­bi­stej natury.

Rodzina Micha­ela – ze strony ojca – miała impo­nu­jący rodo­wód medyczny. Już w sie­dem­na­stym wieku jego ante­nat w linii pro­stej, nie­jaki Samuel Ful­ler, przy­był do Ame­ryki na pokła­dzie May­flo­wera i pra­co­wał jako lekarz w kolo­nii Ply­mo­uth. Znacz­nie waż­niej­sze było jed­nak dla Mitta to, że ostat­nie cztery poko­le­nia jego przod­ków sta­no­wili pro­mi­nentni medycy szpi­tala Bel­le­vue: trzej chi­rur­dzy, z któ­rych ostatni był też rezy­den­tem tej pla­cówki, oraz jeden psy­chia­tra. Wszy­scy oni byli czo­ło­wymi posta­ciami swo­ich spe­cjal­no­ści, zwłasz­cza pra­dzia­dek Cla­rence – Mitt prze­czy­tał kilka z jego wysoko oce­nia­nych prac nauko­wych, które przy­czy­niły się do roz­woju psy­cho­te­ra­pii, a nawet zwia­sto­wały nadej­ście nowej, prze­ło­mo­wej metody lecze­nia – tera­pii beha­wio­ral­nej.

Michael był tak pełen uzna­nia dla osią­gnięć dok­tora Cla­rence’a Ful­lera, że roz­wa­żał karierę w psy­chia­trii, lecz jego ojciec, Ben­ja­min – odno­szący poważne suk­cesy bostoń­ski mene­dżer fun­du­szu inwe­sty­cyj­nego, który wybrał karierę w finan­sach wbrew naci­skom lekar­skiej rodziny – prze­ko­nał go, by poszedł raczej śla­dem swych przod­ków chi­rur­gów, a zwłasz­cza jego imien­nika, dok­tora Ben­ja­mina Ful­lera.

Mitt nie miał pro­blemu z tym, by przy­znać – z zasłu­żo­nym uzna­niem – że szczo­drość ojca była jed­nym z głów­nych powo­dów, dla któ­rych osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się na stu­dia medyczne, a następ­nie wybór chi­rur­gii jako spe­cja­li­za­cji w Szkole Medycz­nej Gros­smana w NYU. Jedną z zachęt było w pełni wypo­sa­żone i pro­fe­sjo­nal­nie wykoń­czone miesz­ka­nie na trze­cim pię­trze kamie­nicy przy Trzy­dzie­stej Wschod­niej Ulicy, pod nume­rem 326 – coś, na co nie mógł sobie pozwo­lić typowy pierw­szo­roczny rezy­dent chi­rur­gii. Podob­nie wyjąt­ko­wym zja­wi­skiem był ele­gancki wóz marki Mer­ce­des-AMG sto­jący w pobli­skim garażu.

Mitt nie­mal bie­giem wpadł do swej gustow­nie urzą­dzo­nej, świeżo wyre­mon­to­wa­nej łazienki i w pośpie­chu roz­sma­ro­wał piankę po żuchwie. Już w pierw­szym tygo­dniu użyt­ko­wa­nia tego miesz­ka­nia – i pierw­szych, zapo­znaw­czych dniach pracy w NYU – nauczył się, że musi się mocno pochy­lić, by się ogo­lić, korzy­sta­jąc z zalet powięk­sza­ją­cego lustra, umo­co­wano je bowiem zde­cy­do­wa­nie za nisko dla kogoś, kto miał sześć stóp i cztery cale wzro­stu.

