Szarady - Knut Hamsun - ebook + książka

Szarady ebook

Knut Hamsun

3,1

Opis

Uznana powieść o obsesyjnej miłości i walce z samym sobą.

„Do czego to podobne, że postanawia pan mieszkać w takim miejscu jak to, i dlaczego, u Boga Ojca, pan to robi? Czy jest więc dziwne, że ludzie mówią, iż pan zwariował? To miasto jest takie małe, że nawet nie pamiętam, jak się nazywa, póki się nie zastanowię, a pan tutaj cały czas odgrywa komedię i zaskakuje mieszkańców osobliwymi pomysłami! Czy naprawdę nie mógłby pan wymyślić czegoś lepszego?”

Pewnego czerwcowego wieczoru do norweskiego miasteczka Lillesand przypływa obcy mężczyzna w aksamitnej czapce i żółtym garniturze z buteleczką trucizny w kieszeni. Johan Nagel od razu budzi wiele emocji. Wydaje się bowiem, że zna tajemnice mieszkańców. Wkrótce bez pamięci zakochuje się w córce pastora, która niedawno się zaręczyła. Zarazem uczciwy i niemoralny, arogancki i skromny szybko staje się głównym tematem rozmów.

Szarady” to niezwykłe studium szaleństwa i egzystencji. Uważane za jedną z najwybitniejszych powieści norweskiego noblisty dopiero po ponad dziewięćdziesięciu latach doczekały się kolejnego polskiego wydania, w nowym przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak.

 

„Nikt nie zasłużył na Nagrodę Nobla tak bardzo jak Hamsun”.

Thomas Mann

 

„Ta książka jest mi bardziej droga niż jakakolwiek inna, którą przeczytałem”.

Henry Miller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (7 ocen)
0
4
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
devchloi

Z braku laku…

straszliwie nijaka książka
00

Popularność




KNUT HAMSUN był jednym z najwybitniejszych norweskich pisarzy. Urodził się w 1859 roku jako Knud Pedersen. Był prekursorem modernistycznych tendencji w powieści psychologicznej oraz egzystencjalnej. W 1920 roku otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za książkę Błogosławieństwo ziemi. Uznaniem na całym świecie cieszyły się także jego pozostałe utwory, m.in. Głód, Szarady, Pan, Wiktoria i Marzyciele. W czasie II wojny światowej zafascynował go nazizm, co spotkało się z ostrą reakcją Norwegów i wyrokiem skazującym na wysoką grzywnę za zdradę ojczyzny. W ostatnich latach życia umieszczono go w szpitalu psychiatrycznym. Zmarł w 1952 roku.

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

Laura Lindstedt, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak

Roy Jacobsen, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka

Stig Dagerman, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska

Auður Ava Ólafsdóttir, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. Bengtsson, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy Jacobsen, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

Carl Frode Tiller, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

Helga Flatland, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy Jacobsen, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

Tytuł oryginału: Mysterier

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Maria Gołębiewska-Bijak, 2021

Copyright © Gyldendal Norsk Forlag AS 1892. All Rights Reserved

Published by the Agreement with Gyldendal Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland

This translation has been published with the financial support of NORLA

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Krystyna Podhajska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Daria Kozierska

Pro­jekt okład­ki: Ula Pągowska

ISBN 978-83-66839-39-7

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Słowo od tłumaczki

Kształt językowy i konstrukcja Szarad, drugiej „poważnej” powieści Knuta Hamsuna (bo w końcu lat 70. XIX wieku wydał trzy pozycje należące do literatury popularnej), są nietypowe. W czasach, kiedy ta powieść powstawała, budziły pewien opór, choć współczesny Czytelnik zapewne zdążył się już oswoić z taką kompozycją tekstu literackiego. Wspomina o tym w posłowiu Lars Frode Larsen. Do wymienionych przez niego kilku konwencji (baśń, proza liryczna, polemika, monolog wewnętrzny) dodałabym pojawiający się gdzieniegdzie stylistyczny sztafaż biblijny oraz partię powieści przywodzącą na myśl sztukę teatralną (forma didaskaliów).

Do cech eksperymentalnych należy też zaliczyć grę czasami gramatycznymi, którą zachowałam jako środek wyrazu artystycznego Hamsuna, choć w pewnych momentach przeczy ona zasadom polskiej gramatyki.

Poza tym utrzymałam (częściowo) nietypową również dla języka norweskiego oryginalną interpunkcję Hamsuna, który nie stawia znaków przestankowych (poza kropkami) tam, gdzie wymaga tego gramatyka, natomiast z upodobaniem stosuje średniki i przecinki, stanowiące raczej przerwę na oddech dla mówiącego, co podkreśla stylizację na ustny przekaz — zabieg doskonale nam znany z prozy współczesnej, jednak rzadki pod koniec XIX wieku (w tekście oryginalnym dorachowano się rekordowej liczby ośmiuset dwudziestu pięciu średników). Taką samą funkcję spełnia wielokropek, który, jak ktoś pracowicie policzył, występuje w powieści czterysta siedemdziesiąt razy.

Nie zmieniałam oryginalnej (różnej) pisowni słowa „bóg — Bóg”, nie jest ona bowiem pomyłką autora ani wydawcy, lecz wskazuje kierunek interpretacji danego fragmentu tekstu.

Z bogactwa środków artystycznych zachowałam także (w nieco zmienionej formule) aliterację, szczególnie rzuca się ona w oczy na stronie siedemdziesiątej czwartej: „świadomość własnego ja płynąca z brzóz, borówek i bzów”. Dla większości frazeologizmów udało mi się znaleźć polskie odpowiedniki, tam zaś, gdzie nie było to możliwe, podałam wyjaśnienie w przypisie.

Nie udało się znaleźć, co naturalne, polskich odpowiedników dla wszystkich wyrazów wieloznacznych. Oprócz gry znaczeniami Knut Hamsun posługiwał się w Szaradach również neologizmami własnego pomysłu, które nie są wyłącznie środkiem artystycznym, lecz także sprawiają, że powieść jest niezwykle skondensowana. Dlatego przekład z konieczności stał się po części jej interpretacją.

Dobór słów w przekładzie starałam się dopasować do realiów XIX wieku, unikając przy tym nieuzasadnionej archaizacji.

W kwestii odstępstw od oryginału podkreślę stosowanie w powieści form „pan, pani”. Grzecznościową i będącą obecnie w zaniku norweską formą De Hamsun operuje w stosunku do wszystkich swoich bohaterów, zarówno pełnomocnika Reinerta i Dagny Kielland (co dla nas oczywiste), jak i w stosunku do Minuta oraz pokojówki Sary. Tu wybrałam dawne normy polskie, gdy pokojówkę się „tykało”, a do kogoś stojącego niżej w hierarchii społecznej zwracało się w drugiej osobie liczby mnogiej.

W odniesieniu do Minuta dopuściłam się zabiegu interpretacyjnego, który wydaje mi się uzasadniony. W początkowej fazie znajomości Nagla z Minutem, gdy chodzi o przywrócenie kalece godności (scena w kawiarni i w pokoju Nagla), utrzymałam formę „pan”, natomiast później, gdy bohaterowie lepiej się poznają, a Nagel występuje w roli dobroczyńcy Minuta, zwłaszcza zaś wtedy, gdy nabiera co do niego podejrzeń, przeszłam na „wy”. W chwilach, gdy Nagel majaczy bądź monologuje, w stosunku do Sary i Minuta zachowałam formę „pan, pani”.

Wyjaśnienie nietypowego przezwiska Minuta (nie zaś — zgodnie z rodzajem żeńskim polskiego rzeczownika — Minuty) znajduje się w samej powieści.

Pozwoliłam też sobie zamieścić kilka przypisów, które w zamyśle mają objaśniać pewne sformułowania i uzupełniać brakujące nam informacje dotyczące Norwegii i świata w końcu XIX wieku.

Szarady wyszły drukiem w 1892 roku. W 1908 roku Knut Hamsun dokonał ich przeróbki i ta ostatnia wersja stanowi podstawę nowszych wydań norweskich, w tym drugiego tomu Samlede Verker (Dzieł zebranych) z 2007 roku, opierających się na wydaniu z 1934 roku z lekko zmodernizowaną pisownią pod redakcją Larsa Frodego Larsena.

Z wielu względów warto przypomnieć kilka faktów dotyczących pierwszego polskiego przekładu tej powieści autorstwa Franciszka Pika (Mirandoli), sporządzonego prawdopodobnie z pierwszego tłumaczenia niemieckiego. Ukazał się on w 1928 roku w poznańskim Wydawnictwie Polskim w serii Bibljoteka Laureatów Nobla z ilustracjami Ernesta Czerpera i został opatrzony wstępem przez znającego język norweski Czesława Kędzierskiego. Przekład Mirandoli autoryzował sam Hamsun — zapewne na podstawie niemieckiego przekładu z 1894 roku pióra Marie von Borch, który po odrzuceniu przez S. Fischer Verlag ukazał się w założonym w tym celu przez Alberta Langena (twórcy czasopisma „Simplicissimus”) wydawnictwie Buch & Kunst-Verlag.

Największy problem sprawił mi tytuł powieści — ­Mysterier, poniekąd nawiązujący do szeroko znanej wówczas pozycji francuskojęzycznej literatury popularnej, powieści Eugeniusza Suego z lat 1842–1843 Tajemnice Paryża (Les Mystères de Paris), a przetłumaczony przez Mirandolę z niemieckiego Mysterien na Misterja. Otóż norweskie słowo mysterier (liczba mnoga od mysterium) podobnie jak w języku niemieckim oznacza „zagadki — szarady — łamigłówki — tajemnice”. Polskie natomiast „misteria” mają przede wszystkim wydźwięk sakralny i kojarzą się z antykiem (misteria eleuzyjskie, dionizyjskie) lub ze średniowiecznym dramatem religijnym (misteria bożonarodzeniowe, wielkanocne, pasyjne). Nie ma to nic wspólnego z treścią ani przesłaniem powieści Hamsuna, w której często jest mowa o tajemniczości lub zagadkowości, a punktem kluczowym okazują się żywe obrazy — inaczej szarady — popularna jeszcze w XIX wieku zabawa polegająca na odgadywaniu imion postaci historycznych przedstawianych w charakterystycznych pozach lub za pomocą przebrania przez uczestników spotkania towarzyskiego lub przyjęcia. Po polsku jedynie wyraz „szarada” ma podwójne znaczenie (rymowana zagadka lub właśnie żywy obraz), dlatego zdecydowałam się zasugerować Wydawnictwu Poznańskiemu ten tytuł jako najbliższy intencji Knuta Hamsuna.

Maria Gołębiewska-Bijak

I

W ubiegłym roku w środku lata pewne nadmorskie miasteczko w Norwegii stało się widownią ze wszech miar niezwyczajnych wydarzeń. Pojawił się tam obcy, niejaki Nagel, rzucający się w oczy osobliwy szarlatan, który dopuścił się mnóstwa zadziwiających czynów i zniknął równie nagle, jak się pojawił. Owego człowieka odwiedziła ponadto — Bóg jeden wie, w jakiej sprawie — tajemnicza młoda dama, która odważyła się pozostać w mieście zaledwie kilka godzin. To wszystko jednak to nie początek…

Początek jest taki, że kiedy około szóstej wieczorem parowiec przybił do nabrzeża, na pokładzie pojawiło się dwóch czy trzech podróżnych, a wśród nich mężczyzna w zwracającym uwagę żółtym garniturze i obszernej aksamitnej czapce. Było to wieczorem dwunastego czerwca; tego dnia bowiem w wielu punktach miasta powiewały flagi z okazji zaręczyn panny Kielland, te zaś ogłoszono właśnie dwunastego czerwca. Boy z „Centralu” natychmiast wspiął się na pokład i wtedy mężczyzna w żółtym garniturze przekazał mu swoje rzeczy; od razu też oddał jednemu z oficerów swój bilet. Potem jednak nie zszedł na ląd i jął się przechadzać tam i z powrotem po pokładzie. Wydawał się mocno poruszony. Gdy po raz trzeci rozległ się gwizd parowca, mężczyzna nie miał nawet uregulowanego rachunku u restauratora.

W trakcie tej przechadzki nagle zatrzymał się i dostrzegł, że statek już odbija od nabrzeża. Zaskoczyło go to przez moment, po czym kiwnął ręką w stronę lądu na boya i rzucił do niego przez reling:

— Niech będzie, zanieś mój bagaż i mimo wszystko przygotujcie pokój.

Tym samym parowiec zabrał go w dalszą podróż ku wylotowi fiordu.

Mężczyzną owym był Johan Nilsen Nagel.

Boy pociągnął wózek z jego rzeczami: raptem dwiema małymi walizkami i futrem — futrem, a jakże, choć to środek lata — poza tym z neseserem i futerałem na skrzypce. Wszystko niepodpisane.

Dzień później w porze obiadowej Johan Nagel przyjechał do hotelu — lądem, dwukonnym zaprzęgiem. Równie dobrze, ba, o wiele łatwiej mógłby przybyć drogą morską, mimo to przyjechał. Przywiózł trochę więcej rzeczy: na przednim siedzeniu stała kolejna walizka, obok niej spoczywały torba podróżna, płaszcz i worek opasany rzemieniami z jakimiś przedmiotami w środku. Worek oznaczono koralikowymi inicjałami J. N. N.

Jeszcze siedząc w powozie, Nagel zapytał właściciela hotelu o swój pokój, a kiedy go zaprowadzono na pierwsze piętro, zabrał się za sprawdzanie ścian — jakiej są grubości i czy z pokojów obok można usłyszeć jakieś dźwięki. Raptem zwrócił się do pokojówki:

— Jak ci na imię?

— Sara.

— Sara. — I zaraz potem: — Mógłbym dostać coś do jedzenia? A więc masz na imię Sara? Słuchaj — odezwał się znowu. — Czy w tym budynku była kiedyś apteka?

— Tak — odpowiedziała zdziwiona pokojówka. — Ale to było wiele lat temu.

— A więc wiele lat? Ha, od razu mnie to uderzyło, gdy tylko wszedłem do korytarza; nie wyczułem tego po zapachu, jednak odniosłem takie wrażenie. No cóż…

Na dole podczas posiłku nie odezwał się ani słowem. Dwaj panowie siedzący na drugim końcu stołu, współpasażerowie z parowca, wykrzywili się do siebie, kiedy wchodził, a nawet dość otwarcie podśmiewali się z jego wpadki ubiegłego wieczoru, on zaś udawał, że tego nie słyszy. Zjadł pospiesznie, potrząsnął głową na widok deseru i wstał gwałtownie, ześlizgnąwszy się tyłem z taboretu. Natychmiast zapalił cygaro i zniknął w czeluściach ulicy.

Nie było go do późna po północy; wrócił chwilę przedtem, zanim zegar wybił trzecią. Gdzie przebywał? Potem się okazało, że poszedł z powrotem do sąsiedniego miasteczka. Pieszo pokonał w obie strony całą długą drogę, którą przyjechał przed południem. Musiał tam mieć do załatwienia jakąś niezwykle pilną sprawę. Gdy Sara mu otworzyła, był mokry od potu; uśmiechał się jednak do niej raz po raz i miał świetny humor.

— Boże, dziewczyno, jaki ty masz cudowny kark! — rzucił. — Przyszła może jakaś poczta, kiedy mnie nie było? Dla Nagla, znaczy, Johana Nagla? Och, aż trzy telegramy! Słuchaj, zrób mi przysługę i zabierz ze sobą ten obraz ze ściany, dobrze? Żebym nie musiał na niego patrzeć. To takie nużące, gdy się leży tu w łóżku i cały czas ma się go przed oczami. Napoleon III nie miał mianowicie takiej zielonej brody. Dziękuję ci bardzo.

Gdy Sara wyszła, Nagel zatrzymał się na środku pokoju. Stał zupełnie bez ruchu. Całkowicie nieobecnym wzrokiem zaczął wpatrywać się w jeden punkt na ścianie, właściwie wcale się nie poruszał, tylko głowa opadała mu coraz bardziej na bok. Trwało to dłuższą chwilę.

Był mniej niż średniego wzrostu, miał śniadą cerę i dziwnie mroczne spojrzenie oraz delikatne, kobiece usta. Na palcu nosił prostą obrączkę z ołowiu lub żelaza. Bardzo barczysty, mógł mieć dwadzieścia osiem, trzydzieści lat, w każdym razie nie więcej niż trzydzieści. Włosy na skroniach zaczynały mu siwieć.

Wyrwał się z zamyślenia wzdrygnięciem tak silnym, że mogło być zgoła udawane, wręcz jakby długo decydował, czy się wzdrygnąć, choć w pokoju był sam. Potem wyjął z kieszeni w spodniach jakieś klucze, kilka drobnych monet i jakiś medal za akcję ratunkową zawieszony na żałośnie potarganej wstążce — wszystkie te rzeczy ułożył na stoliku przy łóżku. Następnie wsunął pod poduszkę portfel, a z kieszonki kamizelki wydobył zegarek i buteleczkę, taką małą, apteczną z trupią czaszką i napisem „Trucizna” na etykiecie. Przez chwilę trzymał zegarek w ręce, po czym go odłożył, buteleczkę zaś od razu schował z powrotem do kieszonki. Teraz zdjął obrączkę i przystąpił do mycia. Palcami odgarnął w tył włosy — w ogóle nie skorzystał z lustra.

Ułożył się już do snu, gdy nagle poczuł brak obrączki zapomnianej na wodniarce, i jakby nie mógł się obyć bez tego metalowego drobiazgu, wstał i wsunął go na palec. Wreszcie otworzył owe trzy telegramy, lecz nie skończywszy czytać nawet pierwszego, parsknął krótkim, cichym śmieszkiem. W łóżku śmiał się sam do siebie; zęby miał nadzwyczaj piękne. Potem twarz mu spoważniała i chwilę później z zupełną obojętnością odrzucił telegramy. Wydawały się jednak dotyczyć wielkich i ważnych spraw; była tam mowa o sześćdziesięciu dwóch tysiącach koron za wiejską posiadłość, ba, o propozycji zapłaty całej sumy gotówką, jeżeli sprzedaż dojdzie do skutku natychmiast. Ot, krótkie, suche wiadomości handlowe i nic w nich nie pobudzało do śmiechu; niemniej brakowało w nich podpisu. Po kilku minutach Nagel usnął. Dwie palące się na stoliku świeczki, których zapomniał zgasić, oświetlały jego tors i gładko wygoloną twarz, rzucały blask na otwarte telegramy na blacie…

Następnego ranka Johan Nagel posłał boya do urzędu pocztowego. Dostał gazety, w tym kilka zagranicznych, ale żadnego listu. Futerał na skrzypce umieścił na krześle na środku pokoju niemal jakby na pokaz, lecz nie otworzył go ani nie tknął instrumentu.

Przed południem zajął się jedynie napisaniem kilku listów, a potem spacerował po pokoju, czytając książkę. Poza tym kupił w sklepie parę rękawiczek, nieco później zapłacił na targu dziesięć koron za małego rudego szczeniaka, którego zaraz podarował hotelarzowi. Ludziom ku uciesze ochrzcił pieska Jakobsen; w dodatku piesek okazał się suczką.

Tak więc przez cały dzień Nagel niczego nie przedsięwziął. Nie załatwiał w mieście interesów, nie złożył żadnej wizyty, nie odwiedził żadnego urzędu ani nie znał tu żywej duszy. W hotelu dziwiono się nieco jego uderzającej obojętności wobec prawie wszystkiego, nawet wobec jego własnych spraw. I tak trzy telegramy nadal leżały na stoliku w pokoju otwarte, dostępne dla wzroku postronnych; nie tknął ich od poprzedniego wieczoru. Umiał też nie udzielać odpowiedzi na pytania zadawane wprost. Właściciel hotelu dwukrotnie próbował wydobyć z niego, kim jest i po co przybył do miasteczka, i obydwa razy Nagel ani pomyślał, by mu odpowiedzieć. W ciągu dnia wyszła na jaw jeszcze jedna jego osobliwość: choć nie znał nikogo z miejscowych ani do nikogo z nich się nie odezwał, u wejścia na cmentarz zatrzymał się jednak przed jedną z młodych mieszkanek miasta — stanął, spojrzał na nią i głęboko jej się ukłonił bez słowa wyjaśnienia. Dama owa oblała się rumieńcem. Po czym bezczelny ten człowiek pognał przed siebie gościńcem aż do plebanii i hen za nią — co zresztą czynił także w następne dni. Wciąż trzeba mu było otwierać drzwi wieczorami po zamknięciu hotelu, tak późno wracał ze swoich wędrówek.

Trzeciego zatem poranka, gdy tylko Nagel wyszedł z pokoju, odezwał się do niego właściciel hotelu ze słowami powitania i kilkoma grzecznościami. Skierowali się na werandę i tam siedli, właściciel hotelu zaś wpadł na pomysł, by zadać pytanie dotyczące transportu skrzynki świeżej ryby:

— Jak by tu wysłać tę rybę, może mi pan powiedzieć?

Nagel przyjrzał się skrzyni, uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Niestety, nie znam się na tym — odparł.

— A więc nie. Myślałem, że może pan trochę podróżował i gdzie indziej zobaczył co nieco, jak się postępuje.

— Ach nie, nie podróżowałem wiele.

Cisza.

— Zapewne więc raczej… innymi sprawami się pan zajmował. Jest pan może handlowcem?

— Nie, nie jestem handlowcem.

— To nie dla interesów jest pan tu w mieście?

Bez odpowiedzi. Nagel obciął cygaro i palił powoli, patrząc przed siebie.

Gospodarz obserwował go z boku.

— Nie zechciałby pan dla nas kiedyś zagrać? Widzę, że przywiózł pan ze sobą skrzypce — odezwał się znowu.

Nagel odpowiedział obojętnym tonem:

— Ach nie, przestałem grać.

Chwilę potem wstał bez słowa i poszedł. Za moment wrócił i powiedział:

— Wie pan, przyszło mi do głowy, może mi pan dać rachunek, kiedy zechce. Dla mnie to w końcu obojętne, kiedy zapłacę.

— Dziękuję — odrzekł właściciel hotelu. — Nie ma pośpiechu. Jeśli zostanie pan dłuższy czas, musimy policzyć trochę taniej. Nie wiem, czy zamyślał pan zostać tu na dłużej.

Nagel ożywił się raptem i od razu odpowiedział, w dodatku bez wyraźnej przyczyny twarz mu się lekko zarumieniła.

— Cóż, może się zdarzyć, że zostanę tu jakiś czas — rzucił. — To zależy od okoliczności. À propos, chyba panu nie wspominałem… jestem agronomem z wykształcenia, wieśniakiem, wracam z podróży i być może osiądę tu na jakiś czas. Przy okazji, zapomniałem chyba… Nazywam się Nagel, Johan Nilsen Nagel.

Z tymi słowy podszedł do właściciela hotelu i serdecznie uścisnął jego dłoń, prosząc przy tym o wybaczenie, że nie przedstawił się wcześniej. W jego minie nie było śladu ironii.

— Przyszło mi na myśl, że moglibyśmy dać panu lepszy i cichszy pokój. Teraz mieszka pan tuż przy schodach, a to nie zawsze jest przyjemne.

— Nie, dziękuję, nie trzeba, pokój jest znakomity i jestem z niego bardzo zadowolony. Poza tym z okien widzę cały rynek i mam rozrywkę.

Po chwili hotelarz odezwał się znowu:

— A więc robi pan sobie na jakiś czas wolne? Zostanie pan tutaj przynajmniej przez jakąś część lata?

— Dwa, trzy miesiące — odpowiedział Nagel. — Może dłużej, jeszcze dokładnie nie wiem. To zależy od okoliczności. Zobaczymy, co przyniesie czas.

W tym momencie przeszedł obok nich, kłaniając się właścicielowi hotelu, jakiś człowiek. Niepozornej postury, niskiego wzrostu, ubrany nad wyraz biednie. Poruszał się dość szybko, jednak z takim trudem, że rzucało się to w oczy. Choć skłonił się bardzo nisko, właściciel hotelu nie uniósł w odpowiedzi dłoni do kapelusza, za to Nagel zerwał z głowy swój aksamitny beret.

— Nazywamy tego człowieka Minutem — wyjaśnił właściciel, patrząc na Nagla. — Ma trochę nie po kolei w głowie, ale żal go, bo to chłop dobry z kościami.

I to wszystko, co powiedziano o Minucie.

— Czytałem… — odzywa się na to raptem Nagel — kilka dni temu czytałem w gazetach, że gdzieś tu w lesie znaleźli martwego mężczyznę. Co to był właściwie za człowiek? Bodaj Karlsen, jak mi się wydaje. Tutejszy?

— Owszem. To syn kobiety, która u nas przystawia pijawki. Widać stąd jej dom, o, tamten czerwony dach. Przyjechał do domu tylko na wakacje i proszę, nie omieszkał od razu skończyć tu ze sobą. Wielka szkoda, bo zdolny był z niego chłopak i niedługo miał zostać pastorem. Cóż, nie bardzo wiadomo, co na ten temat sądzić, ale, zgoda, to trochę podejrzane. Jeżeli miał przecięte obie tętnice, to raczej chyba nie przez nieszczęśliwy wypadek. A nóż też znaleziono, scyzoryk z białą rękojeścią. Policja natrafiła na niego wczoraj późnym wieczorem. Przypuszczalnie w grę wchodziła jakaś afera miłosna.

— Ach tak? Naprawdę są jakieś wątpliwości co do tego, że sam się zabił?

— Zawsze jest jakaś nadzieja, to znaczy, są ludzie, którzy uważają, że szedł z nożem w ręce i potknął się tak nieszczęś­liwie, że zranił się w dwóch miejscach naraz. Ha, ha, myślę, że to mało prawdopodobne, bardzo mało. Niemniej z pewnością pójdzie do poświęconej ziemi. Nie, chyba jednak niestety się nie potknął!

— Mówi pan, że nóż znaleziono dopiero wczoraj wieczorem. Nie leżał obok niego?

— Nie, sporo kroków dalej. Po użyciu cisnął go głębiej w las. Znaleźli go przez czysty przypadek.

— No, ale dla jakiej przyczyny odrzucił nóż, skoro i tak leżał z otwartymi ranami ciętymi? Przecież dla wszystkich było jasne, że musiał użyć noża?

— Bóg jeden wie, jaki w tym widział sens. Jednak, jak mówiłem, w grę wchodziła chyba jakaś afera miłosna. Nigdy nie słyszałem czegoś równie głupiego. Im dłużej o tym myślę, tym głupsze mi się to wydaje.

— Dlaczego sądzi pan, że chodzi o aferę sercową?

— Z różnych powodów. Zresztą trudno powiedzieć coś konkretnego.

— A nie mógł upaść sam z siebie, mimo woli? Przecież leżał tak nieestetycznie. Czyż nie na brzuchu z twarzą w kałuży?

— Owszem i straszliwie się ubrudził. Ale to nie ma znaczenia. Może i w tym widział jakiś sens. Może chciał ukryć w ten sposób wyraz śmiertelnego bólu na twarzy. Nikt tego nie wie.

— Zostawił jakieś pismo?

— Podobno coś pisał na kartce papieru. Zresztą miał w zwyczaju chodzić po drogach i coś pisać. Można pomyśleć, że użył noża do zaostrzenia ołówka albo czegoś podobnego, potem rzekomo się przewrócił i wbił sobie scyzoryk najpierw w jeden nadgarstek akurat w tętnicę, następnie w drugi akurat w tętnicę, i wszystko to podczas jednego upadku. Ha, ha, ha. Ale rzeczywiście, zostawił po sobie coś na piśmie. Miał w dłoni karteczkę, a na niej te słowa: Oby twa stal była tak ostra, jak twoje ostatnie »nie«!

— Co za bzdura. Nóż był tępy?

— Tak, był tępy.

— Nie mógł go najpierw naostrzyć?

— To nie był jego nóż.

— A czyj?

Właściciel hotelu zastanawia się przez chwilę, ale udziela odpowiedzi:

— Panny Kielland.

— Panny Kielland? — I zaraz potem Nagel pyta dalej: — A kimże jest panna Kielland?

— Dagny Kielland. Córka pastora.

— Ach tak. Bardzo dziwne. Coś takiego! Czy ten młody durzył się w niej?

— Tak, chyba tak. Wszyscy zresztą się w niej durzą, więc nie był sam.

Nagel popadł w zamyślenie i nic więcej nie powiedział. Właściciel hotelu przerwał jednak ciszę i oznajmił:

— To, co teraz panu powiedziałem, to tajemnica i proszę, żeby pan…

— Tak, tak — przerywa Nagel. — Jasne, może pan być zupełnie spokojny.

Gdy chwilę potem Nagel zszedł na śniadanie, właściciel opowiadał w kuchni, że wreszcie uciął sobie porządną pogawędkę z żółtym garniturem z siódemki.

— Jest agronomem — mówił — i przyjechał z zagranicy. Powiada, że zostanie tu kilka miesięcy. Bóg jeden wie, co to za człowiek.

II

Wieczorem tego samego dnia zdarzyło się, że Nagel ni stąd, ni zowąd spotkał się z Minutem. Nawiązała się między nimi nudna wymiana zdań bez końca, która trwała z górą trzy godziny.

Całość miała od początku do końca następujący przebieg:

Johan Nagel siedział w hotelowej kawiarni, trzymając w ręku gazetę, kiedy wszedł Minut. Przy stolikach znajdowało się więcej ludzi, między innymi gruba wieśniaczka w czerwono-czarnej dzianej chuście na ramionach. Wydawało się, że Minuta wszyscy znają — od wejścia kłaniał się grzecznie na prawo i lewo, lecz odpowiadano mu głośnymi okrzykami i śmiechem. Wieśniaczka nawet podniosła się i chciała z nim zatańczyć.

— Nie dzisiaj, nie dziś — odmawia kobiecie.

Jednocześnie, trzymając czapkę w dłoni, podchodzi do właściciela hotelu i zwraca się do niego:

— Przyniosłem węgiel do kuchni, więc na dzisiaj to chyba wszystko?

— A jakże. Co byś jeszcze chciał?

— Nic — odpowiada Minut i wycofuje się pokornie.

Był nadzwyczajnie brzydki. Oczy miał spokojne, niebieskie, ale przednie zęby strasznie mu wystawały i chodził w wyjątkowo pokręcony sposób z powodu fizycznego upośledzenia. Włosy były raczej siwe, za to broda ciemniejsza, ale tak rzadka, że wszędzie spod niej przeświecała skóra. Człowiek ów był niegdyś marynarzem, obecnie jednak mieszkał u krewnego, który prowadził niewielki skład węgla przy porcie. Rozmawiając z kimś, Minut z rzadka podnosił wzrok albo nie czynił tego w ogóle.

Przywołano go do jednego z dalszych stolików. Przyzywa go ruchem dłoni, wskazując na butelkę piwa, pewien dżentelmen w szarym letnim garniturze.

— Chodźcie tu na szklaneczkę matczynego mleka. Poza tym chcę zobaczyć, czy do twarzy wam bez brody — woła.

Pełen szacunku, wciąż z czapką w dłoni i zgiętym karkiem, Minut zbliża się do stolika. Przechodząc koło Nagla, osobno mu się ukłonił i nieznacznie poruszył wargami. Staje przed szarym dżentelmenem i szepcze:

— Panie pełnomocniku, bardzo proszę nie tak głośno. Jak pan widzi, są tu obcy.

— Przecież, u Boga Ojca — mówi pełnomocnik — chciałem wam tylko postawić kufelek piwa. A wy mi tu wymyślacie, że za głośno mówię.

— Ależ nie, pan mnie źle zrozumiał, proszę o wybaczenie. Ale w obecności obcych wolałbym raczej nie wracać do dawnych facecji. Nie mogę też pić piwa, nie teraz.

— Ach tak, nie możecie? Nie możecie pić piwa?

— Nie, dziękuję panu, teraz nie.

— Ach tak, nie dziękujecie mi teraz? Więc kiedy mi podziękujecie? Ha, ha, ha, taki z was syn pastora! Więc uważajcie, jak się wyrażacie.

— Ach, pan mnie źle zrozumiał, ale nich i tak będzie.

— No, no, bez głupstw. Co wam się stało?

Pełnomocnik sadza Minuta siłą na krześle, na którym ten przez chwilę pozostaje, lecz zaraz się podnosi.

— Nie, proszę mnie zostawić — mówi. — Źle znoszę picie, a ostatnio, Bóg wie, skąd to się wzięło, znoszę je jeszcze gorzej niż przedtem. Zanim się zorientuję, robię się pijany i zupełnie się gubię.

Pełnomocnik wstaje, wbija wzrok w Minuta, wciska mu w dłoń szklankę i ordynuje:

— Pij!

Cisza. Minut podnosi wzrok, odgarnia włosy z czoła i milczy.

— No to żeby się stała pańska wola, ale tylko kilka kropel — odzywa się w końcu. — Tylko trochę, żeby mieć ten honor przepić do pana.

— Do dna! — woła pełnomocnik i odwraca się, by nie parsknąć śmiechem.

— Nie, nie do dna, nie do samego dna. Dlaczego mam wypić do dna wbrew sobie? No, proszę się nie gniewać i nie marszczyć brwi z tego powodu. Zrobię to tym razem, skoro pan tak bardzo tego chce. Mam nadzieję, że nie uderzy mi do głowy. To śmieszne, ale tak niewiele toleruję… Na zdrowie!

— Do dna! Do dna! — powtarza okrzyk pełnomocnik. — Całkiem do dna! O tak, to w porządku. A teraz sobie siądziemy i porobimy miny. Najpierw możecie trochę pozgrzytać zębami, potem obetnę wam brodę i odmłodzę was o dziesięć lat. Najpierw jednak zgrzytanie zębami.

— Nie, nie zrobię tego, nie w obecności tych obcych ludzi. Nie może pan tego wymagać. Naprawdę tego nie zrobię — protestuje Minut, szykując się do odejścia. — Nie mam też czasu — dorzuca.

— Czasu też nie macie? To źle. Ha, ha, ha, to doprawdy źle. Nawet czasu nie macie?

— Nie, teraz nie.

— Słuchajcie no, a gdybym wam powiedział, że od dawna widzę was w kapocie innej niż ta, którą macie na sobie… Zresztą, niech spojrzę. No tak, przecież ta ze szczętem sparciała, zobaczcie! Rozłazi się w palcach. — Znalazłszy małą dziurkę, pełnomocnik wierci w niej palcem. — Rozpada się, zobaczcie sami, ani trochę nie trzyma się kupy. No, spójrzcież tutaj!

— Niech mi pan da spokój! Na Boga, co panu zawiniłem? I moją kapotę niech pan też zostawi w spokoju!

— Święty Boże, przecież obiecuję wam drugi surdut już jutro… i to w obecności, niech policzę: raz, dwa, cztery, siedem… w obecności siedmiu osób. Co się z wami dzieje dziś wieczór? Nadymacie się, stawiacie i wszystkich nas chcecie zadeptać. Tak, to właśnie czynicie. I tylko dlatego, że dotknąłem waszej kapoty.

— Proszę o wybaczenie, nie miałem zamiaru się stawiać. Pan wie, że gotów jestem wyświadczyć panu każdą przysługę, ale…

— Więc wyświadczcie mi tę przysługę i siądźcie.

Minut odgarnia z czoła siwe włosy i siada.

— Dobrze. Teraz wyświadczcie mi następną przysługę i pozgrzytajcie trochę zębami.

— Nie, tego nie zrobię.

— No coś takiego! Tego nie zrobicie! Tak czy nie?!

— Nie, dobry Boże, w czym ja panu zawiniłem? Nie może mnie pan zostawić w spokoju? Dlaczego właśnie ja mam się ośmieszać przed wszystkimi? Tamten obcy dżentelmen, jak zauważyłem, spogląda w tę stronę. Obserwuje nas i zapewne także się śmieje. I tak jest bez ustanku. Pierwszego dnia, gdy przybył tu pan jako pełnomocnik, doktor Stenersen wziął mnie w obroty i od razu nauczył pana ze mnie kpić, teraz pan uczy tego samego owego dżentelmena. Jeden za drugim po kolei się tego uczą.

— No, no. Tak czy nie?

— Nie! Słyszy pan? — krzyczy Minut i zrywa się z krzesła. Ale jakby w obawie, że to zbytek arogancji, siada z powrotem i dodaje: — Zresztą nie umiem już zgrzytać zębami, niech mi pan wierzy.

— Nie umiecie? Ha, ha, ha, klnę się, że umiecie. Znakomicie zgrzytacie zębami.

— Z Bożą pomocą, nie umiem!

— Ha, ha, ha! Przecież wcześniej to robiliście?

— Tak, ale byłem pijany i tego nie pamiętam, kręciło mi się w głowie. Dwa dni potem chorowałem.

— Zgadza się — potwierdza pełnomocnik. — Przyznaję, wtedy byliście pijani. A poza tym, dlaczego gadacie o tym na głos przy tych wszystkich ludziach? To więcej niż ja bym zrobił.

W tym momencie właściciel hotelu wyszedł z kawiarni. Minut milczy; pełnomocnik, patrząc na niego, mówi:

— No, więc jak będzie? Pamiętajcie o surducie.

— Pamiętam — odpowiada Minut — ale ani nie chcę, ani nie mogę wypić więcej, teraz pan wie.

— Chcecie i możecie! Słyszeliście, co powiedziałem? Chcecie i możecie, nawet gdybym miał to wam wlać w gardło… — Z tymi słowy pełnomocnik wstaje ze szklanką Minuta w ręku. — Otwórzcie usta!

— Boże na niebiesiech! Nie, nie wezmę więcej piwa do ust! — woła Minut blady ze zdenerwowania. — Żadna siła na ziemi mnie do tego nie zmusi! Niech mi pan wybaczy, ale potem jestem chory. Nie wie pan, jak się potem czuję. Szczerze pana proszę, niech mi pan nie wyrządza tego zła. Wolę raczej… trochę pozgrzytać zębami bez piwa.

— A, to inna sprawa. Widzicie, to piekielnie inna sprawa, jeżeli chcecie to zrobić bez piwa.

— Tak, wolę to zrobić bez piwa.

I wreszcie przy akompaniamencie głośnego śmiechu siedzących wokół Minut zgrzyta swoimi okropnymi zębami. Przy stoliku pod oknem siedzi bez ruchu Nagel, na pozór nadal czytając gazetę.

— Głośniej! Głośniej! — woła pełnomocnik. — Zgrzytajcie głośniej, bo nie słychać.

Sztywno wyprostowany Minut trzyma się obiema rękami krzesła, jakby się bał, że z niego spadnie, i zgrzyta zębami, aż mu głowa podskakuje. Śmieją się wszyscy, wieśniaczka także; ze śmiechu aż płacze; nie wie, jak sobie z tym śmiechem poradzić, i nie widząc innej drogi, z czystej uciechy dwukrotnie bezwiednie spluwa na podłogę.

— O Boże! A niechże was! — zanosi się chichotem u kresu sił. — I ten pełnomocnik!

— Dość! Nie mogę zgrzytać głośniej — odzywa się Minut. — Naprawdę nie mogę. Bóg mi świadkiem. Niech mi pan wierzy, już nie mogę.

— O, nie, nie, odpocznijcie sobie kapkę i zgrzytajcie dalej. Macie zgrzytać zębami, a potem zetniemy wam brodę. Napijcie się piwa; tak, macie pić, zobaczcie, jest przygotowane.

Minut potrząsa głową i milczy. Pełnomocnik wyjmuje sakiewkę i kładzie na stole dwadzieścia pięć øre, mówiąc:

— Zazwyczaj wprawdzie robicie to za dziesięć, ale nie pożałuję wam dwudziestki piątki. Podnoszę wam honorarium, o!

— Niech mnie pan dłużej nie męczy, nie zrobię tego.

— Nie zrobicie? Odmawiacie?

— Na Boga w niebie jedynego! Niech pan raz wreszcie przestanie i da mi święty spokój. Więcej panu nie ustąpię z racji tego surduta, wszak jestem człowiekiem. Czego pan ode mnie chce?

— Jedno wam powiem: jak widzicie, strzepuję tę odrobinę popiołu z cygara do waszej szklanki z piwem. Widzicie to? A teraz biorę tę niepozorną zapałkę stąd i ten zapałczany drobiazg stąd i obie te zapałki zanurzam na waszych oczach w tejże szklance. O! A teraz gwarantuję wam, że mimo wszystko wypijecie swoje piwo do dna. Tak, na pewno.

Minut zerwał się z krzesła. Widać było, że drży. Siwe włosy znowu opadły mu na czoło. Patrzył pełnomocnikowi prosto w oczy. Trwało to kilka sekund.

— Nie, tego już za wiele! Za wiele! — wybucha na koniec wieśniaczka. — Nie zrobi tego! Ha, ha, ha! A niech to!

— Więc nie chcecie? Wzbraniacie się? — pyta pełnomocnik, podnosząc się z krzesła.

Minut czynił wysiłki, by się odezwać, lecz nie wydobył z siebie ani słowa. Wszyscy patrzyli tylko na niego.

Wtedy znienacka od stolika pod oknem wstaje Nagel, odkłada gazetę i przecina salę. Idzie niespiesznie, bez hałasu, mimo to przyciągnął ogólną uwagę. Zatrzymuje się przed Minutem, kładzie mu rękę na ramieniu i odzywa się wyraźnie donośnym głosem:

— Jeżeli zechce pan chwycić swoją szklankę i rozbić ją na głowie tego tam szczeniaka, dam panu dziesięć koron gotówką i obronię pana przed wszelkimi możliwymi następstwami. — Wskazał wprost na pełnomocnika i powtórzył: — Mam na myśli tego szczeniaka.

Od razu zrobiło się wyjątkowo cicho. Przerażony Minut wodził wzrokiem od jednego do drugiego, wreszcie wykrztusił:

— Ale… Ależ nie…? — Tu utknął, lecz te słowa powtarzał raz po raz drżącym, jakby pytającym głosem.

Nikt inny się nie odezwał. Pełnomocnik cofnął się chwiejnie o krok i odnalazł swoje krzesło; pobladł na twarzy jak kreda i także nic nie powiedział. Usta miał otwarte.

— Powtarzam — ciągnął Nagel głośno i powoli — że dam panu dziesięć koron za uderzenie szklanką w głowę tego szczeniaka. Pieniądze mam tu w ręce. Nie musi się pan też obawiać skutków. — Nagel rzeczywiście wyjął dziesięciokoronówkę i pokazał ją Minutowi.

Ten jednak zachował się przedziwnie. Nie siląc się na odpowiedź, od razu uciekł w kąt sali kawiarnianej, pobiegł tam drobnymi kroczkami powykręcanych nóg. Siedział ze zwieszoną głową i łypał spod oka na wszystkie strony, co raz podciągając, jakby w strachu, kolana.

Wtem drzwi się otworzyły i wrócił właściciel hotelu. Zajął się za ladą własnymi sprawami, nie zwracał uwagi na to, co się dzieje wokół niego. Dopiero gdy pełnomocnik raptem skoczył na równe nogi z podniesionymi rękami i syknął wściekle do Nagla, właściciel zauważył to i spytał:

— Co u Boga Ojca…?

Lecz nikt mu nie odpowiedział. Pełnomocnik dwukrotnie rzucał się jak dziki do bicia i za każdym razem napotykał pięści Nagla. Ani razu nie trafił. Brak szczęścia rozdrażnił go, więc młócił głupio powietrze, jakby chciał przede wszystkim osłonić brzuch, wreszcie sam bokiem przesunął się ku stołom, potknął się o taboret i upadł na kolana. Dyszał głośno, całą jego postać wściekłość zmieniła nie do poznania. Na dodatek poobijał sobie boleśnie ramiona o owe dwie kościste pięści, które wystawały wszędzie tam, gdziekolwiek uderzał. W kawiarni powstał teraz ogólny harmider. Wieśniaczka i jej towarzystwo zrejterowali ku drzwiom, inni zaś krzyczeli jeden przez drugiego i chcieli mieszać się do sprawy. Na koniec pełnomocnik wstaje, podchodzi do Nagla, zatrzymuje się z wyciągniętymi przed siebie rękami i krzyczy, z komiczną rozpaczą szukając słów:

— Ty przeklęty… Niech cię diabli wezmą… ty gogusiu!

Nagel spojrzał na niego, uśmiechnął się, podszedł do jego stolika, wziął leżący tam kapelusz i podał mu go z ukłonem. Pełnomocnik gwałtownym ruchem chwycił kapelusz i chciał go z wściekłością odrzucić, lecz rozmyślił się i wcisnął go z impetem na głowę. Po czym obrócił się na pięcie i wyszedł. Z dwoma wielkimi wgnieceniami na kapeluszu przedstawiał sobą komiczny widok.

Właściciel hotelu przecisnął się teraz do przodu i zażądał wyjaśnień. Chwycił Nagla za ramię i zwrócił się do niego:

— Co tu się odbywa? Co to ma znaczyć?

Nagel odpowiedział:

— Gdyby zechciał pan przestać mnie ściskać za ramię; nie ucieknę. Poza tym nic się tutaj nie odbywa, obraziłem tego człowieka, który właśnie wyszedł, a on chciał się bronić, nie ma sprawy, wszystko w porządku.

Właściciel jednak wpadł w złość i tupnął nogą.

— Żadnych burd! — zawołał — Żadnych! Chce pan bójki, to niech pan wyjdzie na ulicę, ale tu w hotelu w ogóle sobie tego nie życzę! Ludzie chyba powariowali!

— Racja! — wtrąca paru gości. — Ale myśmy wszystko widzieli!

Ponaglani przymusem przeciętnych zjadaczy chleba, by trzymać stronę tego, kto w danej chwili zwycięża, bezwarunkowo wspierają Nagla, opowiadając właścicielowi hotelu, jak się rzecz miała.

Sam Nagel wzruszył ramionami i podszedł do Minuta. Bez żadnych wstępów spytał siwowłosego błazna:

— Jaki stosunek łączy pana z tym pełnomocnikiem, skoro może on pana tak traktować?

— Niewarte wspomnienia! — odpowiada Minut. — Żaden stosunek mnie z nim nie łączy, jest dla mnie obcy. Tylko raz kiedyś tańczyłem dla niego na rynku za dziesięć øre. Poza tym zawsze sobie ze mnie dworuje.

— Zatem tańczy pan dla ludzi i przyjmuje za to wynagrodzenie?

— Tak, od czasu do czasu, ale nieczęsto, tylko wtedy, gdy potrzebuję tych dziesięciu øre i nie mogę ich zdobyć w inny sposób.

— Na co wydaje pan te pieniądze?

— Wydawać pieniądze mogę na wiele rzeczy. Po pierwsze jestem głupim człowiekiem, mało uzdolnionym i to nie jest dla mnie dobre. Kiedy byłem marynarzem i utrzymywałem się sam, wiodło mi się ze wszech miar lepiej. Potem jednak miałem wypadek, spadłem z rei i się połamałem. Od tego czasu nie umiem sobie dobrze radzić. Wikt i wszystko, czego potrzebuję, dostaję od stryja, u niego też mieszkam i dobrze mi tam, ba, opływamy we wszystko, bo stryj ma skład węgla i z tego żyje. Ja sam też się trochę dokładam do swojego utrzymania, zwłaszcza teraz w lecie, gdy prawie nie sprzedajemy węgla. To czysta prawda, co panu opowiadam. W takie dni przydaje się i dziesięć øre. Zawsze coś za nie kupię i przyniosę do domu. Co się zaś tyczy pełnomocnika, to bawi go patrzenie, jak tańczę, właśnie dlatego, że jestem połamany i nie mogę porządnie tańczyć.

— Więc to z woli stryja tańczy pan za pieniądze na rynku?

— Nie, nie, tak nie jest, proszę nawet tak nie myśleć. Stryj mówi często: zabierz te pieniądze za pajacowanie! Tak, niejeden raz nazywa moje dziesięć øre pieniędzmi za pajacowanie i ruga mnie, bo ludzie się ze mnie wyśmiewają.

— Dobrze, to było pierwsze. A drugie?

— Co proszę?

— Drugie.

— Nie rozumiem.

— Powiedział pan, że po pierwsze jest pan głupim człowiekiem, a po drugie?

— Cóż, jeśli tak powiedziałem, to przepraszam.

— Więc jest pan tylko głupi?

— Szczerze proszę o wybaczenie!

— Czy pański ojciec był pastorem?

— Tak, był.

Cisza.

— Słuchaj pan! — odezwał się Nagel. — Jeżeli niczego pan przez to nie zaniedba, chodźmy na chwilę do mnie, do mojego pokoju, no jak? Pali pan? Dobrze! Zapraszam, mieszkam na górze. Będę bardzo wdzięczny, jeśli zechce pan mnie odwiedzić.

Ku wielkiemu zdumieniu zebranych Nagel i Minut poszli na pierwsze piętro, gdzie spędzili cały wieczór.

III

Minut znalazł sobie krzesło i zapalił cygaro.

— W ogóle pan nie pije? — spytał Nagel.

— Niewiele. Kręci mi się od tego w głowie i po krótkiej chwili widzę podwójnie — odpowiedział jego gość.

— Pił pan kiedyś szampana? Zapewne tak?

— Owszem, wiele lat temu, na srebrnym weselu rodziców.

— Smakował panu?

— Tak, pamiętam, że miał dobry smak.

Nagel zadzwonił i zamówił szampana.

Gdy już, paląc, sączą bąbelki, Nagel wbija znienacka wzrok w Minuta i pyta:

— Niech mi pan powie… Cóż, to tylko takie pytanie i może się panu wydać śmieszne… Tak mi po prostu przyszło do głowy, ale czy dałby pan się za określoną sumę wpisać jako ojciec dziecka, którego pan nie jest ojcem?

Minut wpatrzył się w niego szeroko otwartymi oczami i milczał.

— Za drobną opłatą pięćdziesięciu koron czy, powiedzmy, do kilkuset koron? — drąży Nagel. — Nie jest takie istotne, za ile.

Minut potrząsa głową i nadal milczy.

— Nie — odzywa się wreszcie.

— Naprawdę nie zrobiłby pan tego? Wypłaciłbym pieniądze gotówką.

— To nic nie da. Nie, nie mogę tego zrobić, nie mogę się panu w tym przysłużyć.

— A właściwie dlaczego?

— Niech mnie pan o to nie prosi. Niech mnie pan zostawi. Jestem człowiekiem.

— Cóż, to było może zbyt obcesowe. Dlaczegóż miałby pan wyświadczać komuś taką przysługę? Ale chciałbym panu zadać jeszcze jedno pytanie: Byłby pan skłonny… Mógłby pan za pięć koron obejść miasto z przypiętą na plecach ulotką albo papierową torbą, zacząwszy stąd, od hotelu, przez targ i nabrzeża portowe? Mógłby pan to zrobić? Za pięć koron?

Minut ze wstydem spuszcza głowę, mechanicznie powtarzając „pięć koron”. Innej odpowiedzi nie udzielił.

— No dobrze, dziesięć koron, jeśli pan woli. Powiedzmy: dziesięć koron. Mógłby pan to zrobić za dziesięć?

Minut odgarnia włosy z czoła.

— Nie pojmuję, skąd wszyscy przybysze z góry wiedzą, że ludzie mnie tutaj mają za błazna — zauważa.

— Jak pan widzi, mogę panu wręczyć pieniądze od razu — naciska Nagel. — To zależy tylko od pana.

Minut wbija wzrok w banknot, przez chwilę nie może oderwać zachwyconych oczu od tych pieniędzy, aż się za nimi oblizuje, wreszcie wybucha:

— Tak, ja…

— Przepraszam — odzywa się Nagel szybko. — Przepraszam, że panu przerywam — ciągnie, by przeszkodzić tamtemu w dokończeniu zdania. — Jaka jest pańska godność? Nie wiem, nie sądzę, żeby mi pan mówił, jak się nazywa.

— Moje nazwisko brzmi Grøgaard.

— Grøgaard? Jest pan spokrewniony z delegatem do Zgromadzenia Konstytucyjnego w Eidsvoll1?

— Tak, z nim również.

— O czym to mówiliśmy? A więc, Grøgaard? Naturalnie nie zechce pan zarobić tych dziesięciu koron w ten sposób?

— Nie — szepcze Minut z wahaniem.

— Niech pan słucha. — Nagel zaczyna bardzo powoli. — Z radością dam panu te dziesięć koron za to, że nie chciał pan wykonać tego, co panu proponowałem. Poza tym dodatkowe dziesięć koron dostanie pan, jeśli zrobi mi pan przyjemność i przyjmie te pieniądze. Spokojnie! Ta drobna uprzejmość nie sprawi mi kłopotu, mam teraz dużo pieniędzy, dość dużo, więc nie będzie dla mnie obciążeniem. — Wyjmując banknoty, dodał: — Sprawi mi pan tym radość. Proszę!

Minut oniemiał. Szczęście uderza mu do głowy. Walczy ze łzami, mrugając powiekami i przełykając ślinę.

Nagel mówi:

— Pewnie ma pan ze czterdzieści lat albo coś koło tego?

— Czterdzieści trzy, czterdziesty czwarty.

— Niech pan schowa pieniądze do kieszeni, na zdrowie! Jak się nazywa ten pełnomocnik, z którym rozmawialiśmy na dole w kawiarni?

— Tego nie wiem, nazywamy go po prostu pełnomocnikiem. Jest pełnomocnikiem sędziego.

— No cóż, to w końcu nie ma znaczenia. Niech mi pan powie…

— Przepraszam! — Minut nie wytrzymuje, wzruszony, koniecznie musi się wytłumaczyć, lecz jąka się jak dziecko. — Przepraszam i proszę o wybaczenie — powtarza i przez dłuższą chwilę nie może wydobyć słowa.

— Co takiego chciał pan powiedzieć?

— Dziękuję! Szczere dzięki od uczciwego…

Cisza.

— Skończyliśmy już z tym tematem.

— Nie, chwileczkę! — zawołał Minut. — Przepraszam, ale jeszcze nie skończyliśmy. Sądził pan, że ja nie chcę tego zrobić, że to z mojej strony opór, że sprawia mi radość takie stawianie czoła, ale Bogiem a prawdą… Jak możemy skończyć z tym tematem, gdy pan może w dodatku odniósł wrażenie, że rozważałem cenę i nie chciałem tego zrobić za pięć koron? To tylko chciałem powiedzieć.

— W porządku. Człowiek o pańskim nazwisku i wykształceniu nie powinien wszak podejmować się takich błazeństw. Przyszło mi na myśl… bo naturalnie zna pan miejscowe stosunki, prawda? Powiem panu, że zamyślam jakiś czas tu pomieszkać, naprawdę osiedlić się na kilka miesięcy tego lata. Co pan o tym sądzi? Jest pan stąd?

— Tak, urodziłem się tutaj. Mój ojciec był miejscowym pastorem, a ja mieszkam tu przez ostatnie trzynaście lat, odkąd stałem się kaleką.

— Roznosi pan węgiel?

— Tak, dostarczam węgiel do domów. To mi nie przeszkadza, jeśli pan o to pyta. Kalectwo nie jest świeżej daty i nie sprawia mi kłopotów, jeżeli tylko uważam na schodach. Jednak poprzedniej zimy spadłem z nich i pogorszyło mi się do tego stopnia, że długi czas musiałem używać laski.

— Spadł pan? Jak to się stało?

— Cóż, schody prowadziły do banku, a stopnie miały trochę oblodzone. Wchodziłem z dość ciężkim workiem i jakoś tak w połowie drogi zauważyłem u szczytu konsula Andresena, który właśnie szykował się do zejścia. Chciałem się obrócić i zejść, żeby konsul miał wolną drogę. Nie powiedział, że mam to zrobić, ale to było oczywiste i bez zachęty też bym mu ustąpił, tylko że w tym momencie na nieszczęś­cie poślizgnąłem się na stopniu i poleciałem w dół. Upadłem na prawy bark. „Nic się panu nie stało?”, spytał mnie konsul, „Nie krzyknął pan z bólu, więc się pan nie uderzył?”. „Nie”, rzekłem mu na to, „Chyba miałem trochę szczęścia”. Ale nie minęło pięć minut, gdy dwukrotnie, raz za razem, omdlałem. Poza tym z powodu dawnego przypadku pojawił się obrzęk w dole brzucha. Konsul mnie zresztą później obficie wynagrodził, chociaż to nie była jego wina.

— Nic innego pan sobie nie uszkodził? Nie uderzył się pan w głowę?

— A tak, nieco się uderzyłem. I jakiś czas plułem też krwią.

— I podczas choroby konsul panu pomagał?

— Tak, ogromnie. Nie zapominał o mnie ani dnia, posyłał mi to jedno, to drugie. Ale najlepsze, że kiedy znów stanąłem na nogi i poszedłem mu podziękować, przywitał mnie flagą wciągniętą na maszt. Wyraźnie polecił wywiesić flagę wyłącznie na moją cześć, choć był to też dzień urodzin panny Fredrikke.

— A kim jest panna Fredrikke?

— To jego córka.

— Aha. To ładnie z jego strony… O, nie wie pan czasem, co tu w mieście świętowano wywieszonymi flagami kilka dni temu?

— Kilka dni temu? Zaraz, zaraz, czy to nie było jakoś tak przed tygodniem? Jeśli tak, to zaręczyny panny Kielland. Dagny Kielland. Cóż, jedni za drugimi się zaręczają, pobierają i potem wyjeżdżają stąd. Niedługo będę miał przyjaciół i znajomych, że tak powiem, rozsianych po całym kraju, a każdego z nich rad bym znowu spotkać. Na moich oczach się bawili, chodzili do szkoły, przystępowali do konfirmacji i wszyscy wraz stawali się dorośli. Dagny miała tylko dwadzieścia trzy lata, była ulubienicą całego miasta, do tego śliczna. Zaręczyła się z porucznikiem Hansenem, który swego czasu podarował mi, o, tę tutaj czapkę. On też jest stąd.

— Czy owa panna Kielland ma jasne włosy?

— Tak, ma. Jest nadzwyczaj piękna i wszyscy ją tu lubili.

— To chyba ją widziałem koło plebanii. Chodzi z czerwoną parasolką?

— Właśnie! O ile wiem, chyba nikt inny nie ma czerwonej parasolki. Jeżeli widział pan damę z grubym złotym warkoczem na plecach, to ona. Wyróżnia się spośród wszystkich w okolicy. Ale chyba pan z nią jeszcze nie rozmawiał?

— Owszem, chyba też rozmawiałem. — Nagel dodał w zamyśleniu pod nosem: — A więc to panna Kielland!

— Ba, pewnie nie w istocie. Rozmowy pewnie nie prowadziliście? To jeszcze przed panem. Dagny Kielland, jeżeli coś ją rozbawi, głośno się śmieje, a często śmieje się prawie bez powodu, bo jest tak radosna. Kiedy pan będzie z nią rozmawiał, niech pan zwróci uwagę, jak w skupieniu słucha tego, co pan mówi, aż do samego końca, dopiero potem odpowiada. Ale przy odpowiedzi zwykle się rumieni. Po prostu uderza jej to do głowy. Często to widziałem, że podczas rozmowy z kimś piękniała. Za to ze mną to inna sprawa, ze mną wdaje się w pogawędkę, jak się zdarzy, i nie zważa na formalności. Mógłbym więc podejść do niej na ulicy, ona zaś zatrzymałaby się i podała mi rękę, choćby się spieszyła. Jeśli pan nie wierzy, niech pan po prostu kiedyś zwróci na to uwagę.

— Ależ wierzę. A więc ma pan w pannie Kielland przyjazną duszę?

— Naturalnie w tym sensie, że jedynie się nade mną lituje. Inaczej przecież być nie może. Od czasu do czasu bywam na plebanii, kiedy mnie zaproszą, i jeśli się nie mylę, nie byłbym niemile widziany, nawet gdybym pojawił się tam bez zaproszenia. Panna Dagny pożyczała mi też książki, kiedy byłem chory. Ba, sama mi je przynosiła, całą drogę niosła je pod pachą.

— Jakiegoż rodzaju były to książki?

— Ma pan na myśli, jakiego rodzaju książki potrafiłbym przeczytać i zrozumieć?

— Tym razem to pan źle mnie zrozumiał. Pytanie świadczy o bystrości, ale jest nieporozumieniem. Pan jest interesującym człowiekiem. Myślałem o tym, jakiego rodzaju książki owa młoda dama sama posiada i czyta. Z przyjemnością bym się dowiedział.

— Pamiętam, że raz przyniosła mi Bondestudentar Garborga i jeszcze dwie inne, jedna z nich to chyba był Rudin Turgieniewa. A przy innej okazji czytała mi na głos fragmenty Uforsonlige Garborga.

— I to były jej własne książki?

— Cóż, ojca. Podpisane były nazwiskiem jej ojca.

— À propos, wtedy, gdy przyszedł pan do konsula Andresena z podziękowaniem, jak pan opowiadał…

— Tak, chciałem mu podziękować za pomoc.

— W porządku. Tego dnia jednak flaga była wciągnięta na maszt, jeszcze zanim pan przyszedł?

— Kazał ją wciągnąć z mojego powodu. Sam mi to powiedział.

— No proszę. A to nie miało być z okazji urodzin?

— Owszem, pewnie tak. Bardzo możliwe. I dobrze. Byłby wstyd, gdyby nie wywieszono flagi na urodziny panny Fredrikke.

— Tak, ma pan rację… Zmieńmy temat: Pański stryj w jakim jest wieku?

— Chyba blisko siedemdziesiątki. Nie, to raczej za dużo. W każdym razie powyżej sześćdziesięciu. Bardzo stary, ale żwawy jak na swój wiek. Od biedy może jeszcze czytać bez okularów.

— A jak się nazywa?

— Też Grøgaard. Obaj nosimy to samo nazwisko.

— Pański stryj ma dom na własność czy wynajmuje?

— Wynajmuje to pomieszczenie, w którym mieszkamy, ale jest właścicielem szopy na węgiel. Nie mamy trudności z opłaceniem czynszu, jeśli to ma pan na myśli. Płacimy węglem, od czasu do czasu ja mogę też trochę spłacić jakąś pracą.

— Stryj chyba nie roznosi węgla?

— Nie, to spada na mnie. On waży, kieruje wszystkim, ja noszę. Mnie łatwiej chodzić z węglem, bo jestem silniejszy.

— Aha. No i mają panowie kobietę, która wam gotuje.

Cisza.

