Nocny dyżur - Robin Cook - ebook + audiobook + książka

Nocny dyżur ebook i audiobook

Robin Cook

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kolejne śledztwo doktora Jacka Stapletona.

W szpitalnym garażu zostaje znalezione ciało doktor Sue Passero. Laurie jest przekonana, że Sue nie miała problemów ze zdrowiem i jej śmierć nie wydaje się taka oczywista. Jako szefowa Inspektoratu Medycyny Sądowej powierza sekcję zwłok przyjaciółki swojemu najsprawniejszemu podwładnemu – niestrudzonemu Jackowi.

Ku zaskoczeniu Laurie i Jacka sekcja nie przynosi jednak rozstrzygających odpowiedzi. Zaintrygowany Jack rozpoczyna dochodzenie w szpitalu, w którym Sue pracowała i zmarła – zamienia się ono w zabójczą grę z inteligentnym, obłąkanym zabójcą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 54 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,2 (112 oceny)
59
29
15
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Robin Cook publikuje już prawie 50 lat, od końcówki lat 70tych XX wieku i to on jako pierwszy wprowadził gatunek współczesnego thrillera medycznego. A ja dopiero teraz po raz pierwszy sięgnęłam po jego powieść! Był to właśnie „Nocny dyżur”, który, mimo iż jest trzynastym tomem serii z Jackiem Stapletonem i Laurie Montgomery, świetnie sprawdził się też jako powieść osobna. Jest to pozycja przyjemnie rozrywkowa, utrzymana w lekkim tonie, z delikatną nutką humoru w dialogach, która może i nie przedstawia nam najnowszych odkryć medycznych, ale toczy się w większości w szpitalu, dotyczy sposobu jego funkcjonowania, a i dobrze osadza historię w tle naszej jeszcze do niedawna mocno aktualnej pandemicznej rzeczywistości. Intryga zbudowana jest ciekawie, bo czytelnik od początku wie więcej niż główny bohater – my wiemy, że doszło do morderstwa internistki szpitala, z tym że takiego niezostawiającego śladów, a zatem Jack, jako lekarz medycyny sądowej bardzo długo nie wie co...
10
majka153

Nie oderwiesz się od lektury

doskonale spedzony czas
00
Ania870629

Z braku laku…

Słaba, nudna, napisana jak dla dziecka , powtarzające się opisy. Nie wiem co się stało z Cook’s książkami , kiedyś był to naprawdę bardzo dobry pisarz.
00
Aguleczek5

Całkiem niezła

Akcja książki rozwija się niesamowicie mozolnie, ale nie było to dla mnie przykrym zaskoczeniem, gdyż dobrze znam twórczość Cooka i większość jego tytułów cierpi na tę przypadłość. Przez pierwszą połowę nie dzieje się prawie nic poza przedstawieniem przypadku, którym będzie zajmował się główny bohater. Potem, gdy robi się nieco ciekawiej, autor zdecydował się na bardzo dziwną rzecz, a mianowicie zdradza kto jest sprawcą. I nim zabawa zaczęła się na dobre to dla mnie się skończyła. Przez ten zabieg zakończenie nie było zaskakujące ani emocjonujące. Główne postaci w tej części przybrały dziwne cechy charakteru, ale może wynika to już ze zmęczenia tematu. W końcu to już nasty tom z kolei o Jacku i Laurie. Mi wydali się całkiem inni niż w początkowych tomach, może zanadto przerysowani. Żeby nie było, że tak w ogóle nie ma po co sięgać po ten tytuł, to mogę stwierdzić, że w opisywaniu realnej pracy lekarzy i świata medycyny autor nie ma sobie równych. Gdyby dołożyć do tego ciekawszą fabułę ...
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkich miłośników thrillerów medycznych i nie tylko, zapraszam na "Nocny dyżur" i kolejne emocjonujące śledztwo doktora Jacka Stapletona. Choć to już trzynasty tom serii, to można je traktować jako osobne powieści i czytać, nie przejmując się kolejnością wydania. Na stół sekcyjny Jacka Stapletona, który jest patologiem, trafia jego znajoma doktor Sue Passero. Gdy sekcja nie daje jednoznacznych odpowiedzi co do powodów jej śmierci, Jack rozpoczyna prywatne dochodzenie. Robin Cook jest z wykształcenia lekarzem i prekursorem gatunku, jakim jest thriller medyczny. Od samego początku zauważam niesamowitą rzetelność wykonania, skrupulatne opisy, terminologię i żargon medyczny. Prosta, ale intrygująca fabuła, która rozkręca się ze strony na stronę. Niewymuszone, niepozbawione poczucia humoru dialogi: "I dlatego uwielbiam pracę w prosektorium. Człowiek się nie boi, że coś spieprzy, skoro pacjent i tak już nie żyje". Poszukiwanie przyczyn śmierci z pewnością do nudnych nie należy, zwłas...
00

Popularność




Jean, Came­ro­nowi

oraz Pri­mowi – mojej małej rodzi­nie

Prolog

Nowy Jork, poniedziałek, 6 grudnia

Dok­tor Susan Pas­sero, inter­nistka w Man­hat­tan Memo­rial Hospi­tal, nazy­wa­nym potocz­nie MMH, wypu­ściła z gabi­netu swo­jego czter­dzie­stego pierw­szego, a zara­zem ostat­niego tego dnia, pacjenta – Flo­rence Wil­liams. Docho­dziła osiem­na­sta. Susan poże­gnała się ser­decz­nie z Flo­rence i raz jesz­cze przy­po­mniała jej, by ści­śle prze­strze­gała dość skom­pli­ko­wa­nego planu lecze­nia. Zamknąw­szy drzwi, Sue zro­biła głę­boki wdech, popra­wiła maseczkę i usia­dła do kom­pu­tera, żeby dokoń­czyć wpis. Jak więk­szość leka­rzy nie zno­siła tego wymogu cią­głego wkle­py­wa­nia cze­goś do sys­temu elek­tro­nicz­nego, ponie­waż siłą rze­czy zaj­mo­wało jej to czas, który mogła poświę­cić pacjen­tom, lecz wie­działa, że współ­cze­sna medy­cyna nie może się już bez tego obejść. Kiedy skoń­czyła i sumien­nie odha­czyła wszyst­kie wyma­gane okienka, umyła ręce – po raz tysięczny tego dnia – scho­wała ste­to­skop do kie­szeni i wyszła z gabi­netu.

Jak zawsze była ostat­nim leka­rzem przyj­mu­ją­cym zare­je­stro­wa­nych pacjen­tów, w przy­chodni pano­wały już pustki. W dru­gim końcu kory­ta­rza zaczy­nał swoją codzienną pracę zespół sprzą­ta­jący. Sue poma­chała do nich, bo kil­koro z nich znała po imie­niu, a oni odwza­jem­nili jej gest. Jak dotąd dzień prze­bie­gał zupeł­nie zwy­czaj­nie, kolejny pra­co­wity ponie­dzia­łek, bo ponie­działki zawsze były naj­trud­niej­sze – poza pla­no­wa­nymi wizy­tami, nale­żało przy­jąć tych pacjen­tów, któ­rzy w week­end tra­fili na oddział ratun­kowy.

Sue Pas­sero była dobrze zbu­do­waną, wyspor­to­waną Afro­ame­ry­kanką, któ­rej syl­wetka na­dal nosiła ślady stu­denc­kich osią­gnięć spor­to­wych w takich dys­cy­pli­nach, jak piłka nożna, koszy­kówka i soft­ball. Dbała o wygląd. Pod far­tu­chem miała jedwabną sukienkę, a ścięte krótko włosy ukła­dały się w modną, nastro­szoną fry­zurę. Była towa­rzy­ska i miała ser­deczne rela­cje z więk­szo­ścią pra­cow­ni­ków szpi­tala, zwłasz­cza z pra­cow­ni­kami kuchni i zespołu sprzą­ta­ją­cego. Dyplom inter­ni­sty ze spe­cja­li­za­cją z kar­dio­lo­gii nie prze­wró­cił jej w gło­wie, tak jak zda­rzało się to innym leka­rzom. Powód po temu był pro­sty. Jesz­cze w szkole, a potem także na stu­diach zmu­szona była pra­co­wać na chyba wszyst­kich moż­li­wych naj­niż­szych sta­no­wi­skach, jakie ofe­ro­wała jej stu­dencka agen­cja pracy – sprzą­tała nawet klatki dla małp – toteż nauczyła się szcze­rze doce­niać wkład każ­dego pra­cow­nika. Jed­no­cze­śnie jed­nak była wyma­ga­jąca. Bez względu na to, na czym pole­gała czy­jaś praca, ocze­ki­wała od wszyst­kich stu­pro­cen­to­wego zaan­ga­żo­wa­nia, bo sama też zawsze pod­cho­dziła tak do swo­ich obo­wiąz­ków.

– Skoń­czy­łam! – zawo­łała do Vir­gi­nii Daven­port, zaglą­da­jąc do reje­stra­cji.

Vir­gi­nia, sekre­tarka medyczna, podob­nie jak Sue późno opusz­czała przy­chod­nię. Bar­dzo poważ­nie trak­to­wała swoją pracę, bo odpo­wia­dała za reje­stra­cje w całej kli­nice, nic więc dziw­nego, że dobrze się doga­dy­wała z Sue.

– Tu jest lista pacjen­tów na jutro. – Zerwała się z krze­sła i podała Sue wydruk.

Vir­gi­nia była wysoka, smu­kła. Miała owalną twarz, oko­loną gęstymi, jasnymi lokami, ciemne oczy i bar­dzo białe zęby.

– Dzięki – rzu­ciła Sue, przej­mu­jąc od niej doku­ment, jakby Vir­gi­nia prze­ka­zała jej wła­śnie pałeczkę w szta­fe­cie. Szła szybko kory­ta­rzem. Skoro już skoń­czyła przyj­mo­wać pacjen­tów, marzyła tylko o tym, żeby wsiąść do samo­chodu i ruszyć do domu w New Jer­sey. W dro­dze do swo­jego małego biura spoj­rzała na listę pacjen­tów. Nie róż­niła się jakoś od innych – trzy­dzie­ści osób, ale z pew­no­ścią w rze­czy­wi­sto­ści będzie ich wię­cej.

– Wydru­ko­wa­łam też ten arty­kuł o medycz­nym seryj­nym zabójcy, o który pro­si­łaś – dodała Vir­gi­nia, pra­wie bie­gnąc, żeby nadą­żyć za Sue. – A tu masz listę osób, które dzwo­niły, kiedy przyj­mo­wa­łaś pacjen­tów. Powin­naś jesz­cze do nich pood­dzwa­niać.

Nie zwal­nia­jąc, Sue spoj­rzała na arty­kuł. Był to tekst z paź­dzier­ni­ko­wego wyda­nia „New York Timesa” o pie­lę­gnia­rzu, któ­remu udo­wod­niono zabój­stwo czte­rech pacjen­tów po ope­ra­cjach chi­rur­gicz­nych – wstrzy­ki­wał im powie­trze do tęt­nic. Sue weszła do swo­jego gabi­netu i sia­dła przy biurku.

– Kochana jesteś – powie­działa, pod­no­sząc wzrok na wcho­dzącą za nią Vir­gi­nię. Zawsze przed wyj­ściem Sue zamie­niały parę słów. – Czy­ta­łaś ten arty­kuł?

– Tak – przy­znała Vir­gi­nia. – Trudno byłoby nie prze­czy­tać po zoba­cze­niu tytułu. To straszne, że ludzie są zdolni do cze­goś takiego, szcze­gól­nie ktoś, kto wyko­nuje zawód medyczny.

– Mnie naj­bar­dziej prze­raża to, że ten pie­lę­gniarz chciał zatrzy­mać pacjen­tów na oddziale inten­syw­nej tera­pii, żeby móc wycią­gnąć wię­cej godzin pracy. Wyobra­żasz sobie? Jesz­cze ni­gdy o czymś takim nie sły­sza­łam. Już prę­dzej mogła­bym zro­zu­mieć tych zabój­ców, któ­rzy zabi­jają ludzi z lito­ści, żeby im oszczę­dzić bólu i cier­pie­nia. Mogła­bym nawet jakoś tam zro­zu­mieć logikę tych prze­rażających samo­zwań­czych boha­te­rów, któ­rzy są takimi socjo­pa­tami, że są gotowi nara­zić pacjen­tów na utratę życia, byle samemu wyjść na boha­tera, gdy będzie trzeba ich rato­wać.

Mówiąc to, Sue wycią­gnęła sporą nie­bie­ską teczkę spo­mię­dzy pod­pó­rek. Otwo­rzyła ją i doło­żyła arty­kuł do kilku podob­nych.

– To prze­ra­ża­jące bez względu na moty­wa­cję – stwier­dziła Vir­gi­nia. – Szpi­tal ma leczyć ludzi, a nie ich zabi­jać. Słowo daję, świat sta­nął na gło­wie.

– Czy do któ­re­goś z tych pacjen­tów muszę natych­miast oddzwo­nić? – spy­tała Sue, uno­sząc listę z nazwi­skami i nume­rami. – Czy wystar­czy, jak zadzwo­nię, kiedy już będę w dro­dze do domu?

– Nie pali się – zapew­niła ją Vir­gi­nia. Stu­dio­wała psy­cho­lo­gię i pracę socjalną, więc nie miała wykształ­ce­nia ści­śle medycz­nego, ale przez te dzie­sięć lat pracy w przy­chodni nauczyła się roz­po­zna­wać naprawdę pilne przy­padki. Sue wie­działa, że może ufać jej intu­icji. – Ale w MMH nie było chyba ni­gdy takiej sytu­acji?