Wysoki, szczu­pły i sprawny od naj­młod­szych lat, już od szó­stej klasy pod­sta­wówki był nakła­niany do tre­no­wa­nia koszy­kówki, ale nie uległ namo­wom i wytrwał w opo­rze przez wszyst­kie lata szkoły i col­lege’u. Ni­gdy nie cenił tego, co sam nazy­wał „mar­gi­nalną przy­dat­no­ścią” zor­ga­ni­zo­wa­nego sportu; w cza­sie wol­nym zde­cy­do­wa­nie chęt­niej odda­wał się ćwi­cze­niom umy­sło­wym niż fizycz­nym. Lubił dys­ku­sje, mecze sza­chowe i muzykę, zwłasz­cza for­te­pia­nową. Odkąd tylko pamię­tał – bodaj od dru­giego roku życia – wyżej cenił gim­na­stykę umy­słu niż ciała.

Sunąc w pośpie­chu jed­no­ra­zową maszynką po swej kan­cia­stej, dość bla­dej twa­rzy, Mitt zda­wał sobie sprawę, że ma mało czasu. Punk­tu­al­nie o 7.30 miał się sta­wić w sali kon­fe­ren­cyj­nej oddziału chi­rur­gii, na pięt­na­stym pię­trze szpi­tala Bel­le­vue. Na szczę­ście od celu dzie­liło go led­wie pięć minut mar­szu. Opłu­kał i osu­szył twarz ręcz­ni­kiem, po czym znie­ru­cho­miał na krótką chwilę, by przyj­rzeć się swemu odbi­ciu. Znowu tra­wił go nie­po­kój, czy jako począt­ku­jący rezy­dent pora­dzi sobie ze stre­sem, zwłasz­cza, gdy przyj­dzie mu sta­wić czoło nagłym wypad­kom.

Ani w szkole śred­niej, ani w col­lege’u nie uwa­żał się za czło­wieka rene­sansu, ale uzy­ski­wał świetne oceny i nie bra­ko­wało mu wiary we wła­sną inte­li­gen­cję. Lubił się uczyć i dla­tego poko­nał edu­ka­cyjną ścieżkę szyb­ciej niż jego rówie­śnicy: skoń­czył ogól­niak jako szes­na­sto­la­tek, col­lege jako dzie­więt­na­sto­la­tek, a szkołę medyczną jako dwu­dzie­sto­trzy­la­tek, co ozna­czało, że był naj­młod­szym ze wszyst­kich pierw­szo­rocz­nych rezy­den­tów w NYU. Żaden z jego nauko­wych suk­ce­sów nie był jed­nak zasko­cze­niem dla dum­nych rodzi­ców, któ­rzy bar­dzo wcze­śnie się zorien­to­wali, jak uzdol­nio­nego mają syna.

Za suk­ce­sami Mitta kryło się jed­nak coś wię­cej niż wysoki ilo­raz inte­li­gen­cji. Nie wie­dział dokład­nie, kiedy odkrył w sobie nie­zwy­kłą zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści, którą na wła­sny uży­tek nazy­wał „szó­stym zmy­słem”. Nie dzia­łała ona w try­bie cią­głym i nie miał poję­cia, jak ją w sobie wzbu­dzić, ale i w szkole, i w col­lege’u, i na stu­diach medycz­nych wie­dział z góry, gdy tylko wysłał papiery, że zosta­nie przy­jęty. Nie­za­chwiana wiara we wła­sne prze­czu­cia spra­wiała, że w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich zna­jo­mych w ogóle nie odczu­wał nie­po­koju i za każ­dym razem apli­ko­wał tylko w jed­nym miej­scu, a nie w dzie­się­ciu i wię­cej, jak czy­nili oni.

Zdol­ność pre­ko­gni­cji nie była jedy­nym darem Mitta – nie­kiedy potra­fił też wyczu­wać myśli innych ludzi. I ta zdol­ność nie była jed­nak cią­gła. Nie miał poję­cia, jak budzić ją na żąda­nie; wie­dział jedy­nie, że wymaga czy­stego umy­słu i sku­pie­nia. Co cie­kawe, za każ­dym razem, gdy był w sta­nie prze­wi­dzieć przy­szłość albo wyczuć myśli innej osoby, towa­rzy­szyła temu ewi­dentna reak­cja jego ciała, z reguły po wewnętrz­nej stro­nie ramion albo ud, na karku, a nie­kiedy także na piersi. Pamię­ta­jąc, czego nauczył się na zaję­ciach z neu­ro­lo­gii, nazy­wał ją pare­ste­zją, jako że przy­po­mi­nała zwy­kłe mro­wie­nie, które poja­wia się w koń­czy­nach, gdy zabu­rzy się w nich krą­że­nie.

Nie miał bla­dego poję­cia, skąd się biorą jego trafne prze­czu­cia co do przy­szło­ści, ale jeśli cho­dzi o zdol­ność odga­dy­wa­nia myśli, to przy­pusz­czał, że zawdzię­cza ją wro­dzo­nej, pod­świa­do­mej wraż­li­wo­ści na roz­ma­ite sygnały poja­wia­jące się w posta­wie, wyra­zie twa­rzy, a nawet spo­so­bie wyra­ża­nia się jego roz­mów­ców. Oczy­wi­ście od czasu do czasu zasta­na­wiał się, czy jego talenty nie mają nad­przy­ro­dzo­nego cha­rak­teru, lecz zaraz odrzu­cał takie wyja­śnie­nie jako z gruntu nie­nau­kowe. W col­lege’u sku­piał się głów­nie na mate­ma­tyce, fizyce i che­mii, wie­rząc, że gdyby tylko chciał, mógłby spe­cja­li­zo­wać się w dowol­nej z tych dzie­dzin. W jego gło­wie abso­lut­nie nie było miej­sca na wiarę w cuda.

Mitt ni­gdy nikomu nie wspo­mi­nał o swych szcze­gól­nych zdol­no­ściach – nawet rodzi­com, z któ­rymi, jako jedy­naka, łączyła go wyjąt­kowa więź. Czy­ta­nie w ich myślach bywało przy­datną sztuczką, ale w myślach rówie­śni­ków już nie­ko­niecz­nie. Zwłasz­cza jako nasto­la­tek cier­piał katu­sze, wie­dząc, jakie zda­nie mają o nim dziew­czyny, nie był bowiem ich ulu­bień­cem. Mitt zresztą sam gotów był przy­znać, że wyraź­nie wyróż­nia się z tłumu: miłość do ksią­żek nie była naj­więk­szą zaletą w sys­te­mie war­to­ści obo­wią­zu­ją­cym wśród jego rówie­śni­ków. Z dru­giej jed­nak strony, nad­zwy­czajne zdol­no­ści nie­raz poma­gały mu wyka­zać się w szkole. Wystar­czyło, że przed egza­mi­nami poroz­ma­wiał z nauczy­cie­lami, a potem pro­fe­so­rami, i już był w sta­nie prze­wi­dzieć, o co zosta­nie zapy­tany. Nie mogli go zasko­czyć. Od naj­młod­szych lat zbie­rał więc zna­ko­mite stop­nie.

Z grub­sza prze­cze­saw­szy krót­kie, ciem­no­blond włosy, wró­cił do sypialni, by się ubrać. Zdą­żył jesz­cze zer­k­nąć na zegar sto­jący przy łóżku, gdy nagle wystra­szył go dono­śny sygnał komórki. Zacie­ka­wiony i lekko zanie­po­ko­jony – bo któż mógł dzwo­nić w ponie­dzia­łek o tak wcze­snej porze – natych­miast się­gnął po tele­fon. Odpo­wiedź była oczy­wi­sta; powi­nien był się domy­ślić. Dzwo­nił ojciec. Mitt ode­brał połą­cze­nie i przy­ci­snął komórkę do ucha.

– Na Boga, dla­czego nie śpisz o tej porze? Chory jesteś? – spy­tał. Dosko­nale wie­dział, że ojciec jest noc­nym mar­kiem i czę­sto prze­sia­duje w domo­wym gabi­ne­cie grubo po pół­nocy, chło­nąc poranne wie­ści finan­sowe z Europy.

– Ha, ha – zaśmiał się sztucz­nie ojciec. – Sądzi­łeś, że prze­ga­pię wielki dzień? Prawdę mówiąc, jestem zazdro­sny, a jed­no­cze­śnie dumny jak licho.

– Ja też! – ode­zwał się w tle głos matki, Clary.

– Baw się dobrze już pierw­szego dnia! – dodał ojciec jowial­nie.

– Nie jestem pewny, czy „baw się” to wła­ściwe słowa – odparł Mitt. – Bo tak naprawdę to tro­chę się dener­wuję – dodał, czym prę­dzej wyrzu­ca­jąc z głowy wspo­mnie­nie noc­nego kosz­maru. – Boję się zwłasz­cza odpo­wie­dzial­no­ści. Prze­miana ze stu­denta medy­cyny w rezy­denta to wielki skok; jakby po nocy nastał od razu dzień, bez świtu. – Znowu zer­k­nął na budzik, włą­czył tryb gło­śno­mó­wiący i poło­żył tele­fon na biurku, po czym się­gnął po ubra­nie.

– Pora­dzisz sobie! – odrzekł z prze­ko­na­niem Ben­ja­min Ful­ler. – Przez szkołę medyczną prze­sze­dłeś jak burza, więc chyba nie możesz być lepiej przy­go­to­wany.

– Zoba­czymy – rzu­cił zdaw­kowo Mitt. Nie miał ochoty wda­wać się w dys­ku­sję o wadach sys­temu edu­ka­cji medycz­nej, które miał oka­zję dogłęb­nie poznać. – Tak czy ina­czej, dzięki, że zadzwo­ni­łeś. Gdy tylko będę mógł, dam znać, jak mi poszło, ale moż­liwe, że dopiero jutro. Prze­czu­wam cało­nocny dyżur, choć pew­no­ści nie mam. Nie dosta­li­śmy jesz­cze z Andreą gra­fi­ków, ale skoro jest nas tylko dwoje, to szanse roz­kła­dają się po równo. – W rze­czy­wi­sto­ści Mitt już wie­dział, że zosta­nie na noc w szpi­talu, lecz nie zamie­rzał tłu­ma­czyć rodzi­com, skąd ta pew­ność. Nie musiał też wyja­śniać, kim jest Andrea, bo poznali ją pod­czas nie­daw­nego roz­da­nia dyplo­mów i wie­dzieli, że wraz z ich synem roz­po­czyna rezy­den­turę w Bel­le­vue.

– Nasz wybitny przo­dek i mój imien­nik pew­nie tań­czy w gro­bie na myśl o tym, że podą­żysz jego śla­dem.

– Mam nadzieję – odparł Mitt. Dość czę­sto – nawet poprzed­niej nocy – roz­my­ślał o swym ante­na­cie uro­dzo­nym krótko przed wojną sece­syjną, w 1860 roku. Jako zna­ko­mity chi­rurg dok­tor Ben­ja­min Ful­ler cie­szył się w Bel­le­vue wielką estymą. Zaczy­nał skrom­nie jako sta­ży­sta, potem był rezy­den­tem, a w końcu eta­to­wym leka­rzem. Współ­pra­co­wał mię­dzy innymi ze słyn­nym na cały świat chi­rurgiem Wil­lia­mem Hal­ste­dem, a także z ojcem nowo­cze­snej pato­lo­gii Wil­lia­mem Welchem, nim obaj prze­nie­śli się z Bel­le­vue do nowo otwar­tej szkoły medycz­nej Johnsa Hop­kinsa. Mitt czuł się przy­tło­czony myślą o tym, że miałby naśla­do­wać tak legen­darną postać, a prze­cież co naj­mniej kilka osób wią­zało z nim wiel­kie nadzieje. Czy był w sta­nie osią­gnąć takie suk­cesy? Tego nie wie­dział, lecz już wkrótce miał się prze­ko­nać. Czuł się mniej wię­cej tak, jakby miał wsko­czyć do głę­bo­kiego basenu z dość mgli­stym poję­ciem o sztuce pły­wa­nia.

– Jestem pewny, że zdo­bę­dziesz jesz­cze więk­szą sławę niż mój imien­nik – rzekł Ben­ja­min, jakby wyczu­wał obawy syna. – Czuję to w kościach.

– Na sławę przyj­dzie czas – odparł Mitt, raz jesz­cze zer­ka­jąc na zegar. – Muszę się zbie­rać. Mam być w szpi­talu równo o siód­mej trzy­dzie­ści.

– Jasne. Zadzwoń, gdy będziesz mógł. Powo­dze­nia!

– Tak, tak, powo­dze­nia! – zawtó­ro­wała mu Clara.

Mitt zakoń­czył połą­cze­nie i pospiesz­nie zaci­snął pod szyją węzeł kra­wata, po czym opu­ścił koł­nie­rzyk koszuli. Wcią­gnął białe spodnie i zapiął krótki, biały kitel – pamiątkę po zaję­ciach wstęp­nych w Szkole Medycz­nej Gros­smana na NYU – zało­żył na szyję smycz ze szpi­tal­nym iden­ty­fi­ka­to­rem i sta­nął przed lustrem. Może i nie czuł się jak rezy­dent chi­rur­gii, ale przy­naj­mniej na niego wyglą­dał.

Rozdział 2

Poniedziałek, 1 lipca, 7.03

Choć led­wie minęła siódma, wscho­dzące słońce przy­jem­nie grzało twarz Mitta, gdy ener­gicz­nym kro­kiem masze­ro­wał Trzy­dzie­stą Ulicą w stronę Pierw­szej Alei. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że w Nowym Jorku zanosi się na kolejny dzień nie­zno­śnego upału. Nie musiał się jed­nak zbyt­nio mar­twić pogodą na popo­łu­dnie; spo­dzie­wał się, że wyj­dzie ze szpi­tala dopiero naza­jutrz. Prze­czu­cie z ostat­niej nocy, zasy­gna­li­zo­wane mro­wie­niem w klatce pier­sio­wej, było prze­ko­nu­jącą zapo­wie­dzią tego, że to jemu, a nie Andrei, zosta­nie powie­rzony pierw­szy nocny dyżur.

Ruch na Pierw­szej Alei był cał­kiem spory. Sil­niki nie­zli­czo­nych samo­cho­dów, auto­bu­sów i cię­ża­ró­wek emi­to­wały nie­milk­nący basowy ryk. Wsłu­chu­jąc się w sym­fo­nię mecha­nicz­nych dźwię­ków, Mitt czuł zara­zem pod­nie­ce­nie i nie­po­kój. Na szczę­ście to pierw­sze uczu­cie zde­cy­do­wa­nie domi­no­wało, zapewne w dużej mie­rze dzięki krót­kiej roz­mo­wie z rodzi­cami.

Przy­sta­nął na kra­węż­niku, cze­ka­jąc na zmianę świa­teł. Spoj­rzał na pół­noc, w stronę gma­chów kom­pleksu Cen­trum Medycz­nego Lan­gone, któ­rych rząd cią­gnął się przez trzy kwar­tały. Po chwili skie­ro­wał wzrok na połu­dnie, gdzie ujrzał więk­szą część kom­pleksu szpi­tala Bel­le­vue, w tym naj­wyż­szy, dwu­dzie­sto­pię­cio­pię­trowy wie­żo­wiec, a za nim szpi­tal wete­ra­nów. Ten odci­nek alei w pełni zasłu­gi­wał na miano „szpi­talnego”.

Przed sobą zaś, po pół­noc­nej stro­nie Trzy­dzie­stej Ulicy, Mitt miał sie­dzibę Inspek­to­ratu Medy­cyny Sądo­wej, bo wła­śnie taką ele­gancką nazwę nadano nowo­jor­skiej kost­nicy. Nie wie­dział zbyt wiele o medy­cy­nie sądo­wej – miał za sobą zale­d­wie jeden wykład na jej temat na dru­gim roku stu­diów medycz­nych – ale wystar­cza­jąco dużo, by zda­wać sobie sprawę, że to naj­więk­sza tego typu insty­tu­cja na całym świe­cie. Co wię­cej, idea utwo­rze­nia Inspek­to­ratu – podob­nie jak mnó­stwo innych dobrych pomy­słów w dzie­dzi­nie medy­cyny – naro­dziła się w szpi­talu Bel­le­vue. Mitt nie miał abso­lut­nie żad­nych wąt­pli­wo­ści co do tego, że dołą­cza do nie­zwy­kle sza­cow­nej wspól­noty o impo­nu­ją­cej histo­rii.

Gdy zapa­liło się zie­lone świa­tło, prze­szedł na drugą stronę alei i przy­sta­nął na chwilę, by spoj­rzeć na zaska­ku­jąco impo­nu­jący gmach na połu­dniowo-wschod­nim rogu Pierw­szej Alei i Trzy­dzie­stej Ulicy. Masywną, wie­lo­pię­trową bryłę ota­czało zabyt­kowe, rdze­wie­jące już ogro­dze­nie z żela­znych prę­tów i beto­no­wych słu­pów zwień­czo­nych urnami. Spo­glą­da­jąc na tę solidną kon­struk­cję, trudno było nie zadać sobie pyta­nia, czy miała bro­nić użyt­kow­ni­ków budynku przed inwa­zją z zewnątrz, czy może zatrzy­mać ich w środku.

Sam gmach wznie­siono z czer­wo­nej cegły z gra­ni­to­wymi dodat­kami i ozdo­biono mnó­stwem intry­gu­ją­cych detali archi­tek­to­nicz­nych, zupeł­nie nie­pa­su­ją­cych do współ­cze­snej zabu­dowy Nowego Jorku. Był wręcz prze­ci­wień­stwem typo­wych dra­pa­czy chmur ze stali i szkła. Jed­nakże tym, co wyróż­niało go naj­bar­dziej, był fakt, iż był prak­tycz­nie opusz­czony, jeśli nie liczyć nie­wiel­kiej czę­ści od strony East River, gdzie ulo­ko­wano noc­le­gow­nię dla bez­dom­nych. Ogromny budy­nek był nie­mal pusty od ponad trzy­dzie­stu lat. Oto­czone gra­ni­tem okna na par­te­rze zabito dyktą, a nie­wielki ogród pomię­dzy skrzy­dłami gma­chu od strony Pierw­szej Alei dawno już zarósł chwa­stami. Podob­nie jak zadzi­wia­jąco wiele budyn­ków w sercu Nowego Jorku był czę­ściowo zasło­nięty nie­wy­so­kim rusz­to­wa­niem.

Mitt dosko­nale wie­dział, że ma przed sobą dawną sie­dzibę Szpi­tala Psy­chia­trycz­nego Bel­le­vue, który tuż po otwar­ciu w latach trzy­dzie­stych dwu­dzie­stego wieku zwano Szpi­ta­lem Psy­cho­pa­tycz­nym Bel­le­vue. Temat był mu znany głów­nie dla­tego, że wła­śnie w tych murach jego zna­ko­mity przo­dek, dok­tor Cla­rence Ful­ler, pra­co­wał przez więk­szość swej kariery. Już w dro­dze na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną do rezy­den­tury Mitt zwró­cił uwagę na ten gmach, a potem poszu­kał infor­ma­cji na jego temat. Gdy przed nie­mal stu laty otwarto tę miesz­czącą sześć­set łóżek pla­cówkę, bły­ska­wicz­nie zdo­była roz­głos w mie­ście, a wkrótce potem i na całym świe­cie. Wła­śnie dla­tego słowo Bel­le­vue stało się syno­ni­mem szpi­tala psy­chia­trycz­nego, choć prze­cież pod tą nazwą od samego początku dzia­łało wszech­stronne cen­trum opieki medycz­nej.

Mitt ruszył na połu­dnie, wcho­dząc w plamę cie­nia wiel­kiego budynku. Zatrzy­mał się raz jesz­cze przy żela­znej bra­mie zabez­pie­czo­nej gru­bym łań­cu­chem i masywną kłódką. Spoj­rzał pomię­dzy zardze­wia­łymi prę­tami na ozdobne główne wej­ście, rów­nież zamknięte na łań­cuch i kłódkę. Przez chwilę przy­pa­try­wał mu się jak urze­czony, czu­jąc, że jest w tym miej­scu coś nie­sa­mo­wi­cie przy­gnę­bia­ją­cego. Pomy­ślał o nie­zli­czo­nych nie­szczę­śni­kach, któ­rzy prze­kro­czyli próg tej insty­tu­cji i zostali na zawsze uwię­zieni w jej murach. Cie­kawe, ile bole­snych histo­rii mogliby opo­wie­dzieć…

W tym momen­cie poczuł zaska­ku­jące, nie­uchwytne mro­wie­nie, które zwy­kle zwia­sto­wało wizję przy­szło­ści. Było to o tyle szcze­gólne dozna­nie, że wła­ści­wie nie było żad­nego powodu, dla któ­rego szó­sty zmysł miałby się akty­wo­wać wła­śnie teraz. Nie było też w pobliżu żad­nej osoby, któ­rej myśli dałoby się odczy­tać – Mitt stał samot­nie przed prak­tycz­nie pustym gma­chem. Ow­szem, za jego ple­cami prze­mknęło kilku prze­chod­niów, ale żeby zaj­rzeć w ich umy­sły, musiałby nawią­zać z nimi kon­takt wzro­kowy, a prze­cież tego nie zro­bił.

Zdzi­wiony wzru­szył ramio­nami, odwró­cił się i ruszył w dal­szą drogę. Czas pły­nął nie­ubła­ga­nie, a ostat­nią rze­czą, któ­rej Mitt potrze­bo­wał, było spóź­nie­nie pierw­szego dnia rezy­den­tury. Nie mógł się jed­nak powstrzy­mać i raz jesz­cze spoj­rzał przez ramię na dawny Szpi­tal Psy­chia­tryczny Bel­le­vue, zasta­na­wia­jąc się, jakim cudem gmach nie został wybu­rzony po tym, jak ostat­nich pacjen­tów prze­nie­siono do nowego wie­żowca. Z infor­ma­cji zna­le­zio­nych w Inter­ne­cie pamię­tał, że przed mniej wię­cej dzie­się­cioma laty mówiło się o prze­bu­do­wie, o urzą­dze­niu w zabyt­ko­wych murach hotelu i cen­trum kon­fe­ren­cyj­nego dla NYU. W budynku wznie­sio­nym na pla­nie litery H, liczą­cym setki pokoi z oknami, zapewne nie byłoby to zbyt trudne – a jed­nak tak się nie stało i nie miał poję­cia dla­czego. Upo­rczywe trwa­nie tej posęp­nej, pustej sko­rupy w cen­trum mia­sta wyda­wało mu się bez­sen­sowne, nie­zgodne z duchem cza­sów, a w pew­nym sen­sie nawet obraź­liwe dla wspa­nia­łej tra­dy­cji szpi­tala Bel­le­vue.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Bel­le­vue

Copy­ri­ght © 2024 by Robin Cook

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt serii: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce: © erl­lre/iStock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Szpi­tal Bel­le­vue, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-606-5

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer