Szkoła magicznych zwierząt. Strzał w dziesiątkę - Margit Auer - ebook + audiobook + książka

Szkoła magicznych zwierząt. Strzał w dziesiątkę ebook i audiobook

Margit Auer

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dziesiąty tom popularnej serii fantastyczno-przygodowej. Kto tym razem dostanie magiczne zwierzę, które potrafi mówić? W szkole dużo się ostatnio dzieje. Chłopcy są bardzo podekscytowani, bo ogłoszono właśnie konkurs piłkarski. Pojawia się też nowe magiczne zwierzę. Ale czy na pewno trafia do odpowiedniej osoby? Tymczasem sowa Muriel głośno lamentuje, bo jedno z dzieci wyprowadza się z miasta razem ze swoim magicznym zwierzęciem… Kolejna gratka dla fanów Szkoły magicznych zwierząt. Na czytelników czekają nowe przygody opisane w krótkich rozdziałach i jak zawsze opatrzone licznymi ilustracjami. Miłej zabawy podczas czytania!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 20 min

Lektor: Maria Seweryn

Oceny
5,0 (8 ocen)
8
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Radek_Honorata

Nie oderwiesz się od lektury

4.5⭐
10
carolina_84

Nie oderwiesz się od lektury

czekamy na następne części!
10

Popularność




Tytuł oryginału:

Die Schule der magischen Tiere

Hin und weg!

Copyright text and illustrations © 2017 by Carlsen Verlag GmbH, Hamburg, Germany

Originally published in the German language by Carlsen Verlag GmbH

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit

Copyright © 2023 for the Polish translation by Agata Janiszewska

(under exclusive license to Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.)

Ilustracje: Nina Dulleck

Litografie: Margit Dittes Media, Hamburg

Wydawczyni: Joanna Walczak

Redakcja: Aleksandra Pietrzyńska

Redakcja techniczna: Barbara Brożyna

Korekta: Maria Zając

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości

lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione

i wiąże się z sankcjami karnymi.

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

ISBN 978-83-8057-811-1

Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1

40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77

Zapraszamy do księgarni internetowej na naszej stronie:

www.wydawnictwo-debit.pl

www.facebook.com/WydawnictwoDebit

www.instagram.com/wydawnictwodebit

Rozdział 1 Fiu-bździu!

– Dzyń, dzyń, dzyń!

Było sobotnie popołudnie. Nad ulicą Fiołkową gromadziły się ciemne chmury, na pewno wkrótce będzie burza…

Ale Anthony’ego ani trochę to nie obchodziło. Grał w piłkę na ulicy przed domem panny Cornfield. A kiedy Anthony grał w piłkę, nic poza nią nie miało znaczenia.

Nie widział kolegów z klasy, którzy ze wszystkich stron nadciągali do ogrodu nauczycielki. Nie widział również czarnego kota, który siedział na ogrodowym murze i czekał, aż Helena pożegna się z mamą. Terenowy samochód pani May stał na samym środku ulicy z włączonym silnikiem.

A już na pewno Anthony nie widział ogrodowego krasnala w czerwonej czapce, który stał na końcu podjazdu i udawał, że podlewa bruk. Łuuups! Chłopiec z całej siły kopnął piłkę, ta zaś zadudniła o bramę garażową na sąsiedniej posesji. Huk był naprawdę okropny.

– Przestań! – Kocur Karajan przycisnął łapki do uszu. – Mon Dieu, bębenki mi w uszach pękają!

Obok nich dumnie przemaszerował Leander, lampart Henry’ego.

– No to chodź z nami do ogrodu!

Karajan z irytacją obrócił głowę. Leander nie będzie mu mówił, dokąd ma iść! Co ta Helena tak długo robi? Czy koniecznie teraz musi z mamą rozmawiać o ostatnich zakupach?

Cała klasa spotykała się dziś w ogrodzie swojej nauczycielki.

Po co?

Mieli zaplanować przyjęcie urodzinowe.

Czyje?

Mortimera Morrisona, właściciela sklepu z magicznymi zwierzętami, któremu tyle zawdzięczali. Wszystkie dzieci i magiczne zwierzęta bardzo go lubiły. Bez pana Morrisona ich życie wyglądałoby zupełnie inaczej: dzieci nie miałyby swoich magicznych przyjaciół, a magiczne zwierzęta – swoich ludzkich towarzyszy. I nie wydarzyłyby się te wszystkie fantastyczne przygody…

Pan Morrison miał pewną bardzo szczególną cechę: jeździł swoim autobusem po całym świecie i zbierał magiczne zwierzęta. Potrafił nawet z nimi rozmawiać! Potem przywoził je do swojego sklepu, w którym mieszkali już niedźwiedź polarny Murphy i czarna mamba Ashanti. A oprócz nich dwanaście surykatek, ptasznik Agent Y i wiele innych magicznych zwierząt. Niektóre z nich znalazły nowe domy u dzieci z klasy panny Cornfield. Magiczne zwierzęta rozumiały ludzką mowę. Potrafiły rozmawiać ze sobą, z panem Morrisonem i ze swoim ludzkim towarzyszem.

– Bez Mortimera nigdy nie poznałabym Eddiego, heeeeej! Siedziałabym sobie cichusieńko w ruinach zamku i calutki dzionek bym płakała! Płakała i płakała, bo tak by mi się ckniło za moim Eddiem, heeeej!

Eddie pogłaskał małą nietoperzycę, której głowa wystawała z rękawa jego swetra.

Za nimi dreptał pingwin Juri.

– A ja – zawołał do Eugenii – marzłbym sam na Antarktydzie, bez Jo! Nawet nie chcę o tym myśleć…

Jo skubnął szal, którym owinięta była szyja pingwina, i wycisnął zwierzakowi całusa na głowie.

– A ja dalej bym siedział w ciemnej norze w Norwegii – mruknął lis Rabbat, który należał do Idy. – I nie wiedziałbym, jak cudownie mieć przyjaciół. – Z dumą podniósł wzrok na Idę.

Policzki dziewczynki ze szczęścia aż się zaróżowiły. Jaka to radość mieć magiczne zwierzę! Rabbat zawsze był obok niej. Mogła mu wszystko opowiedzieć, znał każdą jej tajemnicę. Rabbat wiedział nawet, że jest odrobinkę, ale tylko odrobinkę, zadurzona w Jo.

Impreza na cześć Mortimera Morrisona, którą organizowali uczniowie wraz z panną Cornfield, odbywała się w najbliższą sobotę i miała być niespodzianką. Wtajemniczona była tylko sroka Pinkie.

Słońce przebiło się przez chmury i spowiło placyk przed garażami ciepłym światłem. Czerwona czapka ogrodowego krasnala zalśniła niczym kapelusz muchomora.

Anthony wziął rozbieg. Łuuuup!

Ojej! Ogrodowy krasnal nagle stracił kapelusz.

Anthony przystanął na moment i wstrzymał oddech. Ale nigdzie nie otworzyło się żadne okno. Sąsiada panny Cornfield zapewne nie było w domu. Szczęście w nieszczęściu!

Po chwili chłopiec dalej kopał piłkę.

Tymczasem w altance panna Cornfield przelewała sok jabłkowy do butelek.

– Dzień dobry wszystkim! – powitała z uśmiechem tłoczących się wokół niej dziewczynki i chłopców. – Częstujcie się! A potem najlepiej od razu bierzmy się do roboty, bo nadchodzi deszcz.

Klasa miała zamiar powymyślać gry i zabawy, a potem przystroić ogród. Skrzynki wypełnione dekoracjami czekały już przygotowane.

– Zróbmy girlandy! – zaproponowała Anna-Lena.

Caspar, jej kameleon, z zapałem pokiwał głową. Siedział na ramieniu Anny-Leny i pokrywał go taki sam wzór, jaki widniał na sweterku dziewczynki.

– Szubi-du! – zanucił Zeki, jeżozwierz Zacka. – Na każdej imprezie musi być muzyka! Rock and roll dla wszystkich!

Zack wyciągnął gitarę, zagrał kilka akordów i zaczął śpiewać:

– Happy birthdayto you, ja ci życzę fiu-bździu!

Czoko i Benni natychmiast do niego dołączyli. Uwielbiali takie wygłupy.

– A na deser kupę piachu i bajeczkę do snu!

– Szubi-dubi-da! Szubi-dubi-du! – Zekiemu aż się głos łamał z radości.

– Oh yes, bal w dżungli! – zawołał szympans Tingo i z radości wskoczył Leandrowi na grzbiet. – Wio, koniku! Galopujmy do lasu!

– Grrr! – warknął oburzony lampart, gdy przyfrunęła nietoperzyca Eugenia i chichocząc, również przysiadła na jego grzbiecie.

– Nieźle, całkiem nieźle! – zabulgotała żółwica Henrietta. – Świetnie wyglądacie!

Wtem Muriel, sowiej przyjaciółce Maksa, przyszła do głowy świetna myśl.

– Zbudujmy piramidę! Wysoką aż do nieba!

– Och, tak! – William, kangur Lothara, aż podskoczył z radości. – Doskonały pomysł. Odegramy dla pana Morrisona przedstawienie.

– Jak muzykanci z Bremy! – ucieszyła się Pepperoni, samiczka dzikana rzecznego należąca do Czoka.

Panna Cornfield niedawno opowiadała im tę historię.

Kocur Karajan uśmiechnął się i wczepił się pazurami w futro psa Tofika.

– Auć! – pisnął Tofik.

– Na szczęście nie ma tu żadnego koguta – mruknął Karajan, kiedy na głowie usiadł mu Cooper.

– Ale jest szczur! – pisnął Cooper, podnosząc do góry obie przednie łapki. – Cool, baby!

Koala imieniem Sydney posadziła sobie na barkach pingwina i kołysząc się, ruszyła w głąb ogrodu. Krokodyl Rick popędził za nimi.

– Wygląda ekstra! – roześmiała się Finja. – To byłby świetny prezent urodzinowy dla pana Morrisona. Myślicie, że dacie radę?

– Taaak! – rozbrzmiała wesoła odpowiedź.

Magiczne zwierzęta niestrudzenie próbowały i próbowały. Ciągle ktoś odskakiwał na bok albo spadał na ziemię.

– Za ciężka jesteś, Pepperoni – jęknęła foka Mette-Maja, gdy samica dzikana wgramoliła jej się na grzbiet.

– Łaskocze! – zachichotał krokodyl Rick, kiedy po grzbiecie przebiegła mu Polly, samica flaminga.

– Usia-siusia! – pisnął Caspar, spadając z barków pingwina.

Ależ im było wesoło! Jeszcze nie wiedzieli, jaka kolejność w piramidzie będzie najlepsza, ale co do jednego wszyscy byli zgodni: na samej górze, niczym złoty szpic na czubku choinki, usiądzie Salim, sokół wędrowny Luny. Salim omal nie pękł z dumy, taki poczuł się ważny.

Klasa panny Cornfield liczyła dwadzieścioro czworo dzieci. Tymczasem już dziewiętnaścioro z nich znalazło swoje magiczne zwierzę.

Trzy dziewczynki, które nie miały jeszcze swoich przyjaciół, śledziły całe zamieszanie nieco markotne.

– Kiedy w końcu dostanę kucyka? – westchnęła Leonie.

– Wilk byłby super – wymamrotała Sibel.

– Ciekawe, czy pan Morrison ma w swoim sklepie kurczaki – zastanawiała się Elisa.

Dziewczynki niemal przez cały czas rozprawiały o tym, jakie magiczne zwierzę chciałyby dostać, chłopcy natomiast w ogóle nie zaprzątali sobie tym głowy.

Matteo najchętniej spędzał czas przed komputerem. Zwierzę by mu tylko przeszkadzało.

A Anthony? Anthony chciał zostać gwiazdą futbolu!

Czy istniało jakieś zwierzę, które grałoby w piłkę nożną? Nie! Dla Anthony’ego zatem sprawa była jasna: magiczne zwierzę to zawracanie głowy. W ogóle go nie potrzebował.

Rozdział 2Cool, baby!

Anthony miał jeden cel. Była nim wisząca na bramie tabliczka z napisem:

„Uwaga! Brama otwierana automatycznie!”.

Zacisnął zęby.

Buuuuch!

Piłka chybiła celu.

Wuuums!

Znowu pudło.

Musiał strzelić dokładnie jedenaście razy, nim wreszcie trafił. Ufff! Wystarczy na dzisiaj treningu. Chłopiec z powrotem włożył krasnalowi czapkę na głowę, zrobił krok do tyłu i z zadowoleniem pokiwał głową. Nic nie było widać. No, prawie!

Z piłką pod pachą Anthony pomaszerował do ogrodu, gdzie zebrali się już jego koleżanki i koledzy z klasy. Cały czas tematem była impreza w najbliższą sobotę.

– Henrietta i ja przyniesiemy kruche ciasto – mówił właśnie Benni.

– Ja bym chciała wyrecytować wiersz – zawołała Anna-Lena.

– Tylko bardzo proszę bez szyby morskiej! – zaprotestowała żółwica Henrietta.

Benni się roześmiał. Henrietta miała na myśli Szymborską.

– To już lepiej o tych warzywach! – zawołała Henrietta. – „Może pan się o mnie oprze, / Pan tak więdnie, panie koprze…”

– Pobawmy się w szukanie kiełbasek! – zaproponowała Ronja.

Pies Tofik szczeknął z uznaniem.

– Super pomysł!

– A może przeciąganie liny? – zastanawiał się Silas.

Nagle ktoś wytrącił Anthony’emu piłkę spod pachy.

– Jak tam, stary? – zawołał Jo, podbijając piłkę kolanem. – Jak poszedł trening?

Anthony się zaczerwienił. Czyżby Jo widział, ile razy spudłował? Jo ustawił piłkę, przymierzył się i bez trudu trafił w kolorowy papierowy lampion, który Finja powiesiła właśnie na próbę na drzewie.

– Co ty, oszalałeś? – ofuknęła go koleżanka.

– Głupek! – prychnęła Anna-Lena.

– Nieźle! – pochwalił go Yannik.

Lampion bujał się przez chwilę w tę i we w tę, tyle że teraz był wgnieciony po jednej stronie.

Panna Cornfield z troską popatrzyła w niebo.

– Chyba będzie lepiej, jak na dzisiaj skończymy. Mam nadzieję, że zdążycie wrócić do domów, nim zacznie lać.

Chmury gęstniały. Dzieci szybko posprzątały, a potem panna Cornfield odprowadziła ich do ogrodowej furtki.

– Dziękuję za wszystko! – pochwaliła uczniów. – Fajnie się z wami spędza czas. Pamiętajcie, że w poniedziałek zaczynamy od referatów Sławni ludzie – ich życie idzieła. Już nie mogę się doczekać! – Odwróciła się i pomaszerowała do domu.

Z nieba spadły pierwsze krople deszczu.

– Głupie referaty! – zirytował się Silas i kopnął srebrną hulajnogę opartą o płot.

– Zostaw hulajnogę Ronji w spokoju! – szczeknął oburzony Tofik.

Rick stanął między nimi.

– Oj, mały, nic się przecież nie stało!

Obrażony Tofik obsikał przydrożną latarnię. Benni i Czoko podciągnęli zapięcia kasków. Benni podniósł Henriettę i włożył ją do torby. Pepperoni potruchtała przodem.

– Gazu, Benni! – Żółwica schowała głowę w pancerzu. – Ja już się dzisiaj kąpałam!

– Głupie referaty. – Benni także westchnął, naciskając na pedały.

– Dopiero na wtorek – burknął Czoko. – A poza tym we dwóch damy radę.

Na szczęście jeśli chodzi o temat, panna Cornfield dała im wczoraj wolny wybór.

– Przygotujcie coś o polityku, naukowcu, artyście, nieważne, czy będzie to kobieta czy mężczyzna. Najważniejsze, by to była postać, która naprawdę was interesuje – powiedziała i dodała: – Policzę do dziesięciu i w tym czasie dobierzcie się w pary. Kto zostanie bez pary, trafi do koszyka z losami.

Z góry było wiadomo: Czoko i Benni pracują razem.

Luna i Franka też się szybko dogadały. Stały właśnie obok siebie na ścieżce i przyglądały się, jak ich magiczne zwierzęta szybują w powietrzu. Jakże majestatycznie wyglądał Salim unoszący się w przestworzach! Wrażenie psuł jednak szczur siedzący mu na grzbiecie i drący się na cały głos. Cooper wchodził w zakręty, rzucając się to w prawo, to w lewo, niczym podchmielony kowboj. A do tego wykrzykiwał swoje ulubione powiedzonko:

– Cool, baby!

Z nieba spadały coraz większe krople deszczu. Franka wyjęła z torby parasol i go otworzyła. Luna wzięła ją pod ramię i ruszyły do domu.

Ida spoglądała za nimi z zazdrością. Wyobrażała sobie, jak Luna i Franka spędzą resztę dnia: będą wycinać zdjęcia z czasopism, zbiorą parę informacji i szast-prast – referat gotowy. Dla niej sprawa nie będzie taka prosta.

W piątek na lekcji brakło jej śmiałości, by zaproponować wspólną pracę Profesorkowi, czyli Maksowi. Byłby dobrym partnerem, w końcu jest taki mądry! Może nawet mądrzejszy od niej. Tyle że było za późno – Maks dogadał się już z Sibel. Ida zaś wylądowała w koszyku. Pretensje mogła mieć tylko do siebie.

Miękki lisi nos trącił jej nogę.

– Przestań się zamartwiać, rudzielcu – mruknął Rabbat. – Wszystko będzie dobrze.

Rozdział 3 Jesteś dla mnie wszystkim

Jakieś dziesięć minut później Luna i Franka stały przy ulicy Keplera, pod numerem 17, gdzie Luna mieszkała wraz z rodzicami. Franka otrząsała wodę z parasola, Luna zaś grzebała w torbie w poszukiwaniu kluczy. W korytarzu musiały przeskoczyć przez kilka pudeł.

– Moja mama chyba znowu wyrzuca to, co niepotrzebne – oświadczyła Luna, idąc prosto do swojego pokoju. – Nienawidzi, jak wokół jest za dużo maneli. Tak jak u mnie. – Zachichotała i pociągnęła Frankę za sobą. – Której płyty posłuchamy najpierw? MyEverything? Thank U, Next?

Luna i Franka od samego początku były zgodne: chciały przygotować referat o Arianie Grande, amerykańskiej wokalistce i aktorce. Ariana była teraz strasznie popularna.

Dziewczynki otworzyły drzwi do pokoju, odsunęły na bok górę ciuchów i opadły na należące do Luny łoże z baldachimem. Salim, nadal z Cooperem na grzbiecie, poszybował w kierunku parapetu i pozwolił szczurowi zsiąść. Zadygotał, strosząc pióra, a Cooper się otrząsnął.

Dopiero teraz koleżanki zauważyły, że ich zwierzęta są kompletnie przemoczone. Luna szybko przyniosła z łazienki ręczniki i ostrożnie powycierały sokoła i szczura.

– Jeszcze tylko przydałoby się coś do pochrupania. – Luna postawiła pomiędzy nimi miseczkę.

– Rodzynki – pisnął z zachwytem Cooper i oblizał sobie pyszczek.

– Proszę uprzejmie – powiedział Salim, markując lekki ukłon.

– Najpierw ty – odpowiedział Cooper i zachichotał. – Salim alejkum.

– Mówi się „Salam alejkum” – poprawił go Salim, bo dobrze znał to powiedzenie. W końcu pochodził z Półwyspu Arabskiego. Znaczyło: „Pokój z wami!”.

Zwierzęta w zgodzie pałaszowały rodzynki. Każde z nich uważało, aby to drugie nie było poszkodowane. Jeden rodzynek dla Coopera, jeden dla Salima. Luna i Franka przyglądały im się uszczęśliwione. Jak cudownie mieć swoje magiczne zwierzę!

Cooper był przy France, kiedy znowu pokłóciła się z rodzicami albo ze starszą siostrą Kają. Pomagał jej się z nimi pogodzić, z czego Franka bardzo się cieszyła. A Salim? Salim był zawsze przy Lunie, gdy musiała się komuś wygadać. Codziennie, zanim zasnęła, wczołgiwał się pod kołdrę i słuchał jej opowieści. Ostatnio jednak Luna miała problem, by wieczorem się wyciszyć. Rodzice byli jacyś dziwni. Zachowywali się tak, jakby coś przed nią ukrywali.

Luna jednak nie miała ochoty ich wypytywać. Niech sobie mają te swoje tajemnice… Ona miała Salima! Dziewczynka włączyła odtwarzacz CD stojący na szafce nocnej. Rozległo się My Everything. Koleżanki spojrzały na siebie.

– Uwielbiam tę piosenkę – westchnęła Luna.

Obie słuchały przez chwilę jak zaczarowane.

– Jak zrobimy z tym referatem? Najpierw puścimy piosenkę, a potem opowiemy coś o Arianie? – zastanawiała się Franka.

– Mamy tylko pięć minut – odparła Luna. – Możemy też rozdać kartki z tekstami piosenek i wszyscy zaśpiewają razem!

Na myśl, że Tingo i Yannik zaczną się wyginać w rytm hitów pop, dziewczynki aż się roześmiały.

– Chodź, najpierw trochę potańczymy!

Chwyciły się za ręce i zaczęły wirować w kółko. Kiedyś France coś podobnego nawet nie przyszłoby do głowy. Ale od kiedy miała Coopera, znacznie wyluzowała. Szczur też wykręcił piruet.

– Cool, baby! – zawołał radośnie.

Tylko Salim smutno poruszył skrzydłami.

– Jaka szkoda, że nie potrafię tańczyć.

– Ależ potrafisz! – Luna ostrożnie wzięła sokoła na ręce i zaczęła go łagodnie kołysać to w jedną, to w drugą stronę.

Cooper zaś wdrapał się France na ramię i przytulił się do jej policzka.

Tworzyli dwie cudowne pary.

– „Cause you are, you are” – śpiewały pełną piersią dziewczynki.

I Ariana Grande też śpiewała: „Cause you are, you are, you are everything to me”.

Benni mimo deszczu dziarsko naciskał na pedały. Musiał się śpieszyć, bo był umówiony z Czoko.

Mieli dziś spać u dziadka Teodora. Dziadek Czoko miał gościnny pokój, w którym śmierdziało stęchlizną, oraz słabość do potraw, które w ogóle nie smakowały dzieciom. Na przykład cynaderek w sosie. Żołądek Czoko ściskał się z obrzydzenia na samą myśl. Benni jest naprawdę dobrym kumplem, skoro zdecydował się pójść do dziadka razem z nim.

– Mam nadzieję, że będzie gorące kakao! – zawołała Pepperoni i popędziła przez kałużę.

– Śnij dalej – westchnął Czoko. – Pepperoni, nie za szybko idziemy?

– Ależ skąd! – Samica dzikana rzecznego biegła z nimi co sił.

Kierowcy samochodów, które ich mijały, nie widzieli Pepperoni, a tylko jej cień. Cień, który można było spokojnie ochlapać. Chlust! W brzuch Pepperoni uderzyła struga wody.

– Uważaj no trochę! – krzyknął za kierowcą Czoko i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że to na nic.

Większość ludzi w ogóle nie zauważała magicznych zwierząt!

Magiczne zwierzęta, pan Morrison wielokrotnie o tym opowiadał, były widoczne tylko dla tych ludzi, którzy byli bardzo, ale to bardzo wyczuleni, zwłaszcza na zjawiska, które istniały, choć właściwie nie miały prawa.

Kierowcy samochodów z włączonymi wycieraczkami, pędzący z punktu A do punktu B, nie należeli do tej grupy.

Ani dziadek Czoko.

– Cześć, chłopaki! – Dziadek Teodor szeroko otworzył drzwi i na powitanie energicznie poklepał po plecach najpierw Benniego, a potem Czoko. Miał na sobie dres i kowbojski kapelusz. – Trafiliście akurat na kolację. – Uśmiechnął się. – Szybciutko, do łazienki, przebierzcie się, a potem siadamy do stołu.

– Co jest na kolację? – zapytał z wahaniem Czoko.

– Galareta z zimnych nóżek! – odparł wesoło dziadek.

Czoko przełknął ślinę. Opór był bezcelowy, wiedział o tym.

– Przykro mi – szepnął do Benniego, ale Benni tylko machnął ręką i się uśmiechnął.

– Zabraliśmy z Henriettą chipsy – odszepnął. – Na później.