– Cie­kawe, że o to pytasz. Oba­wiam się, że była. Jakieś pięt­na­ście lat temu moja przy­ja­ciółka Lau­rie Mont­go­mery zde­ma­sko­wała pie­lę­gniarkę opła­caną przez podej­rzaną orga­ni­za­cję pra­cu­jącą na rzecz firmy ubez­pie­cze­nio­wej. Tamta kobieta zabi­jała pacjen­tów po ope­ra­cjach chi­rur­gicz­nych, u któ­rych wykryto mar­ker gene­tyczny wró­żący dłu­gie lecze­nie w przy­szło­ści.

Vir­gi­nia znała Lau­rie; kilka razy jadły razem lunch, a nawet były we trójkę na kola­cji. Lekarki przy­jaź­niły się od cza­sów stu­denc­kich.

– Ale dla­czego?

– Firma ubez­pie­cze­niowa chciała w ten spo­sób zaosz­czę­dzić. Z takimi obcią­że­niami gene­tycz­nymi ci pacjenci mogli poten­cjal­nie wyma­gać kosz­tow­nej opieki medycz­nej.

– O Boże – jęk­nęła Vir­gi­nia, aż zasła­nia­jąc usta z prze­ra­że­nia. – To straszne! To nawet gor­sze niż ten pie­lę­gniarz z Tek­sasu. Ile osób zabiła?

– Chyba sześć – odpo­wie­działa Sue. – Już nie pamię­tam. To było tak straszne, że pró­bo­wa­łam wyprzeć tę sytu­ację, ale jed­no­cze­śnie wycią­gnąć z tego pewne wnio­ski. Uświa­do­mi­li­śmy sobie wtedy bole­śnie, jak duży wpływ na medy­cynę mają pie­nią­dze i biz­nes. Zwłasz­cza kiedy pry­watne firmy usi­łują wydu­sić z sys­temu ochrony zdro­wia każdy grosz.

– Nie­stety masz rację – stwier­dziła Vir­gi­nia. – A skoro już mowa o biz­ne­sie i pie­nią­dzach, jutro o dwu­na­stej masz zebra­nie Komi­tetu do spraw Zgod­no­ści.

– Dzięki za przy­po­mnie­nie. Jeśli to wszystko, to już będę lecieć.

Sue klep­nęła w blat biurka, wstała i zdjęła far­tuch. Nie zdzi­wiło jej to, że ma kolejne zebra­nie. Czuła się w obo­wiązku zgła­szać się do roz­ma­itych komi­te­tów. Aktu­al­nie była człon­ki­nią Komi­tetu do spraw Śmier­tel­no­ści i Zacho­ro­wal­no­ści, Komi­tetu do spraw Kon­troli Zaka­żeń, Komi­tetu do spraw Reor­ga­ni­za­cji Przy­jęć Pacjen­tów Ambu­la­to­ryj­nych oraz wła­śnie Komi­tetu do spraw Zgod­no­ści. Dodat­kowo ubie­gała się rów­nież o sta­no­wi­sko w zarzą­dzie szpi­tala. Na szczę­ście Vir­gi­nia Daven­port gotowa była jej poma­gać przy wszyst­kich tych dodat­ko­wych zada­niach.

– Tak, ze wszyst­kim jesteś na bie­żąco – zapew­niła ją Vir­gi­nia, rusza­jąc w stronę drzwi. – Jedź ostroż­nie. Do zoba­cze­nia rano.

– A ty uwa­żaj na sie­bie w metrze.

Biały far­tuch Sue zastą­piła wresz­cie zimo­wym płasz­czem, który wisiał za drzwiami. Chwy­ciła jesz­cze komórkę, torebkę i listę pacjen­tów, do któ­rych miała oddzwo­nić, po czym wyszła za Vir­gi­nią na kory­tarz, gdzie ich drogi się roze­szły. Sue zale­żało na tym, by wyje­chać z garażu, nim o siód­mej zaczną się zjeż­dżać pra­cow­nicy na nocny dyżur. Choć więk­szość przy­jeż­dżała środ­kami trans­portu publicz­nego, było dość samo­cho­dów, żeby wywo­łać w garażu mały korek.

Do samo­chodu musiała przejść kładką pro­wa­dzącą z przy­chodni do głów­nego budynku szpi­tala, a potem drugą, bie­gnącą bez­po­śred­nio do garażu. Choć już poja­wiali się pierwsi pra­cow­nicy z noc­nego dyżuru i nie­któ­rzy odwie­dza­jący, nie było jesz­cze tak tłoczno jak mię­dzy osiem­na­stą trzy­dzie­ści a dzie­więt­na­stą. Samo­chód Sue stał tam, gdzie zosta­wiła go rano – przy budce par­kin­go­wego w czę­ści dla leka­rzy, która jak zwy­kle o tej porze była już w więk­szo­ści pusta. Zbli­ża­jąc się do swo­jego bmw z mocno przy­ciem­nia­nymi szy­bami, się­gnęła do kie­szeni płasz­cza, zna­la­zła pilota do samo­chodu i go naci­snęła. W samo­cho­dzie włą­czyły się świa­tła zewnę­trze i wewnętrzne.

Sue otwo­rzyła drzwi od strony kie­rowcy, rzu­ciła torebkę na miej­sca pasa­żera i sia­dła za kie­row­nicą. Smycz ze szpi­tal­nym iden­ty­fi­ka­to­rem odwie­siła jak zwy­kle na lusterko wsteczne. Się­gnęła ręką, żeby włą­czyć sil­nik, ale nie zdą­żyła. Ktoś zarzu­cił jej na głowę płó­cienny worek i ścią­gnął go aż na ramiona. Prze­ra­żona i zszo­ko­wana usi­ło­wała go zdjąć, lecz ktoś zaci­snął jej ramię na szyi i przy­gwoź­dził do zagłówka z taką siłą, że jej plecy wygięły się w łuk. Puściła worek i usi­ło­wała odcią­gnąć rękę napast­nika, krzy­cząc ze stra­chu. Nie­stety jej głos zdu­szony był przez worek i ści­śnięte gar­dło. Poczuła prze­szy­wa­jący ból w pra­wym udzie. Zaci­ska­jąc zęby, zdo­łała ode­pchnąć przy­du­sza­jące ją ramię na tyle, żeby zaczerp­nąć tchu. Potem jed­nak druga ręka ode­rwała jej dłoń i tak mocno przy­ci­snęła jej głowę do zagłówka, że nie mogła oddy­chać.

Z czy­stej despe­ra­cji Sue pró­bo­wała ugryźć napast­nika w ramię, ale worek to unie­moż­li­wiał. Pró­bo­wała wbić mu paznok­cie w skórę, ale w tej samej chwili zro­zu­miała, że traci siłę. Mię­śnie rąk prze­sta­wały wyko­ny­wać jej pole­ce­nia. W pierw­szej chwili pomy­ślała, że może to po pro­stu zmę­cze­nie po nad­ludz­kim wysiłku, ale ogar­niała ją coraz więk­sza nie­moc. Potem nagle ręce zsu­nęły się z ramie­nia napast­nika. Z prze­ra­że­niem stwier­dziła, że nie może oddy­chać.

Reszt­kami sił usi­ło­wała jesz­cze raz wezwać pomoc, ale nie zdo­łała już wydo­być żad­nego dźwięku, huczało jej w uszach, tra­ciła przy­tom­ność…

Rozdział 1

wtorek, 7 grudnia, 6.45

Sta­ra­jąc się nie robić tego osten­ta­cyjne, dok­tor Jack Sta­ple­ton przy­ci­snął moc­niej pedały, gdy wjeż­dżał na lek­kie wznie­sie­nie na West Drive w Cen­tral Parku na wyso­ko­ści zbior­nika wod­nego. Z cichą satys­fak­cją wyprze­dził małą grupkę mło­dzieży – „poważ­nych” rowe­rzy­stów na impor­to­wa­nych szo­sów­kach, wystro­jo­nych w wymyślne stroje rowe­rowe upstrzone rekla­mami euro­pej­skich pro­duk­tów i dro­gie buty zatrza­skowe. On sam oczy­wi­ście jechał na swoim sto­sun­kowo nowym ame­ry­kań­skim treku, który jako­ścią z pew­no­ścią dorów­ny­wał tam­tym, ale za to strój miał zupeł­nie inny: brą­zową sztruk­sową mary­narkę w sze­ro­kie prążki, gra­na­towe dżinsy, nie­bie­ską koszulę cham­bray i ciem­no­zie­lony dzia­ni­nowy kra­wat. Zamiast butów rowe­ro­wych miał swoje zwy­kłe spor­towe nike. Ponie­waż tego dnia było zale­d­wie sie­dem stopni, zało­żył ręka­wiczki i owi­nął szyję sza­li­kiem.

Tak jak nie­mal codzien­nie, odkąd przy­je­chał do Nowego Jorku, żeby zacząć nowe życie i pra­co­wać jako lekarz w Inspek­to­ra­cie Medy­cyny Sądo­wej, zna­nym powszech­nie jako OCME, Jack dojeż­dżał rowe­rem do pracy z domu na Upper West Side Down, we wschod­niej czę­ści mia­sta. Był to zupeł­nie inny śro­dek trans­portu niż ten, który wybie­rał jako kon­ser­wa­tywny oku­li­sta ze Środ­ko­wego Zachodu Sta­nów. Wtedy do gabi­netu jeź­dził codzien­nie mer­ce­de­sem, odziany w gar­ni­tur w kra­teczkę i sta­ran­nie wypa­sto­wane buty.

Teraz męż­czy­zna na czele grupki rowe­rzy­stów zare­ago­wał dokład­nie tak, jak prze­wi­dy­wał Jack. W gło­wie mu się nie mie­ściło, że jakiś facet w śred­nim wieku, pew­nie zwy­kły robot­nik, może ich wyprze­dzić, więc uniósł się z sio­dełka i roz­po­czął się pościg. Ci mło­dzi ludzie nie mogli wie­dzieć, że Jack jest wytraw­nym rowe­rzy­stą. Ani że ma zwy­czaj grać w kosza nie­mal codzien­nie, jeżeli tylko pozwala na to pogoda, toteż ma świetną kon­dy­cję. Reszta rowe­rzy­stów poszła za przy­kła­dem pierw­szego, pod­no­sząc się i peda­łu­jąc ze wszyst­kich sił.

Jack tym­cza­sem sie­dział dalej na sio­dełku, ale przy­kła­dał się bar­dziej do peda­ło­wa­nia. Miał coraz więk­szą prze­wagę, choć – w prze­ci­wień­stwie do gonią­cych go rowe­rzy­stów – nie dawał po sobie poznać, jak bar­dzo się stara. Kilka minut póź­niej, gdy był już na wznie­sie­niu i zaczął zjeż­dżać, prze­stał peda­ło­wać, pozwa­la­jąc gru­pie się wyprze­dzić i odzy­skać nieco god­no­ści.

Zwy­kle nie odpu­ściłby sobie i dalej wal­czył w tym spon­ta­nicz­nym wyścigu aż na połu­dniowy skraj parku, gdzie wyjeż­dżał na drogę pro­wa­dzącą do pracy, ale tego ranka zapo­mniał nagle o dzia­ła­niu na nerwy „poważ­nym” rowe­rzy­stom, a zamiast tego zaczął roz­my­ślać o szkole, którą mijał wła­śnie po pra­wej na Cen­tral Park West. To w tej szkole jego syn cho­dził do pią­tej klasy. Jack z roz­go­ry­cze­niem przy­po­mniał sobie swoją straszną w skut­kach wizytę w tym miej­scu, którą odbył dwa lata temu, gdy jego żona, Lau­rie, popro­siła go, żeby zamiast niej poroz­ma­wiał z dyrek­cją szkoły na temat domnie­ma­nego ADHD JJ’a i zale­ce­nia, by chło­piec zaczął przyj­mo­wać Adde­rall. A wszystko przez to, że dzie­ciak kil­ka­krot­nie wdał się w bójkę na placu zabaw.

Jack jed­nak nie był dobrym zastępcą Lau­rie, głów­nie dla­tego że żywił prze­ko­na­nie, że z JJ’em wszystko jest w porządku. Poza tym naprawdę uwa­żał, że prze­mysł far­ma­ceu­tyczny i insty­tu­cje edu­ka­cyjne mają jakąś tajną umowę, bo były dziw­nie chętne do wci­ska­nia dzie­ciom amfe­ta­miny i pro­du­ko­wa­nia kolej­nych ćpu­nów. Kiedy nie­opatrz­nie podzie­lił się w szkole swoją opi­nią na ten temat, dyrek­cja poczuła się ura­żona i zagro­ziła wyrzu­ce­niem JJ’a ze szkoły. W końcu Jack zgo­dził się – za namową Lau­rie – żeby chło­paka przy­naj­mniej prze­ba­dał psy­chia­tra, który wpraw­dzie potwier­dził roz­po­zna­nie, ale na szczę­ście do tego czasu nie miało to już zna­cze­nia. Zała­twia­nie wszyst­kiego trwało tak długo, że JJ zdą­żył wyro­snąć z nagan­nych zacho­wań i dla wszyst­kich było jasne, że wybryki na placu zabaw należą do prze­szło­ści. Dzięki temu suge­stie szkoły, by wpro­wa­dzić leki, zostały zapo­mniane. Dopóki w zeszłym tygo­dniu znów sobie o nich nie przy­po­mniano, kiedy JJ wdał się w bójkę pod­czas prze­rwy. Nagle dys­ku­sje roz­go­rzały na nowo i wła­śnie dla­tego Jack jechał do OCME tak wcze­śnie rano. Cały wczo­raj­szy wie­czór Lau­rie i jej matka, które były zwo­len­nicz­kami far­ma­ko­lo­gicz­nego lecze­nia ADHD, zamę­czały go swo­imi argu­men­tami, toteż kiedy rano obu­dził się na długo przed budzi­kiem, posta­no­wił wymknąć się z miesz­ka­nia, zanim kto­kol­wiek wsta­nie, żeby móc na spo­koj­nie prze­my­śleć sobie wszyst­kie za i prze­ciw.

Zwy­kle jego trasa do pracy pro­wa­dziła przez połu­dniowo-wschodni róg Cen­tral Parku, ale w wyniku splotu róż­nych czyn­ni­ków, takich jak fru­stru­jące korki, pan­de­mia COVID-19 oraz rowery elek­tryczne, zwięk­szyła się liczba rowe­rzy­stów, a co za tym idzie nowe ścieżki rowe­rowe poja­wiały się jak grzyby po desz­czu. Dzięki temu mógł podró­żo­wać do pracy zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej i bez­piecz­niej, choć Lau­rie powąt­pie­wała w to dru­gie. Teraz Jack wyje­chał z parku wyj­ściem na Colum­bus Circle. Stam­tąd jechał już ścieżką rowe­rową na połu­dnie Siódmą Aleją, Broad­wayem, aż do Trzy­dzie­stej Ulicy, gdzie też była ścieżka rowe­rowa, choć już nie tak bez­pieczna, bo tylko nama­lo­wana na chod­niku wzdłuż zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów. Jack kie­ro­wał się na róg Trzy­dzie­stej Ulicy i Pierw­szej Alei, gdzie znaj­do­wał się budy­nek OCME, a w nim kost­nica.

Kiedy jechał na wschód Trzy­dzie­stą Ulicą, myślami znów wró­cił do Doro­thy. Miał świa­do­mość, że żywi do niej ambi­wa­lentne uczu­cia. Jeśli cho­dzi o jego córkę, Emmę, u któ­rej przed kil­koma laty roz­po­znano zabu­rze­nia ze spek­trum auty­zmu, Doro­thy odgry­wała pozy­tywną rolę. Wzięła na sie­bie orga­ni­zo­wa­nie skom­pli­ko­wa­nych badań, wybie­ra­nie i koor­dy­no­wa­nie gra­fiku tera­peu­tów beha­wio­ral­nych, tera­peu­tów mowy i fizjotera­peu­tów, dzięki któ­rym Emma robiła impo­nu­jące postępy. Jack skła­niał się do zapi­sa­nia Emmy do spe­cjal­nej szkoły dla dzieci w spek­trum auty­zmu, która znaj­do­wała się nie­da­leko szkoły JJ’a. Doro­thy jed­nak była temu prze­ciwna, a Lau­rie jak na razie w pełni podzie­lała jej opi­nię.

Jed­nak ta drobna róż­nica zdań na temat Emmy była niczym w porów­na­niu do zacię­tej wro­go­ści wobec szcze­pio­nek – Doro­thy utrzy­my­wała wręcz, że to szcze­pionka MMR wywo­łała u Emmy autyzm, i nie prze­ko­ny­wały jej żadne naukowe dowody na to, że tak nie jest. Co gor­sza, jej antysz­cze­pion­kowe prze­ko­na­nia obej­mo­wały rów­nież szcze­pionki prze­ciwko COVID-19 i bez względu na to, co mówili o nich Jack i Lau­rie, nie pozwo­liła się zaszcze­pić. Ten jej upór dawał im się we znaki, tym bar­dziej że Doro­thy prak­tycz­nie się do nich prze­pro­wa­dziła – zaj­mo­wała drugi pokój gościnny po tym, jak przed trzema mie­sią­cami, we wrze­śniu, zmarł jej mąż, surowy ojciec Lau­rie, kar­dio­chi­rurg.

Jack już przy kilku oka­zjach usi­ło­wał poru­szyć temat miej­sca Doro­thy w życiu ich rodziny. Pro­po­no­wał, by wró­ciła do prze­stron­nego miesz­ka­nia na Park Ave­nue, ale Lau­rie nie chciała o tym nawet sły­szeć. Była głę­boko prze­ko­nana, że Emma bar­dzo zyskuje na cią­głej obec­no­ści babci, a Doro­thy nie jest jesz­cze na tyle mocna, by wró­cić do pustego miesz­ka­nia.

Jack nato­miast czuł się teraz we wła­snym domu jak piąte koło u wozu, zwłasz­cza, że Lau­rie zacho­wy­wała się jak szef zarówno w pracy, jak i w domu. Nie chcąc swoim upo­rem naru­szyć kru­chej rów­no­wagi w rodzi­nie, Jack sta­rał się sku­pić myśli i uczu­cia na pracy. Naj­le­piej by było, gdyby tra­fiła mu się teraz jakaś trudna sprawa, która bez reszty zawład­nę­łaby jego myślami. To dzia­łało w prze­szło­ści – kiedy u JJ’a została w nie­mow­lęc­twie roz­po­znana neu­ro­bla­stoma, żeby jakoś sobie z tym pora­dzić, Jack sku­pił się na zabój­czych prak­ty­kach krę­ga­rzy. Zde­cy­do­waną zaletą pracy pato­loga było to, że każdy dzień był inny i zawsze mogło się zda­rzyć jakieś wyzwa­nie. Po wielu latach wyko­ny­wa­nia tego zawodu nie mieli z Lau­rie co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Odcze­kaw­szy na zie­lone świa­tło, żeby prze­je­chać Pierw­szą Aleję na rogu Trzy­dzie­stej Ulicy, Jack dotarł do OCME. Ten stary budy­nek lata świet­no­ści miał już zde­cy­do­wa­nie za sobą. Kiedy zbu­do­wano go ponad pół wieku temu, sta­no­wił praw­dziwe dzieło sztuki. Teraz jed­nak aż się pro­siło, by zbu­do­wać zamiast niego nowe pro­sek­to­rium z gabi­ne­tami dla pato­lo­gów i porząd­nym dzia­łem tok­sy­ko­lo­gii. I nawet już-już miał powstać – obok nowego wie­żowca OCME cztery prze­cznice na połu­dnie – ale potem prace zostały wstrzy­mane ze wzglę­dów budże­to­wych. Był to jeden z naj­waż­niej­szych celów, jakie wyzna­czyła sobie jego żona, gdy objęła sta­no­wi­sko głów­nego inspek­tora medy­cyny sądo­wej Nowego Jorku. Lau­rie liczyła na to, że nowy bur­mistrz da zie­lone świa­tło dla roz­po­czę­cia prac budow­la­nych.

Jack wje­chał do zatoczki, gdzie przy­jeż­dżały i skąd wyjeż­dżały ciała, prze­je­chał mię­dzy zapar­ko­wa­nymi vanami sprin­te­rami Inspek­to­ratu, po czym zarzu­cił rower na ramię i bocz­nymi scho­dami wszedł na rampę. Pro­wa­dząc rower, minął budkę ochro­nia­rzy, któ­rzy wła­śnie zmie­niali się po noc­nej zmia­nie, i poma­chał do nich uprzej­mie. Jack przy­wi­tał się też z tech­ni­kami pra­cu­ją­cymi w kost­nicy. Po lewej stro­nie stały trumny na ciała zmar­łych, po któ­rych nikt się nie zgłosi i któ­rzy tra­fiali na Hart Island. Jack przy­piął rower i kask do rury za trum­nami. Był jedyną osobą, która dojeż­dżała rowe­rem do pracy, więc nie doro­bili się jak dotąd praw­dzi­wego sto­jaka na rowery. Obok znaj­do­wała się zaciem­niona, wyizo­lo­wana sala sek­cyjna.

Cie­kawy, jakie nowe przy­padki poja­wiły się w nocy, Jack ruszył scho­dami na pierw­sze pię­tro i wszedł do działu iden­ty­fi­ka­cji, gdzie zaczy­nał się już nowy dzień. Było kilka minut po siód­mej.

Rozdział 2

wtorek, 7 grudnia, 7.10

– Dzień dobry, Jen­ni­fer – powie­dział Jack z werwą, któ­rej nie czuł.

W prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych innych pato­lo­gów Jack nie miał w zwy­czaju obcią­żać kole­gów w pracy swoim nastro­jem, głów­nie dla­tego że cenił sobie pry­wat­ność. Dok­tor Jen­ni­fer Her­nan­dez była sto­sun­kowo nową pra­cow­nicą Inspek­to­ratu, aktu­al­nie wypa­dła jej kolej, by przez tydzień peł­nić dyżur – jeśli w nocy potrzebny był nagle lekarz medy­cyny sądo­wej, dzwo­niono wła­śnie do niej. To ona miała też za zada­nie przyjść codzien­nie wcze­śniej, przej­rzeć sprawy, które poja­wiły się w nocy, potwier­dzić, czy w każ­dym przy­padku rze­czy­wi­ście wyma­gana jest sek­cja zwłok, a następ­nie roz­dzie­lić pracę mię­dzy pato­lo­gów.

– Jest dziś coś szcze­gól­nie cie­ka­wego? – spy­tał Jack, pod­cho­dząc do biurka, przy któ­rym sie­działa Jen­ni­fer. Sta­rał się zacho­wy­wać zwy­czaj­nie.

– Przy­szłam led­wie kilka minut przed tobą – przy­znała Jen­ni­fer. – Nawet jesz­cze nie zaczę­łam prze­glą­dać spraw.

Przed nią leżał nie­wielki sto­sik teczek zawie­ra­ją­cych doku­menty spo­rzą­dzone przez śled­czych medyczno-praw­nych, czyli wysoce wyspe­cja­li­zo­wa­nych asy­sten­tów, któ­rzy wyko­ny­wali pracę w tere­nie, bada­jąc przy­padki zgo­nów poten­cjal­nie wyma­ga­ją­cych sek­cji zwłok. Zarówno poli­cja, jak i per­so­nel kie­row­ni­czy w szpi­talu dosko­nale wie­dzieli, jakie zgony należy zgod­nie z pra­wem zgła­szać do OCME, a jakie nie. Choć poprzed­niego dnia pracy nie bra­ko­wało, jak zawsze po week­en­dzie, dziś ich liczba była znacz­nie skrom­niej­sza. Jack osza­co­wał, że jest ich nie wię­cej jak dwa­dzie­ścia.

– Były w nocy jakieś inte­re­su­jące zgło­sze­nia? – spy­tał, sta­ra­jąc się nie dać po sobie znać, jak bar­dzo na to liczy.

Sprawy, do któ­rych wzy­wani byli dyżu­ru­jący leka­rze, zawsze sta­no­wiły cie­kaw­sze wyzwa­nia.

– Nie – odparła Jen­ni­fer. – Noc była raczej spo­kojna. W więk­szo­ści przedaw­ko­wa­nia.

Jack jęk­nął w duchu, choć by­naj­mniej go nie zasko­czyła. Śred­nio tra­fiało im się pięć zgo­nów z przedaw­ko­wa­nia dzien­nie, co było raczej przy­gnę­bia­jące niż sty­mu­lu­jące inte­lek­tu­al­nie. Nie było tu żad­nej kry­mi­nal­nej zagadki, a jedy­nie pyta­nie, co się dzieje ze spo­łe­czeń­stwem, że cią­gle dopusz­cza do takich tra­ge­dii, i jak można było pozwo­lić, by fen­ta­nyl był dostępny na rynku nar­ko­ty­ków.

– Mogę spoj­rzeć? – spy­tał Jack. Sta­rał się nie narzu­cać w rela­cjach z młod­szą sta­żem kole­żanką.

Jen­ni­fer par­sk­nęła śmie­chem.

– A pro­szę cię bar­dzo – powie­działa, wska­zu­jąc mu teczki.

Wszy­scy wie­dzieli, że Jack ma w zwy­czaju przy­cho­dzić do pracy wcze­śniej, żeby wybie­rać sobie naj­trud­niej­sze sprawy. Nikt ni­gdy nie pro­te­sto­wał, bo mieli go za pra­co­ho­lika, który zawsze bie­rze na sie­bie wię­cej spraw, nawet tych ruty­no­wych. Jack na pewno nie migał się od obo­wiąz­ków, w szcze­gól­no­ści gdy – tak jak teraz – miał w życiu dużo stresu.

– O nie! – krzyk­nął ktoś.

Głowy Jacka i Jen­ni­fer pod­nio­sły się auto­ma­tycz­nie. Do pokoju wpadł Vin­nie Amen­dola, jak zwy­kle z „New York Postem” pod pachą. Był to smu­kły, ciem­no­włosy, nie­ogo­lony męż­czy­zna w blu­zie z kap­tu­rem i dre­so­wych spodniach. Nie­dbały wygląd nie wska­zy­wał na to, że jest naj­bar­dziej doświad­czo­nym tech­ni­kiem w pro­sek­to­rium. Jego wie­dza na temat medy­cyny sądo­wej była impo­nu­jąca. Od lat pra­co­wał z Jac­kiem i sta­no­wili świetny zespół.

– Boże, nie podoba mi się, że widzę tu dok­tora Sta­ple­tona tak wcze­śnie rano – jęk­nął, prze­wra­ca­jąc oczami i jakby w zło­ści waląc gazetą o sto­lik sto­jący mię­dzy dwoma fote­lami. – Cho­lera! To zna­czy, że przez cały dzień będę tkwił w norze i jesz­cze słu­chał jego gada­nia. Czym ja sobie na to zasłu­ży­łem?

„Norą” tech­nicy z pro­sek­to­rium nazy­wali główną salę sek­cyjną.

– To dla nas się tak dziś wystro­iłeś? – odpo­wie­dział mu zło­śli­wie Jack.

Tego typu docinki były ich nor­mal­nym spo­so­bem komu­ni­ko­wa­nia się.

– Niech zgadnę… – Vin­nie opadł na jeden z foteli. – Pro­blemy na fron­cie domo­wym? Z teściową może? Tra­fi­łem?

Jack się skrzy­wił. Vin­nie znał go aż za dobrze.

– Bywało lepiej – mruk­nął, nie wda­jąc się w szcze­góły. – Przy­da­łaby mi się jakaś inte­re­su­jąca sprawa.

Vin­nie potra­fił czy­tać mię­dzy wier­szami. Odpu­ścił sobie żar­ciki i natych­miast zmie­nił ton.

– Dobra, mamy coś cie­ka­wego?

– Jesz­cze nie mia­łem czasu spoj­rzeć – odpo­wie­dział Jack. – A może byś się tak zajął kawą?

Parze­nie kawy Vin­nie uwa­żał za swój oso­bi­sty obo­wią­zek, ponie­waż to on był zwy­kle jedną z pierw­szych osób w pracy.

– Już dobrze, zaraz – rzu­cił, uda­jąc poiry­to­wa­nie.

Jack sku­pił się z powro­tem na doku­men­tach, naprawdę licząc na to, że coś znaj­dzie, ale jego opty­mizm nie trwał długo. Jen­ni­fer miała rację: pierw­sze trzy teczki doty­czyły zwy­kłych przy­pad­ków przedaw­ko­wań. Choć Jack miał świa­do­mość, że każda z tych spraw to czy­jaś tra­ge­dia – zwłasz­cza trze­cia, w któ­rej cho­dziło o śmierć pięt­na­sto­latka – wie­dział, że żadna z tych histo­rii nie zaj­mie jego umy­słu nawet na kilka dni, a już na pewno nie na tydzień, a prze­cież na to liczył. Nagle – jak nie­spo­dzie­wany poli­czek – wysko­czyły na niego imię i nazwi­sko z czwar­tej teczki. Susan Pas­sero. Tak nazy­wała się naj­bliż­sza przy­ja­ciółka Lau­rie, która była zara­zem jej leka­rzem ogól­nym. Jack też ją znał i cenił jako świetną inter­nistkę, osobę sym­pa­tyczną i spo­łecz­nie zaan­ga­żo­waną oraz oddaną matkę. Choć naj­czę­ściej Lau­rie i Susan spo­ty­kały się tylko we dwie – zwy­kle na lunch raz w mie­siącu – Jac­kowi i mężowi Susan zda­rzało się cza­sem dołą­czyć do nich na jakąś kola­cję czy wyda­rze­nie kul­tu­ralne.

Teraz Jack czuł, jak przy­spie­sza mu puls, gdy szybko wyj­mo­wał zawar­tość teczki i prze­glą­dał doku­menty, szu­ka­jąc raportu śled­czego medyczno-praw­nego. Prze­rzu­ca­jąc papiery, wciąż liczył na to, że to tylko zbież­ność nazwisk, a leżące na dole w chłodni ciało nie ma żad­nego związku z przy­ja­ciółką żony. Kiedy jed­nak zna­lazł for­mu­larz, potwier­dziły się jego naj­gor­sze podej­rze­nia. Zmarła pra­co­wała jako lekarka w Man­hat­tan Memo­rial Hospi­tal, wszystko wska­zy­wało na to, że cie­szyła się dobrym zdro­wiem, i dla­tego wła­śnie sprawę skie­ro­wano do Inspek­to­ratu.

Jack wes­tchnął ciężko i mimo­wol­nie zapa­trzył się w dal. Z prze­ra­że­niem pomy­ślał o tym, że będzie musiał zadzwo­nić do Lau­rie i prze­ka­zać jej tę szo­ku­jącą i smutną wieść. Bio­rąc pod uwagę cały stres zwią­zany z sytu­acją rodzinną i z jej pracą – zarzą­dzała naj­więk­szym Inspek­to­ra­tem Medy­cyny Sądo­wej w kraju, odpo­wia­da­jąc za ponad sze­ściu­set pra­cow­ni­ków i roczny budżet w wyso­ko­ści 75 milio­nów dola­rów – to dodat­kowe obcią­że­nie emo­cjo­nalne będzie ogromne.

– Coś się stało? – spy­tała Jen­ni­fer, widząc jego reak­cję.

– Oba­wiam się, że tak – odparł. Spoj­rzał na nią. Dobrze znała jego żonę, bo była córką zmar­łej już niani, która kie­dyś opie­ko­wała się Lau­rie. Zresztą to wła­śnie Lau­rie zain­spi­ro­wała Jen­ni­fer do pod­ję­cia stu­diów medycz­nych i pchnęła w stronę medy­cyny sądo­wej. Jack podał jej raport. – Ta sprawa doty­czy sek­cji zwłok jed­nej z naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek Lau­rie.

– Boże jedyny – jęk­nęła Jen­ni­fer. – Co się stało?

Jack zaczął czy­tać.

– Wygląda na to, że zmarła we wła­snym samo­cho­dzie w garażu MMH. Jej ciało zna­lazł prze­ło­żony zespołu pie­lę­gniar­skiego, nie­jaki Ronald Cava­naugh, który aku­rat przy­je­chał na nocny dyżur. Zeznał, że nie wyczuł tętna, więc wraz z inną osobą z zespołu pie­lę­gniar­skiego zawia­do­mili SOR i roz­po­częli RKO.

– Pew­nie serce – orze­kła Jen­ni­fer.

Jack pokrę­cił bez­rad­nie głową.

– Boże, co za tra­ge­dia. To będzie dla Lau­rie praw­dziwy wstrząs. Poza tym, że była jej przy­ja­ciółką, była też wspa­niałą lekarką. Lau­rie by powie­działa, że lekarką z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

– Kto spo­rzą­dził raport?

– Kevin Strauss.

– To dobry śled­czy.

– Tak – mruk­nął.

– Jak już mieć zawał serca, to pew­nie lepiej w szpi­talu – rzu­cił Vin­nie, szy­ku­jąc kawę.

– Ale nie w samo­cho­dzie sto­ją­cym w garażu – odburk­nął Jack.

– SOR wysłał zespół reani­ma­cyjny? – dopy­ty­wał Vin­nie.

– W ciągu kilku minut – odparł Jack. – Wygląda na to, że naprawdę się przy­kła­dali, bo widzę tu, że ten Cava­naugh twier­dzi, że ze strony pacjentki była pewna reak­cja, gdy zaczęli RKO.

– Wyczuli tętno?

– Nie. Ani w garażu, ani na SOR-ze.

– No to na czym wła­ści­wie pole­gała ta rze­koma reak­cja?

– Tego raport nie pre­cy­zuje – stwier­dził Jack.

– Jakieś pro­blemy z ser­cem w prze­szło­ści?

– Wydaje się, że nie. Ale miała cukrzycę typu 1, o czym nie wie­dzia­łem. I jestem pra­wie pewien, że Lau­rie także o tym nie wie­działa, co jest nieco zaska­ku­jące, bio­rąc pod uwagę, jak długo się znały.

– Nie­stety nagła śmierć ser­cowa nie jest czymś dziw­nym w przy­padku cukrzycy insu­li­no­za­leż­nej – zauwa­żyła Jen­ni­fer. – Jak tak o tym opo­wia­dasz, to prze­cież ja nawet sły­sza­łam o tym zgo­nie.

– Jak to? – zdzi­wił się Jack, odry­wa­jąc wzrok od kar­tek.

– Zadzwo­nił do mnie ktoś z zespołu iden­ty­fi­ka­cji, bo mieli pro­blem – zaczęła opo­wia­dać Jen­ni­fer. – Mąż zmar­łej miał potwier­dzić toż­sa­mość. Oczy­wi­ście był wstrzą­śnięty, ale kło­pot pole­gał na tym, że sprze­ci­wiał się prze­pro­wa­dze­niu sek­cji zwłok. Upie­rał się, że mamy natych­miast wydać ciało wprost do wska­za­nego domu pogrze­bo­wego. W końcu to ja musia­łam z nim poroz­ma­wiać. Pró­bo­wa­łam go uspo­koić. Kiedy w ogóle zaczął mnie słu­chać, wyja­śni­łam mu, że nie możemy wydać mu ciała żony, ponie­waż zmarła nagłą śmier­cią, a wszystko wska­zuje na to, że cie­szyła się dobrym zdro­wiem, toteż zgod­nie z pra­wem musimy usta­lić przy­czynę zgonu. Upew­ni­łam się, że rozu­mie, że konieczna jest sek­cja.

– Zasko­czy­łaś mnie. Nazy­wał się Abra­ham Ahmed? – Przez sekundę znów łudził się, że może to jed­nak jakaś inna Susan Pas­sero, ale Jen­ni­fer natych­miast pozba­wiła go tej ostat­niej nadziei, potwier­dza­jąc nazwi­sko męża zmar­łej.

– Boże jedyny – wyszep­tał. – To szo­ku­jące. Jakoś to uza­sad­nił?

– Tak. Powie­dział, że jest muzuł­ma­ni­nem i nie chce opóź­niać pogrzebu.

– Co ty powiesz… Czło­wiek całe życie się uczy. Nie­raz spo­ty­ka­li­śmy się z Abbym… bo tak mówią na niego zna­jomi… ale poję­cia nie mia­łem, że wyznaje islam. Co mu na to powie­dzia­łaś?

– Że naj­praw­do­po­dob­niej trzeba będzie wyko­nać sek­cję zwłok, ale zapew­ni­łam go, że odbę­dzie się to szybko i z peł­nym sza­cun­kiem dla ciała. Przy oka­zji pew­nej sprawy sporo czy­ta­łam o podej­ściu islamu do sek­cji zwłok. Dzięki temu wiem, że w dzi­siej­szych cza­sach wcale nie jest to tak jed­no­znaczne, jak mi suge­ro­wał. Z tego, co rozu­miem, nie ma o tym wzmianki w Kora­nie.

– Jak zare­ago­wał na twoje argu­menty?

– Bez entu­zja­zmu – przy­znała Jen­ni­fer. – Był bar­dzo zde­ner­wo­wany. Nama­wia­łam go, żeby zadzwo­nił do nas z rana, i zapew­ni­łam, że będzie mógł poroz­ma­wiać z leka­rzem prze­pro­wa­dza­ją­cym sek­cję.

– Pod­ję­łaś już decy­zję, komu to przy­dzie­lisz?

– Myśla­łam, że sama to zro­bię – powie­działa. – Przede wszyst­kim dla­tego, że, jak rozu­miem, muzuł­ma­nie wolą, żeby sek­cję zwłok prze­pro­wa­dzała osoba tej samej płci co zmarła, a ponie­waż i tak już roz­ma­wia­łam z mężem, tym bar­dziej ma to sens.

– O kur­czę – sko­men­to­wał enig­ma­tycz­nie Jack i znów pokrę­cił głową, ner­wowo prze­cze­su­jąc włosy. Ten dzień już zapo­wia­dał się o wiele gorzej, niż sobie tego życzył. – W takim razie może od razu zadzwo­nię do Lau­rie, żeby dać jej znać, co się dzieje. Choć nie uśmie­cha mi się to. Będzie bar­dzo nie­szczę­śliwa, a że jak słusz­nie domy­ślił się Vin­nie, i tak już mamy sporo pro­ble­mów rodzin­nych, tym bar­dziej nie mam ochoty prze­ka­zy­wać jej tak złych wie­ści.

– Bar­dzo mi przy­kro. Może ja do niej zadzwo­nię? – zaofe­ro­wała ze zro­zu­mie­niem Jen­ni­fer.

– Dzię­kuję, to bar­dzo miłe z two­jej strony, ale lepiej, żebym sam to zro­bił. Tym razem to muszę być ja. Zresztą już dziś rano zacho­wa­łem się nie­szcze­gól­nie doj­rzale i tak jakby dałem dyla, więc przy­naj­mniej teraz nie powi­nie­nem cho­wać głowy w pia­sek.

Jen­ni­fer pod­nio­sła sto­jący na dru­gim końcu biurka tele­fon i podała mu go, ale Jack stwier­dził, że woli zadzwo­nić z wła­snej komórki. Naj­pierw jed­nak powi­nien jesz­cze raz sta­ran­nie prze­czy­tać raport Kevina. Wie­dział, że Lau­rie zada mu wiele pytań, i chciał móc na nie odpo­wie­dzieć.

– Świe­żej kawy na wzmoc­nie­nie? – zawo­łał Vin­nie bez cie­nia sar­ka­zmu spod swo­jego sta­no­wi­ska przy eks­pre­sie.

– Tak, popro­szę – mruk­nął Jack i znów zagłę­bił się w raport uwzględ­nia­jący także naj­now­sze wyniki badań krwi Sue, w tym stę­że­nie glu­kozy i cho­le­ste­rolu. Z doku­men­tów wyni­kało, że Strauss uzy­skał dostęp do konta pacjentki, w tym infor­ma­cji o tym, że w dzie­ciń­stwie roz­po­znano u niej cukrzycę typu 1. Jack chciał teraz przede wszyst­kim usta­lić, czy Sue w ogóle miała w prze­szło­ści jakieś pro­blemy z ser­cem. Nic na to nie wska­zy­wało. Ruty­nowe EKG wyko­nane przed sze­ścioma mie­sią­cami było w nor­mie.

– Kevin naprawdę się przy­ło­żył. Jak zwy­kle zresztą – sko­men­to­wał, po czym wycią­gnął z kie­szeni komórkę i usiadł w jed­nym z foteli.

Vin­nie przy­niósł paru­jący kubek z kawą i posta­wił go na sto­liku obok. Jack podzię­ko­wał mu ski­nie­niem głowy, zna­lazł na ekra­nie numer Lau­rie, upił łyk kawy i deli­kat­nie stuk­nął w ekra­nik, żeby zadzwo­nić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Night Shift

Copy­ri­ght © 2022 by Robin Cook

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce: giggsy25 / Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Nocny dyżur, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-778-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer