Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Adam Bodnar to nie tylko profesor prawa, były Rzecznik Praw Obywatelskich, ale także zaangażowany mówca i (szczególnie od czasu, kiedy przestał być RPO) publicysta. Zbiór jego tekstów z ostatnich 2 lat, który publikujemy to felietony i wystąpienia na różne tematy, czasem fundamentalne z perspektywy ustrojowej, czasem wydawałoby się mniejszego kalibru, poświęcone pojedynczym przypadkom. Pisane zawsze z obywatelską pasją i prawniczą erudycją.
Dlatego właśnie warto czytać Bodnara. Konsekwentnie, w sprawach wielkich i bardzo małych stosuje te same kryteria i system wartości, oparty na wolności osobistej, słowa, wyznania, sumienia, na prawach człowieka. Zresztą – przekonajcie się Państwo sami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Wolna Ukraina
Drugi Karnawał Solidarności
Pierwodruk pt. Na naszych oczach tworzy się historia „Sukces po poznańsku”, nr 4, 2022, s. 6–7.
Przyznajmy Ukraińcom prawa wyborcze
Pierwodruk pt. Piosenka dla praw wyborczych obywateli Ukrainy „Gazeta Wyborcza”, 25.06.2022, s. 13.
Rozliczyć rosyjskich zbrodniarzy
Pierwodruk pt. Jak rozliczyć zbrodniarzy, „Gazeta Wyborcza” 16.04.2022, s. 12.
DRUGI KARNAWAŁ SOLIDARNOŚCI
W czasie uroczystości wręczenia tytułu doktora honoris causa na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie Marian Turski, redaktor tygodnika „Polityka” i świadek Zagłady, powiedział, że w związku z agresją rosyjską Ukraińcy od 24 lutego 2022 roku tworzą swoją własną Pieśń o Rolandzie. Jest to okres tragiczny, skutkujący exodusem ludności oraz jej wielkim cierpieniem. Ale jednocześnie na naszych oczach tworzy się historia nowego, silnego, zjednoczonego narodu ukraińskiego. Poziom determinacji w obronie ojczyzny, patriotyzm liderów, w tym zwłaszcza prezydenta Wołodomyra Zełenskiego i żołnierzy, genialna polityka informacyjna oraz międzynarodowa Ukrainy – to wszystko będzie stanowiło podstawę odbudowy naszego wschodniego sąsiada.
Ale nie jest to tylko historyczna zmiana Ukrainy – ona dotyka również nas, Polaków. Dlaczego? Po pierwsze, nigdy w naszej współczesnej historii nie przyjęliśmy tak wielu uchodźców, i to w tak krótkim czasie. Społeczeństwo obywatelskie, przy jednoznacznej postawie wszystkich środowisk politycznych, zaangażowało się w różnego rodzaju akcje pomocowe. Okazało się, że budowane przez lata struktury różnych organizacji pozarządowych, sieci wsparcia, grup ludzi dobrej woli potrafią skutecznie pomóc setkom tysięcy uchodźców z Ukrainy. Co więcej, jest to pomoc mądra, dobrze zorganizowana i przemyślana, władze lokalne zaś czuły się w obowiązku nadążać za aktywnymi obywatelami-wolontariuszami. W mojej pamięci pozostanie obraz auli w poznańskim Collegium Da Vinci, które odwiedziłem 11 marca 2022 roku. Aula była zasypana różnymi darami od poznaniaków, które – uporządkowane i posortowane – czekały na przekazanie uchodźcom lub na transport do Ukrainy.
Po drugie, runął mit, że w Polsce mamy słabe społeczeństwo obywatelskie. Być może nie zawsze potrafimy się organizować w długotrwałe inicjatywy, tworzyć struktury i zaawansowane formy finansowania. Jednak kryzys pokazał, że w obliczu wielkiej tragedii wielu polskich obywateli potrafi się zmobilizować. Warto tu przywołać aktywność Adriany Porowskiej z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, która na co dzień prowadzi schronisko dla bezdomnych w warszawskim Ursusie. Zaraz po wybuchu wojny zaczęła koordynować pomoc dla uchodźców na dworcu Warszawa Zachodnia, współpracując z setkami wolontariuszy. Pani Porowska miała pełną świadomość, że nawet jak wojna się zakończy, to z tej wielkiej energii powstanie poważna organizacja społeczna. Bo do tworzenia nowych struktur potrzebny jest właśnie impuls, swoisty mit założycielski, tym razem opierający się na gigantycznym wysiłku w momencie szczególnego wyzwania.
Po trzecie, prawdopodobnie przestajemy być państwem narodowościowo i religijnie homogenicznym. Już przed wojną w Polsce mieszkało ponad milion obywateli z Ukrainy. Teraz pozostanie z nami co najmniej milion uchodźców. W chwili, gdy piszę te słowa, trudno to oszacować, ponieważ część osób pojedzie dalej, do innych państw Unii Europejskiej, część będzie chciała wrócić do domu. Ale duża część z przybyłych zostanie z nami w Polsce na dłużej, bo nie ma dokąd wracać. Tu nad Wisłą znajdzie dobre warunki do nowego życia; nie będzie też w stanie uwierzyć, że nastał koniec wojny. Dlatego wszystkim uchodźcom musimy stworzyć dobre warunki życia – to oczywiste. Ale musimy także nauczyć się żyć w społeczeństwie wielokulturowym, co będzie nie lada wyzwaniem dla polskich szkół, pracodawców, szpitali czy dla instytucji publicznych.
Po czwarte, Polska musi wspierać Ukrainę w naprawianiu własnego państwa i wychodzeniu z traumy wojny. Ładnie ujął to Andrij Deszczyca, ambasador Ukrainy w Polsce w czasie solidarnościowego koncertu polsko-ukraińskiego. Powiedział, że Ukraina straciła starszego brata, ale zyskała starszą siostrę. Traumy historyczne trzeba odłożyć na bok, zostawić je badaczom i muzealnikom, ale nie można już ich wykorzystywać w bieżących rozgrywkach politycznych. Tlący się przez ostatnie lata nacjonalizm należy zastąpić aktywnymi działaniami na rzecz przystąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej. Jest to dla Polski moralny obowiązek, bo przecież Ukraińcy walczą nie tylko o własną przyszłość, ale także o przetrwanie wartości liberalnych w całej Europie. Dlatego w tym wysiłku musimy zadbać o Ukrainę jak o młodszą siostrę, która za chwilę ma wyjść za mąż, a my musimy podzielić się naszym doświadczeniem, w jaki sposób zbudować długotrwały i udany związek.
Wreszcie, wyzwaniem będzie odbudowa Ukrainy. Już teraz mówi się o tym, że potrzeba wielkiego „planu Zełenskiego”, finansowanego zapewne przez Unię Europejską oraz Stany Zjednoczone, który pozwoli na odbudowę Mariupola, Chersonia, Charkowa, Kijowa i innych miast. Ale odbudowa to nie tylko kwestia infrastruktury. To tworzenie dobrych warunków do przedsiębiorczości, wymiany intelektualnej, transferu wiedzy, wspólnych inicjatyw kulturalnych i gospodarczych czy wymiany studenckiej. Już teraz warto zacząć o tym myśleć. A za kilkanaście lat, gdy spojrzymy na połączoną polską i ukraińską flagę, to dostrzeżemy, że w istocie składa się ona z tysięcy cegiełek dobrej sąsiedzkiej współpracy, opartej na rzeczywistej przyjaźni, zaangażowaniu i empatii.
PRZYZNAJMY UKRAIŃCOM PRAWA WYBORCZE
Jakiś czas temu miałem przyjemność zobaczyć przedstawienie w przedszkolu mojego syna. Jeden z przedszkolaków był zachęcany do powiedzenia wierszyka, ale się wstydził i krępował. Ożywił się dopiero, kiedy wszyscy jego koledzy i koleżanki odśpiewali piosenkę w języku ukraińskim. Panie z przedszkola były bardzo dumne, że to się udało. A mamie chłopca – uchodźczyni z Ukrainy – polały się łzy.
Polska zmieniła się w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Niebywały wysiłek społeczeństwa obywatelskiego doprowadził do ugoszczenia setek tysięcy uchodźców z Ukrainy. Specjalna ustawa uchodźcza pozwoliła na normalne korzystanie, na równych zasadach, z prawa do edukacji, ochrony zdrowia czy pomocy społecznej. Polskie społeczeństwo coraz bardziej zrasta się ze społecznością ukraińskich migrantów i uchodźców, co widzimy niemal na każdym kroku – w transporcie miejskim, w teatrach, w kinach, w szkołach, uczelniach, a także w przedszkolach.
Warto postawić kropkę nad i. Zbliżają się wybory samorządowe. Pod koniec 2023 roku obywatele polscy wybiorą się do urn, aby wybrać swoich przedstawicieli do rad gmin, miast, powiatów oraz sejmików województw. Będą także wybierali wójtów, burmistrzów i prezydentów. W wyborach tych oprócz obywateli Rzeczypospolitej mogą uczestniczyć obywatele Unii Europejskiej zamieszkujący stale Polskę, czyli obywatele innych państw członkowskich Wspólnoty. Jednakże ich udział w wyborach jest ograniczony tylko do najniższego szczebla samorządu terytorialnego, czyli rad gmin i miast – mogą zarówno wybierać swoich przedstawicieli, jak i kandydować w wyborach.
Tymczasem w Polsce mieszka już co najmniej 1,5–2 miliona uchodźców z Ukrainy. Do tego należy doliczyć co najmniej milion migrantów, którzy mieszkali już wcześniej. Postulat przyznania praw wyborczych na poziomie lokalnym to żadne novum, pojawił się przy okazji poprzednich wyborów samorządowych. Pamiętam, jak uczestniczyłem w debacie na ten temat zorganizowanej przez historyczkę i socjolożkę Myroslavę Keryk w Domu Ukraińskim. Jednak wtedy ten pomysł nie padł na podatny grunt, choć był jasno artykułowany przez społeczność ukraińską. Teraz wszystko się zmieniło. Obywatele Ukrainy są wśród nas, uczestniczą w życiu społeczności lokalnej, pracują, płacą podatki, wychowują dzieci. Nie ma powodu, dla którego nie mieliby zostać wyborcami i mieć wpływ na wybór władz lokalnych. Powinno to być naturalne, aby mieli także w lokalnych radach swoich przedstawicieli. Pod względem faktycznym ich status w żaden sposób się nie różni od sytuacji Włocha prowadzącego lokalną pizzerię na południu Polski czy Holendra uprawiającego ziemię na Kujawach. Tymczasem pod względem prawnym różni się on diametralnie.
Konstytucja nie stoi na przeszkodzie przyznania praw wyborczych na poziomie lokalnym obywatelom innych państw. Już kilkanaście lat temu Trybunał Konstytucyjny przesądził, że artykuł 62 Konstytucji, mówiący o prawach wyborczych dla obywateli polskich, nie wyklucza przyznania takich praw innym osobom. Decydujący powinien być status stałego zamieszkania, bo jednostka samorządu terytorialnego to wspólnota wszystkich mieszkańców, niezależnie od posiadanego przez nich obywatelstwa.
Przy okazji dokonywania zmian w tym zakresie można się także zastanowić nad poszerzeniem praw wyborczych na szczeblu lokalnym. Obecnie obywatele Unii Europejskiej nie mogą głosować w wyborach do rad powiatu oraz sejmiku województwa. Trudno znaleźć racjonalny powód dla takich przepisów. Wynikały one raczej z nadmiernej ostrożności naszych polityków. Podobnie obywatele Unii nie mogą być kandydatami na wójta, burmistrza i prezydenta. Państwa członkowskie Wspólnoty są zobowiązane jedynie do zapewnienia praw wyborczych na najniższym szczeblu samorządowym. Jednak w pozostałym zakresie wyborów lokalnych mają swobodę decyzyjną. Niektóre państwa pozwoliły wręcz na to, aby kandydatami na burmistrzów zostawali obywatele Unii Europejskiej. W 2020 roku burmistrzem rumuńskiej Timisoary został Dominic Fritz, który jest obywatelem Niemiec. Przez wiele lat był związany z tym miastem oraz działał w ruchach obywatelskich. Na stałe zamieszkał w Timisoarze kilka lat przed wyborami. Obywatelstwa niemieckiego nie zamienił na rumuńskie.
W raporcie Unii Metropolii Polskich Miejska gościnność: wielki wzrost, wyzwania i szanse jego autorzy wskazują, że ludność polskich dużych miast wzrosła od 15 do nawet 50 procent, dzięki napływowi obywateli Ukrainy[1]. Jeśli nie mogą pójść do wyborów, to będą jak wspomniany przedszkolak na przedstawieniu. Niby z nami żyją i mieszkają, ale pozostają w sytuacji milczenia – decyzje o ich prawach i obowiązkach na szczeblu lokalnym będziemy podejmowali za nich. A przecież powinniśmy razem z nimi zaśpiewać piosenkę w czasie wyborów samorządowych.
ROZLICZYĆ ROSYJSKICH ZBRODNIARZY
Napaść Rosji na Ukrainę oraz zbrodnie wojenne popełniane przez wojska rosyjskie skłaniają do refleksji nad potencjalną odpowiedzialnością karną zbrodniarzy. Z różnych powodów okazało się, że międzynarodowy system prawny jest niepełny. W świecie dyplomacji oraz prawników toczy się dyskusja, jak stworzyć mechanizmy pozwalające na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej za wszystkie popełnione czyny.
Po II wojnie światowej nie istniał system odpowiedzialności karnej za zbrodnie wojenne. Dlatego zwycięzcy wojny powołali do życia trybunał w Norymberdze, który następnie przeprowadził procesy karne. Patrząc jednak z perspektywy czasu, był to trybunał ad hoc – stworzony na potrzeby osądzenia konkretnych zbrodni popełnionych przez nazistów. Również w poszczególnych państwach toczyły się procesy dotyczące II wojny światowej – wystarczy przypomnieć procesy zbrodniarzy hitlerowskich prowadzone w Polsce czy proces Eichmanna w Jerozolimie. Ale przecież także nasz Instytut Pamięci Narodowej do dzisiaj jeszcze prowadzi takie sprawy i może postawić przed sądem zbrodniarzy wojennych (np. strażników z Auschwitz), jeśli jeszcze żyją.
Natomiast w latach 90. XX wieku ludzkość doszła do wniosku, że trybunały tworzone do osądzania różnych zbrodni – np. w byłej Jugosławii, Rwandzie, Kambodży, Sierra Leone czy Libanie – nie wystarczą. Konieczny jest stały trybunał, który zajmować się będzie zbrodniami wojennymi. Z tych powodów w 1998 roku powołano Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) z siedzibą w Hadze. Statut Rzymski powołujący MTK został ratyfikowany przez 123 państwa. Szkopuł w tym, że ani Rosja, ani Ukraina go nie ratyfikowały. W Rosji wynika to z takiego samego podejścia, jakie dominuje w USA – „jesteśmy mocarstwem i nie będziemy się poddawali jurysdykcji zewnętrznego organu”. W przypadku Ukrainy było to spowodowane ograniczeniami konstytucyjnymi i związanymi z tym zaniedbaniami w procesie ratyfikacji Statutu.
Jednak Ukraina już po aneksji Krymu w 2014 roku dwukrotnie złożyła deklaracje uznające jurysdykcję MTK odnośnie do przestępstw, które zostały popełnione na jej terytorium – dotyczy to zwłaszcza zbrodni wojennych, zbrodni przeciwko ludzkości oraz ludobójstwa. W tym kierunku zresztą śledztwo prowadzi prokurator MTK Karim Khan. Współpracuje z ukraińską prokuraturą, także poprzez wizyty na miejscu zbrodni (był m.in. w Buczy). Jest wspierany przez środowisko międzynarodowe.
W debacie publicznej raczej nie ma wątpliwości, że w Ukrainie popełniono zbrodnie wojenne oraz zbrodnie przeciwko ludzkości. Jednakże prawnicy wstrzymują oddech, czy można mówić także o ludobójstwie. Politycy używają tej kwalifikacji, choćby w kontekście Buczy, bez zawahania, ale prawnicy mają świadomość, że wykazanie tej zbrodni wymaga przedstawienia dowodów na rzeczywistą wolę zniszczenia danej grupy narodowościowej i etnicznej. W praktyce sądowej nie jest to takie proste.
Statut Rzymski przewiduje jeszcze jedną zbrodnię – agresji – rozumianej jako „planowanie, przygotowanie, inicjowanie lub wykonanie przez osobę zajmującą pozycję pozwalającą na sprawowanie efektywnej kontroli nad politycznymi lub militarnymi działaniami państwa lub też nimi kierowanie, aktu agresji, który przez swój charakter, wagę lub skalę w sposób oczywisty narusza Kartę Narodów Zjednoczonych”. Ocena okoliczności wojny w Ukrainie nie pozostawia wątpliwości, że Rosja rozpoczęła wojnę napastniczą i dokonała aktu agresji. Zostało to już nawet potwierdzone de facto przez inne trybunały – Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze (nie mylić z MTK z siedzibą w Hadze) oraz przez Europejski Trybunał Praw Człowieka. Oba trybunały nakazały Rosji powstrzymanie się od działań zbrojnych. Jednak to przesądzenie oraz wydanie środków tymczasowych przez oba trybunały nie będzie wpływało na kwestię odpowiedzialności karnej Władimira Putina czy innych dowódców. Dlaczego? Ponieważ – jak zostało wspomniane – Rosja i Ukraina nie ratyfikowały Statutu Rzymskiego. Brak ratyfikacji oznacza zaś, że akurat ta zbrodnia agresji nie może zostać osądzona pod kątem prawnej odpowiedzialności dowódców. Co więcej, ściganie zbrodni agresji jest ograniczone czasowo do czynów popełnionych po 16 lipca 2017 roku, a w praktyce rozpoczęcie takiego postępowania zależy od Rady Bezpieczeństwa ONZ (do której należy Rosja).
Co można zrobić w takiej sytuacji? Wszak osądzenie zbrodni wojennych, zbrodni przeciwko ludzkości czy nawet ludobójstwa to i tak poważna sprawa. To prawda, jednak proces przed MTK ma swoje ograniczenia. Po pierwsze, trzeba sprawców fizycznie postawić przed sądem. Po drugie, postępowania dotyczące danej zbrodni mogą nie wykazać odpowiedzialności kierownictwa. Za masakrę ludności cywilnej w Mariupolu może odpowiadać konkretny dowódca, ale mogą pojawić się praktyczne trudności z wykazaniem linii dowodzenia sięgającej ministra obrony narodowej czy samego Putina. Po trzecie, procesy przed MTK są długie nie tylko z powodów proceduralnych, ale także ze względu na konieczność poszanowania praw ofiar oraz ich aktywne uczestnictwo w postępowaniu dowodowym.
Teoretycznie zbrodnie wojenne mogą także być osądzone przez sądy poszczególnych państw. W niektórych z nich, w tym w Polsce, obowiązuje zasada uniwersalnej jurysdykcji. W skrócie, nie ma znaczenia, gdzie została popełniona zbrodnia – jeśli sprawca znajduje się na terytorium Polski, to jako zbrodniarza wojennego można go osądzić. O przestępstwie wojny napastniczej mówi artykuł 117 polskiego Kodeksu karnego, a inne zbrodnie wojenne przewidziane są w rozdziale szesnastym tego aktu prawnego. Podobnie jest w Niemczech czy w Belgii.
Napotykamy tu jednak na kolejny problem. Po pierwsze, zbrodniarz musi być w Polsce, czy w innym państwie, zatrzymany. Po drugie, pojawia się kłopot z immunitetem. Takim osobom jak Putin przysługuje immunitet związany z wykonywaniem funkcji głowy państwa – a zatem byłoby bardzo trudno postawić go przed sądem.
Jeden z najznamienitszych znawców międzynarodowego prawa karnego, profesor Philippe Sands, autor wydanej również w Polsce książki Powrót do Lwowa. O genezie „ludobójstwa” i „zbrodni przeciwko ludzkości”, opowiadającej o postaciach Herscha Lauterpachta oraz Rafała Lemkina, w eseju dla „Financial Times” z 28 lutego 2022 roku zaproponował powołanie specjalnego trybunału do osądzenia zbrodni agresji w Ukrainie[2]. Jego apel poparły środowiska prawnicze na całym świecie. W Polsce na ten temat z aprobatą wypowiadał się także profesor Paweł Wiliński. Trybunał mógłby czerpać inspirację z wcześniejszej inicjatywy Specjalnego Trybunału dla Libanu, ale szczegóły działania nie są jeszcze przesądzone. Powołanie specjalnego trybunału musiałoby nastąpić w wyniku umowy międzynarodowej. Swoją legitymację sąd czerpałby zatem ze skali poparcia międzynarodowego. Mógłby on doprowadzić do osądzenia wszystkich zbrodni, w tym zbrodni agresji. Ponadto możliwe byłoby prowadzenia postępowania zaocznego (in absentia), bez obecności osób oskarżonych. Oczywiście głównym oskarżonym zostałby Władimir Putin wraz z innymi osobami głęboko związanymi z haniebną agresją, a najważniejsze postępowanie skupiłoby się na osądzeniu ich roli kierowniczej we wszczęciu wojny napastniczej przeciwko Ukrainie. Znany ukraiński prawnik Mykola Gnatovskyy sugeruje, że gdyby taki trybunał powstał, to współpracowałby ściśle z MTK, a zajmował się tylko zbrodnią agresji. Jego zdaniem Ukraina mogłaby zrzec się jurysdykcji do osądzenia tej zbrodni.
Również w kontekście działalności Rady Europy pojawiają się pomysły stworzenia regionalnego trybunału (specjalnej izby), który zająłby się osądzeniem aktu agresji[3]. Mogłoby się tak stać na zaproszenie do współpracy Rady Europy przez Ukrainę. Jak na Radę Europy to dość innowacyjny pomysł, ale nie powinien być lekceważony. Być może łatwiejsze byłoby utworzenie takiego organu przy wsparciu istniejącej organizacji międzynarodowej niż tworzenie od nowa całego specjalnego trybunału. Istnieje szansa, że dość szybko udałoby się uzyskać zgodę zdecydowanej większości państw członkowskich Rady Europy[4].
Bez wątpienia polską racją stanu powinno być doprowadzenie do osądzenie wszystkich zbrodni dokonanych przez Władimira Putina i jego przybocznych, w tym wsparcie dla stworzenia odpowiednich mechanizmów prawnych[5]. Dlatego warto, aby Polska wyraziła jednoznaczne poparcie dla powołania dodatkowego, specjalnego trybunału do osądzenia zbrodni agresji Rosji na Ukrainę, uzupełniającego pracę MTK.
II
GRANICA SUMIENIA
Rzecznik Praw Obywatelskich jak okno na świat
Pierwodruk pt. Badają nasz kręgosłup. Ten stan wyjątkowy jest na próbę: władza testuje, jak zareagujemy
„Gazeta Wyborcza”, 11.09.2021, s. 35.
Polityczne złoto, czyli program „uchodźca minus”
Pierwodruk pt. Sześć lat polityki „uchodźca minus”
„Gazeta Wyborcza”, 28.08.2021, s. 13.
Zostawić szczelinę wolności
Źródło: Laudacja wygłoszona z okazji wręczenia nagrody im. Janiny Paradowskiej i Jerzego Zimowskiego, 27.10.2021.
„Auschwitz nie spadło z nieba”
Źródło: Statut Kaliski – czy za powszechnym oburzeniem pójdą dalsze kroki?,
<natemat.pl>, 16.11.2021, https://natemat.pl/384195,bodnar-statut-kaliski [dostęp 6.06.2023].
RZECZNIK PRAW OBYWATELSKICH JAK OKNO NA ŚWIAT
Usnarz Górny – to miejsce przejdzie do historii polskiej państwowości z wielu powodów. Po pierwsze, jako symbol polityki pozbawionej człowieczeństwa – nieudzielenia pomocy humanitarnej osobom przebywającym na granicy. Po drugie, jako symbol jawnego lekceważenia prawnych zobowiązań w zakresie udzielania cudzoziemcom ochrony międzynarodowej. Po trzecie, jako miejsce, które stało się inspiracją do zaskakującej decyzji o wprowadzeniu stanu wyjątkowego przy wschodniej granicy Polski na terenie 183 gmin.
Stan wyjątkowy może się wiązać z licznymi ograniczeniami praw oraz wolności człowieka i obywatela. Konstytucja ściśle określa, jakie prawa powinny być cały czas chronione (np. prawo do humanitarnego traktowania, wolność sumienia i wyznania). Ponadto dopuszczalne rodzaje ograniczeń praw są uregulowane w ustawie o stanie wyjątkowym. Wreszcie, dookreślenie zakresu ograniczeń należy do Rady Ministrów jako wnioskodawcy oraz prezydenta jako wprowadzającego stan wyjątkowy, z zastrzeżeniem roli Sejmu jako organu, który może stan wyjątkowy uchylić. Z katalogu możliwych ograniczeń są zatem dobierane te, które mają służyć realizacji określonych celów. O tym zresztą stanowi ustawa, która wymaga, aby rodzaje ograniczeń odpowiadały „charakterowi oraz intensywności zagrożeń stanowiących przyczyny wprowadzenia stanu wyjątkowego”. Przy czym wspomniane ograniczenia muszą zapewniać „skuteczne przywrócenie normalnego funkcjonowania państwa”[6].
Z punktu widzenia ochrony praw obywatelskich jednymi z najbardziej dotkliwych ograniczeń są te w zakresie wolności słowa, np. zakaz przebywania jakichkolwiek osób „zewnętrznych” na terenie objętym stanem wyjątkowym, zakaz fotografowania i dokumentowania miejsc oraz obiektów przygranicznych, a także ograniczenia w dostępie do informacji publicznej dotyczącej „czynności prowadzonych na obszarze objętym stanem wyjątkowym w związku z ochroną granicy państwowej oraz zapobieganiem i przeciwdziałaniem nielegalnej migracji”. Słowem – jako społeczeństwo jesteśmy pozbawieni wiedzy, co się na granicy dzieje. Każda osoba postronna, czy to dziennikarz, czy działacz organizacji społecznej, narażony jest na sankcje w przypadku przebywania na tym terenie. Co do zakazu zdjęć i filmowania – nawet gdyby znalazł się jakiś stały mieszkaniec strefy chętny do wypełniania roli dziennikarza obywatelskiego, to także by za takie czyny odpowiadał.
Czy zatem jako społeczeństwo jesteśmy całkowicie bezbronni, skoro dziennikarze nie mogą wypełniać tradycyjnej roli kontrolowania władzy? Wygląda na to, że niestety tak. Władza posiada wszelkie instrumenty, aby na podstawie przepisów wprowadzających stan wyjątkowy ograniczać dziennikarzy w wykonywaniu swoich zadań. Doświadczyli tego chociażby dziennikarze portalu Onet.pl. Co więcej, to mógł być właśnie główny cel wprowadzenia stanu wyjątkowego – nie tyle przeciwdziałanie zapalnej sytuacji na granicy, ile właśnie uniemożliwienie pracy mediom i organizacjom społecznym.
W tej trudnej sytuacji jest jeden organ państwowy, który może nam – obywatelom – dawać względne poczucie bezpieczeństwa, że na granicy nie będzie dochodziło do kolejnych nadużyć. Jest nim Rzecznik Praw Obywatelskich (RPO). Od początku kryzysu w Usnarzu Górnym pracownicy Biura RPO (zwłaszcza współpracujący z Krajowym Mechanizmem Prewencji Tortur, Nieludzkiego i Poniżającego Traktowania) mieli dostęp do grupy osób starających się o status uchodźcy. Mogli z nimi rozmawiać oraz badać, czy nie doszło do naruszenia ich praw. Dlaczego? Bo RPO ma prawo badania każdego naruszenia praw człowieka na terenach objętych jurysdykcją państwa polskiego. Nie może być w tym ograniczany, bo przeczyłoby to idei niezależnego konstytucyjnego organu, który ma stać na straży praw i wolności obywatelskich. To właśnie dzięki przedstawicielom RPO mogliśmy mieć wiarygodne informacje na temat stanu zdrowia i traktowania grupy 32 osób na granicy. Podobnego dostępu nie mieli dziennikarze, adwokaci, przedstawiciele organizacji społecznych czy parlamentarzyści. Już wtedy RPO był swoistym oknem na świat.
Wprowadzenie stanu wyjątkowego nie wyłącza konstytucyjnej roli Rzecznika Praw Obywatelskich. Jest to oczywiście także bezprecedensowa sytuacja dla samego urzędu, bo wcześniej RPO nie mierzył się z kontrolowaniem stanu przestrzegania praw człowieka w czasie stanu wyjątkowego. Ale należy podkreślić, że choć Konstytucja dopuszcza ograniczenia niektórych praw w czasie stanu wyjątkowego, to jednak nie pozbawia możliwości działania organów chroniących te prawa. Dlatego jak najbardziej RPO ma prawo kontrolowania stanu przestrzegania praw człowieka na terenach objętych stanem wyjątkowym. RPO profesor Marcin Wiącek zresztą wyraźnie oświadczył władzy, że zamierza korzystać ze swoich uprawnień. Podkreślił, że RPO nie mogą obowiązywać przepisy dotyczące zakazu pobytu osób na terenach objętych stanem wyjątkowym, gdyż mają one umocowanie konstytucyjne oraz ustawowe. Jednocześnie zadeklarował, że będzie uznawał za wiążące przepisy dotyczące ograniczeń w zakresie przekazywania informacji publicznej oraz zakazu fotografowania i filmowania.
Jest to bardzo ważna deklaracja, bo daje nadzieję obywatelom, że ich umocowany konstytucyjnie przedstawiciel będzie patrzył władzy na ręce. Oczywiście pojawia się trudność organizacyjna – jak to skutecznie zrobić w przypadku strefy objętej stanem wyjątkowym, rozciągającej się na całej wschodniej granicy. Należy jednak wierzyć, że doświadczenie pracowników Biura Rzecznika pozwoli na dobór skutecznej metody monitorowania sytuacji oraz informowania o tym opinii publicznej. Jeśli nawet pewne szczegółowe informacje nie będą mogły być przekazane, to należy mieć zaufanie, że RPO będzie robił wszystko, co w jego mocy, aby zapobiec naruszeniom praw człowieka, także na poziomie dokumentacyjnym oraz bezpośrednich relacji z organami władzy. Tego typu praktyki miały już zresztą miejsce wcześniej, w przypadku badania spraw, które były objęte reżimem ochrony informacji niejawnych.
Dzięki RPO będziemy mieli prawdopodobnie poczucie choć częściowej kontroli nad tym, co się dzieje na granicy. Jednak nie zmienia to postaci rzeczy, że władza nauczyła się nowej metody działania. Wprowadzenie stanu wyjątkowego to ważny precedens. Skorzystanie przez władzę z nowego, niestosowanego wcześniej instrumentu prawnego, przebadanie nastrojów opinii publicznej, a także intensywności reakcji politycznej i społecznej może posłużyć do kolejnych tego typu działań. Jeśli rządzący odczują kolejną tego typu polityczną potrzebę, to nie zawahają się z niej skorzystać, aby – przykładowo – uśmierzać protesty i niepokoje społeczne.
POLITYCZNE ZŁOTO, CZYLI PROGRAM „UCHODŹCA MINUS”
Jednym z głównych założeń polityki tożsamości jest budowanie politycznej siły na podstawie jednorodnej większości. Migranci i uchodźcy, ale także osoby je wspierające, zawsze będą stanowić mniejszość w stosunku do dominującej grupy społecznej, którą wiąże podobne pochodzenie narodowo-etniczne, religia czy kolor skóry. Wystarczy do tej mieszanki dorzucić strach przed „obcym” i otrzymujemy gotowe polityczne perpetuum mobile. Prawo i Sprawiedliwość od 2015 roku – czerpiąc wzorce z polityki Donalda Trumpa czy Viktora Orbána – osiągnęło mistrzostwo w tej dziedzinie. Warto przypomnieć, jak doszło do sytuacji kryzysowej na polsko-białoruskiej granicy, bo skala naruszeń praw człowieka w Usnarzu Górnym jest naturalną konsekwencją wcześniejszych działań.
Słowa Jarosława Kaczyńskiego o pasożytach i pierwotniakach przenoszonych przez uchodźców przeszły już do annałów polskiej polityki. Dla późniejszych postaw środowisk prawicowych były jak woda na młyn, a kampania przeciw uchodźcom przyczyniła się do zwycięstwa wyborczego PiS w październiku 2015 roku. Kluczowe okazało się właśnie znaczenie społeczne przekazu prezesa PiS: napędziło kampanię nienawiści, przyczyniło się do codziennego stosowania mowy pogardy w stosunku do uchodźców. Aż trudno to sobie wyobrazić, ale przed rokiem 2015 słowo „uchodźca” według badań socjologów budziło pozytywne skojarzenia. W wyniku kampanii politycznej stało się synonimem zagrożenia, wręcz przezwiskiem stosowanym w odniesieniu do osób o innym kolorze skóry czy religii. Za tym poszły czyny – liczne pobicia za to, że się wygląda inaczej. Stosowanie nienawistnej retoryki napędziło przemoc, a w wielu przypadkach zapewniło sprawcom poczucie bezkarności. Pamiętam osamotnienie tych, którzy nie potrafili zrozumieć, dlaczego Polska – praktycznie z dnia na dzień – stała się dla nich wroga.
Słowa lidera PiS przełożyły się także na politykę na szczeblu Unii Europejskiej. Przypomnijmy, że w ramach próby rozwiązania paneuropejskiego kryzysu migracyjnego Polska – za czasów rządów premier Ewy Kopacz – zgodziła się na przyjęcie około sześciu tysięcy uchodźców w ramach podziału kwoty relokacyjnej pomiędzy państwa Unii. Ewa Kopacz była przedstawiana przez prawicowe media jako kobieta w hidżabie z nałożonym pasem szahida. Jednak rząd PiS podtrzymał to zobowiązanie, choć kwota uchodźcza została najpierw zmniejszona do 400 osób, a następnie podzielona na grupy po 100 osób rocznie. W obozach w Grecji oraz we Włoszech zidentyfikowano pierwszą grupę, która miała trafić do Polski. Ale ostatecznie nikt nie został sprowadzony. Kilka lat później Polska przegrała sprawę przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) dotyczącą podziału powyższej kwoty uchodźców. W wyroku z 2 kwietnia 2020 roku TSUE orzekł, że Polska, nie wypełniwszy swojego zobowiązania w sprawie relokacji uchodźców, złamała prawo[7]. Nie można powoływać się na ogólne względy ochrony porządku publicznego i odmawiać przyjęcia uchodźców bez zweryfikowania indywidualnej sytuacji każdej osoby. Jednak wyrok ten został ledwie odnotowany jako przyczynek do dawnej dyskusji i nie było poważniejszej refleksji nad jego wymową.
Istotnym podmiotem upominającym się o status uchodźców stał się w Polsce Kościół rzymskokatolicki. W obliczu rozdźwięku między polityką papieża Franciszka a całkowitym zlekceważeniem kryzysu uchodźczego przez polskie władze Kościół ten szukał swojego miejsca w krajowej debacie. Z jednej strony wspierał Caritas Polska w działaniach na terenie Syrii, dzięki czemu mógł pomóc w stworzeniu tak zwanego korytarza humanitarnego pomiędzy obozami uchodźczymi a Polską. Był w stanie zapewnić wsparcie na miejscu. Ale nawet na ten symboliczny gest nie było zgody władz Polski. Minister Mariusz Błaszczak argumentował w czerwcu 2017 roku, że jego odpowiedzialność to ochrona zewnętrznych granic Polski przed napływem emigrantów muzułmańskich z Azji.
Dramatyczna była również sytuacja na przejściu granicznym w Brześciu i Terespolu. Wtedy po raz pierwszy Straż Graniczna zaczęła stosować praktykę push back, czyli odpychania od granicy wielu osób, które starały się złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Dzięki fantastycznej postawie adwokatów pomagających na granicy niektóre ze spraw uchodźców „odepchniętych” od granic Polski zakończyły się wyrokiem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka[8]. Wyrok ten jednak niczego polskich władz nie nauczył. Co więcej, w kontekście sytuacji na granicy trybunał w Strasburgu wydał także postanowienie tymczasowe nakazujące zaprzestania praktyki push back. Również i to postanowienie polskie władze zignorowały, co było zresztą precedensem w historii naszych relacji ze strasburskim trybunałem.
Ofiarą tej polityki stały się także organizacje zajmujące się pomocą dla migrantów i uchodźców. Zostały one de facto odcięte od jakichkolwiek środków publicznych. Niektórzy liderzy organizacji padali ofiarą kampanii nienawiści. Władza nie stawała w ich obronie, nie doceniała ich wysiłku i poświęcenia. Mówiła, że pomagać należy, ale wyłącznie poza granicami Polski, i że jedynie taka forma pomocy jest efektywna. Symbolem tej polityki stała się Beata Kempa jako minister do spraw pomocy humanitarnej.
Ze względu na ustabilizowanie sytuacji po kryzysie migracyjnym temat przestał być tak atrakcyjny dla władz Prawa i Sprawiedliwości. Niemniej w kontekście wyborów samorządowych w 2018 roku nastąpiła próba jego „odgrzania”. Partia rządząca przygotowała w tym celu skandaliczny klip wyborczy. Wskazywała, że polityka migracyjna władz lokalnych może spowodować zagrożenie dla polskiego społeczeństwa, a w wielkich miastach mogą powstać getta pełne przemocy i okrucieństwa. W sprawie tej RPO złożył zawiadomienie do prokuratury, ta jednak sprawę umorzyła. Wówczas sąd nakazał jej ponowne przeprowadzenie. Sprawa do dzisiaj nie znalazła swojego rozstrzygnięcia.
ZOSTAWIĆ SZCZELINĘ WOLNOŚCI
Fundacja Ocalenie powstała w 2000 roku. Od tego czasu konsekwentnie buduje swoją pozycję w trzecim sektorze. Zapewnia wsparcie dla migrantów i migrantek, uchodźców i uchodźczyń. Od ponad 20 lat buduje zaufanie społeczne do swojej działalności. W tym czasie Fundacji Ocalenie udało się zapewnić wielu osobom wsparcie prawne i psychologiczne, kształtować debatę publiczną na temat sytuacji cudzoziemców, utworzyć centra wsparcia w Warszawie i w Łomży czy realizować program edukacyjny dla młodych uchodźców.
Jednak w życiu każdej organizacji społecznej przychodzi moment „sprawdzam”. Wtedy okazuje się, jak prawdziwa i głęboka jest wiara w wartości, które legły u podstaw powstałej inicjatywy. W polskiej najnowszej historii były dwa takie momenty, które testowały działalność organizacji społecznych zajmujących się prawami cudzoziemców. Po pierwsze, kryzys uchodźczy z lat 2015–2016. Wtedy Zjednoczona Prawica jednoznacznie opowiedziała się przeciwko polityce przyjmowania uchodźców. Organizacje społeczne odcięto od normalnej współpracy z władzą. Wtedy także – według analiz Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego – słowo „uchodźca” przestało się w Polsce kojarzyć pozytywnie. Narastał hejt, wzmagała się przemoc w stosunku do migrantów i uchodźców.
Latem 2021 roku nadszedł drugi moment kryzysowy. Niedaleko wsi Usnarz Górny grupa migrantów utknęła na granicy między strażnikami białoruskiego reżimu a polskimi funkcjonariuszami. Fundacja Ocalenie była od samego początku na granicy polsko-białoruskiej. Zajmowała się właśnie grupą z Usnarza Górnego. Apelowała o wsparcie, alarmowała, zapewniła pomoc prawną (pod wodzą adwokata Mikołaja Pietrzaka, dziekana Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie), promowała najlepsze postawy społeczne. Symbolem tych dni stał się megafon, za pomocą którego aktywiści fundacji kontaktowali się z grupą koczujących uchodźców oraz informowali o pomocy prawnej. Wielu z nas nie mogło wtedy uwierzyć, że tak dużą grupę osób polskie władze mogą pozostawić bez dostępu do wody i jedzenia. Drugim symbolem owych dni stał się bieg posła Franciszka Sterczewskiego, który starał się przekazać migrantom jedzenie.
Fundacja Ocalenie w swoich działaniach mogła liczyć na wsparcie Grupy Granica, a także Stowarzyszenia Homo Faber. Nieprzejednana postawa aktywistów, jak również nagłaśnianie sytuacji przez dziennikarzy doprowadziły do bezprecedensowego działania ze strony władzy – do wprowadzenia stanu wyjątkowego. A przecież rosyjsko-białoruskie manewry wojskowe Zapad 21 już dawno się skończyły. Tymczasem stan wyjątkowy trwał w najlepsze. Nikt już nie ma wątpliwości, że jedynym powodem posunięcia polskich władz było odcięcie organizacji społecznych i dziennikarzy od możliwości monitorowania sytuacji na granicy.
Jednakże Fundacja Ocalenie oraz inne organizacje nie złożyły broni. Pomimo ataków hejterskich i rządowej propagandy kontynuowały swe działania, poszerzając pole współpracy i aktywizując innych. Skoro władza zamyka drzwi, to trzeba włożyć nogę między drzwi a futrynę i zostawić szczelinę wolności. Walczyć o każde ludzkie istnienie, dopominać się o każde dziecko, nie pozwalać na jawne łamanie prawa i na bezwzględne odstawianie bezbronnych ludzi poza granice kraju, gdzie może ich spotkać wszystko, co najgorsze.
Często zastanawiamy się, jak będą o nas mówili potomni. Czy sprawdziliśmy się w chwili próby? Oczywiście wszelkie historyczne porównania, zwłaszcza stosowane współcześnie, mogą być na wyrost. Myślę jednak, że jeśli ktoś kiedyś będzie analizował postawę obywateli Rzeczypospolitej w czasach próby, to powie, że Fundacja Ocalenie odnalazła się i pokazała, na czym rzeczywiście polega jej praca. Swoją postawą obnażyła intencje władzy, ale także kondycję niektórych innych organizacji pomocowych. Przedstawiciele Fundacji Ocalenie dali pokaz odwagi, integralności i humanizmu.
Ktoś musi być pierwszy i pokazać drogę. Wy to zrobiliście. Jestem wam za to głęboko wdzięczny.
„AUSCHWITZ NIE SPADŁO Z NIEBA”
Spalenie Statutu kaliskiego na rynku w Kaliszu to jeden z najbardziej obrzydliwych aktów antysemickich w ostatnich latach. Szczęśliwie władze naszego państwa zareagowały na ten pożałowania godny incydent. Ale w istocie przez wiele lat przyzwalały na eskalację tego typu postaw.
Gdy zobaczyłem spalenie Statutu kaliskiego w czasie demonstracji w Kaliszu 11 listopada 2021 roku, specjalnie się nie zdziwiłem, biorąc pod uwagę wcześniejsze wieloletnie, ciche przyzwolenie polskich władz na działalność grup szerzących nienawiść. Z pewnością był to szczególnie drastyczny, jak na polskie warunki, akt ekspresji. Jednocześnie wyjątkowo niemądry, bo kwestionujący jeden z największych pozytywnych symboli miasta z czasów średniowiecza – tolerancji wobec Żydów. Ale przecież w tego typu aktach ekspresji nie o mądrość chodzi, tylko o zwyczajną nienawiść. Symbole nadają się do tego znakomicie. Jak pisała Wisława Szymborska, nienawiść „[...] lekko bierze wysokie przeszkody / Jakie to łatwe dla niej – skoczyć, dopaść”.
Spalenie Statutu kaliskiego oraz wykrzykiwane skrajnie antysemickie hasła wywołały masową reakcję, zainteresowanie mediów, stanowcze słowa potępienia ze strony ambasad Izraela czy Stanów Zjednoczonych. Władze polskie musiały zareagować. I zareagowały – najpierw był tweet prezydenta Andrzeja Dudy. Później Prokuratura Okręgowa w Ostrowie Wielkopolskim podjęła śledztwo. Trzy osoby zostały zatrzymane. Sprawcom postawiono zarzuty publicznego nawoływania do nienawiści na tle narodowościowym i etnicznym.
Można powiedzieć, że nastąpiła właściwa reakcja i sprawa jest zamknięta. Problem jednak w tym, że „Auschwitz nie spadło z nieba”, jak zauważył Marian Turski w słynnym przemówieniu wygłoszonym 27 stycznia 2020 roku, wygłoszonym na terenie byłego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Władze publiczne przez lata rozpięły swoisty parasol ochronny nad różnymi działaniami o charakterze antysemickim, ksenofobicznym i nienawistnym. Reagowały dopiero wtedy, kiedy poszczególne sprawy nabierały takiego wymiaru, że nie można było już ich zignorować, kiedy stawały się tak oczywiste i nabrzmiałe międzynarodowo, że aż nie wypadało przedłużać milczenia. Pierwszym takim słynnym incydentem było spalenie kukły Żyda na rynku we Wrocławiu w dniu 11 listopada 2015 roku. Sprawca, Piotr R., został skazany. Wciąż jednak nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego prokuratura występowała w jego obronie, w tym apelowała przeciwko wyrokowi skazującemu na dziesięć miesięcy pozbawienia wolności. Ten sam Piotr R. uczestniczył aktywnie w wydarzeniach na rynku w Kaliszu. Niewyjaśniona jest również sprawa prominentnego sędziego – członka Krajowej Rady Sądownictwa w nowym składzie – dotycząca zamieszczania antysemickich wpisów w internecie. Sprawa toczy się od kilku lat i wciąż nie jest zakończona. Można odnieść wrażenie, że prokuratura dąży do przedawnienia tej sprawy.
W wielu podobnych przypadkach prokuratura prowadziła postępowanie wyjątkowo niekonsekwentnie i mało stanowczo. Dotyczyło to nie tylko przestępstw o charakterze antysemickim, ale także innych czynów, które można zakwalifikować jako przestępstwa z nienawiści. W 2019 roku obszerne listy takich spraw były przekazywane do prokuratury przez Rzecznika Praw Obywatelskich oraz stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita”. Już sama ich lektura pokazuje, że tego typu incydenty nie były i nie są dla prokuratury priorytetowe[9].
To wszystko dzieje się w czasach, kiedy polskie władze silnie wspierają politykę historyczną uwzględniającą tylko jedną wersję wydarzeń – martyrologię narodu polskiego oraz jego poświęcenie dla ratowania Żydów. Tymczasem historia jest bardziej skomplikowana, czego dowodzą liczne źródła historyczne. Dlatego też działania prawne i społeczne prowadzone przez niektóre środowiska przeciwko badaczom Zagłady, takim jak profesor Barbara Engelking i profesor Jan Grabowski, nie spotykają się z krytyką władzy. Wręcz przeciwnie – pozew przeciwko nim został złożony przez Redutę Dobrego Imienia, organizację współfinansowaną ze środków publicznych[10]. Dosłownie kilka dni przed 11 listopada 2021 roku znany lubelski historyk doktor Sławomir Poleszak został zwolniony z Instytutu Pamięci Narodowej. Wszystko wskazuje na to, że prawdziwym powodem decyzji kadrowej było opublikowanie przez historyka krytycznego artykułu naukowego w stosunku do jednego z tak zwanych żołnierzy wyklętych. W artykule tym zostało postawione pytanie o to, czy Józef Franczak ps. „Laluś” nie brał udziału w przestępstwach popełnianych wobec Żydów. To właśnie nie spodobało się lokalnemu szefowi IPN. W obronie doktora Poleszaka wystąpił szereg znanych historyków.
Niestety tego typu podejście władz w stosunku do historyków podejmujących badania nad Zagładą może tworzyć klimat i atmosferę wzmacniającą postawy antysemickie. Na świecie wciąż słychać echa słynnej nowelizacji ustawy o IPN z 2018 roku, która zmierzała do ograniczenia wolności słowa oraz wolności badań naukowych w kontekście Holocaustu. Z nowelizacji tej zrezygnowano w wyniku presji międzynarodowej. Jednak wstyd pozostał.
Zapewne za jakiś czas sprawcy incydentu spalenia Statutu kaliskiego zostaną skazani, a opinia publiczna zapomni o tej hańbie. Warto jednak zastanowić się, czy na co dzień, kiedy podobne sprawy nie są tak nagłośnione, reagujemy odpowiednio? Czy odpytujemy władze z każdego przypadku siania nienawiści, czy raczej pozwalamy na przyzwyczajanie nas do nienawistnej i ksenofobicznej retoryki? Czy godzimy się na stopniowe przesuwanie granic, także poprzez kwestionowanie zwyczajnej, codziennej, rzetelnej pracy historyków?
III
NIELUDZKIE PRAWO
Zalegalizowane tortury
Źródło: Polki skarżą wyrok TK ws. aborcji. Wczoraj ze Strasburga nadeszła przełomowa wiadomość
<natemat.pl>, 19.10.2021, https://natemat.pl/379449,wyrok-trybunalu-konstytucyjnego-s-aborcji-adam-bodnar-o-konsekwencjach [dostęp 6.06.2023].
Zdradzeni funkcjonariusze
Źródło: <polityka.pl>, 1.08.2022, https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/2175845,1,zdradzeni-funkcjonariusze-adam-bodnar-dla-polityki.read [dostęp 6.06.2023].
Magiczne słowo „przepraszam”
Pierwodruk pt. Państwo nie lubi przepraszać. Dlaczego władzy nie przechodzi przez gardło magiczne słowo, gdy krzywdzony jest obywatel?,
„Gazeta Wyborcza”, 29.10.2022, s. 19.
ZALEGALIZOWANE TORTURY
Przypomnijmy sobie sceny z 22 października 2020 roku. Trybunał Konstytucyjny zrobił to, czego wiele osób się nie spodziewało. Zdecydował się na ogłoszenie wyroku ograniczającego dostęp do legalnej aborcji w przypadku wady genetycznej płodu. Wyrok rozpalił polskie społeczeństwo. Pierwsze demonstracje organizowane przez Ogólnopolski Strajk Kobiet oraz Martę Lempart rozpoczęły się pod siedzibą trybunału przy alei Szucha. Następnie przeniosły się na warszawski Żoliborz, a także pod siedzibę partii PiS przy ulicy Nowogrodzkiej. Protesty rozlały się na cały kraj. Były to prawdopodobnie największe demonstracje w Polsce po 1989 roku, często odbywające się w miejscach niespodziewanych, jak np. miasta na Podkarpaciu.
Moment wydania wyroku był nieprzypadkowy. Można podejrzewać, że partia rządząca chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony spłaciła część długów politycznych w stosunku do Kościoła rzymskokatolickiego i środowisk pro-life (np. Ordo Iuris, Kaja Godek). Z drugiej przykryła nadejście kolejnej fali pandemii.
Skala protestów doprowadziła do politycznych konsekwencji, tąpnięcia w sondażach czy trudnych pytań zadawanych lokalnym posłom Prawa i Sprawiedliwości. Stąd opóźnienie w opublikowaniu wyroku TK w Dzienniku Ustaw, a także uzasadnienia wyroku. Jednak z czasem partia rządząca doprowadziła do uśmierzenia protestów. Po kilku dniach nieprzerwanych i niezakłócanych demonstracji (odbywających się pomimo covidowych ograniczeń), władze policji dały sygnał „nie negocjujemy, działamy”. Od tego czasu demonstracje były rozwiązywane często z użyciem siły. Do historii protestów przeszły „kotły” policyjne, liczne osoby zatrzymywane i wywożone na komisariaty, gaz łzawiący (używany także wobec posłanek) czy słynna pałka teleskopowa. Ten zestaw środków, powiązany z niemożnością dokonania rzeczywistej zmiany prawnej i politycznej, doprowadził w istocie do wygaszenia demonstracji. Wyrok opublikowano pod koniec stycznia 2021 roku[11]. Opozycyjne partie polityczne zajęły stanowisko, przygotowały odpowiednie punkty w swoich programach na temat dostępności legalnej aborcji, ale realnie temat ma szansę odżyć dopiero przed wyborami parlamentarnymi, kiedy pojawi się rzeczywista nadzieja na zmianę.
Społeczeństwo nie znosi próżni – szuka możliwości pomocy obywatelom i obywatelkom, zwłaszcza wtedy, kiedy władza rzuca kłody pod nogi. Odkąd dostępność legalnej aborcji została tak poważnie wyeliminowana, organizacje społeczne zaczęły poszukiwać możliwości wsparcia w przerwaniu ciąży poza granicami kraju, np. w Niemczech, Czechach, na Słowacji, w Austrii oraz w Szwecji. Pomocy udzielają między innymi inicjatywa Aborcja Bez Granic oraz Aborcyjny Dream Team.
Kobiety z Polski znalazły się w sytuacji podobnej do kobiet z Irlandii, które przez wiele lat w celu dokonania zabiegu aborcji podróżowały do Wielkiej Brytanii. Niektóre z nich, jak np. Amanda Mellet, doprowadziły do przełomowych rozstrzygnięć Komitetu Praw Człowieka ONZ. Komitet stwierdził, że brak możliwości przerwania ciąży w przypadku wady płodu dotkniętego wadą genetyczną (trisomia-18), a także zmuszanie do dokonywania zabiegu poza granicami kraju stanowią przypadek tortur, nieludzkiego i poniżającego traktowania.
Orzecznictwo sądów międzynarodowych skłoniło polskie prawniczki (należy zwłaszcza odnotować zaangażowanie Kamili Ferenc, Agaty Bzdyń oraz Moniki Gąsiorowskiej) do poszukiwania ochrony prawnej przy wykorzystaniu Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Najpierw Fundacja na rzecz Praw Kobiet i Planowania Rodziny rozpoczęła akcję skarżenia się przez kobiety, które ze względu na obowiązujące prawo zostały pozbawione możliwości planowania swojego życia rodzinnego. Skargi dotyczyły zatem potencjalnego naruszenia ich praw. Jedna z kobiet w skardze do strasburskiego trybunału napisała: „Mam 27 lat i niedługo wychodzę za mąż. Ostatnio lekarze odkryli, że mój partner ma komplikacje chromosomowe. Moje szanse na zdrową ciążę są mniejsze niż 50 procent, istnieje wysokie ryzyko aberracji chromosomowych u płodu, który umrze tuż po porodzie. Chciałabym mieć wtedy możliwość podjęcia decyzji o wcześniejszym zakończeniu ciąży. Bez tego boję się nawet próbować walczyć o upragnione macierzyństwo”[12]. Europejski Trybunał Praw Człowieka przyjął 12 skarg Polek do rozpoznania. Zostały one zakomunikowane rządowi RP, co oznacza, że rząd musi się do nich odnieść, przedstawić swoje argumenty. Można się także spodziewać wyroku[13].
Warto tu przywołać jeszcze jedną sprawę, którą rozpoznaje trybunał w Strasburgu – M.L. przeciwko Polsce[14]. Jest to pierwsza sprawa, która dotyczy rzeczywistego, a nie tylko potencjalnego naruszenia praw człowieka, będącego wynikiem wyroku TK. Kobieta była w 14. bądź 15. tygodniu ciąży, kiedy lekarz stwierdził, że płód dotknięty jest wadą genetyczną trisomii-21. 26 stycznia 2021 roku pacjentka otrzymała informację o skierowaniu na zabieg aborcji, który miał się odbyć dwa dni później – 28 stycznia. Jednak 27 stycznia opublikowano wyrok Trybunału Konstytucyjnego. W związku z tym szpital bielański w Warszawie odmówił przeprowadzenia aborcji. Odwołał także inne zaplanowane zabiegi terminacji ciąży. Kobieta ostatecznie przeprowadziła zabieg w Holandii. Co ważne, trybunał w Strasburgu w komunikacji skargi dopytuje się nie tylko o kwestie związane z niedostępnością legalnej aborcji, ale także o status Trybunału Konstytucyjnego. W sprawie bowiem orzekali tak zwani sędziowie dublerzy, a w świetle dotychczasowego orzecznictwa strasburskiego nie mogą być oni uznawani za sędziów. To stawia pod znakiem zapytania legalność wyroku TK z 22 października 2020 roku.
Stosunkowo szybkie komunikacje skarg Polek dają szansę na uzyskanie sprawiedliwości w Strasburgu. Wskazują, że na arenie międzynarodowej Polki nie są same oraz mogą poszukiwać pomocy. Rozpatrywanie tych spraw przyczyni się do kształtowania debaty w Polsce, zwłaszcza w obliczu nadchodzących wyborów.
Na jednej z demonstracji pod koniec października 2020 roku uczestniczka trzymała karton z napisem „Annuszka wylała olej”. Jest to, oczywiście, nawiązanie do Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa (a także do piosenki Krzysztofa Zalewskiego). Określone zdarzenie zapoczątkowuje serię ważnych konsekwencji i reperkusji, choć można ich było uniknąć. Na razie wyrok TK wywołał lawinę inicjatyw społecznych i prawnych. Za jakiś czas może się także przyczynić do zmiany politycznej, zwłaszcza ze względu na ewolucję postaw wśród kobiet i młodych ludzi.
ZDRADZENI FUNKCJONARIUSZE
Postępowanie sądów w ostatnich latach można oceniać różnie. W wielu przypadkach stanęły odważnie po stronie praw i wolności obywatelskich. Dotyczyło to analizy zasadności czy zgodności z prawem zatrzymań w czasie demonstracji, przemocy policji, praw „frankowiczów” czy osób LGBT+. Ale czasami można było zgrzytać zębami, gdy sądy nadmiernie oportunistycznie uciekały od odpowiedzialności w zakresie rzeczywistego wymierzania sprawiedliwości.
Dotyczy to zwłaszcza tak zwanej ustawy represyjnej z 16 grudnia 2016 roku, która znacząco obcięła emerytury osobom pracującym w strukturach podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych przed 1990 rokiem. Ustawa była krzywdząca na wiele sposobów. Obejmowała tych, którzy z haniebnymi praktykami Służby Bezpieczeństwa mieli niewiele wspólnego (np. pracowników tworzących system PESEL, lekarzy i pielęgniarki ze szpitali MSW, sportowców z klubów mundurowych) czy pracujących w strukturach przez krótki okres swojego życia (np. w końcówce lat 80.). Nie brała także pod uwagę indywidualnych zasług oraz weryfikacji ludzi służb dokonanej w 1990 roku, która, co warto przypomnieć, oferowała możliwość pracy na rzecz demokratycznego państwa. Dojmujący był automatyzm ustawy oraz bezwzględne zastosowanie mechanizmów odpowiedzialności zbiorowej, a nie indywidualnej oceny sytuacji.
Kiedy ustawa represyjna weszła w życie, wielu obywateli miało nadzieję, że sądy szybko się z nią rozprawią. Ze względu na polityczne podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego obrońcy praworządności liczyli, że sądy będą bezpośrednio stosować Konstytucję i postawią na rozliczenia indywidualne. W grudniu 2017 roku na ten temat wykład dla sędziów przeprowadził profesor Marcin Matczak. Temat obcięcia emerytur byłym funkcjonariuszom i dostępności środków prawnych był także pogłębiany w czasie I Kongresu Praw Obywatelskich. Również Rzecznik Praw Obywatelskich przyłączył się do kilku symbolicznych spraw.
Mimo tych działań tylko niektóre sądy zdecydowały się na bezpośrednie stosowanie Konstytucji. Zdecydowana większość nie wzięła na swoje barki tej odpowiedzialności. Sąd Okręgowy w Warszawie na początku 2018 roku zadał pytanie prawne Trybunałowi Konstytucyjnemu, a to dało innym sądom powszechnym pretekst do zawieszania postępowań[15]. Tymczasem TK na różne sposoby zwlekał z wydaniem wyroku. W istocie TK zmierzył się z problemem, ale w zupełnie innej sprawie, będącej wynikiem pytania prawnego Sądu Okręgowego w Krakowie[16]. 16 czerwca 2021 roku uznał zgodność niektórych aspektów ustawy represyjnej z Konstytucją[17]. Orzeczenie zostało wydane w pełnym składzie, przy dwóch zdaniach odrębnych – Leona Kieresa i Piotra Pszczółkowskiego.
W rzeczywistości najważniejszy ratunek dla osób pokrzywdzonych przyszedł, ale z innej strony – Sądu Najwyższego – we wrześniu 2020 roku, kiedy Izba Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN wydała uchwałę w składzie siedmiu sędziów. SN uznał, że kryterium „służby na rzecz totalitarnego państwa” powinno być oceniane na podstawie wszystkich okoliczności sprawy, w tym także na podstawie indywidualnych czynów i ich weryfikacji pod kątem naruszenia podstawowych praw i wolności człowieka[18]. W praktyce uchwała SN dała sądom przestrzeń do indywidualnej oceny każdej ze spraw.
Ale warto zwrócić szczególną uwagę, co działo się w międzyczasie – od wejścia w życie ustawy represyjnej z 16 grudnia 2016 roku do wspomnianego wyroku Sądu Najwyższego. Na konferencji zorganizowanej w Senacie w trzecią rocznicę uchwalenia ustawy – 16 grudnia 2019 roku, poseł Andrzej Rozenek przypominał o osobistych tragediach, o osobach, które nie doczekały sprawiedliwości i należytej oceny ich czynów, o złamaniu zobowiązań państwa polskiego wobec jego funkcjonariuszy. Na tej konferencji powiedziałem, dlaczego mam żal do polskich sądów. Wspomniałem właśnie o pytaniu Sądu Okręgowego w Warszawie, które stało się pretekstem, aby sprawy obniżenia emerytur zawiesić na wiele miesięcy, a tym samym uniknąć merytorycznego zmierzenia się z problemem.
W wyroku w sprawie Bieliński przeciwko Polsce trybunał w Strasburgu rozprawił się właśnie z kwestią rzeczywistej dostępności środków zaskarżenia[19]. Sprawa dotyczyła funkcjonariusza, który w 1990 roku przeszedł weryfikację i zaczął pracować dla Urzędu Ochrony Państwa. Po obniżeniu emerytury skierował sprawę do Sądu Okręgowego w Warszawie. Po rozpoczęciu postępowania i przedstawieniu materiałów dowodowych, w połowie 2018 roku sąd zawiesił postępowanie w sprawie – z powodu wspomnianego pytania prawnego skierowanego do Trybunału Konstytucyjnego. Powód wielokrotnie skarżył się na zawieszenie postępowania, składał skargi na przewlekłość postępowania. Dopiero pod koniec 2019 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie przyznał mu rację odnośnie do braku rzeczywistego dostępu do sądu. Natomiast w maju 2021 roku Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił decyzję o obniżeniu emerytury. W końcu w październiku 2021 roku skarżący odzyskał należne mu świadczenie i otrzymał odszkodowanie za cały okres, kiedy dostawał je w zmniejszonej wysokości.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to przykład prawdziwej success story. Ale gdyby faktycznie tak było, to Europejski Trybunał Praw Człowieka w ogóle nie zajmowałby się tą sprawą. Bo jednak przez kilka lat skarżący znajdował się w sytuacji niepewności i niejasności, czy kiedykolwiek uda mu się odzyskać należną emeryturę. Wiele osób nie miało tak dobrych adwokatów, szczęścia i determinacji, aby o swoje prawa walczyć do samego końca. Sporo z nich końcówkę swojego życia spędziło w głębokim stresie i poczuciu zdrady przez własne państwo. Federacja Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP informowała także o samobójstwach i zawałach funkcjonariuszy po tym, jak odbierali oni decyzje o obniżonych świadczeniach emerytalnych.