Sycylijski mrok - Peter Robb - ebook + książka

Sycylijski mrok ebook

Peter Robb

4,0

Opis

W ciągu kilku tysiącleci swojej historii Sycylia wielokrotnie była sceną okrutnych wojen, cierpienia i przemocy. Ta słoneczna wyspa wraz ze swymi plażami, gajami oliwnymi i zabytkami architektury antycznej nieraz pogrążała się w głębokim mroku. Peter Robb, zafascynowany tym pełnym sprzeczności regionem, którego oszałamiające piękno kontrastuje z brutalnością doskonale zorganizowanych struktur przestępczych, oparł się pokusie mitologizacji Sycylii. Mafii w jego wydaniu daleko od romantyzmu, honor i lojalność zastąpiły bezwzględny terror, korupcja i krętactwo, a granice dzielące ją od świata wielkiej polityki niemal całkiem się zatarły.

Książka otrzymała Nagrodę Literacką Premiera stanu Wiktoria im. Nettie Palmer w kategorii non-fiction 1997, została również uznana za Książkę Roku przez "The New York Times Book Review" i Nowojorską Bibliotekę Publiczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 596

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (20 ocen)
8
8
0
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pinokio100

Dobrze spędzony czas

Ciekawe spojrzenie na dzieje sycylijskiej mafii, przez pryzmat historii wyspy. Autor odsłania ostatnie kilkadziesiąt lat rządów we Włoszech, pokazując jak rządy w Rzymie miały wpływ na rozwój mafii sycylijskiej. Robi to w sposób nietuzinkowy, ciekawy, pokazując koloryt wyspy i ich mieszkańców. Polecam.
00
Joanna_89

Nie oderwiesz się od lektury

Autor to człowiek dygresja, ale jak inaczej opowiedzieć Włochy... Spomiędzy drastycznych opowieści o tym, jak mafia panowała na Sycylii, można wyłuskać również świetne ciekawostki. Polecam!
00
chochowska

Z braku laku…

Muszę przyznać, że nie dałam rady. Zaskakująco powierzchowna i w sumie nudna książka. Jakieś wędrówki, jakieś wspominki i jakieś rozmowy. Wszystko "jakieś" takie miałkie.
00

Popularność




Pe­ter Robb

Sy­cy­lij­ski mrok

Prze­ło­żył Boh­dan Ma­li­bor­ski

Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go MID­NI­GHT IN SI­CI­LY

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KAFo­to­gra­fia na okład­ce © by FER­DI­NAN­DO SCIAN­NA / MA­GNUM PHO­TOS

Co­py­ri­ght © 1996, 2001, PE­TER ROBBAll ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2013Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by BOH­DAN MA­LI­BOR­SKI, 2013

Re­dak­cja MAR­TA HÖF­F­NERKo­rek­ty MAG­DA­LE­NA MRO­ŻEK / D2D.PL, ALI­CJA LI­STWAN / D2D.PLPro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, re­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-646-4

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MI­CHAŁ LA­TU­SEK / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

W se­rii uka­za­ły się ostat­nio:

Bar­ba­ra De­mick Świa­tu nie mamy cze­go za­zdro­ścić.Zwy­czaj­ne losy miesz­kań­ców Ko­rei Pół­noc­nej

Fi­lip Sprin­ger Mie­dzian­ka. Hi­sto­ria zni­ka­nia

Ewa Win­nic­ka Lon­dyń­czy­cy

Li­dia Osta­łow­ska Far­by wod­ne

Pa­weł Smo­leń­ski Izra­el już nie fru­nie (wyd. 3 roz­sze­rzo­ne)

Nec­la Ke­lek Słod­ko­-gorz­ka oj­czy­zna. Ra­port z ser­ca Tur­cji

Ja­cek Hugo­-Ba­der Dzien­ni­ki ko­łym­skie

Jean Hatz­feld Se­zon ma­czet

Stig Da­ger­man Nie­miec­ka je­sień. Re­por­taż z po­dró­ży po Niem­czech

Je­rzy Hasz­czyń­ski Mój brat oba­lił dyk­ta­to­ra

Ed Vul­lia­my Amek­sy­ka. Woj­na wzdłuż gra­ni­cy

Gün­ter Wal­l­raff Z no­we­go wspa­nia­łe­go świa­ta

Kje­til Sten­svik Østli Po­li­cjan­ci i zło­dzie­je

Ka­ta­rzy­na Sur­miak-Do­mań­ska Mo­kra­deł­ko

An­drzej Dyb­czak Gu­ga­ra

Swie­tła­na Alek­si­je­wicz Czar­no­byl­ska mo­dli­twa. Kro­ni­ka przy­szło­ści

Anna Bi­kont My z Je­dwab­ne­go (wyd. 2 po­pra­wio­ne)

Pa­weł Smo­leń­ski Irak. Pie­kło w raju (wyd. 2 po­pra­wio­ne)

Li­dia Osta­łow­ska Cy­gan to Cy­gan (wyd. 2 roz­sze­rzo­ne)

Wil­liam Dal­rym­pleDzie­więć ży­wo­tów.Na tro­pie świę­to­ści we współ­cze­snych In­diach

Ma­te­usz Mar­czew­ski Nie­wi­dzial­ni (wyd. 2 po­pra­wio­ne)

Li­dia Osta­łow­ska Bo­la­ło jesz­cze bar­dziej

Igor T. Mie­cik 14 : 57 do Czy­ty. Re­por­ta­że z Ro­sji

Mar­cin Kąc­kiLep­pe­ria­da

Pe­ter Hes­sler Przez dro­gi i bez­dro­ża. Po­dróż po no­wych Chi­nach

Da­riusz Ro­siak Czło­wiek o twar­dym kar­ku.Hi­sto­ria księ­dza Ro­mu­al­da Ja­ku­ba We­ksle­ra­-Wasz­ki­ne­la

Pe­ter Go­dwin Strach. Ostat­nie dni Ro­ber­ta Mu­ga­be

Eli­sa­beth Ås­brink W Le­sie Wie­deń­skim wciąż szu­mią drze­wa

Swie­tła­na Alek­si­je­wicz Ostat­ni świad­ko­wie.Utwo­ry so­lo­we na głos dzie­cię­cy

An­drzej Mu­szyń­ski Po­łu­dnie

Woj­ciech Gó­rec­ki Ab­cha­zja

Ka­ta­rzy­na Ko­by­lar­czyk Pył z lan­dry­nek. Hisz­pań­skie fiesty

Ma­ciej Wa­sie­lew­ski Ju­tro przy­pły­nie kró­lo­wa

Emma Lar­kin Spu­sto­sze­nie. Nie­opo­wie­dzia­na hi­sto­ria o ka­ta­stro­fiei dyk­ta­tu­rze woj­sko­wej w Bir­mie

Nor­man Le­wis Gro­bo­wiec w Se­wil­li. Po­dróż przez Hisz­pa­nięu pro­gu woj­ny do­mo­wej

Gel­lert Ta­mas Męż­czy­zna z la­se­rem. Hi­sto­ria szwedz­kiej nie­na­wi­ści

An­ge­li­ka Kuź­niak Pa­pu­sza

W se­rii uka­żą się m.in.:

Mi­chał Ksią­żek Ja­kuck. Słow­nik miej­sca

Luca Ra­stel­lo Prze­myt­nik do­sko­na­ły. Jak trans­por­to­wać tony ko­ka­inyi żyć szczę­śli­wie

Pa­mię­ci Wan­dy Jam­ro­zik

Hi­sto­ria nie jest

nisz­czą­cym bul­do­że­rem, jak ją na­zy­wa­ją.

Po­zo­sta­wia tu­ne­le, kryp­ty, jamy

i kry­jów­ki. Ten i ów prze­ży­je.

Hi­sto­ria jest ła­ska­wa, nisz­czy,

ile zdo­ła; pew­nie, że by­ło­by le­piej,

gdy­by prze­do­brzy­ła,

a jed­nak ską­pi wia­do­mo­ści i nie mści się za wszyst­ko.

Hi­sto­ria szo­ru­je po dnie

ni­czym sieć

z pa­ro­ma dziu­ra­mi, z któ­rej wy­mknie się

nie­jed­na ryba. Cza­sem tra­fi się ek­to­pla­zma

po ucie­ki­nier­ce, nie­spe­cjal­nie szczę­śli­wej.

Nie wie, że jest wol­na, nikt jej nie po­wie­dział.

Inne, te zło­wio­ne, my­ślą,

że mają wię­cej wol­no­ści od niej.

Eu­ge­nio Mon­ta­le, Sa­tu­ra

Gdy we Wło­szech jest noc

Tu jest śro­da.

Gdy na Sy­cy­lii za­pa­da mrok…

The Ever­ly Bro­thers, Ni­ght Time in Ita­ly

Wstęp

Cola Pe­sce uwiel­biał ba­wić się w mo­rzu. Któ­re­goś dnia jego mat­ka rzu­ci­ła ze zło­ścią:

– Mam na­dzie­ję, że w koń­cu za­mie­nisz się w rybę.

I rze­czy­wi­ście pra­wie się w nią za­mie­nił, czę­sto po­zo­sta­jąc pod wodą przez kil­ka dni. Prze­mie­rzał dłu­gie dy­stan­se w brzu­chu wiel­kiej ryby, a gdy do­pły­wał do celu, uwal­niał się za po­mo­cą noża.

Pew­ne­go razu król za­pra­gnął się do­wie­dzieć, jak wy­glą­da mor­skie dno. Cola zba­dał je i do­niósł mu, że są tam ko­ra­lo­we ogro­dy i dro­go­cen­ne ka­mie­nie za­grze­ba­ne w pia­sku, a tu i ów­dzie kop­czy­ki skar­bów, broń, ludz­kie szkie­le­ty oraz wra­ki okrę­tów. Za­nur­ko­wał do ja­skiń pod zam­kiem dell’Ovo w Ne­apo­lu, skąd po­wró­cił z gar­ścią klej­no­tów. Król spy­tał, jak to się dzie­je, że Sy­cy­lia nie to­nie w mo­rzu. Cola wy­ja­śnił, że pod­trzy­mu­ją ją trzy ogrom­ne fi­la­ry, w tym je­den pęk­nię­ty.

Król po­sta­no­wił się prze­ko­nać, jak głę­bo­ko Cola zdo­ła za­nur­ko­wać, i ka­zał mu wy­do­być z wody kulę ar­mat­nią, któ­rą wy­strze­lą z la­tar­ni mor­skiej w Me­sy­nie. Cola od­parł, że zro­bi to – sko­ro król się do­ma­ga – choć ma prze­czu­cie, że już stam­tąd nie wró­ci. Król na­le­gał, więc Cola pu­ścił się w głę­bi­nę za kulą i ją po­chwy­cił, lecz gdy ro­zej­rzał się wo­kół, stwier­dził, że woda po­nad nim stward­nia­ła, znie­ru­cho­mia­ła i sta­ła się nie­prze­nik­nio­na ni­czym mar­mur. Zro­zu­miał, że zna­lazł się w za­sty­głej prze­strze­ni, w któ­rej nie może pły­nąć, i po­zo­stał tam już na za­wsze.

Po­stać Coli Pe­sce1 ma dłu­gą hi­sto­rię. W Ne­apo­lu krą­ży­ła opo­wieść, że zo­stał uwiecz­nio­ny na pła­sko­rzeź­bie wy­grze­ba­nej w por­cie u schył­ku śre­dnio­wie­cza, któ­ra przed­sta­wia­ła pół męż­czy­znę, pół rybę z grec­kiej czy rzym­skiej świą­ty­ni. Na Sy­cy­lii jego le­gen­da się­ga cza­sów Nor­ma­nów i zo­sta­ła za­pi­sa­na w XI wie­ku przez lu­dzi, któ­rzy sły­sze­li o Coli od osób zna­ją­cych go oso­bi­ście. Bez wzglę­du na to, czy po­cho­dził z Me­sy­ny, Pa­ler­mo czy z Ne­apo­lu, Cola Pe­sce był czło­wie­kiem upal­ne­go, su­che­go, ob­la­ne­go mo­rzem po­łu­dnia Ita­lii, na­zy­wa­ne­go przez Wło­chów Mez­zo­gior­no – kra­iny nad Mo­rzem Śród­ziem­nym, gdzie Eu­ro­pa jest już nie tyl­ko Eu­ro­pą, lecz tak­że Afry­ką, Azją i Ame­ry­ką. Mez­zo­gior­no jest za­kąt­kiem Włoch naj­bar­dziej od­le­głym od Eu­ro­py i naj­bliż­szym resz­cie świa­ta.

Cola Pe­sce przez lata tkwił w mej pa­mię­ci; nie­mal tak dłu­go jak wiersz Eu­ge­nia Mon­ta­le­go o za­ka­mar­kach hi­sto­rii i dro­gach uciecz­ki, z któ­rym le­gen­da o Coli zna­la­zła wspól­ny mia­now­nik w sce­nie uwię­zie­nia pod wodą. Przy­po­mnia­łem so­bie o nim te­raz, gdy – wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią i lę­kiem – wró­ci­łem do Włoch i wsia­dłem w Ne­apo­lu na noc­ny prom do Pa­ler­mo, by za­nu­rzyć się w prze­szło­ści i od­kryć rze­czy, któ­re wcze­śniej gdzieś mi mi­gnę­ły lub któ­re tyl­ko so­bie wy­obra­ża­łem. Pra­gną­łem wie­dzy, lecz ba­łem się uwię­zie­nia w groź­nym, zim­nym i wy­kal­ku­lo­wa­nym świe­cie wła­dzy. Cie­ka­wi­ło mnie, jak głę­bo­kie jest to mo­rze i co utrzy­mu­je Sy­cy­lię na jego po­wierzch­ni. By­łem go­tów za­nur­ko­wać, li­cząc, że stam­tąd wró­cę albo przy­najm­niej od­naj­dę dziu­rę w sie­ci.

I Targ

Prze­bu­dzi­łem się na­gle oko­ło pierw­szej w nocy. Prom wciąż z mo­zo­łem prze­bi­jał się przez mrok, a ja nie mo­głem zła­pać tchu. Su­fit ka­bi­ny był kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów nade mną i w wil­got­nym sło­nym za­du­chu, któ­ry się pod nim zbie­rał, bra­ko­wa­ło tle­nu. Pa­sa­że­ro­wie z trzech po­zo­sta­łych koi nie wy­dawali w ciem­no­ściach żad­ne­go dźwię­ku. Może nie żyli. By­łem spo­co­ny, przy­tło­czo­ny, spa­ra­li­żo­wa­ny, jak­by po­chowali mnie żyw­cem. Głę­bo­ki, re­gu­lar­ny od­dech nie da­wał uko­je­nia. Wy­gra­mo­li­łem się z koi bez po­mo­cy dra­bin­ki, na­dep­tu­jąc na nie­wi­docz­ną w ciem­no­ściach twarz. Na po­grą­żo­nym w pół­mro­ku ko­ry­ta­rzu było nie­wie­le le­piej. Wciąż ten sam okrę­to­wy za­duch prze­sy­co­ny wo­nią ole­ju na­pę­do­we­go, far­by, mo­rza i zgni­li­zny. Od­na­la­złem schod­ki pro­wa­dzą­ce na po­kład, na któ­rym wśród sza­lup ra­tun­ko­wych do­cze­ka­łem świ­tu. Sło­ne opa­ry, wi­docz­ne i na­ma­cal­ne, nadal mnie prze­śla­do­wa­ły, ale przy­najm­niej mo­głem od­dy­chać. Zda­wa­ło się, że w tę pięk­ną, bez­gwiezd­ną noc z po­wie­trza ode­ssa­no cały tlen.

Lato jesz­cze się nie za­czę­ło. Ta po­dróż na po­łu­dnie przy­po­mnia­ła mi inne nie­zno­śnie upal­ne noce w Mez­zo­gior­no. Cięż­ki bal­da­chim dusz­nej bez­wietrz­nej mar­two­ty opadł na nas ni­czym zwa­lo­ny na­miot. Wró­ciw­szy ran­kiem do ka­bi­ny, za­uwa­ży­łem, że kla­pa wy­lo­tu prze­wo­du wen­ty­la­cyj­ne­go zo­sta­ła przy­krę­co­na śru­ba­mi. Wy­glą­da­ło na to, że wszy­scy cięż­ko zno­szą tę prze­pra­wę. Gdy prom do­bi­jał do na­brze­ża w Pa­ler­mo, ele­ganc­ko ubra­ni pa­sa­że­ro­wie tło­czy­li się przy bram­ce, do któ­rej miał się­gnąć trap, ni­czym imi­gran­ci albo zde­spe­ro­wa­ni uchodź­cy. Pró­bo­wa­łem wy­obra­zić so­bie to miej­sce, któ­re trzy ty­sią­ce lat temu przy­by­wa­ją­cy tu Gre­cy i Fe­ni­cja­nie na­zy­wa­li Pa­nor­mus, „por­tem ze wszech stron”. Przez po­de­ner­wo­wa­ny, gniew­ny tłum prze­pchnię­to wó­zek in­wa­lidz­ki – sie­dział na nim za­śli­nio­ny idio­ta z bez­wład­ną gło­wą, któ­ry pierw­szy zje­dzie na ląd. Obok sta­do za­kon­nic szy­ko­wa­ło się do lotu.

Gdy zsze­dłem z pro­mu, sznur żół­tych tak­só­wek zdą­żył już znik­nąć z na­brze­ża. Po­krze­pi­łem się kawą, wła­ści­wie kil­ko­ma ka­wa­mi, i po­wlo­kłem w stro­nę cen­trum, mi­ja­jąc po dro­dze sa­lon wy­sta­wo­wy z pa­ro­ma no­wy­mi czer­wo­ny­mi fer­ra­ri. Nie­co da­lej ka­ra­bi­nie­rzy za­blo­ko­wa­li uli­cę. Krę­ci­ło się tam też mnó­stwo żoł­nie­rzy. Byli nie­spo­koj­ni. Mały opusz­czo­ny ho­tel przy via Ma­qu­eda na­prze­ciw kio­sku w sty­lu art no­uve­au. Okna prze­sło­nię­te okien­ni­ca­mi lub po­zba­wio­ne szyb, ob­ła­żą­ce z far­by drew­nia­ne drzwi fron­to­we otwar­te na oścież, a za nimi zruj­no­wa­ne wnę­trze. Za­wró­ci­łem i zna­la­złem inny ho­tel, zwró­co­ny ty­łem do por­tu la­bi­rynt na trze­cim pię­trze, na któ­re wjeż­dża­ło się roz­kle­ko­ta­ną me­ta­lo­wą win­dą. Po­kój mie­ścił się nad hur­tow­nią kawy i pach­niał pra­żo­ny­mi ziar­na­mi. Przed sto­ją­cym nie­co da­lej, z po­zo­ru nie­cie­ka­wym bu­dyn­kiem peł­ni­li straż za­ma­sko­wa­ni żoł­nie­rze sto­ją­cy z sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi no­ga­mi. Je­den za­uwa­żył moje wścib­skie spoj­rze­nie i gdy go mi­ja­łem, od­bez­pie­czył ka­ra­bin. La­tem 1992 roku na Sy­cy­lię prze­rzu­co­no z „kon­ty­nen­tu” sie­dem ty­się­cy żoł­nie­rzy. Trzy lata póź­niej wciąż tu byli. W pew­nym sen­sie ope­ra­cja „sy­cy­lij­skie nie­szpo­ry” była ko­lej­ną obcą in­wa­zją, w do­dat­ku dziw­nie na­zwa­ną, gdyż przy­wo­dzi­ła na myśl krwa­we trzy­na­sto­wiecz­ne po­wsta­nie prze­ciw oku­pu­ją­cym Sy­cy­lię fran­cu­skim An­de­ga­we­nom, kie­dy w cią­gu kil­ku dni wy­mor­do­wa­no ty­sią­ce miej­sco­wych.

Ten nowy ho­tel znaj­do­wał się jesz­cze bli­żej pa­nel­le­rii, miej­sca, do któ­re­go za­mie­rza­łem się udać. Wie­le z tego, co na Sy­cy­lii naj­lep­sze, prze­trwa­ło tu od cza­sów Ara­bów, a tra­dy­cja sma­żo­nych plac­ków z cie­cie­rzy­cy się­ga praw­do­po­dob­nie IX wie­ku. Nig­dy nie wi­dzia­łem pa­nel­le poza Pa­ler­mo i rzad­ko kie­dy poza tar­giem Vuc­ci­ria. Pa­nel­le­ria mie­ści­ła się w za­uł­ku przy nie­wiel­kim pla­cu tar­go­wym – małe, su­ro­we po­miesz­cze­nie z wej­ściem od uli­cy, w któ­rym znaj­do­wa­ły się stół do wy­kra­wa­nia pro­sto­kąt­nych ka­wał­ków cia­sta i kadź z roz­grza­nym ole­jem. Pa­nel­leto ta­nia i skrom­na stra­wa, lecz ota­cza ją prze­pych.

Tak jak pew­ne słod­kie i pi­kant­ne da­nia, któ­re za­wie­ra­ją w so­bie wszyst­ko i w któ­rych ostrość prze­cho­dzi w sło­dycz, a sło­dycz w ostrość, da­nia, któ­re zda­ją się speł­nie­niem ma­rzeń głod­ne­go, tak i naj­ob­fit­sze ba­za­ry, naj­za­sob­niej­sze, naj­bar­dziej od­święt­ne i ba­ro­ko­we znaj­du­ją się w ubo­gich kra­inach, nad któ­ry­mi za­wsze uno­si się wid­mo gło­du […] w Bag­da­dzie, Wa­len­cji czy Pa­ler­mo targ to coś wię­cej niż targ […] to wi­zja, ma­rze­nie, mi­raż.

Targ, któ­ry sy­cy­lij­ski pi­sarz Le­onar­do Scia­scia miał tu na my­śli, to Vuc­ci­ria. Zdał mi się snem, gdy za­wę­dro­wa­łem nań pierw­szy raz pod ko­niec pew­ne­go daw­no mi­nio­ne­go lata. Póź­niej, gdy wra­ca­łem do Pa­ler­mo, za­wsze kie­ro­wa­łem tam pierw­sze kro­ki, żeby na nowo od­na­leźć się w tym mie­ście. Za pierw­szym ra­zem, dwa­dzie­ścia je­den lat wcze­śniej, do­tar­łem do Pa­ler­mo bez mapy z miej­sco­wo­ści Enna, po­ło­żo­nej w su­chej, gó­rzy­stej i smęt­nej oko­li­cy w środ­ku wy­spy, naj­bied­niej­sze­go re­gio­nu Włoch, i za­pu­ści­łem się w ru­iny sta­re­go mia­sta. Tam­tej­sza sta­rów­ka zo­sta­ła spu­sto­szo­na przez bom­by w cią­gu kil­ku mie­się­cy 1943 roku, po­prze­dza­ją­cych de­sant wojsk alianc­kich. Znisz­cze­niu ule­gło mnó­stwo naj­wspa­nial­szych bu­dow­li, oko­ło jed­nej trze­ciej sie­dem­na­sto- i osiem­na­sto­wiecz­nych pa­laz­zi, sie­dzib ary­sto­kra­tycz­nych sy­cy­lij­skich ro­dów.

W la­tach czter­dzie­stych XX wie­ku wie­le eu­ro­pej­skich miast do­świad­czy­ło znacz­nie in­ten­syw­niej­szych na­lo­tów bom­bo­wych niż Pa­ler­mo. Wy­jąt­ko­we było jed­nak to, że ru­iny sta­re­go mia­sta wciąż po­zo­sta­wa­ły ru­ina­mi, choć od woj­ny mi­nę­ło naj­pierw trzy­dzie­ści, po­tem pięć­dzie­siąt lat. Scho­dy nadal pro­wa­dzi­ły do­ni­kąd, przez okna prze­świ­ty­wał błę­kit, z mu­rów wy­ra­sta­ły chwa­sty, a drew­nia­ne więź­by da­chów ster­cza­ły ku nie­bu ni­czym że­bra gni­ją­cej pa­dli­ny. Na­wet te frag­men­ty sta­rów­ki, któ­re prze­trwa­ły bom­bar­do­wa­nia, za­czę­ły z wol­na prze­mie­niać się w ru­mo­wi­sko. Na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych w bu­dyn­kach, któ­re nie ucier­pia­ły wca­le lub były znisz­czo­ne tyl­ko czę­ścio­wo, miesz­ka­ło spo­ro lu­dzi. Mu­sia­łem tam tra­fić w po­nie­dzia­łek, gdyż w za­uł­kach wi­sia­ło pra­nie ni­czym ło­po­czą­ce w upal­nym słoń­cu cho­rą­gwie. Dzień był wy­jąt­ko­wo go­rą­cy. Gdy wy­sze­dłem z wą­skiej, krę­tej ulicz­ki na targ, mia­łem wra­że­nie, jak­bym do­stał się zza ku­lis na sce­nę w trak­cie przed­sta­wie­nia. Po­łu­dnio­we pro­mie­nie słoń­ca pa­da­ły pio­no­wo na ma­leń­ki plac. Wła­ści­cie­le kra­mów roz­wi­nę­li brą­zo­we płó­cien­ne mar­ki­zy. Targ Vuc­ci­ria przy­po­mi­nał mi­kro­sko­pij­ną niec­kę. Z jed­nej stro­ny wy­cho­dzi­ło się z nie­go po scho­dach. Roz­wi­nię­te mar­ki­zy cał­ko­wi­cie prze­sła­nia­ły słoń­ce i moż­na było od­nieść wra­że­nie, że prze­by­wa­my w na­mio­cie cyr­ko­wym. Pro­mie­nie słoń­ca prze­świe­ca­ją­ce przez czer­wo­na­we płót­no wy­peł­nia­ły to miej­sce roz­pro­szo­nym cie­płym świa­tłem. Za­da­sze­nie za­trzy­my­wa­ło i po­tę­go­wa­ło za­pach uło­żo­nych w wiel­kie ster­ty pro­duk­tów. To był żo­łą­dek Pa­ler­mo i jego ser­ce. W tym cu­dow­nym, ma­łym, nie­mal klau­stro­fo­bicz­nym ulicz­nym te­atrze pod da­chem ucztę dla oczu sta­no­wi­ły wiel­kie ryby. Na la­dach le­ża­ły czar­no­okie gło­wy, sre­brzy­ste ra­pie­ry i łu­ko­wa­te ogo­ny miecz­ni­ków, zwy­kle od­rą­ba­ne od resz­ty cia­ła, oraz tu­sze krwi­sto­czer­wo­nych tuń­czy­ków.

Miecz­ni­ki i tuń­czy­ki były oto­czo­ne po­mniej­szy­mi ry­ba­mi, prę­go­wa­ny­mi ma­kre­la­mi, tłu­sty­mi sar­dyn­ka­mi, kal­ma­ra­mi, kre­wet­ka­mi, ośmior­ni­ca­mi i mąt­wami. Nie przy­po­mi­nam so­bie, bym wi­dział tam mał­że, pa­mię­tam za to, że roz­pro­szo­ne czer­wo­na­we świa­tło wzma­ga­ło prze­zro­czy­stą czer­wień mię­sa wiel­kich ryb i sre­brzy­sty błysk skó­ry tych mniej­szych. W tym go­rą­cym, przy­ga­szo­nym świe­tle mię­so in­nych zwie­rząt też mia­ło ja­sno­czer­wo­ny ko­lor, czer­wień­szy niż zwy­kle. Wzrok prze­my­kał szyb­ciej nad rzę­da­mi ob­dar­tych ze skó­ry łbów koź­ląt o me­lan­cho­lij­nych, in­ten­syw­nie czar­nych oczach. Były tam też zwo­je per­li­stych wnętrz­no­ści. Ko­ni­na, wo­ło­wi­na, wie­przo­wi­na, cie­lę­ci­na i chu­de śród­ziem­no­mor­skie koź­lę­ta i ja­gnię­ta. Bla­do­żół­te kur­cza­ki ze zwi­sa­ją­cy­mi czer­wo­ny­mi grze­bie­nia­mi za­wie­szo­ne za ja­skra­wo­żół­te nogi i ba­te­rie jaj. Owo­ce i wa­rzy­wa okra­szo­ne sło­necz­ny­mi ko­lo­ra­mi lata. Fio­le­to­we i czar­ne ba­kła­ża­ny, ja­sno- i ciem­no­zie­lo­ne cu­ki­nie, czer­wo­na i żół­ta pa­pry­ka, kar­to­ny ja­jo­wa­tych po­mi­do­rów od­mia­ny San Ma­rza­no, kłu­ją­ce, ob­la­ne ru­mień­cem opun­cje, czar­ne, fio­le­to­we, żół­te i bia­łe wi­no­gro­na, dłu­gie żół­te me­lo­ny ka­sa­ba, krąg­łe po­marsz­czo­ne kan­ta­lu­py, po­cię­te w kli­ny czer­wo­ne, bia­łe i zie­lo­ne ar­bu­zy z du­ży­mi czar­ny­mi pest­ka­mi, żół­te brzo­skwi­nie i per­co­che, figi fio­le­to­we i figi zie­lo­ne, małe pie­go­wa­te mo­re­le – a wo­kół nich ga­łąz­ki z li­ść­mi.

  T a m t e g o   d n i a   na po­ma­rań­cze mo­gło być jesz­cze za wcze­śnie, lecz były już cy­try­ny. I może tyl­ko je­den ro­dzaj fig. Chleb, sery, wor­ki cie­cie­rzy­cy, so­cze­wi­cy, bia­łe­go gro­chu i orze­chów, za­stę­py bu­te­lek z oli­wą i po­mi­do­rów w pusz­kach, wiel­kie otwar­te pusz­ki z so­lo­ny­mi sar­de­la­mi i tuń­czy­kiem w ole­ju, pla­stry su­szo­nej ikry tuń­czy­ka. Otwar­te wi­niar­nie i ka­wiar­nie. Tłu­ste pro­duk­ty z pół­no­cy – szyn­kę, sa­la­mi, par­me­zan i gor­gon­zo­lę – trud­niej było zna­leźć. Odo­ri sprze­da­wa­no w ulicz­ce tuż przy pla­cu, bra­wu­ro­wy ze­staw ty­mian­ku, ore­ga­no, ma­je­ran­ku i roz­ma­ry­nu w przy­ku­rzo­nych usu­szo­nych pęcz­kach, wy­rwa­ne z ko­rze­nia­mi krzacz­ki chi­li z wciąż zie­lo­ny­mi li­ść­mi i świe­ży­mi owo­ca­mi, więk­sze pa­prycz­ki chi­li usu­szo­ne na ciem­ną la­kie­ro­wa­ną czer­wień, któ­re zwi­sa­ły ni­czym sznu­ry ro­gów chro­nią­ce przez złem, war­ko­cze czosn­ku bia­łe­go jak pa­pier z lek­ką nutą fio­le­tu, z okrusz­ka­mi zie­mi przy­war­ty­mi do ko­rze­ni, ka­dzie peł­ne oli­wek, czar­nych i zie­lo­nych, du­żych i ma­łych, w so­lan­ce i w oli­wie, z przy­pra­wa­mi lub bez. Stra­gan ten pach­niał jak sar­dyń­skie wzgó­rze o brza­sku la­tem, mie­szan­ka won­nych śród­ziem­no­mor­skich krze­wów.

Wy­mie­niam te wszyst­kie pro­duk­ty, gdyż wie­lu z nich w 1995 roku już nie było. Tam­te­go lata Vuc­ci­ria po­wo­li się kur­czy­ła i ga­sła, i trud­no było od­dać sło­wa­mi jej daw­ną ob­fi­tość. Kie­dyś wi­dzia­ło się tam – jak i na in­nych tar­gach po­łu­dnia – do­rod­ne, po­bliź­nio­ne, nie­jed­na­ko­we i ko­lo­ro­we owo­ce cięż­kiej ludz­kiej pra­cy. Isto­ta tych pro­duk­tów tkwi­ła w ich wy­glą­dzie i po­zo­sta­wa­ła poza se­man­ty­ką. Dało się ją uchwy­cić w ob­ra­zie. Smak, kon­sy­sten­cja, to, czym każ­dy z nich może się stać po ugo­to­wa­niu i w po­łą­cze­niu z in­ny­mi, tak­że po­zo­sta­wa­ło w ge­stii wzro­ku. Smak za­wie­rał się w for­mie i ko­lo­rze. Świe­żość wy­ra­ża­ła się w lśnie­niu ry­bie­go oka, w bły­sku skór­ki ba­kła­ża­na, gięt­ko­ści li­ścia, w wil­got­no­ści plam­ki ku­rzych od­cho­dów na sko­rup­ce jaja.

Na tar­gu Vuc­ci­ria nie było sły­chać krzy­ków. To nie Ne­apol. Sy­cy­lij­czy­cy po­ru­sza­li się z mil­czą­cą, peł­ną wy­rzu­tu de­ter­mi­na­cją. To mil­cze­nie sprze­daw­ców i klien­tów, go­spo­dyń do­mo­wych, rol­ni­ków i ro­bot­ni­ków wzma­ga te­raz ma­rzy­ciel­ska pa­ty­na pa­mię­ci i utrwa­lo­ny ob­raz spię­trzo­nej ob­fi­to­ści owo­ców zie­mi i mo­rza, lśnią­cych pod płó­cien­nym da­chem. A wy­so­ko nad wą­ski­mi ulicz­ka­mi w ośle­pia­ją­cym słoń­cu ło­po­ta­ły spło­wia­łe ba­weł­nia­ne cho­rą­gwie. Wie­le lat po za­pusz­cze­niu się w owo „ma­rze­nie głod­ne­go” do­wie­dzia­łem się, że ta ob­fi­tość sta­ła się w tym sa­mym cza­sie te­ma­tem ob­ra­zu, choć nie po­wsta­wał on w Pa­ler­mo ani nie był ma­lo­wa­ny z na­tu­ry. Na­bie­rał kształ­tu la­tem 1974 roku jako sen ma­la­rza z da­le­kiej, pół­noc­nej Ita­lii oraz w po­wsta­łym na­stęp­nej zimy opi­sie słod­kich i pi­kant­nych śród­ziem­no­mor­skich tar­gów. Le­onar­do Scia­scia nie uwiecz­nił w nim sa­mej Vuc­ci­rii, lecz ob­raz przed­sta­wia­ją­cy ów targ – owo ma­rze­nie – na­ma­lo­wa­ny przez swo­je­go przy­ja­cie­la, sław­ne­go sy­cy­lij­skie­go ma­la­rza Re­na­ta Gut­tu­sa, z oka­zji pre­mie­ro­wej pre­zen­ta­cji płót­na w Pa­ler­mo, dla któ­re­go sta­ło się od­tąd iko­ną, wy­ide­ali­zo­wa­nym wi­ze­run­kiem. Ob­raz sym­bo­li­zo­wał ma­rze­nie o śród­ziem­no­mor­skiej ob­fi­to­ści i lud, któ­ry z niej czer­pie, coś, co nie było już praw­dą. Targ i kar­mio­na przez nie­go sta­rów­ka wię­dły i bla­kły, gdy ma­lo­wał je od­da­lo­ny o set­ki mil Gut­tu­so. Gdy­bym nie zo­ba­czył go na wła­sne oczy, wy­głod­nia­ły tam­te­go pierw­sze­go dnia lata, wąt­pił­bym te­raz, czy ten targ w ogó­le kie­dy­kol­wiek ist­niał.

