Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zojka jest wyjątkowa. Posiada niezwykłą moc. Potrafi unieruchamiać myślami ludzi i rozumie mowę zwierząt. Uwielbia kolory, tworzy obrazy z kamyków, koralików, listków. Nazywa je „niebkami”. Kiedy zaczyna pracować w Przytulisku, poznaje Igora, wiecznie ponurego chłopaka, którego twarz rozjaśnia się tylko na widok zwierząt. Ich losy splotą się w najbardziej nieprzewidziany sposób. Powieść o sile przyjaźni i o tym, że w głębi duszy każdy wie, jak postąpić ...
„Szczygłyuczą czytelników rozsmakowywania się w urodzie otaczającego świata. Tego najzwyklejszego. (…) To wielka mądrość powieści; uświadamia, że piękno, zdolność do zachwytu istnieją w człowieku, w każdym z nas, z niego płyną na świat, czyniąc nas i innych lepszymi. Taka postawa rzuca czar. Otaczająca nas rzeczywistość staje się dla nas «niebkiem»”.
(z recenzji Jolanty Metery, „Nowe Książki”)
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 48 min
Lektor: Lena Schimscheiner
Beata Ostrowicka
© by Beata Ostrowicka © by Wydawnictwo Literatura
Okładka i ilustracje: Paulina Radomska-Skierkowska Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie elektroniczne I w Wydawnictwie Literatura, Łódź 2025 ISBN 978-83-8208-766-6
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Dla Agaty i Kuby oraz Mai i Huberta
Matko i córko, po co mi wiedzieć o prawobrzeżnych i lewobrzeżnych dopływach Wisły?”, rozmyślała rozeźlona Zojka. Z nerwów pogryzała końcówkę długopisu. Wyglądał, jakby go dopadł wściekły bóbr. „Jeśli kiedyś będę potrzebować, sprawdzę w necie. Tak samo z niektórymi wzorami z matmy czy fizyki. One swoją drogą, moje życie swoją. Człowiek inteligentny to nie człowiek nafaszerowany aż po kokardę niepotrzebnymi wiadomościami”.
Poprawiła opaskę z uszkami, która zsunęła się jej na czoło.
„No nic. Jedynka z gegry to nie koniec świata. Nauczę się, w przyszłym tygodniu poprawię i będzie dobrze”, postanowiła.
Pochyliła się, udając, że coś pisze, ale tak naprawdę rozglądała się po klasie.
Osiemnaście osób. Niezbyt dużo jak na warunki miastowe, ale tu było miasteczko. O wdzięcznej nazwie Ciele. Bez dworca kolejowego, który jakiś czas temu popadł w ruinę, z małym rynkiem i wielkimi marzeniami mieszkańców. Dorosłych – że w pobliżu powstanie obiecana zagraniczna fabryka samochodów, więc przybędzie miejsc pracy, a młodszych – że zbudują McDonald.
Romuś, ulubieniec nauczycieli, pisał z prędkością światła. Zojka, która siedziała obok, wykręcała głowę i zezowała na jego kartkę, żeby cokolwiek podejrzeć, ale Romuś mistrzowsko zasłaniał tekst ramieniem. Z kolei Antek dźgał Zoję w plecy, żeby się bardziej postarała.
Angela, wyglądająca zdecydowanie na więcej lat, niż wskazywałaby jej metryka, zdenerwowana kręciła w palcach końcówki włosów. Jeszcze parę miesięcy temu miała na głowie truskawkowe pasma. Teraz była różowawą blondynką. Według Zojki lekko prosiakowatą, choć sama zainteresowana wolała mówić, że to szampański blond. Angela do prawobrzeżnych zaliczyła Mazowsze, Śniardwy i Pięć Stawów, do lewobrzeżnych – Hel, Pilicę, Śląsk. Pod rozjaśnionymi lokami kołatał jej się jeszcze Dunaj, tylko nie mogła się zdecydować, do którego brzegu go przypisać. Zapatrzyła się w swoje pomalowane paznokcie. Szczególnie podobały jej się delikatne motywy roślinne. Piękno zawsze ją uspokajało i inspirowało. Tak było i tym razem. Dunaj do prawobrzeżnych.
Drobniutka Ula, najlepsza uczennica w klasie, starała się podpowiedzieć siedzącemu obok Fryderykowi. Zojce od pewnego czasu wydawało się, że chłopak podoba się Ulce. Jemu z kolei podobała się Mania, a Mani – Filip.
Mania. Kiedyś najbliższa przyjaciółka Zojki, kiedyś bliska jak siostra. Poznały się w przedszkolu. Najpierw wojowały o pudło z drewnianymi klockami, a potem już nie mogły bez siebie żyć. Przynajmniej do pewnego momentu.
Ostatnio nie potrafiły znaleźć wspólnego języka. Mania, ciemnowłosa i żywiołowa, jednego dnia uwielbiała Zojkę, drugiego nawet nie raczyła się przywitać, zajęta rozmową z kimś innym czy wpatrywaniem się baranim wzrokiem w Filipa. Jednego dnia chciała zostać influencerką, drugiego lekarką. Jednego dnia nocowała u Zojki, drugiego nie odpowiadała na jej esemesy.
Zojka gubiła się w tych wahaniach nastroju, zaczynały ją solidnie męczyć. Choć czuła, że to, co je łączy, to już nie przyjaźń, że coś się nieodwołalnie zmieniło w ich relacjach, nadal o Mani mówiła i myślała jak o przyjaciółce. „Może teraz nie zawsze zachowuje się w stosunku do mnie w porządku, ale przez lata była super”– powiedziała kiedyś Jagodzie.
Odwróciła głowę w stronę ławki Mani. No tak. Norma. Rozanielony wzrok, wpółotwarte usta. Mania wgapiała się w Filipa jak sroka w gnat. Nawet nie zauważyła, że Frydek wcisnął jej pod łokieć ściągę, którą przed sekundą wręczyła mu Ulka. Zojka zgrzytnęła zębami i zerknęła kontrolnie na nauczycielkę. Pani Musiakowa zaparkowała przy ostatniej ławce. Przeglądała piórnik Olki w poszukiwaniu ściągawki. „To niedopuszczalne”, zżymała się Zojka, ale dobrze wiedziała, że nikt nie odważy się zwrócić nauczycielce uwagi.
– Zostało wam pięć minut – kobieta odezwała się surowo i zasznurowała usta. – Znacie mnie dobrze. Nie będzie ani minuty dłużej.
Nie raz i nie dwa Zojka zastanawiała się, czy ona takim samym głosem zwraca się do męża i córki Beatki, która chodziła do trzeciej klasy i choć nie za bardzo szło jej czytanie i pisanie, doskonale opanowała sztukę bycia dzieckiem nauczycielki. „Beatko, obiad na stole”. „Waldemarze, wszystkiego dobrego z okazji urodzin”.
„Teraz albo nigdy”, podjęła decyzję dziewczyna i rzuciła papierową kulkę, która wylądowała idealnie na Maninym czole.
Mania oderwała wzrok od boskich loków boskiego Filipa i rozejrzała się po klasie. Zauważyła ściągawkę. Przytomnie ją schowała, choć nie wiedzieć czemu westchnęła przy tym rozdzierająco. Zojka zaczęła poruszać brwiami, bezgłośnie szepcząc: „Pisz, no pisz”, i znowu zerknęła na nauczycielkę. Ta stała przy oknie i starała się dosięgnąć lufcik, by go otworzyć.
Dziewczyna na moment przymknęła oczy.
Poczuła mrowienie w całym ciele. Było to nawet miłe. Przypominało krople deszczu.
– Ej, Musiakowa się znowu zawiesiła – prychnął ktoś z tyłu klasy.
– Stoi jak zamurowana.
– Ciekawe, na jak długo.
– Do wakacji, he, he.
– Do emerytury, cha, cha.
Nauczycielka, wyciągnięta jak struna, z uniesioną ręką stała bez ruchu przy oknie. Ktoś cisnął w nią papierową kulą. Poleciało jeszcze kilka. Zaczęły się szepty, chichoty, pospieszne zaglądanie w kartki i do podręczników. Mania przepisywała ze ściągawki w tempie tak ekspresowym, aż się jej dymiło z długopisu.
Szurnęło odsuwane krzesło i za nauczycielką stanął Artur, zwalisty blondyn, syn wuefisty. W ręku trzymał swój plecak.
– Rzucę i trafię. Założymy się?
Niektórzy zarechotali cienko, niektórzy grubo. Wszyscy z aprobatą.
– W plery – podsunął Romuś i zachichotał.
– Nie wygłupiaj się! – wrzasnęła dziko Zojka.
– A ty co? Jej anioł stróż? – fuknęła pogardliwie Angela.
– N i e w yg ł u p i a j s i ę – powtórzyła Zojka, nadal nastroszona.
– Odczep się – uprzejmie zaproponował Artur.
– Zojka-tojtojka – palnął ktoś niskim, nosowym głosem. Chyba Franek.
Zoja westchnęła. Jej imię ciągle stanowiło powód do żartów. Co ciekawe, Brajan, Selena i Dżesika, którzy chodzili do tej samej szkoły, nie mieli takich problemów.
– Nadal was to bawi? – spytała spokojnie. – Jeśli tak, to serdecznie współczuję.
– Bawi, bawi. He, he, he – zaśmiał się Artur.
– Wracaj na miejsce. Dobrze ci radzę.
Znowu niektórzy zarechotali cienko, znowu niektórzy grubo.
Wielki Artur i drobna Zojka.
Zawsze odklejona od rzeczywistości i ostatnio z uszkami na głowie. Gadająca do mrówek, motyli i zwierząt. Weganka. Dziwna jakaś.
Niedawno klasę obiegła wiadomość od Romusia. Romuś wracał do domu i spotkał Zoję, która siedziała nad wielką kałużą i zapamiętale wyrywała kartki z zeszytu. Obok leżał plecak. „W tej kałuży pływało ze sto stateczków, a ona ciągle robiła nowe. Zaczęło padać, ale dalej je robiła”.
– Oj, przestańcie! – odezwała się Mańka. Gestem dała znać przyjaciółce, że już skończyła przepisywać.
„Nareszcie”, pomyślała Zojka i westchnęła z ulgą. Znowu przymknęła oczy. Mrowienie minęło, nauczycielka się odwróciła i dosłownie wpadła na Artura.
– Grzybowski? – Ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. – A co tu robisz? Z plecakiem? Planujesz jakieś wagary?
– Eee, nie, nic z tych rzeczy – wydukał chłopak i zaczął tyłem wracać do swojej ławki. – Przepraszam – bąknął jeszcze.
Gdyby to był każdy inny uczeń, już miałby wpis do dzienniczka o „karygodnym przeszkadzaniu w prowadzeniu lekcji”. Ale Artur, z racji zawodu ojca, należał do dzieciaków innej kategorii.
– Siadaj, siadaj. – Musiakowa machnęła ręką i ruszyła na swój spacer. – Koniec pisania – zarządziła i zaczęła zbierać kartkówki. – A ty co? – Stanęła nad Zoją. – Kartka pusta. Będzie jedynka. No, ale po tobie raczej trudno się spodziewać rewelacji. Może czas, który marnujesz na strojenie się w te uszka, lepiej byłoby poświęcić na naukę? – spytała ze złośliwym uśmieszkiem.
Zojka w tej chwili pożałowała, że nie rzuciła w nią swoją kanapką. Na pewno pięknie by się rozciapała na jej plecach. I że rano wywaliła z bocznej kieszeni plecaka jabłko, które zbyt długo tam mieszkało i bardziej przypominało paciaję niż owoc. Byłoby jak znalazł.
Zaczęła nawet żałować, że powstrzymała Artura.
Poczuła na sobie czyjś wzrok.
Angela. Z wywalonym językiem.
Zojka od jakiegoś czasu nosiła się z zamiarem zrobienia niespodzianki ogrodowi. Nie bardzo wiedziała, co to ma być, aż w końcu wymyśliła. Potrzebowała do tego swoich starych akwarelowych farbek. Wiedziała, że muszą być w którymś z pudeł na strychu. Znalazła je od razu. Kolorowe oczka na niebieskiej palecie. Najmniej było żółtego, pomarańczowego i zielonego.
– Bo wtedy, kiedy chodziłam do przedszkola, malowałam najchętniej słońce i słoneczniki – wyjaśniła ciemnemu żukowi, który wychylił się z kąta. – Jak to nie wiesz, jak wygląda słonecznik? Nie, nie, ty chyba mówisz o kapuście… Poczekaj tu – poleciła, już stojąc na schodach. – Zaraz wracam!
Wróciła z kubkiem wody, kilkoma pędzlami, kawałkiem tektury i nadgryzionym jabłkiem.
– Zaraz zobaczysz – zamruczała niewyraźnie ze względu na jabłko, które chrupała. Żuk podpełzł bliżej i z uwagą przyglądał się jej poczynaniom. – Ej, czy mi się dobrze wydaje, że ciebie bardziej interesuje jabłko niż to, co robię? Aha. Okej. Podoba mi się, że nie owijasz w bawełnę. Proszę. – Położyła ogryzek na podłodze i wróciła do malowania.
Jeszcze łodyga, dwa liście i na tekturze zażółcił się dorodny słonecznik.
– Pięknie, pięknie. – Dziewczyna zacmokała z podziwem. – Naprawdę zdolna ze mnie osóbka. Jak chcesz, mogę ci coś jeszcze namalować. Dobrze, następnym razem. Mnie też było miło. – Zgarnęła farbki i kubek, z którego wystawały pędzle. – Zapraszam do ogrodu – dodała, zrobiła tajemniczą minę i opuściła strych.
W Cielu były dwa punkty zbiórki złomu. Jeden obok starego budynku dworca, drugi niedaleko lasu, zdecydowanie bliżej domu Igora. Co prawda za jego właścicielem, panem Zbigniewem, miejscowym elegantem i mistrzem złośliwości chłopak nie przepadał, ale nie uśmiechało mu się pchać rower z przytroczonymi workami puszek na drugi koniec miasteczka. Nie miał na to czasu.
– Tylko bomba na to miejsce – mruknął, gdy stanął obok drewnianej budki pełniącej rolę kanciapy.
Przez otwarte okno dobiegało disco polo. Na ścianie czerwienił się napis: „SKUP ZŁOMU codziennie od 7.00 do 18.00. Bez niedziel”.
Oparł rower o odrapaną ławkę. Z niesmakiem popatrzył na stertę żelastwa, na wannę wypełnioną pogniecionymi rurami, na składowisko lodówek, na pomalowane opony udające kwietniki. Skrzypnęły drzwi i obok Igora stanął właściciel. Pulchny czterdziestolatek w skajowej kurtce, podartych dżinsach i lustrzankach zajmujących połowę twarzy. Całości dopełniały jasnopopielate buty zakończone sporymi czubami.
– Dzień dobry – przywitał się Igor.
– A dzień dobry, dzień dobry. – Pan Zbigniew uśmiechnął się szeroko. – Puszki jak zwykle? – Przejechał wokół nich sporym magnesem. – Robię to tylko pro forma – dodał wyjaśniająco, a chłopak skinął głową. Zawsze to słyszał. Taka tradycja. – Dobry towar przywozisz, nigdy żelastwa żadnego nie wtrynisz. Książkę, jak to mówią, bym napisał o tych cwaniaczkach, co tu przychodzą. A jakie pomysły mają! Dawaj na wagę. Czternaście trzydzieści. Po zaokrągleniu, dla stałego klienta piętnaście. Reflektujesz?
– Pewnie.
Mężczyzna wyjął garść drobnych z kieszeni kurtki, skrupulatnie odliczył i podał chłopakowi.
– Dobry klient z ciebie. Prawdziwy skarb. Przyjeżdżasz tu jak w zegarku. No, ale trudno się dziwić, skoro masz, jak to mówią, źródełko niewysychające w chacie.
Igorowi stężała twarz. Przez chwilę miał szczerą ochotę odpowiedzieć panu Zbyszkowi, żeby się zajął swoimi sprawami. Ot, na przykład mógłby wyczyścić obcasy butów.
Zamiast tego uśmiechnął się do siebie. „Szkoda słów na tego pacana”, pomyślał.
– Piękne buty – rzucił, wskakując zwinnie na rower. „Idealne do wyganiania pająków z kąta”.
– O tak, tanie, jak to mówią, nie były. – Mężczyzna się napuszył. – Ostatnie w sklepie. Znasz się, chłopie, na tym, co dobre.
– Do widzenia.
– Do widzenia. Pewnie już niedługo, Stasinek alko lubi, he, he.
Igor zatrzymał się za najbliższym zakrętem. Z rowerem ukrył się w zaroślach. Otoczyły go zieleń i spokój. „Tyle magii dwa metry od drogi”. Przymknął oczy. Czas stanął w miejscu. „Prawie tak samo fajnie jak w składziku”. Przeciągnął się. Z kieszeni spodni wyjął pieniądze i przełożył je do szmacianego woreczka, który na długim rzemieniu wisiał na szyi schowany pod koszulką.
Zaszurały krzaki i przed chłopakiem stanął niewielki pies z zieloną obrożą. Wyglądał jak stary mop z ruchliwym ogonem.
– Pętelek! – Igor kucnął i zaczął głaskać zwierzaka. – Dawno cię nie widziałem. – Psiak szczeknął krótko i polizał go po kolanie. – Zrozumiałem, zrozumiałem. Mam kanapki z kiełbasą. Może być?
Zojka spacerowała po ogrodzie w tempie ślimaka. W jednej ręce trzymała farbki, w drugiej kłębek sznurka, który znalazła w szufladzie w kuchni. Z uwagą rozglądała się dookoła.
– Nareszcie. To jest to – powiedziała cicho do siebie, przystając obok ogromnego krzaku hortensji. – Nic się nie bój, kochasiu, nie stanie się nic złego. Taka zabawa. Do pierwszego deszczu.
Jeden koniec sznurka przywiązała do palety, drugi przerzuciła przez gałęzie jabłoni, w cieniu których skrywał się krzak.
– Helenka? A co ty, dziecko, robisz? – Zza płotu wychyliła się sąsiadka, pani Kamionkowa.
Zawsze zwracała się do niej imieniem mamy. Kiedyś Zojka poprawiała, teraz już przestała, nie miało to sensu. Dla pani Kamionkowej zawsze będzie Helenką.
Sąsiadka mieszkała niedaleko w ciemnozielonym domu, który Zojce przywodził na myśl gęsty las. Przed nim pysznił się największy krzak róży, jaki kiedykolwiek widziała.
– Dzień dobry. – Dziewczyna pięknie dygnęła, jednocześnie nie wypuszczając z dłoni końca sznurka. – Tak się bawię – dodała oględnie.
– Ale co robisz? – Pani Kamionkowa przechyliła głowę. – Widzę, że się bawisz, a nie plewisz czy coś.
– Przymocuję farbki, poleję je wodą, kolorowa woda spłynie na ten krzak i będzie ładnie.
– Ale po co? – Ciemne oczy sąsiadki zaokrągliły się ze zdziwienia.
– Będzie ładnie – powtórzyła Zojka z przekonaniem.
– Oj, Helenka, Helenka, z ciebie to jednak dziwne dziecko… Nie szkoda ci czasu na takie głupoty?
– Nie – odparła szczerze.
Kobieta znowu westchnęła.
– Rób, rób, ja popatrzę.
– W sumie to już zrobiłam, ale muszę iść do domu po konewkę.
– No to szybko. Nie mam tyle czasu, żeby tu tak sterczeć.
Zojka przymocowała sznurek do gałęzi, wiążąc na jego końcu przepiękne supły, odsunęła się na dwa kroki i spod zmrużonych powiek spojrzała na swoje dzieło.
Idealnie wyszło. Paleta dyndała dokładnie nad środkiem hortensji.
– Helenko, konewka – przypomniała pani Kamionkowa. – Obiad muszę robić.
Dziewczyna puściła się pędem do domu. Do jej planu nadawała się ta z dużego pokoju. Pękata, niewielka. W sam raz.
Kiedy Zojka i pękata konewka dotarły pod jabłonkę, okazało się, że do żony dołączył pan Kamionek.
– No, Józia mówi, że zaraz jakieś cuda będą – zagaił. – A po co? A co to? – wyrzucił z siebie szybko.
– Zaraz, zaraz – sapnęła Zojka.
Wyobrażała sobie, że wspina się na jabłonkę, tak jak to robiła setki razy. Nie brała pod uwagę, że musiałaby użyć do tego tylko jednej ręki. Mogła jeszcze wejść na drzewo w trybie normalnym i poprosić któreś z sąsiadów o podanie konewki.
– Obiad – przypomniała surowo pani Kamionkowa.
Zojka zamachnęła się i, tak od serca, chlapnęła wodą na farbki. Zgodnie z jej oczekiwaniami już po chwili krzak był usiany kolorowymi maziajami.
– Myślałam, że będzie ładniejsze – mruknęła, odwracając się w stronę sąsiadów.
– Helenko, jest pięknie! – Pani Kamionkowa uśmiechnęła się szeroko. – Heniuś, prawda?
– Prawda. – Heniuś energicznie przytaknął. – Ale nietrwałe to będzie. Jakbyś chciała, to mam trochę olejnej, zostało nam z ostatniego malowania. Powinna być zielona i taka écru. – Mężczyzna wymówił to słowo, tak jak się pisze.
– Olejne nie mogą być, w żadnym razie! – zaśmiała się dziewczyna.
– Bo co?
– Przecież to niezdrowe dla krzaka.
Państwo Kamionkowie, jak na zawołanie, przewrócili oczami.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Zojka
Igor
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie