Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Data ważności licencji: 6/23/2030
Czy potrafisz dochować tajemnicy?
Ja nie, ale to raczej nie moja wina. Wróżki uwielbiają psoty. Widzisz, wcale nie jesteśmy złe, chociaż błędem byłoby też nazwanie nas dobrymi. Nie ma w życiu zbyt wielu rzeczy, które są tak oczywiste.
Jeśli jesteś człowiekiem, a mam nadzieję, że nim jesteś, to postaraj się wysłuchać tej historii, a potem zamknij ją na klucz, by była bezpieczna. Ludzie są w tym o wiele lepsi niż wróżki, tak mi przynajmniej powiedziano. Ale jeśli nie jesteś człowiekiem – a jest taka szansa – to nie złość się na mnie za to, co teraz powiem. W końcu taka już moja natura.
Niektóre dzieci rodzą się, wierząc w to, że są ludźmi, ale później odkrywają w sobie cząsteczki magii. Dwanaście lat temu jedno z takich dzieci, dziewczynka – Rosemary Thorpe – urodziła się jako córka zupełnie ludzkiej matki w miasteczku Point Pleasant, w amerykańskim stanie Wirginia Zachodnia. Rosemary była dobrą uczennicą, dobrą córką i bardzo utalentowaną artystką. Matka powtarzała jej, że jest aż za mądra, co Rosemary zawsze uznawała za komplement. Miała brunatnobrązowe włosy i wielkie piwne oczy. Lubiła ubierać się na szaro. Zbierała kamienie i uwielbiała gubić się między drzewami gęsto rosnącymi wokół jej domu. Nienawidziła pisków komputerów, telewizorów i telefonów. Chociaż myła włosy, wykonywała prace domowe, rzadko kłamała i zawsze była grzeczna, Rosemary miała problemy z utrzymywaniem przyjaźni. Bo widzicie, większość ludzi nie chce, by mówiono im, w jaki sposób umrą.
Pierwsze lanie dostała w wieku czterech lat, gdy poinformowała listonosza, że nie powinien tak szybko jeść ciasta, bo jest skazany na to, by się nim udławić. W pierwszej klasie wysłano ją do kozy za rozkazanie nauczycielowi, by nie był tak surowy dla Trevora, bo chłopiec nie dożyje Bożego Narodzenia. W trzeciej klasie z kolei wysłano ją do dyrektora za oznajmienie bibliotekarce, że regały są niestabilne i jeżeli nie zostaną naprawione, to kobieta szybko pożegna się z życiem w dość miażdżący sposób. Po raz pierwszy zawieszono ją w piątej klasie, kiedy jej koleżanka zemdlała na wieść o tym, że wbrew obiegowej opinii piorun uderzy dwa razy w to samo miejsce i będzie to czubek jej własnej głowy. A w szóstej klasie Rosemary została wyrzucona ze szkoły, po tym kiedy jej znajomi usiedli podczas przerwy w kółeczku, a każdy z nich otrzymał od niej swoją własną ponurą przepowiednię. Rodzice ośmiorga poskarżyli się dyrekcji.
Nauczanie domowe bywało samotne, ale Rosemary to nie przeszkadzało. Miała dzięki temu czas na czytanie, pisanie pamiętnika, i, co najważniejsze, na zajmowanie się sztuką.
Matka Rosemary, Eleanor Thorpe, była bardzo dobrą kobietą z bardzo zmartwionym wyrazem twarzy. Choć była całkiem młoda jak na matkę, na czole miała już cztery głębokie zmarszczki, wszystkie wyrzeźbione przez niepokój. Piekła przepyszne ciasto rabarbarowe, potrafiła pięknie śpiewać i zawsze opłacała wszystkie rachunki na czas, jednak jej usta były permanentnie wykrzywione w smutku. A gdy Rosemary zostawiła pamiętnik na kuchennym stole, brwi Eleanor przysunęły się do siebie, dodając do twarzy kobiety kolejne dwie zmarszczki.
Rosemary nauczyła się, że ludzie nie chcą słyszeć, że zostaną spłaszczeni jak naleśniki przez bardzo wysoki autobus, albo że dożyją osiemdziesiątego ósmego roku życia, po czym postanowią ponurkować z żarłaczami tygrysimi. A więc zamiast im to mówić, zapisywała sobie to wszystko. Była na tyle mądra, by nie denerwować ludzi, i jednocześnie na tyle sprytna, że znalazła własny sposób na wyrażenie tego, co widzi; sposób, który uszczęśliwiał jej matkę. Często dodawała do tych zapisków rysunki, co oznaczało, że bardzo szybko kończyły jej się czerwone kredki – najpierw świecowe, potem ołówkowe, aż w końcu przerzuciła się na akwarele i farby plakatowe. Czasem malowane przez nią pechowe postacie miały twarze znanych jej osób, ale nie zawsze. Zdarzało jej się również malować rzeczy przyjemne, jak jednorożca stojącego obok różowych budynków, grupkę chłopców w lunaparku, czy przyjaciół wspólnie chodzących po lesie, ale te przebłyski jej wyobraźni nigdy nie zyskiwały takiej uwagi jak to, co było w niej najbardziej ponure.
A Eleanor, która nie miała w sobie ani szczypty magii, nie potrafiła zrozumieć daru Rosemary, choć podejrzewała, że mogliby jej pomóc mężczyźni w białych kitlach. W domu roznosił się ciepły zapach świeżych ciastek, gdy dwudziestego siódmego sierpnia w dwunastym roku życia Rosemary, zjawił się u nich psycholog o imieniu Jeffrey i pielęgniarka imieniem Susan – choć ich imiona nie są tutaj ważne. Matka obiecała Rosemary, że uda się do fajnego miejsca, prestiżowego szpitala dla wyjątkowych nastolatków i dzieci. Powiedziała jej, że udzielają tam lekcji muzyki, mają sok pomarańczowy i stodołę pełną terapeutycznych koni. Rosemary będzie jedynie musiała trzy razy dziennie brać lekarstwa, co najmniej do chwili, gdy zacznie rysować kwiaty, krajobrazy i zachody słońca. Kwiaty, dodała Eleanor, które nie rosłyby na grobie.
Nasza historia nie rozpoczyna się od spakowanych walizek dziewczynki, czy pełnego łez pożegnania przez matkę, ani nawet tego, jak dom staje się coraz mniejszy, w miarę jak Rosemary patrzy na niego przez tylną szybę samochodu Jeffreya. Nie zaczyna się ona również od łagodnej muzyki jazzowej w głośnikach, szybkiej autostrady, czy choroby lokomocyjnej, która pojawia się, gdy samochód prowadzi ktoś, kto zbyt często zmienia pasy.
Nasza opowieść rozpoczyna się jakieś trzy godziny po rozpoczęciu podróży, gdy lekarz i pielęgniarka – którzy mogli, ale nie musieli, być miłymi ludźmi – zjechali z autostrady, by zamówić trzy cheeseburgery, pudełko spiralnych frytek i shake’a truskawkowego. To wtedy Susan odwróciła się przez ramię i zobaczyła, że tylne siedzenie jest zupełnie puste. I chociaż nie zatrzymali samochodu, a dziewczynka nie miałaby dokąd pójść, nie było żadnych wątpliwości, że Rosemary Thorpe zniknęła.
Twarz Rosemary dołączyła do całej gamy plakatów zaginionych dzieci, które dekorowały komisariaty policji na całym świecie. Psycholog Jeffrey i pielęgniarka Susan zostali oczywiście wyrzuceni z pracy, trudno jest bowiem zachować posadę, gubiąc dzieci. A Eleanor, choć była naprawdę uprzejmą kobietą, już na zawsze miała ukrywać fakt, że jakaś niewielka jej część czuła ulgę, że nie jest już odpowiedzialna za dziewczynkę, która tak często myślała o śmierci.
Widzicie, Rosemary Thorpe była w połowie człowiekiem. Ale w drugiej połowie była kimś innym.
Wiecie już, w jaki sposób dotarliśmy do Szkoły dla Krnąbrnych Wróżek.
Mnie możecie nazywać Fern, chociaż nie tak mam na imię. Reszta nie jest ważna, w końcu to nie jest opowieść o mnie. Ale skoro to ja ją opowiadam, nazwę tę szkołę Szkołą Fern. Być może to wiecie, a może nie: kiedy to wy zdradzacie jakiś sekret, możecie zmienić tyle szczegółów, ile tylko chcecie. Jeśli dyrektorka zauważy, że przyznałam sobie zasługi za szkołę, którą ona stworzyła, zapewne się zdenerwuje. Ale jestem pewna, że nic mi nie grozi. Jeśli będzie chciała poprawić nazwę szkoły, będzie musiała ogłosić całemu światu, że jest odpowiedzialna za ten dom pełen krnąbrnych dzieci. A tego nigdy nie zrobi, bo to tajemnica.
A przynajmniej było nią do teraz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Żołądek Rosemary wydał jękliwy, dudniący odgłos informujący ją o tym, że pora coś zjeść.
– Spokojnie. – Susan spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się do dziewczynki. – Zjedziemy z autostrady i kupimy coś do jedzenia.
Rosemary wiedziała, że uprzejmie byłoby uśmiechnąć się do pielęgniarki, ale nie miała na to ochoty. Nie odwracała wzroku od okna, cały czas wpatrując się w sosny, krzewy i rozmazane kształty samochodów na drodze. Czuła się zbyt zraniona, by płakać, i zbyt wściekła, by reagować, była też zbyt mądra, by zastanawiać się nad tym kto i dlaczego.
Bo wiedziała dlaczego. I to było niesprawiedliwe.
Niesprawiedliwym było, że przez kilka lat usiłowała zrozumieć ludzi i ich oczekiwania, a gdy w końcu zamknęła buzię i przestała ogłaszać wszystkim, w jaki sposób umrą, kiedy wszystko miało być już dobrze, jej matka i tak postanowiła ją odesłać, nie bacząc na to, jaka była grzeczna i jak bardzo starała się być normalna.
Patrzyła więc, jak za oknem drzewa zmieniają się w bezkształtne plamy koloru, i wyobrażała sobie, że jest wolna i silna, że biegnie bardzo szybko tuż obok samochodu. Zupełnie zignorowałaby Susan, gdyby kobieta nie powiedziała czegoś jeszcze.
– Co? – chciała zapytać Rosemary. Otworzyła już usta, by zadać pytanie, ale wtedy zauważyła, że ona, Jeffrey i Susan nie byli jedynymi pasażerami samochodu.
Usłyszała kobiecy głos, ale Susan się nie odwróciła. Okazało się, że pielęgniarka w ogóle się nie odezwała. Drzewa przestały wyglądać jak brązowo-zielone smugi, zmieniając się w wysokie, potężne okazy z nieruchomymi liśćmi. Samochody na autostradzie zamarły. A obok niej siedział ktoś nowy, kto zupełnie tutaj nie pasował.
– Fajna sztuczka, co? – zapytała kobieta. A przynajmniej Rosemary wydawało się, że to kobieta. Miała dwadzieścia lat, a może trzynaście. W jej twarzy było coś, przez co nie dało się stwierdzić, czy była dzieckiem, czy dorosłym. Płomiennorude włosy nosiła związane w wymyślne warkocze, a nos i policzki upstrzone były licznymi piegami. A chociaż dzień był suchy i słoneczny, w aucie nagle zapachniało świeżą, wilgotną ziemią jak tuż po deszczu.
– Zatrzymałaś czas – zauważyła Rosemary cichym, pozbawionym tchu szeptem.
Nieznajoma wyszczerzyła zęby, jakby była z siebie zadowolona.
– A może… zasnęłam. Ja śpię, prawda?
– Ach. – Kobieta wydęła dolną wargę. – Obawiam się, że wydarzyło się coś o wiele dostojniejszego.
W płucach Rosemary nie było już powietrza, gdy zapytała:
– Kim jesteś?
Twarz kobiety złagodniała.
– Możesz nazywać mnie Fern. Mam do ciebie ważne pytanie.
Fern czekała zapewne na reakcję, ale Rosemary przenosiła jedynie wzrok z jednego zatrzymanego przedmiotu na kolejny, próbując zrozumieć to, co się działo. Jeffrey nadal się nie poruszył. Samochody stały w miejscu. Zupełnie jakby ona i Fern były jedynymi istotami na całym świecie, które potrafiły mówić, poruszać się, i…
– Co się dzieje?
– To twój czas na podjęcie decyzji – odpowiedziała Fern, mrugając okiem. Stuknęła się palcem w brodę, a następnie wskazała nim Rosemary. – Jestem tu po to, by zapytać cię, czy chcesz pójść z… Zaraz, kim oni są? A, tak, jesteś w drodze do pewnego rodzaju szpitala. Nie wiem, czy jest dobry, czy nie.
Rosemary pokręciła głową tak szybko, że aż jej się w niej zakręciło.
– Nie – powiedziała stanowczo.
– Pozwól mi dokończyć – rzekła Fern. – Wszyscy mamy wybór.
– Nie – powtórzyła Rosemary. Pomyślała o szpitalach z jasnymi światłami, kolorowymi tabletkami, poważnymi dorosłymi w białych kitlach. Pomyślała o matce, która machała jej na pożegnanie, stojąc na werandzie. Pomyślała o tym, co ją czekało, i jednej rzeczy była pewna. – Nie jadę z nimi.
Fern zmarszczyła brwi i spojrzała najpierw na lekarza, potem na pielęgniarkę i w końcu na dziewczynkę.
– Nieważne, co się stanie?
– Nieważne, co się stanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zniknął sierpniowy upał, podobnie jak samochód, doktor Jeffrey oraz pielęgniarka Susan.
W ich miejscu pojawił się gwałtowny wir, w którym nie było ani góry, ani dołu.
Rosemary miała wrażenie, jakby ktoś chwycił ją od tyłu za koszulkę i rzucił daleko przed siebie. Zamknęła oczy, czując, jak wszystko się kręci. Przewracało jej się w żołądku. Jęknęła, gdy niewielkie kamyki wbiły jej się w dłonie i kolana. Zdyszana, zatrzymała się z poślizgiem na ziemi. Rześkie powietrze zabolało, jakby wzięła głęboki oddech w środku zimy, myśląc, że jest lato. Chwyciła się za klatkę piersiową i rozejrzała, zdezorientowana.
Mech. Korzenie. Ziemia. Stopy. Nie zima. Ale i nie lato. Zaraz, stopy? Czyje stopy?
Wyciągnęła szyję i zobaczyła dość znudzonego mężczyznę, którego pulchne młodzieńcze policzki sprawiały, że trudno było określić, w jakim jest wieku. Podobnie jak ruda, piegowata kobieta w samochodzie, ten nieznajomy mógł mieć zarówno piętnaście, jak i czterdzieści pięć lat. Mężczyzna wsadził ręce do kieszeni i oczekująco uniósł brew. W przeciwieństwie do doktora, który nosił biały kitel, a na twarzy miał zarost, ten człowiek miał opaloną skórę i zaczesane do tyłu ciemne włosy. Ubrany był we flanelową koszulę, która bardziej nadawałaby się do rąbania drewna, niż zabierania dzieci do szpitala.
– Wstaniesz sama? – zapytał. – Czy mam tu kogoś przysłać?
Rosemary nie potrafiła określić, czy drugie zdanie było pytaniem, czy groźbą.
To był sen. Musiał nim być. Na pewno zasnęła, czekając na cheeseburgera, i trafiła do sennej krainy bez logiki i sensu.
Powoli się wyprostowała, przenosząc ciężar ciała na kolana, następnie na kostki, po czym dokładnie rozejrzała się dookoła. Wszystkie drzewa były wykręcone pod dziwnym kątem, niektóre wręcz związane w supeł, a ich gałęzie sięgały nieba. Gdzieniegdzie pnie obrastał mech, a inne fragmenty były pełne porostów. Przestrzeń pomiędzy drzewami była pusta i przedziwna, a za nimi na wiele kilometrów rozciągała się nicość. Jednak blisko niej było coś jeszcze…
Rozkwitły przed nią niewielkie czerwono-białe grzyby. Najpierw jeden, potem trzy, pięć, dziesięć… Rosemary odwróciła się powoli, zdając sobie sprawę, że było ich już tyle, że nie zdołałaby ich zliczyć, a ona stała z bezimiennym mężczyzną pośrodku wypełnionej nimi polany.
– Kim jesteś? – wychrypiała, mrugając z zaskoczeniem, gdy usłyszała, jak zdarty miała głos. Zadawała to pytanie już drugi raz w przeciągu dziesięciu minut. – Co się dzieje? I gdzie jest ta druga? Fern?
– Nazywam się Dante – odpowiedział mężczyzna. Wyciągnął rękę. Rosemary przesunęła palcami po zrogowaciałej skórze jego dłoni, kiedy pomagał jej wstać. – A Fern już więcej nie zobaczysz. A przynajmniej taką mam nadzieję. No chyba, że czekają nas jakieś nieoczekiwane zrzuty. – Potem, bardziej do samego siebie, burknął: – Nie mieliśmy nawet dostać ciebie. Powinna wiedzieć, że kiedy świat rozpada się na kawałki, nie czas na dodawanie nowych uczniów.
Rosemary odebrało mowę. Całe jej życie przewróciło się do góry nogami, a jego zawartość została rozsypana na tym dziwacznym leśnym poszyciu. Najpierw urodziła się w domu, w którym dawano jej do zrozumienia, że jest inna niż wszyscy. Następnie matka ją odesłała. Później płomiennowłosa kobieta zatrzymała czas i wystrzeliła ją do jakiegoś lasu. A teraz tajemniczy i dość gburowaty facet twierdził, że nie powinno jej tutaj być. Nabrała z sykiem powietrza, jakby chciała z nim dyskutować, ale nie miała pojęcia, co powiedzieć. Może faktycznie znalazła się gdzieś, gdzie nie powinno jej być. Może ten nieznajomy miał nadzieję, że odwróci się i znajdzie drogę powrotną na autostradę gdzieś w stanie Wirginia Zachodnia.
Ale kobiecie na tyłach samochodu Jeffreya powiedziała prawdę. Nieważne, co by się działo, nie pojedzie do szpitala.
Mężczyzna imieniem Dante skrzyżował ręce na piersi. W jego geście było coś znajomego i dodającego otuchy. Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale jego gburowatość w jakiś sposób ją pocieszała, jakby poznała czyjegoś gderliwego dziadka, zanim ten zdążył się pomarszczyć i posiwieć.
Dante ogłosił:
– Przed nami długa podróż, a ja nie lubię spędzać w Zbłąkanym Lesie więcej czasu, niż to konieczne. Dasz radę iść?
Rosemary odchrząknęła skrępowana.
– Ale ja cię nie znam.
Mężczyzna burknął zniecierpliwiony.
– Możesz mi pozwolić odprowadzić się do szkoły, albo spróbować sama znaleźć drogę w tym lesie. W każdym razie ja idę tędy. Chodź za mną, albo i nie.
Ruszył przed siebie, nie czekając na odpowiedź. Rosemary szybko rozważyła swoje opcje. Nie powinna iść z nieznajomym do jakiegoś obcego miejsca. W ogóle nie powinna zostawać sama z nieznajomymi dorosłymi. Prawdopodobnie nie powinna również widzieć martwych ludzi, ani godzić się na propozycję rudej dziewczyny, ale życie było pełne rzeczy, których nie powinno się robić.
Podbiegła, by dogonić Dantego, choć głównie dlatego, że nie miała innego wyjścia. Posłał jej przez ramię znudzone spojrzenie, by upewnić się, że za nim idzie.
– Moje bagaże? – zapytała.
Dante kiwnął głową…
– Nickel pobiegł z nimi do szkoły. Podejrzewam, że są już w twoim pokoju. Nie dotknie ich, chyba, że zapakowałaś jakieś duchy. Nie, nie. – Dante zaśmiał się sam do siebie. – Jesteś dzieckiem. I mam nadzieję, że żadna z ciebie rozrabiaka, co? – Odwrócił się i zaczął odchodzić od ogromnego kręgu pełnego grzybów.
Rosemary przełknęła ślinę.
– Nigdy nie złamałam prawa – odparła. Choć to nie do końca prawda. Raz wyszła ze sklepu, trzymając w ręku paczkę gumy, której nie zauważyła jej matka. Rodzicielka powiedziała jej też, że włączanie w nocy lampy sufitowej w samochodzie było nielegalne, a raz czy dwa Rosemary zrobiła to, próbując czytać po zmierzchu.
– Może jest nawet odrobinę zbyt ułożona – mruknął Dante, nie odwracając się.
Każdy ich krok pochłaniała gąbczasta ziemia. Idąc, nie wydawali żadnego dźwięku. A szli bardzo długo. Rosemary nie była pewna, ile minęło czasu, odkąd wyruszyli, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że nie słyszała ani jednego ptasiego śpiewu, szeleszczącego liścia, a nawet poruszającego się insekta. Dostała gęsiej skórki na myśl o tej dziwacznej pustce pomiędzy każdym drzewem. Nieprzerwana nicość. Żadnego hałasu. Niczego.
– Przepraszam – powiedziała Rosemary. Nie pierwszy raz dorosły człowiek sprawił, że poczuła się jak balast, ale to nie sprawiało, że się do tego przyzwyczaiła. Przez chwilę dała wybrzmieć przeprosinom, po czym zapytała: – Jeśli to jest sen, to czy coś nie powinno się zdarzyć?
Mężczyzna zatrzymał się tak gwałtownie, że Rosemary prawie na niego wpadła. Jego zniecierpliwienie niemal przerodziło się w irytację, kiedy powiedział:
– Posłuchaj, przydzielono mi dziewięćset pięćdziesięciu dwóch podopiecznych. Spośród nich zmarła tylko czwórka, a większość z nich trzyma się z dala od więzienia. Nieźle sobie radzę. Ale to moja praca, która zaczyna się właśnie teraz.
Rosemary zbladła.
– Jaka praca?
Dante zamrugał. Zmarszczył brwi.
– Co powiedział ci ojciec? – zapytał.
– Nie mam ojca – odparła dziewczynka. Od lat jej o niego nie pytano. Kiedyś sama pytała matkę o tatę, ale dla Eleanor było to bardzo bolesne pytanie. Nalegała, że nie potrzebują nikogo poza sobą nawzajem, a Rosemary szybko nauczyła się, by więcej nie pytać. Ale to nie powstrzymało jej przed zastanawianiem się.
Mężczyzna zaczął przewracać oczami, ale zatrzymał się w połowie ruchu. Spojrzał sztywno na Rosemary.
– No dobrze, w takim razie może twój tata się nie ujawnił. Nie powiedziano mi o tym. Ale twoje wizje, twoje sny, co w nich powiedziano? Masz od niego jakieś wiadomości?
Czy ten facet – Dante – pytał, czy śniła o tacie, którego nigdy nie poznała? Nie, nie śniła, miała za to pełne nadziei myśli. Wyobrażała sobie, że jest agentem FBI pod przykrywką, którego tożsamość była zbyt sekretna, by mógł się ujawnić, znanym muzykiem w trasie, albo bohaterem, który umarł w tragicznym pożarze, ratując szczeniaczki, sieroty albo prezydentów. Nie miała pojęcia, kim tak naprawdę był jej ojciec. Spojrzała na Dantego, czując, że żadna odpowiedź, żart, czy kłamstwo nie wpasuje się w niezręczną wieczność, która między nimi zawisła.
– Musisz mieć jakieś pojęcie o tym, czym jesteś – naciskał.
Rosemary rozchyliła usta. Panująca w lesie cisza stała się dusząca.
– W porządku. Zatem dziewięćset pięćdziesięciu dwóch uczniów, z których sześcioro było czystymi kartami. Teraz już siedmioro. A ja nienawidziłem każdego z nich.
Rosemary chciała unieść palec i zadać pytanie, zaprotestować, powiedzieć cokolwiek, ale nie miała na to szansy. Dante zapukał w najbliższe drzewo, po czym owinął palce wokół szorstkiej gałki z ciemnym rozcięciem pośrodku.
Głos stary jak sam czas zaskrzypiał w czymś, co mogło, ale nie musiało, być językiem. Zdawał się dochodzić zewsząd i znikąd.
– Hasło? – wychrypiał.
Z tą samą znudzoną pewnością siebie, z którą odzywał się do Rosemary, Dante odrzekł:
– Gęsia skórka.
Kiedy drzewo odpowiedziało, nie otworzył się przed nimi jego pień, lecz cały otaczający ich świat.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
1. Tak między nami
2. Zniknięcie
3. Krąg wróżek