Na­zwi­sko Gut­tu­so skło­ni­ło mnie do cof­nię­cia się w cza­sie o ko­lej­ne dwa­dzie­ścia lat, do roku 1954. Dla An­glii nie był to szcze­gól­nie po­myśl­ny rok; eu­fo­rię po ko­ro­na­cji kró­lo­wej rów­no­wa­ży­ło upo­ko­rze­nie zwią­za­ne z utra­tą kon­tro­li nad Ka­na­łem Sues­kim. Wte­dy jed­nak za­koń­czo­no ra­cjo­no­wa­nie żyw­no­ści, a pod ko­niec roku Eve­lyn Waugh uznał Ita­lian Food, czy­li Kuch­nię wło­ską, au­tor­stwa Eli­za­beth Da­vid za jed­ną z dwóch ksią­żek, któ­rych lek­tu­ra do­star­czy­ła mu naj­wię­cej przy­jem­no­ści. Au­tor­kę „kom­ple­ment ten wpra­wił w osłu­pie­nie”, gdyż po­cho­dził od sa­me­go Eve­ly­na ­Waugh, „pi­sa­rza, któ­re­go po­wie­ści spra­wi­ły jej wię­cej przy­jem­no­ści, niż zdo­ła to wy­ra­zić sło­wa­mi”. Była mu szcze­gól­nie wdzięcz­na, gdyż książ­ka przy­spo­rzy­ła jej mnó­stwa kło­po­tów. „Te wszyst­kie ma­ka­ro­ny! Mamy dość wła­snych kluch!” – skar­ży­li się jej an­giel­scy zna­jo­mi, gdy wy­ru­sza­ła na po­szu­ki­wa­nie ma­te­ria­łów. Po­cząt­ko­wo wście­kła na przed­in­du­strial­ny brak pre­cy­zji wło­skich ku­cha­rzy, na­stęp­nie „wie­dzio­na go­rącz­ko­wą chę­cią na­wią­za­nia z nimi kon­tak­tu”, w koń­cu wró­ci­ła do domu, gdzie jej za­pał zo­stał ostu­dzo­ny przez obo­jęt­ność wy­daw­cy. Mia­ła po­czu­cie, że jej dwu­let­nie wy­sił­ki po­szły na mar­ne. Póź­niej za­czę­ły jed­nak na­pły­wać z Rzy­mu, po­je­dyn­czo lub pa­ra­mi, dłu­go wy­cze­ki­wa­ne ilu­stra­cje obie­ca­ne jej przez Re­na­ta Gut­tu­sa:

By za­mie­ścić w mo­jej książ­ce te wspa­nia­łe ry­sun­ki i olśnie­wa­ją­cą ilu­stra­cję na okład­ce […] by­ła­bym go­to­wa przejść przez pie­kło jej pi­sa­nia jesz­cze raz.

Ujął ją ich brak sen­ty­men­ta­li­zmu. Ta­nie wy­słu­żo­ne alu­mi­nio­we garn­ki, wy­głod­nia­li po­że­ra­cze ma­ka­ro­nów, ka­pią­ce od tłusz­czu sa­la­mi, pęcz­ki kar­czo­chów – wszyst­ko ta­kie co­dzien­ne…

[…] lecz ob­da­rzo­ne przez Gut­tu­sa ja­kąś groź­nie pło­mien­ną wi­tal­no­ścią; u tego ma­la­rza na­wet słom­ka owi­nię­ta wo­kół bu­tel­ki wina jawi się jako coś nie­po­ko­ją­ce­go i in­ten­syw­ne­go.

Eli­za­beth Da­vid oka­za­ła się rów­nie do­brą re­cen­zent­ką ma­lar­stwa, co go­to­wa­nia. Jej książ­ka do­rów­na­ła ry­sun­kom. Kuch­nia wło­ska była wiel­kim hym­nem na cześć co­dzien­nych ku­li­nar­nych unie­sień oraz kry­ty­ką an­giel­skie­go je­dze­nia, któ­ra z każ­dym ko­lej­nym wy­da­niem zda­wa­ła się przy­bie­rać na sile. Czter­dzie­ści lat po uka­za­niu się książ­ki jej au­tor­ka zmar­ła, lecz Kuch­nia wło­ska wciąż była wzna­wia­na i sta­no­wi­ła pa­sjo­nu­ją­cą lek­tu­rę. Wy­da­nie z 1995 roku nadal za­wie­ra­ło pe­any na cześć Gut­tu­sa, choć ich ad­re­sat już nie żył. W ko­lej­nym wzno­wie­niu wy­daw­nic­two Pen­gu­in zre­zy­gno­wa­ło z jego ilu­stra­cji, osta­ły się tyl­ko wspa­nia­łe żół­te cy­try­ny na okład­ce. Po­zo­sta­łe ry­sun­ki za­stą­pio­no ry­ci­na­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi da­nia z szes­na­sto­wiecz­nej książ­ki ku­char­skiej. Ko­lej­ny kro­czek spy­cha­ją­cy w za­po­mnie­nie ma­la­rza, któ­ry dwa­dzie­ścia kil­ka lat wcze­śniej był u szczy­tu sła­wy i ma­lo­wał Vuc­ci­rię.

Tam­ta pierw­sza olśnie­wa­ją­ca let­nia im­pre­sja nie była moim je­dy­nym wspo­mnie­niem z Pa­ler­mo sprzed 1995 roku. Od­wie­dza­łem to mia­sto kil­ka­krot­nie. Do dru­giej wi­zy­ty do­szło pięć lat po tej pierw­szej, pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych, gdy koń­czy­ła się wil­got­na zi­mo­wa sza­ru­ga, a ja za­czą­łem do­strze­gać w Pa­ler­mo du­chy. Do tego cza­su miesz­ka­łem przez dwa lata w Ne­apo­lu, któ­ry po­padł wte­dy w cał­ko­wi­tą ru­inę, lecz nie zmie­nił się pod wzglę­dem spo­łecz­nym. Daw­na sto­li­ca kró­le­stwa Bur­bo­nów na­le­ża­ła do jej miesz­kań­ców. Trze­ba jed­nak za­zna­czyć, że dzia­ło się to głów­nie za spra­wą za­nie­dba­nia. Całe cen­trum Ne­apo­lu było gę­sto za­lud­nio­ne. Miesz­kań­cy prze­ję­li uli­ce, nie opusz­cza­jąc ich aż do świ­tu. W tym mie­ście dnie, ty­go­dnie i pory roku były wy­zna­cza­ne przez go­dzi­ny spo­ży­wa­nia po­sił­ków, wa­ka­cje i mo­rze. Na przy­kład 19 mar­ca wy­pa­dał dzień świę­te­go Jó­ze­fa, a to ozna­cza­ło zep­po­le, duże, pie­czo­ne lub sma­żo­ne kar­bo­wa­ne kule z fran­cu­skie­go cia­sta, po­sy­pa­ne cu­krem pu­drem, z pla­mą żół­te­go kre­mu po­środ­ku i gorz­ką wi­śnią z kon­fi­tu­ry, któ­re sprze­da­wa­no co kil­ka me­trów, go­rą­ce i świe­żut­kie. Ozna­cza­ło to rów­nież, że uli­cą, przy któ­rej miesz­ka­łem – głów­ną uli­cą dziel­ni­cy biu­row­ców – w ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób za­wład­nie targ zwie­rząt, na któ­rym za­roi się od kóz, żół­wi, ka­czu­szek, zło­tych ry­bek, szcze­nia­ków i mał­pek.

Wró­ci­łem do Pa­ler­mo pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych z pew­ną wie­dzą o bo­gac­twie i niu­an­sach ży­cia miej­skie­go w re­jo­nie Mez­zo­gior­no. W po­rów­na­niu z Ne­apo­lem Pa­ler­mo spra­wia­ło wra­że­nie mia­sta wy­mar­łe­go. Poza go­dzi­na­mi pra­cy wszyst­ko było po­za­my­ka­ne, okna za­sło­nię­te okien­ni­ca­mi, uli­ce opu­sto­sza­łe. Pierw­szy raz do­strze­głem wte­dy roz­mia­ry de­wa­sta­cji tam­tej­sze­go cen­trum, za­wa­lo­ne i opusz­czo­ne domy, miej­sca, o któ­rych trud­no było po­wie­dzieć, czy są za­miesz­ka­ne. Deszcz wzma­gał ostrą woń gni­ją­cych mu­rów. Je­dy­nym prze­ja­wem ży­cia po zmro­ku były nie­me sznu­ry aut cią­gną­ce się głów­ny­mi ar­te­ria­mi mia­sta. Strasz­niej­sze wra­że­nie ro­bi­ła jed­nak now­sza dziel­ni­ca Pa­ler­mo, ta lep­sza, któ­rej przed­tem nie wi­dzia­łem, peł­na nie­koń­czą­cych się blo­ków wzdłuż via del­la Li­ber­tà, a nie wil­li w sty­lu art no­uve­au po­śród par­ków z okre­su bel­le épo­que. Do­tar­ło do mnie, że pod po­nu­rą ci­szą Pa­ler­mo skry­wa się mnó­stwo pie­nię­dzy, któ­rych nie ma w Ne­apo­lu. Za­da­łem kil­ku oso­bom pro­sto­dusz­ne py­ta­nie na te­mat ma­fii. Pa­mię­tam, jak nie­win­nie i ze zdzi­wie­niem za­mru­ga­ły ocza­mi, spoj­rza­ły na mnie ba­daw­czo, prze­krzy­wi­ły gło­wę i się zmy­ły. „Ma­fia?”

Tam­te­go pierw­sze­go dnia lata na Vuc­ci­rii wszyst­ko, co znaj­do­wa­ło się po­nad po­zio­mem stra­ga­nów, za­sła­nia­ły roz­su­nię­te mar­ki­zy. Do­pie­ro w desz­czo­wy, nie­przy­jem­ny wie­czór pod­czas dru­giej wi­zy­ty, gdy je zwi­nię­to, zo­ba­czy­łem, że je­den z bu­dyn­ków przy tym nie­wiel­kim pla­cu miał na pierw­szym pię­trze ta­ras, z któ­re­go moż­na było ob­ser­wo­wać targ. Mie­ści­ła się tam re­stau­ra­cja Szan­ghaj, do któ­rej wcho­dzi­ło się z bocz­nej ulicz­ki przez wą­skie drzwi, a po­tem po cia­snych scho­dach na pię­tro i przez kuch­nię na ta­ras. Nie­skom­pli­ko­wa­ne i dość li­che po­tra­wy przy­go­to­wy­wa­no w pie­cu, któ­ry też znaj­do­wał się na ta­ra­sie. Nie było tam nic chiń­skie­go z wy­jąt­kiem na­zwy. Nie wie­dzia­łem, czy na­wią­zy­wa­ła do od­le­głe­go por­tu, do któ­re­go za­wi­jał wła­ści­ciel lo­ka­lu, gdy jesz­cze prze­mie­rzał oce­any. Tam­te­go desz­czo­we­go i wietrz­ne­go wie­czo­ru ja­dłem fa­sze­ro­wa­ne kal­ma­ry i by­łem je­dy­nym go­ściem sie­dzą­cym na sła­bo oświe­tlo­nym ta­ra­sie, pod­czas gdy wła­ści­ciel – si­wo­wło­sy, wy­lew­ny i nie­co na­tar­czy­wy – czy­tał mi na głos swo­je za­pi­sa­ne w bru­lio­nie wier­sze. Miał do­no­śny głos, któ­ry ula­ty­wał nad mrocz­ny, opu­sto­sza­ły targ.

La­tem 1995 roku jed­nym z naj­waż­niej­szych to­wa­rów, któ­rym han­dlo­wa­no w oko­li­cach Vuc­ci­rii, sta­ła się he­ro­ina. Mnó­stwo lu­dzi wy­pro­wa­dzi­ło się z tej dziel­ni­cy. Na uli­cach Pa­ler­mo kró­lo­wa­ła he­ro­ina pod­łej ja­ko­ści i nar­ko­ma­ni pa­da­li jak mu­chy. Co kil­ka dni zda­rza­ły się za­bój­stwa i na­lo­ty po­li­cji. Dzień wcze­śniej tłum oto­czył je­den z pa­tro­li i po­tur­bo­wał funk­cjo­na­riu­szy.

Do­tar­łem tam w po­rze lun­chu, na nie­bie świe­ci­ło słoń­ce i sto­li­ki na ta­ra­sie re­stau­ra­cji Szan­ghaj opa­no­wa­ły ró­żo­wo-siwe pary z pół­no­cy Eu­ro­py. Przy­by­ła też eki­pa te­le­wi­zyj­na z pół­noc­nych Włoch. Dwie apa­tycz­ne kel­ner­ki oznaj­mi­ły, że ich dzia­dek źle się czu­je. Nie wie­dzia­ły, skąd się wzię­ła na­zwa Szan­ghaj. Po­ra­dzi­ły, że­bym to jego za­py­tał. Nie mia­ły po­ję­cia, kie­dy znów się po­ja­wi. „A te wier­sze? – spy­ta­łem. – Cały czas je pi­sze?” „Jest zbyt za­ję­ty pi­ciem wina, żeby my­śleć o pi­sa­niu wier­szy” – od­rze­kła kwa­śno wnucz­ka po­ety, prze­cie­ra­jąc brud­ną ścier­ką la­mi­nat. Tak na­praw­dę mia­łem ocho­tę na pa­nel­le, któ­rych w Szan­gha­ju nie ser­wo­wa­li. Zsze­dłem więc na dół do pa­nel­le­rii i na­peł­ni­łem żo­łą­dek.

* *

Ter­min „gra­bież Pa­ler­mo” brzmiał rów­nie od­le­gle jak „sy­cy­lij­skie nie­szpo­ry”, tym­cza­sem do­szło do niej w la­tach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych XX wie­ku. W za­sa­dzie trwa­ła przez czte­ry lata za rzą­dów dwóch lu­dzi – Sa­lva Limy i Vita Cian­ci­mi­na – któ­rzy wcze­śnie wstąpili do utwo­rzo­nej pod ko­niec woj­ny przez kon­ser­wa­tyw­nych po­li­ty­ków Par­tii Chrze­ści­jań­sko-­-De­mo­kra­tycz­nej, la De­mo­cra­zia Cri­stia­na, i szyb­ko wspięli się na wy­so­kie sta­no­wi­ska. Od 1945 do 1992 roku, kie­dy wszyst­ko się po­sy­pa­ło, cha­de­cy nie­prze­rwa­nie mieli swój udział w rzą­dach. Wło­ska chrze­ści­jań­ska de­mo­kra­cja cie­szy­ła się za­rów­no otwar­tym, jak i skry­tym po­par­ciem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ma­ją­cych ob­se­sję na punk­cie po­wstrzy­ma­nia fali ko­mu­ni­zmu. W sa­mych Wło­szech po­pie­rał ją Wa­ty­kan, rów­nie ob­se­syj­nie zwal­cza­ją­cy ko­mu­ni­stycz­ny ate­izm. Ko­leb­ką par­tii było jed­nak Mez­zo­gior­no, a zwłasz­cza „przy­ja­cie­le” z Sy­cy­lii. Sy­cy­lij­czy­cy nie roz­ma­wiali o ma­fii, za to dużo mówili o przy­ja­cio­łach. W la­tach po­wo­jen­nych naj­bar­dziej wpły­wo­wym przy­wód­cą cha­de­cji na Sy­cy­lii był Sa­lvo Lima, ktoś znacz­nie wię­cej niż tyl­ko przy­ja­ciel. Lima był „czło­wie­kiem usta­wio­nym”, peł­no­praw­nym człon­kiem cosa no­stry, któ­ry ślu­bo­wał słu­żyć ma­fii aż do śmier­ci. Jako naj­po­tęż­niej­szy sy­cy­lij­ski po­li­tyk stał się jed­ną z naj­waż­niej­szych osób we Wło­szech.

W 1958 roku wy­bra­no go na bur­mi­strza i to wła­śnie wte­dy roz­po­czę­ła się gra­bież Pa­ler­mo. Po czte­rech la­tach spra­wo­wa­nia urzę­du Lima za­jął się po­waż­niej­szy­mi spra­wa­mi. Zo­stał wi­ce­mi­ni­strem rzą­du w Rzy­mie i eu­ro­de­pu­to­wa­nym. Cian­ci­mi­no od­po­wia­dał za pu­blicz­ne kon­trak­ty w cza­sach, gdy Lima za­sia­dał w ra­tu­szu, póź­niej sam zo­stał bur­mi­strzem Pa­ler­mo. In­te­re­su­ją­ca to była para. Cian­ci­mi­no, syn fry­zje­ra z Cor­le­one, za­cho­wał swój sta­ran­nie przy­strzy­żo­ny wą­sik sy­cy­lij­skie­go fry­zje­ra i wie­śnia­cze nie­okrze­sa­nie jesz­cze dłu­go po tym, jak pod ko­niec woj­ny prze­niósł się do Pa­ler­mo i wszedł do po­li­ty­ki. W 1984 roku stał się pierw­szą oso­bą pu­blicz­ną, któ­rą aresz­to­wa­no, po­sta­wio­no przed są­dem i ska­za­no za kie­ro­wa­nie ma­fią. Za­re­kwi­ro­wa­no mu ma­ją­tek wart dwa­na­ście mi­lio­nów do­la­rów. Tym­cza­sem Lima był zbyt po­tęż­ny, by ktoś zdo­łał wpra­wić go w za­kło­po­ta­nie. Od pew­ne­go po­zio­mu za­kło­po­ta­nie u lu­dzi wła­dzy zni­ka. Lima był odzia­ną w je­dwab­ne gar­ni­tu­ry oso­bi­sto­ścią z grzy­wą si­wych wło­sów. Gdy wcho­dził do re­stau­ra­cji w Pa­ler­mo, za­pa­da­ła ci­sza. Lu­dzie pod­cho­dzi­li i ca­ło­wa­li go w rękę. Obaj z Cian­ci­mi­nem zgod­nie współ­pra­co­wa­li w in­te­re­sie przy­ja­ciół i prze­mia­na, któ­ra do­ko­na­ła się w Pa­ler­mo w cią­gu czte­rech lat, była tego nie­zbi­tym do­wo­dem.

Przez te czte­ry lata ci dwaj wy­da­li czte­ry ty­sią­ce dwie­ście ze­zwo­leń bu­dow­la­nych na te­re­nie mia­sta. Po­nad trzy ty­sią­ce, czy­li nie­mal trzy czwar­te, udzie­lo­no pię­ciu ta­jem­ni­czym oso­bom, nie­pi­śmien­nym lub eme­ry­tom, dzia­ła­ją­cym jako „słu­py” ma­fii. Bu­dyn­kom na sta­rów­ce, w tym wie­lu osza­ła­mia­ją­cym sie­dem­na­sto- i osiem­na­sto­wiecz­nym pa­laz­zi, po­zwo­lo­no po­paść w ru­inę, a ich zbied­nia­łych lo­ka­to­rów prze­nie­sio­no do ta­nich blo­ków, wznie­sio­nych przez ma­fię na obrze­żach mia­sta. Ci, któ­rzy dys­po­no­wa­li go­tów­ką, zo­sta­li zmu­sze­ni do prze­pro­wadz­ki do apar­ta­men­tow­ców, wy­ra­sta­ją­cych na ru­inach prze­pięk­nych wil­li i par­ków po­ło­żo­nych wzdłuż śród­miej­skiej ar­te­rii via del­la Li­ber­tà. W la­tach pięć­dzie­sią­tych, sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, mimo że lud­ność mia­sta ule­gła po­dwo­je­niu, miesz­kań­ców sta­re­go cen­trum uby­ło o dwie trze­cie. W 1995 roku Lima i Cian­ci­mi­no znik­nę­li już ze sce­ny, lecz ich dzie­ło po­zo­sta­ło. Wkra­cza­jąc w nowe dziel­ni­ce Pa­ler­mo, od­no­si­ło się wra­że­nie, że wkra­cza się w men­tal­ność ma­fii. Brzyd­kie be­to­no­we blo­ki roz­ro­sły się jak ko­mór­ki raka. Ma­fia mia­ła men­tal­ność to­ta­li­tar­ną i na­wet w let­ni dzień taki wi­dok mro­ził krew w ży­łach. Przez całe dzie­się­cio­le­cia Wło­chy zu­ży­wa­ły wię­cej be­to­nu na gło­wę miesz­kań­ca niż ja­ki­kol­wiek inny kraj na świe­cie, a na Sy­cy­lii bran­ża bu­dow­la­na była w rę­kach cosa no­stry. Bu­dow­nic­two, in­fra­struk­tu­ra i ob­rót nie­ru­cho­mo­ścia­mi sta­no­wi­ły kie­dyś głów­ne pole dzia­łal­no­ści ma­fij­nych firm, któ­re te­raz prze­nio­sły się tam, gdzie pie­nią­dze z nar­ko­ty­ków szły do pral­ni.

Limę i Cian­ci­mi­na łą­czy­ła nie tyl­ko ma­fia. Obaj byli ludź­mi An­dre­ot­tie­go. Giu­lio An­dre­ot­ti po­cho­dził z Rzy­mu i zro­bił naj­bar­dziej osza­ła­mia­ją­cą ka­rie­rę spo­śród wszyst­kich po­li­ty­ków po­wo­jen­nej cha­de­cji. Chu­dy, lek­ko przy­gar­bio­ny, o spryt­nej twa­rzy, no­sił oku­la­ry z gru­by­mi szkła­mi; miał gę­ste ciem­ne wło­sy i trój­kąt­ne, od­sta­ją­ce jak u nie­to­pe­rza uszy. Był „szczu­rem z za­kry­stii”, któ­ry spę­dził woj­nę w Wa­ty­ka­nie, dzia­ła­jąc w stu­denc­kich or­ga­ni­za­cjach ka­to­lic­kich, by w cie­niu za­ło­ży­cie­la par­tii cha­dec­kiej wznieść się na jej szczy­ty. W 1947 roku, w wie­ku za­le­d­wie dwu­dzie­stu ośmiu lat, zo­stał mi­ni­strem. Mimo że wcho­dził póź­niej w skład nie­mal wszyst­kich wło­skich rzą­dów, to w la­tach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych nig­dy nie był pre­mie­rem. Jego par­tyj­na frak­cja mia­ła zbyt wą­ską bazę. Bra­ko­wa­ło mu po­par­cia sze­ro­kie­go elek­to­ra­tu, a za­tem siły prze­bi­cia w sa­mej par­tii. Gdy­by się z tym po­go­dził, nig­dy nie sta­nął­by na cze­le rzą­du. Było rze­czą na­tu­ral­ną, że ktoś z ta­kim par­ciem na wła­dzę jak nie­po­zor­ny An­dre­ot­ti pra­gnął po­sze­rzyć swo­ją bazę wy­bor­czą i, siłą rze­czy, za­czął jej szu­kać na Sy­cy­lii.

Gdy w 1968 roku Sa­lvo Lima zo­stał wy­bra­ny do par­la­men­tu przy­tła­cza­ją­cą więk­szo­ścią gło­sów, An­dre­ot­ti za­warł z nim so­jusz. Za­nim ta umo­wa ofi­cjal­nie we­szła w ży­cie, Lima po­ra­dził An­dre­ot­tie­mu, by spy­tał naj­pierw o nie­go an­ty­ma­fij­ną ko­mi­sję par­la­men­tar­ną, w któ­rej ra­por­tach tak czę­sto póź­niej fi­gu­ro­wał. „Wie­dzia­łem, że krą­żą na mój te­mat plot­ki i nie chcia­łem przy­spa­rzać mu kło­po­tów. Ko­mi­sja stwier­dzi­ła, że wszyst­ko jest OK” – wy­znał póź­niej Lima. Choć nie­dłu­go po­tem ta sama ko­mi­sja uzna­ła Limę za cen­tral­ną po­stać w struk­tu­rach ma­fii w Pa­ler­mo, po nie­co po­nad trzech la­tach jego po­par­cie na Sy­cy­lii za­pew­ni­ło An­dre­ot­tie­mu pierw­szą z sied­miu tek pre­mie­ra. Od­tąd Sy­cy­lia sta­ła się bazą po­li­tycz­ną An­dre­ot­tie­go. Tym­cza­sem je­de­na­ście lat póź­niej Lima – po­now­nie przy­tła­cza­ją­cą więk­szo­ścią gło­sów – do­stał się do Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go, ale nie­wie­le cza­su spę­dzał w Stras­bur­gu, gdyż po­trze­bo­wa­no go w Rzy­mie… i na Sy­cy­lii. W tam­tych cza­sach An­dre­ot­ti był na­zy­wa­ny „bo­giem Giu­lio”, a Lima – jego pro­kon­su­lem na wy­spie. Przez dzie­siąt­ki lat uzna­wa­no go za naj­po­tęż­niej­sze­go czło­wie­ka w Pa­ler­mo.

Wszech­wład­ny Sa­lvo Lima spę­dził cie­pły wio­sen­ny ra­nek 12 mar­ca 1992 roku w swej wil­li w ko­lo­rze bor­do nie­opo­dal pla­ży w Mon­del­lo. Przyj­mo­wał swo­ich so­jusz­ni­ków i pe­ten­tów w sa­lo­nie, gdzie na jed­nej ze ścian wi­siał cen­ny ry­su­nek Re­na­ta Gut­tu­sa, bę­dą­cy szki­cem do ob­ra­zu Vuc­ci­ria, hoł­du zło­żo­ne­go dziel­ni­cy Pa­ler­mo, któ­re bur­mistrz Lima wy­krwa­wił nie­mal na śmierć. Obok wi­sia­ła fo­to­gra­fia Limy w to­wa­rzy­stwie bra­ci Ken­ne­dych – Jac­ka, Bob­by’ego i Teda. Tam­te­go ran­ka Sa­lvo Lima oma­wiał spra­wę zbli­ża­ją­cych się wy­bo­rów. Mia­ły się od­być za trzy ty­go­dnie i ro­ko­wa­nia były do­bre. Sto­ją­cy na cze­le dwóch po­przed­nich rzą­dów Giu­lio An­dre­ot­ti tym ra­zem po­sta­no­wił, że po­zwo­li zo­stać pre­mie­rem ko­muś in­ne­mu.

Tej de­cy­zji o wyj­ściu do ludu przy­świe­ca­ła sa­mo­lub­na lo­gi­ka, któ­ra nie mia­ła nic wspól­ne­go z lu­dem. Mie­siąc wcze­śniej w Me­dio­la­nie wy­bu­chła pa­skud­na afe­ra ko­rup­cyj­na, któ­rą za­czął drą­żyć sta­now­czy pro­ku­ra­tor di Pie­tro. Dla par­tii ko­ali­cji rzą­dzą­cej mo­gła się ona oka­zać tyl­ko jesz­cze pa­skud­niej­sza i jesz­cze więk­sza. To był do­bry mo­ment dla An­dre­ot­tie­go, by opu­ścić pole wal­ki i za­jąć się szczyt­niej­szy­mi spra­wa­mi. Pre­zy­dent Cos­si­ga przy­mie­rzał się do skró­ce­nia swej co­raz dzi­wacz­niej­szej ka­den­cji na sta­no­wi­sku gło­wy pań­stwa, co wszy­scy przy­ję­li z ulgą. Zna­ją­cy wie­le ta­jem­nic cha­de­cji pre­zy­dent ule­gał w ostat­nim cza­sie pu­blicz­nym na­pa­dom fu­rii i wy­gła­szał dłu­gie, dziw­nie nie­spój­ne ty­ra­dy, któ­re wpra­wia­ły w dy­got jego par­tyj­nych ko­le­gów. Nie po­tra­fi­li prze­wi­dzieć, co za chwi­lę od nie­go usły­szą. Bez wzglę­du na to, czy Cos­si­ga chciał ustą­pić z wła­snej woli, czy też pod pre­sją, jego dy­mi­sja ozna­cza­ła, że jed­no­cze­śnie do wzię­cia były fo­te­le pre­mie­ra i pre­zy­den­ta. So­cja­li­sta Bet­ti­no Cra­xi, któ­ry w la­tach osiem­dzie­sią­tych dwu­krot­nie pia­sto­wał wiel­ce lu­kra­tyw­ne sta­no­wi­sko sze­fa rzą­du, bar­dzo chciał spró­bo­wać szczę­ścia po raz trze­ci. Se­kret­na, choć po­wszech­nie zna­na umo­wa za­kła­da­ła, że może nim zo­stać, a cha­de­cja bę­dzie mia­ła z tego tyle, że do­ko­na się osta­tecz­na apo­te­oza Giu­lia An­dre­ot­tie­go w roli gło­wy pań­stwa. Wło­ski pre­zy­dent ma siłę prze­bi­cia. Tak się to za­ła­twia­ło we Wło­szech i zwy­kły mar­gi­nes błę­du w wy­bo­rach po­wszech­nych ni­cze­go by tu nie zmie­nił. Bez wąt­pie­nia Lima po­my­ślał, że bez­po­śred­ni do­stęp do pre­zy­den­ta daje in­te­re­su­ją­ce moż­li­wo­ści.

Ran­kiem wy­brał się w to­wa­rzy­stwie dwóch swo­ich go­ści do ho­te­lu Pa­la­ce, gdzie dwa­na­ście dni póź­niej pla­no­wa­no ko­la­cję po­łą­czo­ną z wie­czo­rem wy­bor­czym Giu­lia An­dre­ot­tie­go. Sam An­dre­ot­ti miał się tam zja­wić na­za­jutrz, by za­in­au­gu­ro­wać kam­pa­nię na Sy­cy­lii. Lima i jego przy­ja­cie­le le­d­wie ru­szy­li, gdy ich sa­mo­chód wy­prze­dzi­li dwaj mło­dzień­cy w ka­skach na moto­cy­klu hon­da 600 XL z elek­tro­nicz­nym wtry­skiem pa­li­wa i za­czę­li strze­lać. Sa­mo­chód gwał­tow­nie się za­trzy­mał i trzej dy­gni­ta­rze wy­do­sta­li się na ze­wnątrz. Lima krzyk­nął: „Oni wra­ca­ją!”, po­rzu­cił swój płaszcz z zie­lo­ne­go lo­de­nu i rzu­cił się do uciecz­ki. To były jego ostat­nie sło­wa. Skó­rza­ne, de­li­kat­ne jak rę­ka­wicz­ki bu­ci­ki nie nada­wa­ły się do bie­ga­nia, a mięk­kie uda już daw­no od­wy­kły od ta­kie­go wy­sił­ku. Dwaj po­zo­sta­li męż­czyź­ni po chwi­li doj­rze­li ze swej kry­jów­ki za hał­dą śmie­ci czci­god­ne­go Limę mar­twe­go, le­żą­ce­go twa­rzą do zie­mi. Zo­stał tra­fio­ny od tyłu w gło­wę z bli­skiej od­le­gło­ści, lek­ko pod ką­tem. Za­bój­cy zi­gno­ro­wa­li dwóch wpły­wo­wych, przy­kuc­nię­tych za śmiet­ni­kiem dzia­ła­czy cha­de­cji – w tym pro­fe­so­ra fi­lo­zo­fii, któ­re­mu Lima za­ła­twiał po­sa­dę w za­rzą­dzie ko­lei pań­stwo­wych – i nie­śpiesz­nie od­je­cha­li. „Przy­ja­cie­le stra­ci­li do nie­go sza­cu­nek” – wy­ja­śnił póź­niej Gio­ac­chi­no Pen­ni­no, le­karz z Pa­ler­mo, czło­wiek ho­no­ru – jak na­zy­wa­ją sami sie­bie człon­ko­wie ma­fii – dzia­łacz Par­tii Chrze­ści­jań­sko-De­mo­kra­tycz­nej, pierw­szy po­li­tycz­ny pen­ti­to. W ak­cie oskar­że­nia skie­ro­wa­nym prze­ciw ma­fii za zle­ce­nie tego za­bój­stwa pro­ku­ra­to­rzy okre­śli­li Limę mia­nem „am­ba­sa­do­ra cosa no­stry w Rzy­mie”. Lecz te sło­wa nie pa­dły od razu. Tuż po za­bój­stwie bli­ski współ­pra­cow­nik Limy stwier­dził, sta­ran­nie do­bie­ra­jąc sfor­mu­ło­wa­nia i w peł­ni wy­ko­rzy­stu­jąc dar po­łu­dniow­ców do abs­trak­cyj­nych wy­po­wie­dzi: „Sa­lvo był czło­wie­kiem syn­te­zy”. Syn­te­zy cze­go – nie wspo­mniał.

Po­zy­cja Limy w par­tii była jed­nak taka, iż nie­któ­rzy dzia­ła­cze po­czu­li się w obo­wiąz­ku przy­je­chać do Pa­ler­mo na po­grzeb, mimo że cał­ko­wi­cie nie mie­li na to ocho­ty, zwa­żyw­szy na py­ta­nia o związ­ki rzą­du z ma­fią, któ­re lu­dzie za­czę­li na­gle za­da­wać. Wciąż za­sia­da­ją­cy na fo­te­lu pre­zy­den­ta cha­dek Cos­si­ga po­cząt­ko­wo oświad­czył, że to ewi­dent­nie zbrod­nia na tle po­ra­chun­ków ma­fij­nych, któ­ra nie ma nic wspól­ne­go z funk­cjo­no­wa­niem pań­stwa, i że nie za­mie­rza skła­dać hoł­du za­mor­do­wa­ne­mu. Póź­niej jed­nak coś – lub ktoś – skło­ni­ło go do zmia­ny zda­nia i na po­grze­bie się po­ja­wił. Przy­je­chał tak­że se­kre­tarz Par­tii Chrze­ści­jań­sko-De­mo­kra­tycz­nej, po­dob­nie jak pre­mier An­dre­ot­ti, któ­ry być może miał coś wspól­ne­go z na­kło­nie­niem in­nych dzia­ła­czy do przy­by­cia. Ob­ser­wa­to­rów ude­rzy­ło to, jak bar­dzo za­ła­ma­ny, za­stra­szo­ny i upo­ko­rzo­ny zda­wał się pre­mier na po­grze­bie. Ów­cze­sny mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści Clau­dio Mar­tel­li dwa lata póź­niej wspo­mi­nał, ja­kie wra­że­nie zro­bił na nim wy­gląd An­dre­ot­tie­go po za­bój­stwie Limy: „Jego twarz była jesz­cze bar­dziej wo­sko­wa niż zwy­kle. Był prze­ra­żo­ny, bo nie ro­zu­miał, a może wła­śnie dla­te­go, że ro­zu­miał”. Opa­tu­lo­ny gru­bym płasz­czem An­dre­ot­ti przy­po­mi­nał sta­re­go żół­wia cho­wa­ją­ce­go się w sko­ru­pie. Z ner­wa­mi zszar­ga­ny­mi przez cią­głe łą­cze­nie w me­diach jego na­zwi­ska z ofia­rą cosa no­stry, jej naj­bar­dziej „dys­tyn­go­wa­ne­go tru­pa”, pre­mier An­dre­ot­ti wy­pa­lił kil­ka dni póź­niej, że „to na­praw­dę ab­sur­dal­ne, by na­wet nie­bosz­czy­ków dzie­lić mię­dzy po­li­tycz­ne frak­cje”. Pre­zy­den­tu­ra się wy­my­ka­ła – je­dy­na rzecz, o któ­rej za­wsze ma­rzył, a któ­rej nie osią­gnął. Na­gro­dą po­cie­sze­nia było nada­nie mu ty­tu­łu do­ży­wot­nie­go se­na­to­ra za „wy­jąt­ko­we za­słu­gi w służ­bie Re­pu­bli­ki”. Naj­gor­sze nie było jed­nak to, że nie zo­sta­nie pre­zy­den­tem. An­dre­ot­ti mu­siał do­strzec, że za­mach ten jest za­po­wie­dzią nie­szczę­ścia.

* *

Pa­olo Bor­sel­li­no do­tarł na miej­sce zbrod­ni jako je­den z pierw­szych. Mo­tor wal­ki z sy­cy­lij­ską ma­fią, za­stęp­ca sze­fa pro­ku­ra­tu­ry w Pa­ler­mo, wpa­try­wał się w cia­ło Limy i z nie­do­wie­rza­niem krę­cił gło­wą. Wy­ni­ka­ło ono z tego, że – pod­czas gdy inni wciąż się głowili, któ­ry z rzym­skich po­li­ty­ków zwró­cił się do przy­ja­ciół o zli­kwi­do­wa­nie Limy – on ro­zu­miał, iż ma­fia wła­śnie za­koń­czy­ła swo­je trwa­ją­ce czter­dzie­ści pięć lat związ­ki z cha­de­cją. Jego dłu­go­let­ni przy­ja­ciel, współ­pra­cow­nik i so­jusz­nik w wal­ce z ma­fią, Gio­van­ni Fal­co­ne, uwa­żał, że za­bój­stwa Limy nie zle­cił ża­den po­li­tyk. Wio­sną 1992 roku po­li­ty­cy już nie rządzili. „Te­raz to ma­fia chce wy­da­wać roz­ka­zy. Jeśli po­li­ty­cy ich nie po­słu­cha­ją, to ma­fia bę­dzie dzia­łać na wła­sną rękę” – stwier­dził.

Fal­co­ne­go i Bor­sel­li­na łą­czy­ła zna­jo­mość wy­bie­ga­ją­ca da­le­ko poza za­wo­do­we za­in­te­re­so­wa­nie Limą, któ­re zro­dzi­ło się w po­przed­nim dzie­się­cio­le­ciu, kie­dy obaj two­rzy­li naj­lep­szy pro­ku­ra­tor­ski tan­dem śle­dzą­cy co­raz groź­niej­sze po­czy­na­nia cosa no­stry w Pa­ler­mo. Obaj do­ra­sta­li w mie­ście pod rzą­da­mi bur­mi­strza Limy, od­dzie­le­ni le­d­wie kil­ko­ma uli­ca­mi w cen­trum Pa­ler­mo, w dziel­ni­cy o sta­rej arab­skiej na­zwie La Kal­sa po­ło­żo­nej mię­dzy Vuc­ci­rią a na­brze­żem. W la­tach pięć­dzie­sią­tych nowa usta­wa bu­dow­la­na zmu­si­ła oby­dwie ro­dzi­ny do opusz­cze­nia swych do­mów. Fal­co­ne i Bor­sel­li­no byli po­tom­ka­mi sta­rych, nę­ka­nych kło­po­ta­mi drob­no­miesz­czań­skich ro­dzin re­jo­nu Mez­zo­gior­no. Oj­ciec Fal­co­ne­go cheł­pił się, że nig­dy w ży­ciu nie pił kawy w ba­rze. Póź­niej jego syn prze­zor­nie wy­strze­gał się wszel­kich tego typu kom­pro­mi­tu­ją­cych kon­tak­tów to­wa­rzy­skich, któ­re więk­szość miesz­kań­ców Pa­ler­mo uzna­wa­ła za nie­unik­nio­ne. Mimo to chłop­cy do­ra­sta­li w śro­do­wi­sku miej­skich ma­fio­sów, cho­dzi­li z nimi do szko­ły i zna­li ich na wy­lot. Ta do­głęb­na zna­jo­mość ma­fij­nych oby­cza­jów, war­to­ści i men­tal­no­ści tego śro­do­wi­ska po­zwa­la­ła póź­niej sę­dziom śled­czym Fal­co­ne­mu i Bor­sel­li­no­wi na­wią­zy­wać kon­takt z prze­ży­wa­ją­cy­mi roz­ter­ki ban­dy­ta­mi, zy­ski­wać ich sza­cu­nek i na­kła­niać do współ­pra­cy z or­ga­na­mi ści­ga­nia.

Ma­fio­si po­pa­dli w roz­ter­kę, gdyż w la­tach osiem­dzie­sią­tych ma­fię do­padł kry­zys. Kry­zys sys­te­mu war­to­ści. W tym sa­mym cza­sie, gdy cosa no­stra z Pa­ler­mo bo­ga­ci­ła się jak nig­dy wcze­śniej na mię­dzy­na­ro­do­wym han­dlu he­ro­iną i ko­ka­iną, znisz­cze­niu ule­gły daw­ne struk­tu­ry i przy­jaź­nie, a do­pro­wa­dzi­ły do tego dzia­ła­nia wy­jąt­ko­wo bru­tal­ne­go i pod­stęp­ne­go kla­nu z miej­sco­wo­ści Cor­le­one oraz jego sze­fa Sa­lva­to­re Rii­ny, zwa­ne­go przez lu­dzi ho­no­ru Wu­jem Totò. Gdy prze­ży­wa­ją­cy kry­zys ma­fio­si zde­cy­do­wa­li się na współ­pra­cę, Fal­co­ne­mu i Bor­sel­li­no­wi uda­ło się pierw­szy raz w dzie­jach szcze­gó­ło­wo od­two­rzyć struk­tu­rę do­tąd taj­nej or­ga­ni­za­cji na­zy­wa­nej „cosa no­stra”, któ­rej ist­nie­niu przez dzie­siąt­ki lat za­prze­cza­li jej sprzy­mie­rzeń­cy w rzą­dzie, wy­mia­rze spra­wie­dli­wo­ści, Ko­ście­le i w me­diach. Efek­tem tej współ­pra­cy była klę­ska ma­fii – ma­so­wy pro­ces roz­po­czę­ty w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, któ­ry wraz z ape­la­cja­mi w są­dach róż­nych in­stan­cji trwał sześć lat i za­koń­czył się osta­tecz­nym, nie­mal za­ska­ku­ją­cym wy­ro­kiem ska­zu­ją­cym Sądu Ka­sa­cyj­ne­go, wy­da­nym dwa mie­sią­ce przed śmier­cią Sa­lva Limy.

Fal­co­ne i Bor­sel­li­no za­pła­ci­li wy­so­ką cenę za suk­ces od­nie­sio­ny w wal­ce z cosa no­strą. Za­gro­zi­li in­te­re­som zbyt wie­lu osób. W wy­ni­ku wiel­kie­go pro­ce­su w Pa­ler­mo set­ki naj­waż­niej­szych ma­fio­sów tra­fi­ło za krat­ki. Sta­ło się ja­sne, że cosa no­stra to je­den or­ga­nizm prze­stęp­czy. Tym­cza­sem po pierw­szych wy­ro­kach ska­zu­ją­cych wy­da­nych w 1987 roku za­wo­do­wa za­wiść i za­ku­li­so­we roz­gryw­ki spra­wi­ły, że Fal­co­ne mu­siał ustą­pić ze sta­no­wi­ska sze­fa wy­dzia­łu pro­ku­ra­tu­ry do wal­ki z ma­fią i prze­stał kie­ro­wać jego dzia­ła­nia­mi pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych. Wy­dział zli­kwi­do­wa­no, a jego do­ro­bek uległ roz­pro­sze­niu. Fal­co­ne o włos unik­nął śmier­ci w za­ma­chu bom­bo­wym zor­ga­ni­zo­wa­nym przez – jak sam to ujął – „bar­dzo tę­gie gło­wy” i wy­so­ko po­sta­wio­nych in­for­ma­to­rów. Bor­sel­li­no zo­stał prze­nie­sio­ny do re­jo­nu o jesz­cze więk­szym na­tę­że­niu dzia­łal­no­ści ma­fij­nej niż Pa­ler­mo – do owia­nej złą sła­wą Mar­sa­li na za­cho­dzie Sy­cy­lii, któ­ra sta­no­wi­ła ośro­dek prze­rzu­tu he­ro­iny zza Atlan­ty­ku. Osta­tecz­nie w kwiet­niu 1991 roku Fal­co­ne wy­je­chał do Rzy­mu, by ob­jąć nowy de­par­ta­ment w mi­ni­ster­stwie spra­wie­dli­wo­ści, a Bor­sel­li­no wró­cił pod ko­niec roku do Pa­ler­mo i za­stą­pił Fal­co­ne­go na jego daw­nym sta­no­wi­sku.

Prze­nie­sie­nie Fal­co­ne­go do Rzy­mu wszy­scy uzna­li za po­raż­kę i ka­pi­tu­la­cję, przy czym uwa­ża­li tak za­rów­no jego ko­le­dzy po fa­chu, jak i – co póź­niej wy­szło na jaw – cosa no­stra. Daw­ny ma­fio­so Ga­spa­re Mu­to­lo tłu­ma­czył po­tem: „Po li­kwi­da­cji wy­dzia­łu do wal­ki z ma­fią at­mos­fe­ra nie­co się oczy­ści­ła, a już na do­bre po prze­nie­sie­niu Fal­co­ne­go do Rzy­mu. Zo­stał uzna­ny za mniej groź­ne­go dla or­ga­ni­za­cji. Żar­to­wa­li­śmy, że skoń­czy jako am­ba­sa­dor gdzieś w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej”. Wkrót­ce cosa no­stra zro­zu­mia­ła, że się po­my­li­ła. W Rzy­mie za­czę­to uchwa­lać nowe usta­wy, gdyż Fal­co­ne zna­lazł wresz­cie po­słuch u mi­ni­stra Mar­tel­le­go. Po nie­speł­na mie­sią­cu po­wsta­ła usta­wa o re­in­we­sto­wa­niu środ­ków fi­nan­so­wych, a nie­ca­ły mie­siąc póź­niej ko­lej­na, któ­ra do­ty­czy­ła wpły­wu ma­fii na sa­mo­rzą­dy lo­kal­ne. Pół roku po prze­pro­wadz­ce Fal­co­ne­go do Rzy­mu po­wo­ła­no po­li­cyj­ną gru­pę śled­czą ko­or­dy­nu­ją­cą dzia­ła­nia prze­ciw ma­fii, a mie­siąc póź­niej pro­ku­ra­tu­rę do spraw jej zwal­cza­nia. Utwo­rzo­no tak­że re­gio­nal­ne wy­dzia­ły an­ty­ma­fij­ne, przy­ję­to usta­wę o zwal­cza­niu prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej i cof­nię­to areszt do­mo­wy ma­fio­som od­wo­łu­ją­cym się od wy­ro­ku sądu. Krok po kro­ku, pierw­szy raz w hi­sto­rii Włoch, Fal­co­ne uspraw­niał sys­tem spra­wie­dli­wo­ści tak, by umoż­li­wiał sys­te­ma­tycz­ne ści­ga­nie ma­fii. Jak wy­znał Mu­to­lo: „Stop­nio­wo za­czę­ło do nas do­cie­rać, że w Rzy­mie dok­tor Fal­co­ne sta­je się jesz­cze groź­niej­szy niż w Pa­ler­mo”.

Kwiet­nio­we wy­bo­ry, któ­re od­by­ły się po za­bój­stwie Limy, za­koń­czy­ły się ka­ta­stro­fą dla par­tii ko­ali­cji rzą­dzą­cej. Cha­de­cja od­no­to­wa­ła naj­gor­szy wy­nik w hi­sto­rii i umo­wa ma­ją­ca umoż­li­wić An­dre­ot­tie­mu ob­ję­cie pre­zy­den­tu­ry sta­ła się bez­przed­mio­to­wa. Spra­wa Limy cią­ży­ła mu ni­czym kula u nogi, a Cra­xi grzązł w afe­rze ko­rup­cyj­nej. Wy­bór pre­zy­den­ta cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność. Fal­co­ne otrzy­mał no­mi­na­cję na sta­no­wi­sko „su­per­pro­ku­ra­to­ra” we wszyst­kich spra­wach zwią­za­nych z ma­fią, lecz ze wzglę­du na ogól­ny pa­ra­liż, bę­dą­cy kon­se­kwen­cją upad­ku rzą­du, ona tak­że utknę­ła w miej­scu. 19 maja Fal­co­ne ostrze­gał: „Cosa no­stra nig­dy nie za­po­mi­na. Wróg czy­ha, by ude­rzyć. Na­le­ży pil­nie utwo­rzyć su­per­pro­ku­ra­tu­rę, a my na­wet nie po­tra­fi­my uzgod­nić, kto zo­sta­nie pre­zy­den­tem”.

Czte­ry dni póź­niej, w so­bot­nie po­po­łu­dnie 23 maja, Fal­co­ne i jego żona, sę­dzia śled­cza Fran­ce­sca Mo­rvil­lo, po­le­cieli po kry­jo­mu rzą­do­wym sa­mo­lo­tem do Pa­ler­mo. Fal­co­ne spę­dzał tam wszyst­kie week­en­dy. Sa­mo­lot wy­lą­do­wał oko­ło osiem­na­stej. Na pań­stwa Fal­co­ne cze­kał sa­mo­chód, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ły dwa auta eskor­ty oraz sied­miu ochro­nia­rzy. Trzech z nich wsia­dło do pierw­sze­go sa­mo­cho­du, w dru­gim za kie­row­ni­cą usiadł sam Fal­co­ne, a na sie­dze­niu obok jego żona. Kie­row­ca za­jął miej­sce z tyłu. Było to drob­ne na­ru­sze­nie pro­ce­dur. Wcze­śniej eki­pa śmi­głow­ca za­wsze spraw­dza­ła tra­sę prze­jaz­du, ale te­raz ze śmi­głow­ca zre­zy­gno­wa­no z uwa­gi na oszczęd­no­ści i kon­wój ru­szył au­to­stra­dą bez do­peł­nie­nia tego wy­mo­gu.

Pun­ta Ra­isi to jed­no z naj­nie­bez­piecz­niej­szych lot­nisk na świe­cie. Po­ło­żo­ne na za­chod­nich przed­mie­ściach Pa­ler­mo, zaj­mu­je wą­ski pas lądu wci­śnię­ty mię­dzy ko­bal­to­we mo­rze a ota­cza­ją­ce mia­sto góry. Au­to­stra­da pro­wa­dzą­ca do mia­sta bie­gnie wzdłuż wy­brze­ża, choć w pew­nym od­da­le­niu, co po­zwa­la po­dzi­wiać z jed­nej stro­ny mo­rze, a z dru­giej – gaje oliw­ne u stóp wy­pię­trzo­nych skał. Bli­żej cen­trum prze­sła­nia­ją je domy i nie­wiel­kie fa­bry­ki. Kil­ka dni wcze­śniej w pod­miej­skim Ca­pa­ci, po­dob­nie jak po­zo­sta­łe przed­mie­ścia kon­tro­lo­wa­nym przez ma­fię, w ka­na­le od­pły­wo­wym pod au­to­stra­dą umiesz­czo­no za po­mo­cą de­sko­rol­ki pięć­set ki­lo­gra­mów pla­sti­ku. W tam­tą so­bo­tę, tuż przed zmierz­chem, gdy kon­wój z sę­dzią Fal­co­nem zmie­rzał do Pa­ler­mo, gru­pa lu­dzi ho­no­ru ob­ser­wo­wa­ła ruch sa­mo­cho­dów na au­to­stra­dzie. Męż­czyź­ni ci wycięli ga­łę­zie oli­wek, żeby mieć lep­szy wi­dok, i po­zo­stawili na zie­mi nie­do­pał­ki pa­pie­ro­sów Me­rit. Kie­dy pierw­sze auto mi­nę­ło ka­nał od­pły­wo­wy, ich szef Gio­van­ni Bru­sca od­pa­lił zdal­nie ste­ro­wa­ny ła­du­nek. „Przed nami roz­pę­ta­ło się pie­kło. Prze­ra­ża­ją­ca eks­plo­zja, sce­na ni­czym z apo­ka­lip­sy, prze­raź­li­we krzy­ki i nie­na­tu­ral­na ci­sza” – wspo­mi­nał kie­row­ca ja­dą­cy za kon­wo­jem. Trzej ochro­nia­rze z pierw­sze­go sa­mo­cho­du zginęli na miej­scu, ci z trze­cie­go – od­nieśli tyl­ko lek­kie ob­ra­że­nia. W au­cie Fal­co­ne­go, tkwią­cym po­środ­ku wy­rwy po­wsta­łej w jezd­ni, le­ża­ła nie­przy­tom­na Fran­ce­sca Mo­rvil­lo z otwar­ty­mi ocza­mi wpa­trzo­ny­mi w nie­bo. Twarz Gio­van­nie­go wy­glą­da­ła jak „krwa­wa ma­ska”. Po­ru­szał gło­wą, lecz jego cia­ło było uwię­zio­ne w sa­mo­cho­dzie. Sie­dzą­cy z tyłu kie­row­ca był ran­ny, ale prze­żył. Fal­co­ne zmarł po prze­wie­zie­niu do szpi­ta­la. Fran­ce­sca na chwi­lę od­zy­ska­ła przy­tom­ność, spy­ta­ła: „Gdzie Gio­van­ni?”, po­now­nie za­pa­dła w śpiącz­kę i zmar­ła tego sa­me­go wie­czo­ru. Rok wcze­śniej Fal­co­ne stwier­dził: „Moje ra­chun­ki z cosa no­strą po­zo­sta­ją otwar­te. Ure­gu­lu­je je moja śmierć z przy­czyn na­tu­ral­nych bądź nie­na­tu­ral­nych”.

Pa­olo Bor­sel­li­no zdą­żył przy­je­chać do izby przy­jęć, by uj­rzeć, jak jego przy­ja­ciel umie­ra. Póź­niej wy­szedł stam­tąd i uści­skał swo­ją cór­kę. „Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się za­gu­bie­nie, był wstrzą­śnię­ty, w kil­ka mi­nut wy­raź­nie się po­sta­rzał”. Pła­kał. Jego cór­ka też pła­ka­ła, rów­nież dla­te­go, że ty­sią­ce razy sły­sza­ła, jak jej oj­ciec mówi: „Gio­van­ni jest moją tar­czą w wal­ce z cosa no­strą. Naj­pierw za­bi­ją jego, a póź­niej mnie”. Na po­grze­bie sę­dzie­go Gior­gio Boc­ca, ostry i scep­tycz­ny dzien­ni­karz, zwy­kle nie­zbyt przy­chyl­ny urzęd­ni­kom, pa­trzył, jak Pa­olo Bor­sel­li­no „w bia­łej ha­fto­wa­nej ko­szu­li” kła­dzie na trum­nie dłoń „ob­le­czo­ną w czar­ną służ­bo­wą rę­ka­wicz­kę. Pierw­szy raz wy­glą­dał bel­lis­si­mo, ni­czym ry­cerz ślu­bu­ją­cy wier­ność swe­mu po­le­głe­mu to­wa­rzy­szo­wi”. Boc­ca do­strzegł pod­czas tej pu­blicz­nej uro­czy­sto­ści tak­że pe­wien nowy ele­ment, czy też daw­ny – któ­ry znów się po­ja­wił.

Wresz­cie, po la­tach, uj­rza­łem twa­rze uczci­wych i dziel­nych Wło­chów, a nie gro­te­sko­we, ob­le­śne ma­ski sko­rum­po­wa­nych i ni­ja­kich lu­dzi wła­dzy, wresz­cie, po la­tach, zo­ba­czy­łem ludz­kie cier­pie­nie i gniew […]. Wi­dzia­łem twa­rze mło­dych, tłu­my mło­dzie­ży, któ­rzy wy­glą­da­li, jak­by się prze­bu­dzi­li z dłu­gie­go snu.

Pa­olo Bor­sel­li­no wie­dział, że ma nie­wie­le cza­su. Fal­co­ne stał się mę­czen­ni­kiem, tym­cza­sem Bor­sel­li­no uświa­do­mił so­bie, że i jego sa­me­go „lu­dzie naj­wy­raź­niej mają za świę­te­go”. Neo­fa­szy­ści wy­su­nę­li jego kan­dy­da­tu­rę na pre­zy­den­ta, mi­ni­stro­wie spra­wie­dli­wo­ści i spraw we­wnętrz­nych chcie­li, by ob­jął sta­no­wi­sko su­per­pro­ku­ra­to­ra, któ­re­go peł­nie­nie unie­moż­li­wio­no wcze­śniej Fal­co­ne­mu, a sam Bor­sel­li­no pra­gnął jed­nej rze­czy – w cza­sie, któ­ry mu po­zo­stał, schwy­tać za­bój­ców swe­go przy­ja­cie­la. Wstrzą­śnię­ci tym mor­dem ko­lej­ni lu­dzie ho­no­ru po­sta­no­wi­li wy­znać mu swo­ją hi­sto­rię. Słu­chał ich, pró­bu­jąc usta­lić jak naj­wię­cej szcze­gó­łów. Ostat­ni ze świad­ków stwier­dził, że cosa no­stra za­ra­bia na nar­ko­ty­kach i kon­trak­tach pań­stwo­wych tyle pie­nię­dzy, że nie na­dą­ża z ich pra­niem. Wy­na­ję­to więc miesz­ka­nie, któ­re prze­mie­nio­no w ma­ga­zyn pie­nię­dzy. Pię­trzy­ły się w nim ster­ty bank­no­tów. Bor­sel­li­no jesz­cze nig­dy nie pra­co­wał z ta­kim za­an­ga­żo­wa­niem, na­wet pod­czas tak zwa­ne­go mega­pro­ce­su ma­fii. Wła­ści­wie nie wi­dy­wał się z ro­dzi­ną. Gdy jego bli­scy wsta­wa­li ran­kiem z łó­żek, już go nie było, a kie­dy wra­cał nocą, spa­li. Je­den ze współ­pra­cow­ni­ków Bor­sel­li­na po­wie­dział: „Spra­wiał wra­że­nie, jak­by śmierć za­glą­da­ła mu w oczy”. Jego za­stęp­ca zaś stwier­dził, że był „czło­wie­kiem dzia­ła­ją­cym w ogrom­nym po­śpie­chu, któ­ry wie­dział, że jego dni są po­li­czo­ne. Czuł, że czas mu się koń­czy”.

W po­ło­wie lip­ca me­dia ob­wie­ści­ły „upa­dek re­żi­mu”. Me­dio­lań­ska afe­ra ko­rup­cyj­na za­ta­cza­ła krę­gi prze­kra­cza­ją­ce wszel­kie wy­obra­że­nie. Kla­sa rzą­dzą­ca to­nę­ła. W nie­dzie­lę 19 lip­ca Bor­sel­li­no na­pi­sał jesz­cze przed świ­tem list do swe­go na­uczy­cie­la ze szko­ły, w któ­rym de­kla­ro­wał mi­łość do Sy­cy­lii, go­to­wość do roz­wią­zy­wa­nia jej pro­ble­mów i wia­rę w ro­sną­cą świa­do­mość sy­cy­lij­skiej mło­dzie­ży. Tam­tej let­niej nie­dzie­li pły­wał jach­tem z żoną i przy­ja­ciół­mi, po czym zjadł lunch w gro­nie in­nych zna­jo­mych. Po po­łu­dniu wró­cił do Pa­ler­mo pod eskor­tą sze­ściu ochro­nia­rzy. Za­mie­rzał od­wie­dzić mat­kę, któ­ra spę­dza­ła dzień w sa­mot­no­ści. Jego week­en­do­we wi­zy­ty w miesz­ka­niu mat­ki przy via D’Ame­lio sta­ły się prze­wi­dy­wal­ną ru­ty­ną, ale Bor­sel­li­no nie chciał z nich zre­zy­gno­wać. Przy wej­ściu do bu­dyn­ku sta­ły za­par­ko­wa­ne sa­mo­cho­dy mimo wcze­śniej­sze­go na­ka­zu ich usu­nię­cia ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Pod dom za­je­cha­ły trzy auta z pię­cior­giem agen­tów – czte­re­ma męż­czy­zna­mi i ko­bie­tą – któ­rzy z ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi go­to­wy­mi do strza­łu wy­sie­dli wraz z sę­dzią. Gdy Bor­sel­li­no na­ci­snął dzwo­nek przy bra­mie, wy­le­ciał w po­wie­trze po eks­plo­zji ła­dun­ku umiesz­czo­ne­go w jed­nym z za­par­ko­wa­nych aut. Wy­buch za­bił tak­że piąt­kę ochro­nia­rzy i znisz­czył wszyst­kie fron­to­we miesz­ka­nia do wy­so­ko­ści czwar­te­go pię­tra, choć bu­dy­nek stał w od­le­gło­ści dzie­się­ciu me­trów od uli­cy, a w miesz­ka­niach do je­de­na­ste­go pię­tra wy­le­cia­ły szy­by. Kil­ka dni póź­niej przy­był z Flo­ren­cji An­to­ni­no Ca­pon­net­to, ini­cja­tor utwo­rze­nia pro­ku­ra­tu­ry zwal­cza­ją­cej ma­fię w Pa­ler­mo, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła do me­ga­pro­ce­su bos­sów cosa no­stry z epi­lo­giem w po­sta­ci wy­da­rzeń z 1992 roku. „To już ko­niec, ko­niec” – szlo­chał star­szy męż­czy­zna na ru­inach domu przy via D’Ame­lio. Jed­nak to jesz­cze nie był ko­niec.

* *

Czter­na­ście lat wcze­śniej, pod ko­niec eu­ro­pej­skie­go lata, za­trzy­ma­łem się w dro­dze do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, by jesz­cze raz od­wie­dzić Mez­zo­gior­no, co skoń­czy­ło się tym, że osia­dłem w Ne­apo­lu. Wio­sną tam­te­go roku były wło­ski pre­mier Aldo Moro wpadł w pu­łap­kę i zo­stał upro­wa­dzo­ny w Rzy­mie przez ter­ro­ry­stów z Czer­wo­nych Bry­gad. Wła­śnie je­chał do par­la­men­tu na uro­czy­stość za­przy­się­że­nia ko­lej­ne­go kon­ser­wa­tyw­ne­go, cha­dec­kie­go rzą­du pod wo­dzą Giu­lia An­dre­ot­tie­go, dla któ­re­go – pa­ra­dok­sal­nie – sam uzy­skał po­par­cie po­tęż­nej Wło­skiej Par­tii Ko­mu­ni­stycz­nej. Po­ry­wa­cze za­strze­li­li kie­row­cę i ochro­nia­rzy, a po­tem prze­trzy­my­wa­li Moro przez dwa mie­sią­ce w kry­jów­ce w cen­trum Rzy­mu, by go w koń­cu za­mor­do­wać. Fakt, że ter­ro­ry­ści wię­zi­li po­li­ty­ka tak dłu­go i że wła­dze nie po­tra­fi­ły w tym cza­sie usta­lić miej­sca jego po­by­tu ani zro­bić cze­go­kol­wiek, by ura­to­wać mu ży­cie, był wręcz szo­ku­ją­cy. Rząd skry­wał bez­czyn­ność pod ma­ską nie­prze­jed­na­nia i wy­krę­cał się ar­gu­men­tem, że nie pój­dzie na kom­pro­mis z ter­ro­ry­sta­mi. Świa­do­mi sta­nu, w ja­kim znaj­du­je się ich pań­stwo, Wło­si przy­ję­li to ze scep­ty­cy­zmem. Mimo wszyst­ko nie były to nor­mal­ne oko­licz­no­ści. Ucząc się ję­zy­ka, z za­in­te­re­so­wa­niem – a jed­no­cze­śnie z boku – śle­dzi­łem to­czą­cą się de­ba­tę i po­głę­bia­ją­cy się kry­zys, któ­ry zda­wał się mieć pod­ło­że czy­sto ide­olo­gicz­ne.

Póź­niej na­stą­pi­ły ko­lej­ne wy­da­rze­nia. Rok po za­bój­stwie Aldo Moro zna­le­zio­no na rzym­skiej uli­cy zwło­ki dzien­ni­ka­rza na­zwis­kiem Pe­co­rel­li, któ­ry za­mie­rzał opu­bli­ko­wać ar­ty­kuł na te­mat na­stęp­cy Moro na sta­no­wi­sku pre­mie­ra, Giu­lia An­dre­ot­tie­go. Mie­siąc po kon­kla­we w pa­pie­skim apar­ta­men­cie zna­le­zio­no na łożu zwło­ki no­we­go pa­pie­ża, któ­ry pra­gnął upo­rząd­ko­wać za­gma­twa­ne fi­nan­se Wa­ty­ka­nu. Trzy lata póź­niej ko­lej­ny pa­pież omal nie zgi­nął w za­ma­chu na pla­cu Świę­te­go Pio­tra. W tym cza­sie bank wa­ty­kań­ski był za­mie­sza­ny w wiel­ki krach fi­nan­so­wy, a usta­no­wio­ny przez wła­dze li­kwi­da­tor ban­ku z Me­dio­la­nu, któ­ry ów krach wy­wo­łał, zo­stał za­bi­ty na uli­cy. Wło­ski sa­mo­lot le­cą­cy z Ge­nui do Pa­ler­mo z osiem­dzie­się­cio­ma dzie­wię­cio­ma oso­ba­mi na po­kła­dzie zo­stał ze­strze­lo­ny nad Mo­rzem Śród­ziem­nym. Nie zlo­ka­li­zo­wa­no miej­sca wy­strze­le­nia po­cis­ku. Wy­buch bom­by za­bił osiem­dzie­siąt pięć osób na sta­cji ko­le­jo­wej w Bo­lo­nii. Zde­ma­sko­wa­no taj­ną lożę ma­soń­ską, któ­ra pla­no­wa­ła za­mach sta­nu. Wśród jej człon­ków były dzie­siąt­ki zna­nych po­li­ty­ków, sę­dziów, do­wód­ców ar­mii, agen­tów taj­nych służb, dzien­ni­ka­rzy i wła­ści­cie­li me­diów. Ge­ne­ra­ła, któ­ry roz­pra­wił się z le­wac­kim ter­ro­ry­zmem, prze­nie­sio­no do Pa­ler­mo, gdzie po nie­speł­na trzech mie­sią­cach on i jego żona zo­sta­li za­mor­do­wa­ni. W cią­gu dwóch lat w strze­la­ni­nach w Ne­apo­lu i Pa­ler­mo zgi­nę­ły set­ki osób. W Me­dio­la­nie do­szło do jesz­cze więk­sze­go niż po­przed­ni kra­chu ban­ko­we­go, naj­gor­sze­go na świe­cie od cza­sów za­koń­cze­nia woj­ny. Czło­wie­ka, któ­ry do nie­go do­pro­wa­dził, od­na­le­zio­no po­wie­szo­ne­go pod lon­dyń­skim mo­stem Black­friars. Jego men­to­ra Mi­che­le Sin­do­nę, któ­ry stał za po­przed­nim kra­chem, rów­nież zna­le­zio­no mar­twe­go – zo­stał otru­ty strych­ni­ną w wię­zie­niu, gdzie obo­wią­zy­wa­ły wzmo­żo­ne środ­ki bez­pie­czeń­stwa. Ko­lej­na bom­ba za­bi­ła osiem­na­stu pa­sa­że­rów po­cią­gu eks­pre­so­we­go re­la­cji Ne­apol–Me­dio­lan. W za­par­ko­wa­nym sa­mo­cho­dzie w Ne­apo­lu zna­le­zio­no od­cię­tą gło­wę pew­ne­go ad­wo­ka­ta. I tak da­lej, i tak da­lej.