— Przepraszam — odparł Minut. — Niech się pan nie gniewa, ale chciałbym już pójść, jeśli wola. Pewnie pan mnie tu zatrzymuje, żeby mi sprawić radość, chociaż sam nie ma przyjemności z wysłuchiwania o moich warunkach życia. Być może też rozmawia pan ze mną z innego powodu, którego nie znam, w takim razie to w porządku. Niech pan jednak nie sądzi, że jeśli sobie pójdę, to ktoś mi zrobi krzywdę. Właściwie nie natykam się na ludzi, którzy mają złe zamiary. Pełnomocnik nie czyha na mnie za drzwiami, żeby się zemścić, jeśli tego się pan obawia. A gdyby nawet tam był, to w żadnym razie nie wierzę, żeby chciał mnie skrzywdzić.

— Sprawi mi pan przyjemność, jeśli pan zostanie. Proszę jednak nie czuć się zobowiązanym do opowiadania mi czegokolwiek tylko dlatego, że wsparłem pana paroma koronami na tytoń. Wybór należy do pana.

— Zostanę! Zostanę! — zawołał Minut. — Niech pana Bóg błogosławi! Jestem szczęśliwy, że znajduje pan nieco rozrywki w mojej osobie, choć wstydzę się i za siebie, i za swoje odzienie. Mógłbym pewnie wyglądać przyzwoiciej, gdybym miał czas się przygotować. Mam na sobie jeden ze starych surdutów stryja, a on się rozpada, to całkowita prawda, rozłazi się w palcach. Tutaj jeszcze pełnomocnik mi go sporo naddarł, co pan, mam nadzieję, wybaczy… Nie, jeśli chodzi o kobietę do gotowania, to żadnej takiej nie mamy. Gotujemy i pierzemy sobie wszystko sami. Nie jest to jakieś szczególne obciążenie, no i robimy tego najmniej, jak się da. Tak więc kiedy gotujemy kawę rano, resztę wypijamy wieczorem bez podgrzewania. Podobnie jest z obiadem, który przygotowujemy, by tak rzec, raz a dobrze, kiedy popadnie. I czegóż tu więcej żądać w naszej sytuacji? Pranie to moja działka. Kiedy nie mam nic innego do roboty, szybciej przy nim upływa czas.

Z dołu rozległo się bicie zegara, od schodów zaś dobiegły kroki gości hotelowych udających się na kolację.

— Pora posiłku — zauważył Minut.

— Tak. — Nagel nie wstał jednak ani nie okazywał żadnych oznak zniecierpliwienia, przeciwnie, poprawił się na krześle i spytał: — Może znał pan też tego Karlsena, którego tu ostatnio znaleziono martwego w lesie? Czy to był tragiczny wypadek?

— Owszem, wyjątkowo tragiczny wypadek. Chyba można powiedzieć, że go znałem. Wspaniały człowiek, szlachetny charakter. Wie pan, co mi pewnego razu powiedział? Wezwano mnie do niego pewnej niedzieli wczesnym rankiem, będzie chyba rok temu, w maju zeszłego roku. Poprosił, żebym zaniósł list od niego. „Zrobię to”, powiedziałem, „Tylko mam dziś na sobie takie nieodpowiednie buty, nie bardzo wypada w nich iść do ludzi. Jeśli pan pozwoli, to wrócę do domu i włożę inne”. A on na to: „Nie potrzeba, nie wyobrażam sobie, żeby to przeszkadzało, jeżeli tylko nie przemokną”. Nawet o tym pomyślał, że mogą mi w tych butach zmoknąć nogi! Więc wsuwa mi ukradkiem do ręki koronę i podaje list. Kiedy już wyszedłem do sieni, szarpie jeszcze drzwiami i wypada za mną. Twarz mu tak jaśnieje, że aż się zatrzymuję. Patrzę, a on oczy ma pełne łez. Obejmuje mnie, przytula się, zamyka mnie w uścisku i powiada: „Idź z tym listem, przyjacielu! Zapamiętam ci to. Kiedyś, gdy zostanę pastorem i pójdę na parafię, przyjedziesz i zamieszkasz ze mną na stałe. Tak więc idź i szczęśliwej drogi!”. Niestety, nie była mu dana parafia, ale gdyby żył, na pewno dotrzymałby słowa.

— I dostarczył pan list?

— Tak.

— A panna Kielland się ucieszyła, kiedy go dostała?

— Skąd pan wie, że list był do panny Kielland?

— Skąd? Przecież sam pan to właśnie powiedział.

— Ja tak powiedziałem? To nieprawda.

— He, he, nieprawda? Uważa pan, że kłamię?

— Nie, przepraszam, być może ma pan rację, ale w żadnym wypadku nie powinienem był tego mówić. To się stało przez nieuwagę. Nie, naprawdę tak powiedziałem?

— Dlaczego nie? Zabronił panu o tym wspominać?

— Nie, nie on.

— Ona?

— Tak.

— W porządku. Zachowam to dla siebie. A pojmuje pan może, dlaczego on właśnie teraz umarł?

— Nie, tego nie mogę pojąć. Pewnie doszło do wypadku.

— Wie pan, kiedy go będą chowali?

— Jutro w południe.

Więcej na ten temat nie było mowy. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał. Sara wsadziła głowę przez uchylone drzwi i zameldowała, że podano do stołu. Zaraz potem Nagel zauważył:

— Cóż, więc teraz panna Kielland jest zaręczona. Jak wygląda ten jej wybranek?

— To porucznik Hansen, odważny i naprawdę świetny człowiek. Przy nim nie będzie jej niczego brakowało.

— Bogaty?

— Jego ojciec jest bardzo bogaty.

— Kupiec?

— Nie, armator. Mieszka o kilka domów stąd. Zresztą to nie jest duża posiadłość, a i nie potrzebują większej, kiedy syn wyjeżdża, zostają tylko we dwoje. Mają też córkę, ale wyszła za mąż do Anglii.

— Ile też Hansen senior może mieć majątku, jak pan sądzi?

— Może milion? Tego nikt nie wie.

Cisza.

— Cóż — przerywa ją Nagel. — Nierówno to podzielono na tym świecie. A gdyby tak pan miał trochę tych pieniędzy, Grøgaard?

— Uchowaj Boże, po co? Trzeba być zadowolonym z tego, co się ma.

— Tak mówią… Przyszło mi do głowy jedno pytanie: Chyba nie ma pan nadmiaru czasu na inne zajęcia, skoro roznosi pan ten cały węgiel? Nie, to zrozumiałe. Słyszałem jednak, że pytał pan właściciela hotelu, czy ma dla pana dziś coś więcej do roboty.

— Nie. — Minut potrząsa głową.

— Na dole w kawiarni. Powiedział pan, że przyniósł węgiel do kuchni, a potem pan spytał, czy to już wszystko na dzisiaj.

— Zauważył pan to? Pytałem z innego powodu. Rzecz w tym, że miałem nadzieję na zapłatę za węgiel od razu, ale nie śmiałem prosić o to wprost. Ot i cały związek. Akurat teraz jesteśmy w kłopotach i cała nasza nadzieja wiązała się z tą zapłatą.

— Ile potrzebowalibyście, żeby wybrnąć z tych kłopotów? — pyta Nagel.

— Niech pana Bóg zachowa! — woła Minut wielkim głosem. — Proszę więcej o tym nie wspominać, już mamy wsparcie i to z okrągłym naddatkiem. Chodzi o sześć koron, a ja mam w kieszeni pańskie dwadzieścia. Bóg panu za to zapłać! W istocie byliśmy dłużni w naszym sklepie sześć koron za ziemniaki i inne rzeczy. Kupiec przysłał nam rachunek i obaj się zastanawialiśmy, jak temu zaradzić. Ale teraz jest po kłopocie, możemy spać spokojni o ten dług, a jutro wstać w dobrym humorze.

Cisza.

— No cóż, chyba najlepiej będzie, gdy dopijemy szampana i rozstaniemy się dziś wieczór — mówi Nagel, wstając. — Na zdrowie! Mam nadzieję, że nieostatni raz się spotykamy. Musi mi pan obiecać, że przyjdzie znowu. Mieszkam więc pod numerem siódmym. A za dzisiaj dziękuję, bardzo dziękuję!

Nagel mówił to całkowicie szczerze, potrząsając dłonią Minuta. Sprowadził go na dół i podszedł z nim do drzwi wejściowych, gdzie jak poprzednio zdjął z głowy swój aksamitny beret i głęboko się ukłonił.

Minut opuścił hotel i idąc po ulicy tyłem, kłaniał się niezliczoną ilość razy. Nie wydobył z siebie jednak ani słowa, choć wciąż usiłował coś powiedzieć.

Wszedłszy do jadalni, Nagel bez potrzeby grzecznie przeprosił Sarę za spóźnienie na kolację.

1 W kwietniu 1814 roku w Eidsvoll na wezwanie księcia Christiana Fredrika, dotychczasowego gubernatora kraju z ramienia korony duńskiej, zebrali się delegaci z południowej Norwegii, by uchwalić konstytucję. Wśród nich był pastor Hans Jacob Grøgaard (1754–1836) reprezentujący późniejszy okręg Aust-Agder, entuzjasta edukacji ludu, autor wielokrotnie wznawianego elementarza dla dzieci (1816), ceniony jako świetny mówca i szlachetny człowiek. Wnuk pastora, również Hans Jacob, stał się dla Knuta Hamsuna modelem Minuta. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).