Wy­da­rze­nia te były na swój prze­ra­ża­ją­cy spo­sób fa­scy­nu­ją­ce i przy­ku­wa­ły uwa­gę, gdyż ich oko­licz­no­ści po­zo­sta­ły nie­wy­ja­śnio­ne. Wy­glą­da­ły ni­czym prze­bły­ski ja­kichś szer­szych dzia­łań, cze­goś wiel­kie­go i od­ra­ża­ją­ce­go, co do­ko­nu­je się w mro­ku. Owe ple­ja­dy ta­jem­nic były oto­czo­ne przez inne ta­jem­ni­ce, nie­ko­niecz­nie mniej­sze, lecz prze­bły­sku­ją­ce kró­cej lub mniej wy­raź­nie albo do­ty­czą­ce mniej eks­po­no­wa­nych gra­czy czy mniej spek­ta­ku­lar­nych wy­da­rzeń i tym sa­mym wy­wo­łu­ją­ce mniej­sze za­in­te­re­so­wa­nie. Wie­lu bo­ha­te­rów tej nie­koń­czą­cej się i męt­nej ope­ry my­dla­nej pier­wot­nie wkro­czy­ło na sce­nę nie w roli ak­to­rów, lecz je­dy­nie ob­ser­wa­to­rów, de­tek­ty­wów, po­szu­ki­wa­czy praw­dy. Byli to sę­dzio­wie, dzien­ni­ka­rze, po­li­cjan­ci, praw­ni­cy, lu­dzie usi­łu­ją­cy usta­lić fak­ty, któ­rzy zo­sta­li we­ssa­ni w tę nar­ra­cję, sta­li się jej czę­ścią i zwy­kle koń­czy­li mar­twi. Inni po­ja­wia­li się w każ­dym ko­lej­nym od­cin­ku. Wie­le z tych epi­zo­dów zda­wa­ło się nie­po­wią­za­nych, choć widz wy­czu­wał ist­nie­nie ukry­tych, cią­gną­cych się wąt­ków. Po­trzeb­ny był in­deks, klucz do wszyst­kich opo­wie­ści, teo­re­mat, ca­ło­ścio­wy ob­raz, w któ­ry wpa­su­ją się wszyst­kie szcze­gó­ły. Rzecz ja­sna, nig­dy go nie od­kry­łem. W la­tach osiem­dzie­sią­tych Fal­co­ne i Bor­sel­li­no wy­ko­rzy­sta­li in­for­ma­cje prze­ka­zy­wa­ne przez by­łych ma­fio­sów, by opra­co­wać mo­del cosa no­stry i do­ko­nać ana­li­zy, któ­ra wy­ja­śnia­ła nie­zli­czo­ne ta­jem­ni­ce sy­cy­lij­skiej ma­fii. Te­raz za­ist­nia­ła po­trze­ba cze­goś się­ga­ją­ce­go jesz­cze głę­biej, co uwzględ­ni tak­że se­kret­ne ży­cie Re­pu­bli­ki Wło­skiej oraz krą­żą­ce gdzieś na jego obrze­żach ta­jem­ni­ce Ame­ry­ki, Wa­ty­ka­nu i Eu­ro­py Wschod­niej.

Na­zwi­skiem, któ­re naj­czę­ściej po­wta­rza­ło się w po­wią­za­nych ze sobą i za­zę­bia­ją­cych się wło­skich opo­wie­ściach ty­sią­ca i jed­nej nocy, było na­zwi­sko Giu­lia An­dre­ot­tie­go. Dzia­łał w po­li­ty­ce od lat czter­dzie­stych i wcho­dził w skład nie­mal wszyst­kich rzą­dów Re­pu­bli­ki Wło­skiej. Przez więk­szą część lat sie­dem­dzie­sią­tych spra­wo­wał urząd pre­mie­ra. Był nim tak­że tej ka­ta­stro­fal­nej wio­sny 1992 roku, gdy wszyst­ko się roz­sy­pa­ło. Wcze­śniej zwy­kle okre­śla­no go mia­nem „naj­świa­tlej­sze­go po­li­tycz­ne­go umy­słu w Eu­ro­pie”. Po­tra­fił prze­trwać i zwy­cię­żać. To oczy­wi­ste, że jego na­zwi­sko wciąż gdzieś wy­pły­wa­ło. Wy­pły­nę­ło tak­że w cza­sie bez­kró­le­wia po upad­ku rzą­du, gdy na­ród ki­piał obu­rze­niem. Daw­ni lu­dzie ho­no­ru za­czę­li sy­pać swo­ich by­łych po­li­tycz­nych so­jusz­ni­ków, a zwłasz­cza do­ży­wot­nie­go se­na­to­ra An­dre­ot­tie­go. Snu­li dłu­gie i mi­ster­ne opo­wie­ści o taj­nych związ­kach zbrod­ni i po­li­ty­ki we Wło­szech. Słu­cha­jąc ich, sę­dzio­wie znaj­dy­wa­li obiek­tyw­ne po­twier­dze­nie wie­lu fak­tów. Gdy ze­bra­li te hi­sto­rie i pły­ną­ce z nich do­wo­dy w ca­łość, wszyst­kie prze­wi­ja­ją­ce się w la­tach osiem­dzie­sią­tych na­zwi­ska i zda­rze­nia na­bra­ły spój­no­ści. Po­li­tyk Moro i jego śmierć. Ban­kier Sin­do­na i jego śmierć. Dzien­ni­karz Pe­co­rel­li i jego śmierć. Ge­ne­rał Dal­la Chie­sa i jego śmierć. Wszyst­kie inne ta­jem­ni­ce ży­wych i umar­łych tak­że za­czę­ły od­naj­dy­wać swe miej­sce na or­bi­cie wo­kół tego drob­ne­go, star­sze­go męża sta­nu o naj­dłuż­szym sta­żu w eu­ro­pej­skiej po­li­ty­ce. Po czter­na­stu la­tach, po za­ma­chach z 1992 roku, po­sta­no­wi­łem opu­ścić Wło­chy na do­bre, ale w 1995 roku znów przy­cią­gnę­ły mnie z nie­od­par­tą siłą – pod ko­niec lata An­dre­ot­ti miał sta­nąć przed są­dem. W Pa­ler­mo miał od­po­wia­dać na za­rzu­ty o związ­ki z ma­fią, a kil­ka ty­go­dni póź­niej w Pe­ru­gii w spra­wie o za­bój­stwo.

Nim roz­po­czął się pro­ces, mia­łem w Pa­ler­mo tro­chę cza­su dla sie­bie. Spo­żyt­ko­wa­łem go na pry­wat­ne śledz­two. Na­za­jutrz po przy­jeź­dzie wy­bra­łem się na Vuc­ci­rię na lunch do re­stau­ra­cji Szan­ghaj. Sie­dząc na ta­ra­sie, doj­rza­łem mło­de­go męż­czy­znę przy­pa­tru­ją­ce­go się ja­kiejś ry­bie. Oglą­dał ją ze wszyst­kich stron, pro­wa­dząc oży­wio­ną roz­mo­wę ze sprze­daw­cą. Po kil­ku mi­nu­tach prze­szedł do in­ne­go stra­ga­nu, by zlu­stro­wać wy­sta­wio­ny na nim to­war. Póź­niej za­trzy­mał się przy ko­lej­nym. Mia­łem wra­że­nie, że sprze­daw­cy go zna­ją. Był mło­dy, chu­dy i ra­czej bied­nie ubra­ny, ale tar­go­wał się i wła­ści­cie­le stra­ga­nów trak­to­wa­li go z sza­cun­kiem. Naj­wy­raź­niej uzna­li, że war­to go za­chę­cać do za­ku­pu. Miał dwa­dzie­ścia parę lat, a na gło­wie wy­szy­wa­ną cza­pecz­kę no­szo­ną zwy­kle przez miesz­kań­ców Ma­gh­re­bu. Po­licz­ki i pod­bró­dek po­ra­stał kil­ku­dnio­wy za­rost. Ob­ser­wo­wa­łem le­ni­wie, jak prze­miesz­cza się od jed­ne­go kra­mu z ry­ba­mi do dru­gie­go, aż na­gle ktoś grzmot­nął na ladę ster­tę sar­de alla bec­ca­fi­co, sma­żo­ne fa­sze­ro­wa­ne sar­dyn­ki. Na­zy­wa­ją je tak pew­nie dla­te­go, że przy­po­mi­na­ją nie­wiel­kie ptasz­ki, lut­nicz­ki, któ­re już daw­no wy­gi­nę­ły – jak więk­szość pta­ków we Wło­szech – a któ­ry­mi za­ja­dał się By­ron.

Gdy sze­dłem po brud­nych scho­dach na dół, mło­dy męż­czy­zna wciąż się krę­cił po tar­gu. Był tak chu­dy, że oglą­da­ny pod pew­nym ką­tem zni­kał. Wresz­cie zde­cy­do­wał się na za­kup, choć nie u jed­ne­go sprze­daw­cy. Sa­ra­go wy­brał na jed­nym stra­ga­nie, ste­ki z miecz­ni­ka na dru­gim, a świe­że sar­dyn­ki na jesz­cze in­nym. Póź­niej ru­szył krę­tą ulicz­ką. Po­dą­ży­łem za nim. Po kil­ku met­rach skrę­cił w jesz­cze węż­szy za­ułek i prze­mknął przez drzwi po le­wej stro­nie. Wszedł do kuch­ni, gdzie za­czął roz­ma­wiać z ku­cha­rzem – mniej wię­cej w jego wie­ku, za to bar­dziej kor­pu­lent­nym oku­lar­ni­kiem o po­waż­nym wej­rze­niu. Po­tem drzwi się za­trza­snę­ły. Nie­co da­lej ulicz­ka wy­cho­dzi­ła na mały pla­cyk ze zruj­no­wa­nym ko­ścio­łem. Pla­cyk był pra­wie w ca­ło­ści za­sta­wio­ny par­ku­ją­cy­mi sa­mo­cho­da­mi, ale po prze­ciw­nej stro­nie do­strze­głem dwa wiel­kie pa­ra­so­le z czy­ste­go bia­łe­go płót­na. Pod nimi sta­ły dwa sto­li­ki i parę pu­stych krze­seł, oto­czo­nych przez cięż­kie gli­nia­ne do­ni­ce. Duży ka­mien­ny sto­pień wień­czy­ły za­mknię­te szkla­ne drzwi. Na tle za­py­zia­łe­go pla­cy­ku wy­glą­da­ło to po­rząd­nie i schlud­nie, ale nie było wi­dać żad­nych oznak ży­cia, je­śli nie li­czyć gru­be­go, brud­ne­go per­sa, drze­mią­ce­go na stop­niu. Po­my­śla­łem, że to re­stau­ra­cja z kuch­nią od stro­ny tam­tej wą­skiej ulicz­ki. Po­ko­naw­szy stro­my za­ułek, do­tar­łem do pla­cu San Do­me­ni­co. Prze­mknę­ło mi przez gło­wę, że jesz­cze tu wró­cę.

* *

Na­zwa wil­li wid­nie­ją­ca w fak­sie nada­nym w Pa­ler­mo, a ode­bra­nym prze­ze mnie w Syd­ney, z czymś mi się nie­ja­sno ko­ja­rzy­ła, jed­nak do­pie­ro gdy zna­la­złem się tam kil­ka ty­go­dni póź­niej, to od­le­głe sko­ja­rze­nie na­bra­ło kształ­tów.

Było jesz­cze dość wid­no i roz­cią­ga­ją­ca się przed nimi wci­śnię­ta mię­dzy wy­so­kie mury dro­ga ja­śnia­ła ja­skra­wą bie­lą. Gdy tyl­ko zna­leź­li się poza ob­rę­bem po­sia­dło­ści Sa­li­na, z le­wej stro­ny uka­zał się na wpół roz­wa­lo­ny pa­łac Fal­co­ne­rich, na­le­żą­cy do jego sio­strzeń­ca i pu­pi­la. Oj­ciec utra­cjusz, mąż sio­stry księ­cia, prze­pu­ścił całą for­tu­nę, a po­tem umarł. Była to jed­na z owych kom­plet­nych ruin fi­nan­so­wych, kie­dy wy­ta­pia się sre­bro na­wet z ga­lo­nów li­be­rii […] prze­le­wa­ją­ca się przez mur ol­brzy­mia bu­gen­wil­la spły­wa­ła ka­ska­dą bi­sku­pie­go je­dwa­biu, po­twier­dza­jąc w mro­ku wra­że­nie nie­po­trzeb­ne­go zbyt­ku2.

Wy­ru­sza­ją­cy na ero­tycz­ną eska­pa­dę ksią­żę z po­wie­ści Lam­part To­ma­sie­go di Lam­pe­du­sy prze­jeż­dża obok willi, któ­rej pier­wo­wzór zo­stał te­raz nie­mal cał­ko­wi­cie wchło­nię­ty przez mia­sto, choć wciąż chro­nią go mur po­se­sji oraz są­siedz­two par­ku del­la Fa­vo­ri­ta i pięk­ne­go wzgó­rza Mon­te Pel­le­gri­no. Wil­lę Ni­sce­mi na­tych­miast roz­poznali czy­tel­ni­cy, któ­rych uwa­gę przy­kuł opis pło­mien­nej bu­gen­willi. Ta bu­dow­la nig­dy nie po­pa­dła w ru­inę. Je­den z jej ostat­nich miesz­kań­ców, ostat­ni ksią­żę di Ver­du­ra, no­szą­cy w dzie­ciń­stwie przy­do­mek Ful­co, pa­mię­tał swe­go da­le­kie­go ku­zy­na, któ­ry cza­sa­mi przy­jeż­dżał, by się z nim ba­wić, a póź­niej odzie­dzi­czył ty­tuł księ­cia di Pal­ma oraz księ­cia di Lam­pe­du­sa i na­pi­sał „słyn­ną po­wieść”, na­wet jeśli ksią­żę di Ver­du­ra uzna­wał ją za „hi­sto­rycz­nie nie­ści­słą”. Za­pa­mię­tał go jako „oty­łe­go, mil­czą­ce­go chłop­ca o du­żych sen­nych orien­tal­nych oczach, któ­ry nie lu­bił za­baw na świe­żym po­wie­trzu i bał się zwie­rząt”.

„Nikt w ży­ciu by się nie do­my­ślił, że w od­le­głej przy­szło­ści zo­sta­nie au­to­rem ar­cy­dzie­ła” – za­uwa­żył zgryź­li­wie ksią­żę. Na­pi­sał, że po­sta­ci Tan­cre­die­go i An­ge­li­ki, wspa­nia­łych bo­ha­te­rów po­wie­ści, w któ­re w fil­mie Vi­scon­tie­go wcie­li­li się Ala­in De­lon i Clau­dia Car­di­na­le, były wzo­ro­wa­ne na jego dziad­kach ze stro­ny mat­ki. I do­dał: „Do­szu­ka­łem się paru nie­zgod­no­ści, ale w koń­cu pi­sarz ma pra­wo prze­ina­czać fak­ty”. W swych wspo­mnie­niach z dzie­ciń­stwa, któ­re pier­wot­nie zo­sta­ły wy­da­ne po an­giel­sku pod ty­tu­łem za­czerp­nię­tym z pro­zy Le­wi­sa Car­rol­la The Hap­py Sum­mer Days (Szczę­śli­we let­nie dni), a do­pie­ro póź­niej uka­za­ły się w wer­sji wło­skiej, prze­ka­za­nej mi w Pa­ler­mo, ksią­żę nie spre­cy­zo­wał, co mu wła­ści­wie nie od­po­wia­da w na­pi­sa­nej przez ku­zy­na i opu­bli­ko­wa­nej po­śmiert­nie fik­cyj­nej opo­wie­ści o ro­dzi­nie. Po­brzmie­wa­ła w tym jed­nak nuta, któ­ra – jak się prze­ko­na­łem – dość upo­rczy­wie po­wra­ca­ła przez cały czas mego po­by­tu w Pa­ler­mo. Była to nuta oskar­ży­ciel­ska, a kwe­stia do­ty­czy­ła tego, że albo coś się opi­su­je po­rząd­nie, albo wca­le. Sed­nem pro­ble­mu było to, co two­rzy hi­sto­rię, okre­śla sta­tus fak­tów, wagę szcze­gó­łów i ocio­su­je róż­ne wer­sje tego sa­me­go zda­rze­nia. Pro­blem do­ty­czył więc in­ter­pre­ta­cji, kwe­stii zna­cze­nia. Ksią­żę di Ver­du­ra czy­nił alu­zje do fak­tów i wy­li­czał punk­ty, któ­re na­le­ży sko­ry­go­wać, to­nem pod­wa­ża­ją­cym ra­cję bytu jego ku­zy­na na tym świe­cie. Po uka­za­niu się po­wie­ści po­dob­nie za­cho­wał się Le­onar­do Scia­scia. Ksią­żę miał do Lam­pe­du­sy pre­ten­sje o ro­dzi­nę, a Scia­scia o Sy­cy­lię. Obaj kwe­stio­no­wa­li jego wer­sję hi­sto­rii.

W 1995 roku spo­so­by po­strze­ga­nia świa­ta też sta­no­wi­ły w Pa­ler­mo pro­blem. Wer­sje hi­sto­rii. Pro­ces, któ­ry wkrót­ce miał się roz­po­cząć, bez wzglę­du na to, jak się za­koń­czy – a sta­ło się to do­pie­ro po kil­ku la­tach – mu­siał do­pro­wa­dzić do po­waż­nej re­wi­zji po­wo­jen­nych dzie­jów Włoch. Nim wsia­dłem w Ne­apo­lu na noc­ny prom do Pa­ler­mo, wy­daw­ca Tul­lio Pi­ron­ti wrę­czył mi eg­zem­plarz swej naj­now­szej pu­bli­ka­cji. Było to wy­da­ne na po­rząd­nym pa­pie­rze, opa­słe, wiel­ko­for­ma­to­we i wa­żą­ce co naj­mniej dwa ki­lo­gra­my to­mi­sko. Na nie­bie­skiej okład­ce wid­niał kon­tur Pół­wy­spu Ape­niń­skie­go wraz z za­zna­czo­ny­mi na bia­ło wy­spa­mi. Na gó­rze wy­dru­ko­wa­no nie­wiel­ki­mi, żół­ty­mi, pro­sty­mi li­te­ra­mi ty­tuł: Praw­dzi­wa hi­sto­ria Włoch, a ni­żej pod­ty­tuł: Śledz­twa, ze­zna­nia, do­wo­dy, ana­li­zy – Gian Car­lo Caselli i jego współ­pra­cow­ni­cy re­kon­stru­ują ostat­nie dwa­dzie­ścia lat wło­skiej hi­sto­rii. Ogrom­na księ­ga, li­czą­ca dzie­więć­set sie­dem­dzie­siąt trzy stro­ny, za­wie­ra zre­da­go­wa­ną wer­sję ze­bra­nych przez pro­ku­ra­to­rów ze­znań, któ­re ob­cią­ża­ły An­dre­ot­tie­go. Po­słusz­nie przy­ją­łem ów prze­ra­ża­ją­cy zbiór do­ku­men­tów praw­nych, otwo­rzy­łem go i osłu­pia­łem. Gdy zsze­dłem na ląd na Sy­cy­lii, Praw­dzi­wa hi­sto­ria Włoch sta­ła się już ta­li­zma­nem. „Hi­sto­ria sta­nę­ła przed są­dem”. Cza­sy, gdy miesz­ka­łem na po­łu­dniu Włoch, od koń­ca lat sie­dem­dzie­sią­tych do po­cząt­ku dzie­więć­dzie­sią­tych, to jed­no­cze­śnie okres naj­sil­niej­szej wła­dzy An­dre­ot­tie­go. I wte­dy wła­śnie we­dług wstęp­nych usta­leń pro­ku­ra­to­rów przy­to­czo­nych na dzie­wią­tej stro­nie Praw­dzi­wej hi­sto­rii Włoch:

[…] naj­póź­niej w 1978 roku se­na­tor An­dre­ot­ti i cosa no­stra na­wią­za­li kon­tak­ty, któ­re by­najm­niej nie mia­ły cha­rak­te­ru przy­pad­ko­we­go czy oka­zjo­nal­ne­go. Utrzy­my­wa­li je do 1992 roku, co w za­sad­ni­czym stop­niu sta­no­wi po­twier­dze­nie za­rzu­tu o przy­na­leż­ność do or­ga­ni­za­cji ma­fij­nej.

W 1995 roku w Pa­ler­mo na­su­wa­ły się py­ta­nia na te­mat tego, co two­rzy­ło hi­sto­rię, kto ją two­rzył i jak było na­praw­dę.

Ostat­ni ksią­żę di Ver­du­ra już od daw­na nie żył. Zresz­tą wie­le lat wcze­śniej opu­ścił Wło­chy. Gdy za­koń­czy­ło się szczę­śli­we dzie­ciń­stwo, słu­żył w ran­dze ofi­ce­ra pod­czas pierw­szej woj­ny świa­to­wej. Nim nad­cią­gnę­ła dru­ga, osiadł w Hol­ly­wo­od, a póź­niej w No­wym Jor­ku. Oka­za­ło się, że ma ta­len­ty ar­ty­stycz­ne oraz to­wa­rzy­skie, któ­rych bra­ko­wa­ło jego nie­śmia­łe­mu i nie­po­rad­ne­mu ku­zy­no­wi. Wkrót­ce za­czął pro­jek­to­wać wspa­nia­łe klej­no­ty i zo­stał sze­fem dzia­łu bi­żu­te­rii u Coco Cha­nel. Stał się ju­bi­le­rem pięk­nych i bo­ga­tych w Ame­ry­ce i Eu­ro­pie, a tak­że oso­bą, któ­ra wy­zna­cza­ła w tym to­wa­rzy­stwie tren­dy. Wśród jego klien­tów i przy­ja­ciół byli Sa­lva­dor Dalì, księż­na Wind­so­ru, Rita Hay­worth i Mar­le­na Die­trich. Wró­cił do Eu­ro­py, by spi­sać wspo­mnie­nia, umrzeć i za­jąć ostat­nie miej­sce w ro­dzin­nej kryp­cie w ka­te­drze w Pa­ler­mo. Księż­nicz­ki, któ­re odzie­dzi­czy­ły wil­lę Ni­sce­mi, tak­że miesz­ka­ły w Ame­ry­ce i w 1987 roku sprze­da­ły po­sia­dłość mia­stu. Bu­gen­willi, któ­ra za­ja­śnia­ła w pół­mro­ku na pierw­szych stro­nach po­wie­ści Lam­pe­du­sy, już nie było, gdy sta­ną­łem przed bra­mą willi Ni­sce­mi i ru­szy­łem w pro­mie­niach po­łu­dnio­we­go słoń­ca chrzęsz­czą­cym, wy­sy­pa­nym żwi­rem pod­jaz­dem. Le­olu­ca Or­lan­do, bur­mistrz Pa­ler­mo, za­pro­sił mnie tu na lunch.

* *

Była to mniej ofi­cjal­na i uro­czy­sta, ale nie pierw­sza wi­zy­ta Au­stra­lij­czy­ka u bur­mi­strza Or­lan­da. Kil­ka lat wcze­śniej au­stra­lij­ski am­ba­sa­dor w Rzy­mie po­sta­no­wił od­wie­dzić wszyst­kie wło­skie miej­sco­wo­ści, któ­rych miesz­kań­cy wy­emi­gro­wa­li do Au­stra­lii. Siłą rze­czy tra­sa tej po­dró­ży sta­ła się bar­dziej krę­ta i mia­ła wię­cej przy­stan­ków, gdy za­wi­tał do Mez­zo­gior­no, daw­ne­go Kró­le­stwa Oboj­ga Sy­cy­lii wła­da­ne­go przez Bur­bo­nów. Miesz­kań­cy tych bied­nych i lud­nych re­jo­nów Eu­ro­py w du­żej mie­rze za­sie­dli­li te­re­ny obu Ame­ryk i Au­stra­lii. Am­ba­sa­dor zwie­dził re­gion Kam­pa­nii wo­kół Ne­apo­lu, daw­nej sto­li­cy kró­le­stwa, po­ło­żo­nej o dwie go­dzi­ny jaz­dy na po­łu­dnie od Rzy­mu, Apu­lię na po­łu­dnio­wym wscho­dzie wło­skie­go buta, Ka­la­brię na sa­mym po­łu­dniu pół­wy­spu oraz wci­śnię­tą mię­dzy te trzy kra­iny ma­leń­ką Lu­ka­nię. Aż w koń­cu do­tarł na Sy­cy­lię. Jej sto­li­ca – Pa­ler­mo – dru­gie wiel­kie mia­sto kró­le­stwa Bur­bo­nów, leży nie­mal tak bli­sko Afry­ki jak naj­bliż­szy za­ką­tek tego, co Sy­cy­lij­czy­cy na­zy­wa­ją „kon­ty­nen­tem”, i dużo bli­żej stąd do Tu­ni­su niż do Rzy­mu.

W Ka­la­brii am­ba­sa­dor na­tra­fił na pro­blem. Wszyst­kie te re­gio­ny – oprócz Lu­ka­nii i do nie­daw­na Apu­lii – mia­ły dłu­gą tra­dy­cję ma­fij­ną. Tra­dy­cja ta wią­za­ła się z okrut­ną hi­sto­rią ob­cych na­jaz­dów, wy­zy­sku i za­nie­dba­nia. Hisz­pań­scy Bur­bo­no­wie rzą­dzą­cy tymi zie­mia­mi do cza­sów Ga­ri­bal­die­go i zjed­no­cze­nia Włoch, któ­re do­ko­na­ło się nie­co po­nad sto lat temu, byli ostat­ni­mi z ca­łe­go za­stę­pu na­jeźdź­ców. Jego po­czą­tek sta­no­wi­li Gre­cy i Fe­ni­cja­nie, któ­rzy przy­by­li na te te­re­ny pra­wie trzy ty­sią­ce lat temu. W oczach miej­sco­wej spo­łecz­no­ści rząd w Rzy­mie nie był ni­czym lep­szym. Z ko­lei w Rzy­mie po­łu­dnie za­wsze po­strze­ga­no jako „pro­blem Mez­zo­gior­no”.

W każ­dym z tych re­gio­nów dzia­ła­nia i or­ga­ni­za­cje ­prze­stęp­cze mia­ły inny cha­rak­ter. Nie­prze­wi­dy­wal­na miej­ska prze­stęp­czość ne­apo­li­tań­skiej ca­mor­ry bar­dzo róż­ni­ła się od tra­dy­cyj­nej dzia­łal­no­ści ma­fij­nej sy­cy­lij­skich wio­sek po­ło­żo­nych we­wnątrz wy­spy, a ka­la­bryj­ska ’ndran­ghe­ta była jesz­cze czym in­nym. Jed­nak w każ­dym przy­pad­ku pa­so­żyt­ni­cza war­stwa prze­stęp­ców wni­ka­ła w szcze­li­ny mię­dzy wład­ca­mi a pod­da­ny­mi, wy­zy­sku­jąc jed­nych i dru­gich. Prze­stęp­czość, jak każ­da lu­kra­tyw­na bran­ża, szła z du­chem cza­sów. Or­ga­ni­za­cje te prze­kształ­ci­ły się w dzia­ła­ją­ce w mia­stach, wie­lo­na­ro­do­we, prze­bo­ga­te i po­tęż­ne kon­sor­cja. Sy­cy­lij­ska cosa no­stra zdo­mi­no­wa­ła świat prze­stęp­czy w Eu­ro­pie i prze­ję­ła kon­tro­lę nad czę­ścią eu­ro­pej­skiej go­spo­dar­ki. Inne or­ga­ni­za­cje były jej so­jusz­ni­ka­mi funk­cjo­nu­ją­cy­mi na ba­zie cze­goś, co moż­na na­zwać re­gio­nal­ny­mi umo­wa­mi fran­czy­zy. Naj­bar­dziej ak­tyw­ną ma­fią w Au­stra­lii była ka­la­bryj­ska ’ndran­ghe­ta, któ­ra w swo­jej oj­czyź­nie dzia­ła­ła na naj­bar­dziej nie­do­stęp­nych te­re­nach. W gę­sto po­ro­śnię­tym la­sa­mi pa­śmie gór­skim Aspro­mon­te, bie­gną­cym ni­czym krę­go­słup przez śro­dek Ka­la­brii, ’ndran­ghe­ta wy­spe­cja­li­zo­wa­ła się w po­rwa­niach dla oku­pu. Ofia­ry moż­na tam było prze­trzy­my­wać ca­ły­mi mie­sią­ca­mi i la­ta­mi, pod­czas gdy ich ro­dzi­ny pró­bo­wa­ły zdo­być dzie­siąt­ki mi­lio­nów do­la­rów, by ku­pić im wol­ność. Po­ry­wa­cze nie mu­sie­li się spe­cjal­nie oba­wiać ak­cji po­szu­ki­waw­czych pro­wa­dzo­nych przez ka­ra­bi­nie­rów. Od cza­su do cza­su z gó­rzy­stych ostę­pów wy­ła­niał się ob­dar­tus z dłu­gą, siwą splą­ta­ną bro­dą i go­rącz­ką w oczach; nie­gdyś ele­ganc­ki prze­my­sło­wiec, te­raz już pra­wie za­po­mnia­ny po la­tach spę­dzo­nych w ja­kiejś cha­cie, gdzie miesz­kał sku­ty łań­cu­chem jak pies i ja­dał po­sił­ki z pu­szek, pa­dał w ra­mio­na prze­ra­żo­nych bli­skich.

Pie­nią­dze z oku­pów in­we­sto­wa­no w plan­ta­cje ma­ri­hu­any w No­wej Po­łu­dnio­wej Wa­lii i póki nie za­czę­to ich li­kwi­do­wać pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych, wę­dru­ją­ce z po­wro­tem do Ka­la­brii zy­ski się­ga­ły oko­ło sześć­dzie­się­ciu mi­lio­nów do­la­rów rocz­nie. Dla­te­go też ’ndran­ghe­ta mia­ła po­wód, by mścić się na wła­dzach Au­stra­lii. We­dług prze­wod­ni­czą­ce­go par­la­men­tar­nej ko­mi­sji do spraw wal­ki z ma­fią ka­la­bryj­scy prze­stęp­cy byli „tra­dy­cyj­nie obec­ni w Au­stra­lii, po­dob­nie jak uczci­wi imi­gran­ci”, z cze­go am­ba­sa­dor, wy­ru­sza­jąc w po­dróż, do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę. Ze zdu­mie­niem jed­nak do­wie­dział się, że rząd Włoch nie za­gwa­ran­tu­je mu bez­pie­czeń­stwa na du­żej czę­ści te­ry­to­rium Ka­la­brii, gdyż po­zo­sta­wa­ła ona pod kon­tro­lą ’ndran­ghe­ty. Wła­dze w Rzy­mie grzecz­nie dały mu do zro­zu­mie­nia, by nie za­pusz­czał się w te re­jo­ny. Am­ba­sa­dor nie spo­dzie­wał się usły­szeć cze­goś ta­kie­go w Eu­ro­pie Za­chod­niej pod ko­niec XX wie­ku, choć rze­czy­wi­ście wła­śnie w tym cza­sie, u schył­ku lat osiem­dzie­sią­tych, świe­żo no­mi­no­wa­ny prze­wod­ni­czą­cy ko­mi­sji do spraw wal­ki z ma­fią na­pi­sał w swo­im ra­por­cie, że pań­stwo wło­skie nie kon­tro­lu­je ca­ło­ści swe­go te­ry­to­rium. „Wie­le re­jo­nów Sy­cy­lii, Ka­la­brii i Kam­pa­nii cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wa­ły zor­ga­ni­zo­wa­ne gru­py prze­stęp­cze”.

Bur­mistrz Pa­ler­mo Le­olu­ca Or­lan­do stwier­dził, że cosa no­stra „wy­ku­pu­je pań­stwo wło­skie ka­wa­łek po ka­wał­ku”. W tym cza­sie pre­zes ban­ku cen­tral­ne­go po­wie­dział, że prze­stęp­czość zor­ga­ni­zo­wa­na „in­fe­ku­je cały me­cha­nizm go­spo­dar­czy kra­ju”, a wło­ska izba sę­dziów, na któ­rej cze­le stał pre­zy­dent, uzna­ła, że na Sy­cy­lii „nie spo­sób” wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość, sę­dzia wy­dzia­łu do spraw wal­ki z ma­fią z Pa­ler­mo wy­znał zaś, iż cosa no­stra „spra­wu­je dro­bia­zgo­wą kon­tro­lę nad wszyst­ki­mi dziel­ni­ca­mi w mie­ście”. Am­ba­sa­dor do­tarł jed­nak na Sy­cy­lię i zo­stał ofi­cjal­nie przy­ję­ty przez bur­mi­strza Or­lan­da. Cosa no­stra nie mia­ła ja­kichś szcze­gól­nych pre­ten­sji do rzą­du Au­stra­lii, za­tem wi­zy­ta jego przed­sta­wi­cie­la po­zo­sta­ła nie­zau­wa­żo­na. Ma­fia mia­ła za to pre­ten­sje do Le­olu­ki Or­lan­da i am­ba­sa­dor mógł­by się po­czuć jesz­cze bar­dziej nie­pew­nie w kwe­stii kon­tro­li władz nad te­ry­to­rium Włoch, gdy­by uj­rzał dwa­dzie­ścia osiem ka­mi­ze­lek ku­lo­od­por­nych, sta­ran­nie uło­żo­nych w gar­de­ro­bie bur­mi­strza i prze­zna­czo­nych dla per­so­ne­lu ma­gi­stra­tu oraz jego go­ści na wy­pa­dek ata­ku. Nad bur­mi­strzem Pa­ler­mo – dy­sy­den­tem par­tii cha­dec­kiej i zwo­len­ni­kiem wal­ki z ma­fią – cią­żył wy­rok śmier­ci.