Święci 1944. Będziesz miłował - Puścikowska Agata - ebook

Święci 1944. Będziesz miłował ebook

Puścikowska Agata

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy dogorywało powstanie warszawskie ks. prof. Stefan Wyszyński podniósł z ziemi fragment częściowo spalonej kartki, którą wiatr przyniósł znad zniszczonej Warszawy do Lasek. Na kartce był napis: „Będziesz miłował”. Kapłan, mocno poruszony, zaniósł kartkę siostrom i rzekł: „To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata. Apel i testament: Będziesz miłował”.

W czasach największej próby, gdy Warszawa płonęła, a ulice stały się areną heroicznej walki, siostry zakonne i księża stawili się na pierwszej linii. Ich wiara, odwaga i poświęcenie pomagały innym wytrwać w walce o wolność i godność, ale i codzienność powstańczą. Książka zawiera portrety m.in.: Róży Czackiej, Stefana Wyszyńskiego – późniejszego kardynała, Prymasa Tysiąclecia, Michała Czartoryskiego, Józefa Stankai innych, którzy w czasach największej próby łączyli w sobie chęć pomocy, świętość i bohaterstwo. Żadna z tych osób nie pochodziła z Warszawy. Ich doświadczenie i sposób patrzenia na walkę były bardzo różne. Jednak łączyła ich służba i miłość do drugiego człowieka. To historie symbole. Konkretne w wyrazie, dobrze udokumentowane, a jednocześnie... mistyczne.

Agata Puścikowska dotarła do niepublikowanych tekstów na temat świętych z powstania, czyli ludzi wielkich, dobrych i oddanych, wartych pamiętania i odkrywania na nowo. Część bohaterów została wyniesiona na ołtarze. Inni są Sługami Bożymi, których proces beatyfikacyjny jest już na etapie watykańskim

Ich historia jednak nie zakończyła się w momencie zakończenia upadku powstania lub śmierci. Trwa do dziś. Jak? Warto się przekonać...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Data ważności licencji: 7/17/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Jakub Szymczuk

Redaktorka prowadząca

Kinga Janas

Fotoedycja

Marta Brzezińska-Waleszczyk

Opieka redakcyjna i adiustacja

Katarzyna Mach

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Katarzyna Onderka

Copyright © by Agata Puścikowska

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-836-7161-1

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Wstęp

Będziesz miłował?

Kim są „święci 1944”? Kim są „święci powstania warszawskiego”? Gdy poznawałam historię sierpnia i września 1944 roku – najpierw z perspektywy żeńskich zgromadzeń zakonnych – odkrywałam przestrzeń świętości, która wydała się wręcz nierealna: oto zwykli ludzie, kobiety i mężczyźni, w sytuacji ekstremalnej, w czasie dramatu nienawiści, śmierci i bestialstwa, ratowali świat. To pozwoliło spojrzeć na samo powstanie warszawskie z nieco innej perspektywy – realnej, ale i mistycznej. Perspektywy ludzkiej, konkretnej, a jednocześnie duchowej. Niezbyt szeroko rozumianej i znanej.

Co oznacza ratowanie świata w obliczu wojny? Dla mnie to ratowanie człowieka: znanego sobie lub obcego, starego lub młodego, dziecka. To chronienie kogoś, kto po prostu potrzebuje pomocy. Pomoc tę rozumiem wielopłaszczyznowo: to przyniesienie jedzenia, wody, rozmowa, to próba wyciągnięcia spod gruzów, opatrzenie ran, również udzielenie sakramentów, przytrzymanie za rękę, asystowanie przy operacji, wypranie munduru, postawienie kogoś do pionu, gdy nerwy zaczynają mocno szwankować. To czasem i wspólna ucieczka, podarowanie sandałów, uśmiech, gdy po ludzku nie ma z czego się śmiać. To zawsze bycie obok.

Ratowanie ludzi ma więc wiele wymiarów: duchowy, psycho­logiczny, materialny. Zazwyczaj zresztą za pierwszym kryje się drugi oraz trzeci. Drugiego nie sposób podjąć bez pierwszego i trzeciego. A jeśli ktoś pomaga materialnie, ma to przecież i wymiar psycho­logiczny, a często wiąże się z wymiarem duchowym. To wszystko się niemal nierozerwalnie łączy i wynika z czegoś najważniejszego, jednak na tyle ulotnego, że jest trudne do odkrycia i zauważenia. Nawet przez kolejne lata. Przez dziesięciolecia. Wraz z upływającym czasem z jednej strony trudniej o ustalenie dat, chronologiczną poprawność, o ustalenie faktów. Z drugiej – widać owoce konkretnego czasu, dzieje całego człowieka w dłuższej perspektywie czasowej. Duch, w ostatecznym rozrachunku, silniejszy i ważniejszy jest niż materia.

Mija osiemdziesiąt lat od wybuchu powstania warszawskiego. W ubiegłych latach przetoczyły się przeróżne dyskusje, merytoryczne lub nie, na temat tego zrywu. Kto walczył? Czy ofiara krwi żołnierzy i cywili miała sens? Pisano i mówiono wiele o bohaterstwie jednostek, o żołnierzach, łączniczkach, sanitariuszkach et cetera. Niewiele mówiło się (mimo wszystko!) o kapelanach, jeszcze mniej o siostrach zakonnych, które z niewyobrażalną determinacją i siłą włączyły się w walkę o życie drugiego człowieka. W ostatnim czasie udało się, na szczęście, nieco o nich powiedzieć i napisać. Dzięki czemu ważkie prawdy o nas samych, historii, Kościele zaczęły przebijać się do świadomości szerszego odbiorcy. Wydaje się jednak, że wciąż zbyt słabo.

I nadal, gdy mowa o powstaniu warszawskim, pomija się aspekt duchowy, codzienną świętość – świętość aż do męczeńskiej śmierci. I do tej pory to słychać w rozmowach (choć najbardziej dojmujący bywa brak takich rozmów): o konkretnych ludziach, o wydarzeniach, o sytuacjach i miejscach, które wryły się w historię Warszawy i także w historię konkretnych osób. Pomija się też często fakt, że Kościół po prostu był w powstaniu. Był w konkretnych ludziach i wydarzeniach. Odegrał w tej walce wielką rolę. Wielowymiarowo walczył o każdego: powstańca, cywila, a nawet i… wroga. Żeby jednak to wszystko zobaczyć, trzeba mieć nieco szerzej otwarte oczy, a jeszcze bardziej serce.

„Nie da się zrozumieć Warszawy i powstania warszawskiego bez przestrzeni mistycznej” – usłyszałam te słowa od znajomego, który z wiarą i religią ma niewiele wspólnego. Dziwne? Ani trochę. Mówił to człowiek, który zna i historię, i miasto, i przede wszystkim świadków tamtych wydarzeń. W słowach o „mistycznej przestrzeni” walczącego miasta nie ma egzaltacji ani duchowego ekshibicjonizmu. Jest pros­tota i prawda. Bo chodzi o doświadczenie człowieka. A człowiek to zapis życia wpisany w burzę historii. I spojrzenie szersze: na siebie, na drugiego i na Pana Boga. Bardzo mocno to wszystko powiązane.

Pisząc nieco wcześniej o siostrach walczących w powstaniu warszawskim, najpierw odkrywałam – a potem miałam już mocne przeświadczenie – że sierpień 1944 roku to była walka dobra ze złem. A wręcz walka wiary w Dobro z wiarą w Zło. Że walczono nie samym orężem i nie wyłącznie o wolność od okupacji fizycznej. Wniosek jest więc następujący: patrzenie na powstanie warszawskie przez pryzmat stricte historyczny, militarny, społeczny jest pewnego rodzaju niedociągnięciem czy wręcz błędem.

Pisząc, poznawałam wiele bohaterek: cichych, nieznanych, a w wymiarze swojego bohaterstwa zupełnie poza skalą i możliwościami ludzkiego zrozumienia. Poznawałam kobiety, których poświęcenie dla innych trudno do dziś pojąć. To kobiety nie tylko bohaterskie, ale po prostu święte. Święte, rzecz jasna, „nieformalnie”, bo nigdy Kościół katolicki nie zaliczył ich do grona błogosławionych, nie są też sługami Bożymi. O kanonizacji nie wspomnę. Ta niezbadana i nie do policzenia gromada świętych, męczenników i męczenniczek, którzy w powstaniu warszawskim po prostu byli i działali, kieruje myśl ku jednej z zasad wiary: katolicy wierzą przecież w „świętych obco­wanie”, a modlą się 1 listopada za wstawiennictwem wszystkich świętych Pańskich, nie zaś wyłącznie formalnie kanonizowanych i beatyfikowanych. I to od tych właśnie „nieformalnych” i nieznanych świętych zaczęłam opisywanie duchowego wymiaru powstania warszawskiego. Dlaczego nie oddać hołdu tym cichym, wielkim i zupełnie nieznanym?

Jednak osób związanych z powstaniem, a uznanych oficjalnie za błogo­sławionych jest też sporo.

Ze zdziwieniem zresztą odkryłam, że nie pojawiło się ani jedno opracowanie, które by te postaci skupiło, zestawiło, przedstawiło wspólnie jako całość.

I to trzeba było koniecznie zrobić: spróbować zebrać dostępne źródła, wyszukać nowe fakty, opisać każdą postać po kolei, a następnie przedstawić je w jednym zbiorze – w publikacji w rodzaju „pocztu świętych powstania”. Skupiłam się między innymi na tym, co sprawiło, że konkretna osoba znalazła się wówczas w Warszawie, jaką rolę tam odgrywała i i czym zaowocowało doświadczenie walki. Przygotowanie niniejszego zbioru jest więc próbą zwrócenia uwagi na konkretne osoby i ich życie, a w szerszym wymiarze także próbą zwrócenia uwagi na rolę Kościoła w czasie powstania warszawskiego. Osiemdziesiąt lat od narodowego zrywu to dobry moment.

Czy to wszystko jest odkrywcze? Wydawało mi się najpierw, że nie i że wcale nie musi takie być, a przesłaniem tej książki jest raczej przypomnienie i upowszechnienie pięknych postaci. Wydaje się jednak, że moje nastawienie było błędne.

Bo oto gdy przygotowywałam się do napisania tej książki, rozmawiałam z dziesiątkami osób, które znają historię powstania warszawskiego, interesują się dziejami miasta, ale też historią Kościoła, i zadawałam im pytanie: „Czy powstanie warszawskie ma swoich świętych?”. Lub też: „Kogo uważasz za świętego powstania warszawskiego?”. (Chodziło mi o osoby, które Kościół już uznał za świętych lub błogosławionych albo w których sprawie toczy się proces beatyfikacyjny, a których życie mocno splotło się z sierpniem i wrześniem 1944 roku). Przypuszczałam, że problemów z odpowiedzią nie będzie. Otóż były! I to zarówno wśród osób świeckich, jak i duchowieństwa. Nawet historycy mieli spory kłopot, by wymienić więcej niż dwie takie osoby.

Z odpowiedzi natomiast wynikało, że wielu z nas ma swoich prywatnych świętych powstania warszawskiego. Wymieniano wówczas często benedyktynki sakramentki, które oddały życie za miasto i Polskę, a zginęły w gruzach zbombardowanego kościoła na Nowym Mieście. Wymieniano i Marię Okońską, i siostry benedyktynki samarytanki, które zginęły w rzezi Woli. Wymieniano dość często i kapelanów – jednak najczęściej jako zbiór: „no, chyba wszyscy”. Gdy padały natomiast konkretne nazwiska księży, najczęściej wymieniano Jana Zieję, Józefa Warszawskiego i Jana Salamuchę. Część rozmówców była wręcz pewna, że wyżej wymienione osoby zostały formalnie uznane przez Kościół za świętych, błogosławionych lub sługi Boże. Otóż nie! Nie ma też – przynajmniej na razie – ani jednej kanonizowanej osoby związanej czynnie z powstaniem warszawskim.

A poprawne odpowiedzi?

Najwięcej zapytanych – zwykle jednak mocno związanych z Kościołem – wymieniało księdza Józefa Stanka SAC i ojca Michała Czarto­ryskiego OP. Pallotyn i dominikanin faktycznie zostali ogłoszeni przez Kościół błogosławionymi i byli szeroko opisywani. Mimo to, jak się wydaje, ich życie i działalność, nie tylko zresztą powstańcza, niestety nie są powszechnie znane. Popularni są w środowiskach związanych z pallotynami i dominikanami. Dość dobrze również w miejscach, skąd pochodzą, i tam gdzie za życia działali. To nadal zbyt mało.

Zaskoczeniem było też dla mnie „odkrycie”, że stosunkowo rzadko – w kontekście powstania warszawskiego – wymienia się Prymasa Tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego, w sierpniu i wrześniu 1944 roku kapelana powstańczego o pseudonimie „Radwan III”. Duże to zaskoczenie, bo przecież Wyszyński został doskonale opisany, a jego życie zbadane. Już chyba częściej na hasło „święci powstania” padało nazwisko błogosławionej matki Elżbiety Czackiej.

W czasie pracy nad książką przekonałam się też, że jeśli nawet biografie tych osób są opisywane, opowiadane lub czytane, to z nie do końca zrozumiałych powodów czasem pomija się w nich lub zbyt mało docenia zarówno okupację, jak i powstanie warszawskie. Jeśli więc w kontekście powstania postaci wielkich błogosławionych, w tym Prymasa Tysiąclecia, niezbyt mocno przebiły się do szerokiej świadomości społecznej, przestaje w ogóle dziwić, że o sługach Bożych związanych z powstaniem wiemy jeszcze mniej. Również his­torycy zapytani o tę kwestię, o toczące się procesy beatyfikacyjne zwyk­le zaczynali odpowiedzi od: „A może to był”… I padały przeróżne (acz błędnie podane) nazwiska. Bywało, że moim rozmówcom wydawało się, że sługami Bożymi zostali „pomordowani jezuici z Rakowiec­kiej”, lub też „myśleli, że to pomordowani redemptoryści” z Woli. Co jest akurat cząstką prawdy, bo w obu przypadkach trwają procesy beatyfikacyjne pojedynczych zakonników z obu grup: ojców Władysława Wiącka SJ i Józefa Palewskiego CSsR. Chyba nigdy nie pojawiło się natomiast, zarówno w publicznych, jak i prywatnych rozmowach, naz­wisko księdza Tadeusza Burzyńskiego – młodego kapłana diecezji łódzkiej, który zginął w pierwszej godzinie powstania warszawskiego, gdy biegł do konającego z sakramentami.

Czy jesteśmy winni im pamięć? Czy przez ostatnich osiemdziesiąt lat jako społeczeństwo odrobiliśmy lekcję z poznania tych postaci, zrozumienia ich postaw, działania, spojrzenia na walkę, drugiego człowieka i świat, względnie zwykłego szacunku względem bohaterstwa?

Mija osiemdziesiąta rocznica powstania warszawskiego i po prostu jest pewnym zaniedbaniem, że wielcy i święci tamtego czasu nie doczekali się, jak do tej pory, osobnego opisu, zestawienia, analizy życia. To jednocześnie przecież idealny moment, by mówić o „świętych roku 1944” być może nieco innym językiem, z innej niż dotąd perspektywy. Prosto, z serca, po ludzku…

Życie „świętych 1944” można rozpatrywać w kontekście religijnym: ich duchowości, powołania, świadectwa wiary. Można i trzeba jednak również w kontekście uniwersalnym: człowieczeństwa, życiowych wyborów, charakterów, relacji z drugim człowiekiem czy wręcz osobis­tego stosunku do powstania warszawskiego. Zarówno więc wierzący katolicy, jak i osoby niewierzące, poznając świadków i uczestników tamtej walki, mogą nie tylko poznać konkretną historię, ale i otrzeć się o ważne doświadczenie drugiego człowieka. Czyż nie na tym polega czerpanie ze źródeł i budowanie siebie samego?

W przypadku poznawania „świętych 1944” dodatkową wartością jest odkrycie ich motywacji, całej drogi do świętości. Oni skądś wyszli: z konkretnych domów, środowisk, przebyli własną drogę – najczęściej wcale niełatwą, a bywa, że ciekawą jak scenariusz filmu przygodowego, by dojść do czasów okupacji, a następnie powstania warszawskiego. Skupiałam się więc celowo na wybranych momentach życia, które według mnie najmocniej kształtowały i prowadziły ku powstańczej walce.

Dla jednych ten czas stał się momentem największej próby i w końcu męczeńskiej śmierci. Dla innych okazał się mieć ogromny wpływ na dalsze losy. Doświadczenie graniczne, jakim było powstanie warszawskie, to czas wielkiej próby: charakteru, siły woli, otwarcia na każdego człowieka. Pokazuje zatem jak pod lupą charakter danej osoby, prawdę o niej, wydobywa jej myśli, emocje, postawę. Tu codzienność i szarość powstańczych dni przeplatała się z niepojętym heroizmem. Tuż obok siebie ścierało się dobro ze złem, nadzieja z brakiem nadziei, miłość z nienawiścią. I tu byli oni: święci, zwyczajni, kochający. Wierni ludziom i sobie, niezależnie od roli, którą w czasie powstania warszawskiego przyszło im odgrywać.

Zresztą te role w powstaniu były bardzo różne. To dobrze, bo z połączenia tych rozmaitych historii, doświadczeń, obrazów człowieczeństwa i świata powstaje mozaika układająca się w jeden obraz. Obraz „napisany” przez życie ludzkie, odrębne historie siedmiorga osób, a spójny: pokazujący Człowieczeństwo – przez wielkie „C” – i poprzez świadectwo prawdę o świętości.

Ta świętość ma różne wymiary. Wymiar heroicznej walki o życie drugiego człowieka. Wymiar heroicznej walki o dusze wiernych, która prowadzi aż do męczeńskiej śmierci. Ma wymiar karmienia głodnych i leczenia rannych. Może mieć też wymiar zwykłego, a naprawdę niebywałego dojrzewania do własnej drogi życiowej, do powołania, którego punktem kulminacyjnym będzie bieg pod gradem kul do umierającego.

Nic nie dzieje się z przypadku, świętość również. Ale ta świętość nie jest jakimś niewyobrażalnym stanem ciągłego trwania w religijnych uniesieniach. Nie. Ona rodzi się w domach rodzinnych, w ludzkich zwyczajnych wyborach, by dojrzewać, wzmacniać, przemieniać się. Świętość rodzi się też w nieludzkich czasach i miejscach, by te nieludzkie czasy i miejsca przemieniać.

Co też jednak istotne i warte dodania: samo uczestnictwo w powstaniu warszawskim, sam fakt bycia wówczas w Warszawie, niezależnie od pełnionej funkcji, same przez się nie predestynują do świętości! To przecież nie działa z automatu: „walczyłeś, walczyłaś, ginąłeś, ginęłaś, otrzymujesz aureolę”. Świętość to coś więcej.

Dominikanin Michał Czartoryski, pallotyn Józef Stanek, matka Róża Czacka, Stefan kardynał Wyszyński to opisani przeze mnie błogosławieni, których świętość kształtowała się między innymi w powstaniu warszawskim. W przypadku dwóch pierwszych osób doprowadziła do męczeńskiej śmierci: w obronie drugiego człowieka, z powodu czyjejś nienawiści do wiary. Wydaje się, że życie matki Róży Czackiej w pewien sposób prowadziło do konkretnych wyborów i postaw, które zaowocowały jednoznacznym, heroicznym, nawet dla jej współczesnych nie do końca zrozumiałym działaniem w czasie powstania warszawskiego. „Była jak Traugutt” – powie o niej ksiądz Wyszyński.

Natomiast na postać Stefana kardynała Wyszyńskiego – gdy pozna się jego powstańczą przeszłość i gruntownie przemyśli postawę, konkretne wydarzenia i ludzi, którzy byli wokół niego – można spojrzeć zupełnie po nowemu. Pełniej zrozumieć człowieka, który będąc wielkim Prymasem Tysiąclecia, do końca życia – nie bez powodów i nie bez związku z aktualnymi wydarzeniami – wspominał towarzyszy broni, powstańczą codzienność i dramat przelanej krwi. Z tego czerpał siłę. Czy w ogóle Prymas byłby sobą, niezłomnym księciem Kościoła, a w końcu błogosławionym, bez doświadczenia sierpnia i września 1944 roku?

I w końcu ksiądz Tadeusz Burzyński, diecezjalny ksiądz z Łodzi, jezuita Władysław Wiącek i pallotyn Józef Stanek. Wszyscy zginęli w różnych miejscach i w różny sposób. Żaden nie był powstańczym kapelanem. Ich dzieje życia, losy – również w powstaniu – są zupełnie inne. Wszystkie zaś w jakiś tajemniczy, mistyczny niemal sposób dopełniają się, uzupełniają. Inspirują, prowokują do myślenia.

A wszystkie te postaci tworzą jeden obraz: ikonę walczącej Warszawy. Ikonę niepokonanego miasta. Ikonę „świętych 1944”.

To obraz ich samych: „siedmiorga wspaniałych”. A także symboliczny obraz żołnierzy i cywili. Mężczyzn, kobiet, duchowieństwa i świeckich. Ludzi w przerażający sposób doświadczonych przez nienawiść wroga, którzy reagowali na zło w zastanawiający sposób. To też nienapisana historia cichych i nieznanych nieformalnych świętych, którzy przewijają się i przez karty tej książki. Być może zresztą za czas jakiś otwarte zostaną kolejne procesy beatyfikacyjne, a „świętych powstania”, już oficjalnych, przybędzie. W pewnych środowis­kach takie starania są podejmowane.

„Siedmioro wspaniałych” – jak ich cały czas po cichu nazywam – to osoby, które chciałam pokazać w szerszym wymiarze i kontekście: walczącej dzielnicy, sąsiadów, parafian, przyjaciół, doświadczeń żołnierskich, relacji z powstańcami. Nie da się bowiem pokazać prawdy o kimś bez nakreślenia szerszej perspektywy. Opisywanie więc tych ludzi w kluczu „urodził/urodziła się, żył/żyła i dokonał/dokonała tego czy tamtego, a potem umarł/umarła i został/została błogosławionym/blogosławioną” mija się trochę z celem, bo pokazuje wyłącznie fakty i daty, nie zaś życie. A ono ma przecież różne wymiary, koloryt, rytm, blaski i cienie. Pełne jest wyborów, sytuacji trudnych i pięknych. Jest więc z definicji barwne, a nie wyłącznie czarno-białe. Tak: oni byli częścią całości. Byli wśród warszawian. Walczyli jak oni. Bali się jak oni. Byli heroiczni jak oni. Stąd w ich historiach zawarte są i historie wielu innych ludzi, dramatyczne nieraz doświadczenia. „Święci 1944” byli częścią konkretnej społeczności. Dla niej działali. I ginęli wśród swoich. Jednocześnie pod wieloma względami byli wyjątkowi, stanowili wzór.

„Siedmioro wspaniałych” to osoby mocno różniące się od siebie. Różnią je charaktery, inne wybory życiowe i doświadczenie rodzinne, odmienne w końcu doświadczenia związane z okupacją, a potem z powstaniem warszawskim. Czytelnik odnajdzie tropy łączące niektórych bohaterów. Najbardziej oczywiste jest to w przypadku matki Róży Czackiej i księdza Stefana Wyszyńskiego, bo ich historie dopowiadają się i uzupełniają, a celowo niektóre fakty pokazuję z dwóch perspektyw jako dwie narracje. Dzięki takiemu zabiegowi można spojrzeć szerzej i głębiej na to samo wydarzenie i tego samego człowieka.

I co ciekawe: nikt z opisywanych bohaterów nie pochodził z Warszawy! A mimo to połączyła ich właśnie stolica, połączył czas wojny i narodowego zrywu, niektórych zaś żołnierska posługa kapelańska. Co pokazuje zresztą, że walka powstańcza nie była wyłącznie walką warszawian o ich miasto. Była walką wszystkich Polaków o najwyższe wartości.

To, co jednak najmocniej ich wszystkich połączyło, a co jest wspólnym – mistycznym – mianownikiem, to… miłość. Miłość do drugiego człowieka i do Pana Boga. A może odwrotnie? Może z miłości do Pana Boga wynikało wszystko inne: chęć chronienia, ratowania, działania, poświęcenia, w końcu też oddanie życia?

Pod koniec września 1944 roku, może nawet na początku października, ksiądz Stefan Wyszyński wyszedł do lasu w podwarszawskich Laskach. Ciemny popiół docierał znad zrujnowanej Warszawy. Przygnębiający symbol klęski, zniszczenia wiary i nadziei na wolność…

Jednak Wyszyński zauważył coś jeszcze: niepozorną kartkę, mocno nadpaloną. Podniósł ją. List z ginącego miasta brzmiał: „Będziesz miłował”. „Będziesz miłował”? Dlaczego i kogo? Po co? To przesłanie będzie wracać do Wyszyńskiego przez następne dziesiątki lat. Będzie kształtować i budować zarówno jego samego, jak i prowadzony przez niego Kościół…

Ale to przecież także krótka charakterystyka wszystkich opisywanych „świętych 1944”. Każdy z nich na swój sposób słowa te wypełniał i nimi żył. A także umierał. Życie i historię każdego z bohaterów, niezależnie od konkretnych wydarzeń i dokonań, można odczytywać właśnie poprzez te słowa: „Będziesz miłował”. A gdyby ów list rozwinąć, dopowiedzieć? „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. (…) Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (Mk 12, 29–31).

Dla nich – „świętych powstania”, znanych i nieznanych, przykazanie miłości nie było tylko zapisem w mądrej księdze. Oznaczało realne działanie, które na różny sposób wypełniło się w powstaniu. Było sensem.

Czego mogą nas uczyć „święci powstania”? Odpowiedzi mogą być kompletnie odmienne: pobożne i całkiem świeckie, uduchowione i bardzo konkretne, rozbudowane i proste. To dobrze. To oznacza, że my żyjemy tu. Oni tam. Ale łączność, ciągłość – ta historyczna, ale i duchowa – istnieje. A powstanie odkrywane poprzez konkretnego człowieka, jego wybory, działania i ducha frapuje, pociąga i odmienia. Odpowiedzi każdy odnajdzie sam. Ale my, współcześni, osiemdziesiąt lat po powstaniu, też musimy pytać siebie: „Będziesz miłował?”.

To podstawowe pytanie o człowieczeństwo. I to chyba wspólne, największe przesłanie „siedmiorga wspaniałych”. Przesłanie „świętych z powstania”, którzy… kochali.

Ofiara Michała

Ojciec Michał Czartoryski OP

„W nocy, po wspólnej adoracji, zagłębiłem się w rozmyślaniu, patrząc na Pana umierającego na krzyżu. Uświadomiłem sobie lepiej, że za Jego przykładem jestem obowiązany i powołany również do ofiary; do tego, by wydać siebie na całopalną ofiarę dla Niego z miłości i przez miłość, by oddać się i poddać się Mu całkowicie we wszystkim, by z Nim się zjednoczyć w miłości i ukochaniu oraz związać przez mocną, wytrwałą, mężną wolę”1 – ojciec Michał Czartoryski OP.

Książę z rodu o wielowiekowej tradycji. Niedosłyszący młodzieniec, który radził sobie świetnie w codziennym życiu. Żołnierz i obrońca Lwowa. Architekt. I w końcu – zakonnik dominikanin, który latem 1944 roku dobrowolnie został powstańczym kapelanem. By świadomie pozostać z bezbronnymi i zgodzić się na śmierć.

Poniósł ofiarę najwyższą. Kim był Jan Franciszek Czartoryski, czyli ojciec Michał?

Rodzina

Pełkinie koło Jarosławia na Podkarpaciu. Ponad sto lat temu – wieś zamieszkana przez chłopstwo, głównie ukraińskie. Wówczas, na początku XX wieku we wsi było około trzystu – głównie drewnianych – domostw. I jeden pałac: Czartoryskich. Rodziny książęcej. Mimo że budynek był w rękach rodu od połowy XVIII wie­ku, dopiero Witold Czartoryski, gdy pojął za żonę hrabinę Jadwigę z Dzieduszyckich, przeprowadził się do Pełkiń. Na potrzeby własnej rodziny kazał pałac przebudować: dobudowano wieżyczki, tarasy, ganki, a gmach zaczął przypominać szwajcarski zameczek. Wokół rozciągał się przepiękny park w stylu angielskim, którego ozdobę stanowiły magnolie, dęby, buki, kasztanowce, a nawet limby. Nieopodal znajdowały się też łąki i stawy bogate w ryby. Było miejs­ce i na stajnię, w której hodowano rasowe konie, i na przestrzeń do spacerów i odpoczynku. Pałac z bajki? Z pewnością przepiękne miejsce, bogate, utrzymane z zaangażowaniem i klasą godną krwi książęcej.

I w tym pałacu urodził się Jan Franciszek, czyli wiele lat później dominikanin ojciec Michał Czartoryski.

Jego rodzice byli ludźmi niezwykłymi. I wcale nie chodzi tu o pochodzenie, koneksje ani majątek. Książę Witold to nie tylko ziemianin, arystokrata i publicysta, ale też między innymi oddany społecznik, filantrop, polityk – który zasiadał w parlamentach jako poseł do Sejmu Krajowego we Lwowie (od 1908 roku). Był też senatorem II Rzeczypospolitej w latach 1922–1927. Matka, Jadwiga z Dzieduszyckich, to kobieta wszechstronnie wykształcona, żelaznego charakteru i wiary. Prawdziwa dama, która zresztą oświadczyny Witolda przyjęła dopiero za trzecim razem.

Pobrali się 21 lutego 1889 roku we Lwowie2. A z biegiem lat pojawiały się kolejne dzieci: Maria, Anna, Kazimierz, Jerzy, Włodzimierz, Jan Franciszek – szóste dziecko, Roman, Stanisław, Elżbieta, Adam, Witold i Piotr. Od samego początku uczone były dyscypliny, wiary i szacunku do innych. Mimo że książęta krwi, nie zadzierały nosa, nie czuły się lepsze od innych.

Zachowały się wspomnienia siostry Czesławy Próchnickiej, dominikanki, która młodość spędziła właśnie w Pełkiniach i bacznie obserwowała rodzinę Czartoryskich. Pisała wiele lat później:

„Młodzi książęta byli wychowywani w ogromnej dyscyplinie i porządku. Już od najmłodszych lat księstwo uczyli ich poszanowania dla pracy. Dzieci książęce miały w ogrodzie wydzielony swój ogródek, który musiały własnoręcznie uprawiać. Codziennie od wczesnej wiosny do późnej jesieni, od godz. 11 aż do obiadu, praco­wały w tym ogródku. Miały własne narzędzia ogrodnicze i tam kopały, plewiły, siały i podlewały, a księstwo osobiście sprawdzali wyniki ich pracy”.

Siostra Czesława wspomina też, że rodzice przykładali ogromną wagę do wychowania dzieci w wierze: „Kiedy tylko księżna zaczęła wydawać na świat dzieci, zaraz kazała też wybudować w pałacu kaplicę, a książę sprowadził kapelana. (…) W kaplicy były ławki i klęczniki, dlatego też nie tylko księstwo, ale także cała służba dworska i katoliccy mieszkańcy Pełkiń uczęszczali tam na Msze i nabożeństwa, gdyż we wsi była jedynie cerkiew. W kaplicy pałacowej nabożeństwa odbywały się codziennie i księżna wraz ze swoi­mi dziećmi codziennie przyjmowała Komunię Św. (…). Synowie Czartoryskich, jak tylko nieco podrośli, służyli przy ołtarzu, w takich malutkich komeżkach i trzymali choćby tylko dzwonek” – dało to zresztą skutek bardzo konkretny: dwóch z nich zostanie księżmi diecezjalnymi, jeden zakonnikiem. A jedna z córek siostrą zakonną w klauzurowym zakonie wizytek.

Wydaje się, że jeśli chodzi o wychowanie i ustalanie rodzinnych zasad, prym wiodła Jadwiga. Witold zresztą po jej śmierci wspominał: „Wiara Matki nie była bierną, nie zasadzała się jedynie na kontemplacji i modlitwie, chociaż modlitwa i głębokie przejęcie się życiem nadprzyrodzonym dawały Jej niezwykły hart i siłę moralną. Uważała bowiem, że żona, matka, pani domu bez pilnego i sprawnego spełniania obowiązków tego świata z radością i pogodą aż do najmniejszych szczegółów nie może osiągnąć królestwa Bożego”. Przy czym Jadwiga była matką troskliwą, zaangażowaną, bliską. Chociaż dzieci otoczone były również opiekunkami i guwernantkami – jak przystało na ziemiańską rodzinę – to jednak matka cały czas też przy nich była. Stała się najważniejszą i pierwszą nauczycielką i wychowawczynią. I co podkreśla jej mąż, niemal sama wykarmiła dwanaścioro dzieci – co musiało dziwić współczesnych, bo zazwyczaj bogate rodziny zatrudniały mamki.

Jadwiga była matką z zasadami, do tego roztropną: „Stosunek Jadwigi do własnych dzieci był niezrównany. Nie tolerując nawet u najmłodszych dzieci nieposłuszeństwa, a nie dając częstych, jak to bywa, nieopatrznych rozkazów, umiała sobie wyrobić rzadko spotykane nawet u matek nieograniczone zaufanie do swych życzeń, rozkazów i wymagań, do tego stopnia, że najmniejsze już dzieci, później dorastające, ze wszystkimi swoimi troskami, wątpliwościami, trudnościami i radościami czuły potrzebę udawania się do Matki o pociechę, doradę, sprostowanie lub uznanie. Ta Jej umiejętność (…) sprawiła, że wszystkie dzieci do pełnoletności i do końca Jej życia ubóstwiały Ją i garnęły się do Jej rady, serca i rozumu” – wspominał żonę książę Witold.

Atmosfera tego domu była fantastyczna. Był otwarty i wciąż przewijali się przez niego bliżsi i dalsi przyjaciele. Regularnie gościli w nim między innymi księża Józef Winkowski (twórca szkolnych Sodalicji Mariańskich w Polsce) i Władysław Korniłowicz, ojciec Jacek Woro­niecki, ksiądz Kazimierz Lutosławski, profesor Stefan Dąbrowski i nawet Gilbert Keith Chesterton. Wielkim przyjacielem domu był teżpóźniejszy profesor Stefan Swieżawski, który przyjaźnił się z młodymi Czartoryskimi. Po latach będzie tak wspominał książęcą familię: „W Pełkiniach nastrój domu był pełen prostoty, otwartości dla wszystkich, którzy wnosili jakieś wartości duchowe. Wychowanie młodzieży było tam dość surowe, pozbawione wygodnictwa i fanaberii wielkopańskich, a przy tym serdeczne. Wyraźnie uznawano tam skalę wartości, w której wartości nadprzyrodzone i przyrodzone-duchowe (mądrość i wszelkie cnoty intelektualne i moralne) miały pierwszeństwo wobec wartości takich jak sprawy towarzyskie, majątkowe itp.”.

Patriotyzm Czartoryskich

Witold i Jadwiga wychowywali dzieci w poczuciu, że kraj jest największą wartością, a służba Polsce przywilejem. Rodzice przekazywali dzieciom zasadę, że prawdziwy chrześcijanin Polak wierzy i działa na rzecz wolnej Polski. Ojciec Witold pisał, że podstawą wychowania młodszego pokolenia na prawdziwych chrześcijan jest zaszczepienie wiary w Polskę: „w DOBRĄ POLSKĘ. (…) Najważniejszą, najpilniejszą, najwyższą, najświętszą naszą sprawą, naszym pragnieniem, naszym ukochaniem, naszym dążeniem przede wszystkim innym na tym świecie ma być Dobra Polska”.

Przy czym tworzenie „Dobrej Polski” rozumiano jako wielopłaszczyznową pracę dla kraju: zaangażowanie polityczne, militarne, ale też społeczne – poprawę warunków życia najbiedniejszych, walkę o rozwój intelektualny chłopstwa. I o to zabiegał Witold:

„Ogromną protekcją i opieką księstwa Czartoryskich cieszyła się szkoła powszechna w Pełkiniach. Książę co roku przeznaczał dla szko­ły opał, a księżna często odwiedzała uczniów i przepytywała ich z katechizmu. Na koniec roku szkolnego dla dobrze uczących się dzieci księżna fundowała cenne nagrody. Szczególnym jej zainteresowaniem cieszyli się zdolni uczniowie, których starała się wysyłać na dalszą naukę do Jarosławia. (…) Czartoryscy zwracali też uwagę, aby ich dzieci grzecznie i z szacunkiem odnosiły się do ludzi niższego stanu, i w tym względzie nie uszłoby im płazem żadne uchybienie” – wspominała siostra Czesława Próchnicka OP.

Jaś

W takim domu urodził się 19 lutego 1897 roku i w takiej atmosferze wzrastał Jan Franciszek Konrad Czartoryski – nazywany pieszczotliwie w domu Jasiem.

Od dziecka zachęcany był do rozwoju, uprawiania sportu, poznawania praw przyrody. Uczył się i hodowli zwierząt, i rolnictwa. Rodzice starali się, by ich dzieci posiadły wszelkie umiejętności praktyczne, które pozwolą im poradzić sobie w dorosłym życiu. Jasiek uczył się też języków, jazdy konnej, manier. Mimo że rodzina była majętna – dzieci wychowywano skromnie, bez przepychu. Chłopiec też nie odczuwał na co dzień, że jest księciem krwi.

Włodzimierz, starszy brat Jana, tak opisywał pokoik młodszych braci: „W narożnym pokoju mieszkali dwaj chłopcy z nauczycielką, w dalszym zaś młodsze dzieci Jaś i Roman z boną. Obydwa te pokoje były umeblowane sosnowymi, biało lakierowanymi meblami. Nad każdym łóżeczkiem wisiał obrazek Matki Boskiej, dar Babci Dzieduszyckiej, i krzyżyk. Na ścianie w ramce wisiał pięknie wykaligrafowany poczet królów polskich z datami ich panowania, zastąpiony później wizerunkami Matejki”.

Jasiek i młodsze rodzeństwo uczyli się najpierw w domu, a chłopcy potem w szkole założonej na Mazowszu przez ojca. Książę wsparł księży Jana Gralewskiego i Kazimierza Lutosławskiego i dzięki temu udało się otworzyć placówkę w Starej Wsi koło Mińska Mazowieckiego. Szkoła nosiła nazwę Polskie Ognisko Wychowawcze Wiejskie, w skrócie „Ognisko”. Była wzorowana na szkołach angielskich, posiadała internat. Z chłopcami pracowano między innymi metodą skautingu. Celem było wychowywanie elity intelektualnej i duchowej kraju. Jasiek uczył się w niej w latach 1910–1914.

Charakter Jasia

A jaki był mały Jasiek? Gdy miał trzy latka, przeszedł ciężką szkarlatynę z zapaleniem płuc i ucha, i innymi powikłaniami, z których najbardziej uciążliwa była częściowa utrata słuchu. Matka pisała o synku: „Bębenki w obydwóch uszach przedziurawione. Źle słyszy”. Mimo to dziecko rozwijało się dobrze, było pogodne i sprawne fizycz­nie: „Zwinny, zgrabny, przytomny. Zahartowany, dobrze pływa, robił gimnastykę, jeździ na koniu i bicyklu. Nieskłonny do zaziębień. (…) żywy, wesoły, lubi figle, czynny i pracowity fizycznie, umysłowo leniwy, skłonny do krytyki i uporu, szybki w orientacji i decyzji. Uczynny. Zmysł spostrzegawczy, drobiazgowy. (…) Ma słuch muzykalny, gra na fortepianie. Uprawiał trochę stolarstwa i pracował z zamiłowaniem w ogrodzie. Sam mówi, że będzie inżynierem”.

Dziecko więc – mimo trudności ze słyszeniem – miało słuch muzyczny, co oznaczało szczególną wrażliwość. Poza tym rozwijało się harmonijnie i w wielu dziedzinach. Choć Jaś nie był uczniem wybitnym i nie przepadał na przykład za przedmiotami ścisłymi, zwracał pozytywnie uwagę nauczycieli. Wspomniany już ksiądz Gralewski, prefekt szkoły, pisał o swoim wychowanku tak: „Janek bardzo prędko wyróżnił się w grupie swoim czystym, jednolicie prawym charakterem. I jego rozwaga, spokój, subtelne poczucie sprawiedliwości, koleżeństwo zrobiły go moralnym przodownikiem grupy. (…) Podkreślić jeszcze muszę jego społeczne instynkty, które rzadko u chłopców w tym wieku ujawniają się w formie konkretnej”.

Żołnierz i student

Mijały lata. Wybuchła I wojna światowa i dorastający Jan po raz pierwszy zetknął się z wojskiem. Jako osiemnastolatek odbył służbę wojskową w szkole oficerskiej armii austriackiej. Służył w 7. Dywi­zji Artylerii Konnej. Jednocześnie przygotowywał się do matury, którą zdał 10 stycznia 1916 roku w Cesarsko-Królewskiej II Wyższej Szkole Realnej w Krakowie. Jak zapowiadał od dzieciństwa – wybrał studia inżynierskie, a konkretnie: architekturę na Politechnice Lwowskiej. Gdy Polska odzyskała niepodległość, był już po dwóch latach studiów.

Jednak w listopadzie 1918 roku znów przyszło walczyć o wolność. Lwów i Galicję Wschodnią zajęli Ukraińcy, a młodzi Polacy ze Lwowa stanęli do walki. Jan – choć ze względu na koneksje i majątek mógł schronić się w bezpiecznym miejscu i uniknąć ryzyka – przerwał studia i ponownie został żołnierzem. Nie uchylał się od obowiązku obrony kraju.

Od listopada 1918 do połowy 1919 roku uczestniczył w walkach, a jego dowódcą był kapitan Czesław Mączyński.

„Do maja 1919 r. pełniłem służbę przy brygadzie Mączyńskiego. Potem wyszliśmy ze Lwowa z ofensywą i wtedy zaczęła się całkiem inna służba. Zamiast kancelarii usadzili mnie na konia i zrobili ze mnie ordynansa bojowego. Rozwoziłem ważne rozkazy i to prawie zawsze w nocy. Rzeczy były pilne i ważne, odległości bardzo znaczne, często ponad 60 km, koń za każdym razem inny, a najgorsza noc, bo słuch jedyny wtedy zmysł, a mój słaby. Jazda przeważnie bez mapy, a czasem nie wiadomo dokąd, bo oddział trzeba znaleźć. Wyszedłszy ze Lwowa, idąc do Tarnopola przez 2 tygodnie, spałem tylko 4 noce! Znosiłem to fizycznie doskonale, a orientowałem się też dobrze. Gorsze były rozkazy i meldunki ustne, bo to ogromna odpowiedzialność niepobałamucenia oddziału i miejscowości. Wobec cienkości i ruchliwości frontu taka służba była niebezpieczna (z moim słuchem), ale na to uwagi się nie zwraca. (…) Raz siedziałem na koniu 26 godz.! Kiedyś na chłopskim koniu zrobiłem 24 km na oklep! itp.” – wspominał w liście do kierownika duchowego księdza Władysława Korniłowicza, skarżąc się jednocześnie, że kiepski słuch bardzo mu w tej służbie przeszkadzał.

W liście do brata Romana z listopada 1918 roku cieszył się ze zdobycia Lwowa. I tak opisywał żołnierskie losy: „Obrona Lwowa była wspaniała! Początkowo trzeba było zdobywać broń gołymi rękami. (…) Służbę trzeba było trzymać po parę dni i nocy bez zmrużenia oka. (…) Między żołnierzami nie było różnicy – czy oficer, czy profesor uniwersytetu, czy jakiś radca, akademik czy baciar. Ciągle teren walki się powiększał, a ludzi było wciąż mało. Sytuacja wisiała nieraz na włosku, ale Ukraińcy nie umieli sobie dać rady. Wojsko im się rozłaziło, bo brali przymusem”.

Jan wspominał też, że na ochotnika zgłosił się do służby frontowej u znajomego komendanta. Przyjęli go, pomimo wspomnianych problemów ze słuchem, bo po prostu nie było innych chętnych. „W nocy trzymałem wartę przy drzwiach, trwała bez przerwy 36 godzin. Gdy nasz oddział został zluzowany, zaprowadzili nas na kwatery w środku nocy. Spać dali tylko 3 godz. na gładkiej podłodze z jednym kocem. Za trzy godziny był alarm”. Wraz z grupą żołnierzy przenosił też karabin maszynowy do Szkoły Kadetów. Wówczas dostał się pod ostrzał. Potem jeszcze służył w polowym szpitalu jako sanitariusz: nosił rannych na wyższe piętra, co wymagało siły i hartu. „Dużo przyjemniejszą wydawała mi się ta praca niż siedzenie w okopach czy na placówkach, daje ogromne zadowolenie moralne. Oprócz tego musiałem grzebać nieboszczyków razem z doktorami, taki był brak ludzi” – wspominał. W końcu wyczerpany zapadł na grypę hisz­pankę. Walczył wówczas o życie w czterdziestostopniowej gorączce.

Dwa lata później Jan weźmie udział w wojnie polsko-bolszewic­kiej i będzie bronił Lwowa przed armią generała Siemiona Budionnego. Otrzyma za to Medal Niepodległości za obronę Lwowa i Krzyż Walecznych za kampanię 1920 roku. Formalnie dopiero w 1931 roku Jan przeszedł do rezerwy.

Student i działacz

Gdy mógł sobie już na to pozwolić, Jan, po spełnieniu patriotycznego obowiązku, wrócił na studia. Kończył architekturę, ale i działał społecznie oraz rozwijał się naukowo. Był jednym z założycieli Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie” – tworzył środowisko, które uważa się za zmieniające ówczesny polski katolicyzm, a wręcz przygotowujące wiernych do myśli i ducha późniejszego II Soboru Watykańskiego. W pracach stowarzyszenia uczestniczyli między innymi ksiądz Stefan Wyszyński, Jerzy Turowicz, Stefan Swieżawski, Antoni Gołubiew, profesor historii Karol Górski, dwaj bracia kapłani: Aleksander i Tadeusz Fedorowiczowie, i wiele innych osób.

Jan Czartoryski został pierwszym prezesem Koła Lwowskiego. Mistrzami tego środowiska stali się ksiądz Władysław Korniłowicz i ojciec Jacek Woroniecki OP. W swojej pracy członkowie „Odrodzenia” zwracali uwagę na zagadnienia społeczne, zwłaszcza na kwestię robotniczą i problemy polskiej wsi, na które patrzyli przez pryz­mat nauczania społecznego Kościoła. Stowarzyszenie nawiązywało do idei jagiellońskiej. Zdecydowanie sprzeciwiało się też tendencjom rasistowskim i antysemickim.

Ponadto, wraz z przyjaciółmi, Jan założył Związek Rekolekcyjny Świętego Dominika. Jego członkowie organizowali dla katolików formacyjne rekolekcje zamknięte. Grupa coraz mocniej współpracowała z lwowskimi dominikanami. Kilka lat później Jan – już jako dominikanin – będzie nadal wspierał to środowisko.

Ojciec Michał

Niewątpliwiemłody Czartoryski dojrzewał, rozwijał się, precyzował też swoje plany na przyszłość. Coraz poważniej myślał o kapłaństwie. Księżmi zostali jego starsi bracia – co musiało w nim rezonować. Jednocześnie szukał swojego powołania bardzo intensywnie i na różne sposoby.

W 1926 roku podróżował po Europie. Zwiedzał Włochy, Francję, a w lipcu przyjechał do Belgii. Tam w miejscowości Le Saulchoir odbył zamknięte rekolekcje, które poprowadził dominikanin ojciec Benoit d’Argentien. Gdy Jan wrócił do kraju, wstąpił do diecezjalnego seminarium duchownego we Lwowie i rozpoczął studia teologiczne.

Jednak to mu nie wystarczało. Nie tego oczekiwał od siebie, nie tak odczytywał swoje powołanie.

W sierpniu 1927 roku kleryk Jan Czartoryski odbywa rekolekcje u kamedułów na krakowskich Bielanach. Po tym czasie już wie: zostanie dominikaninem. W liście do przyjaciela donosi: „Wstąpię do Zakonu dla spełnienia jak najlepiej powołania w apostolstwie; w nim i przez niego złożę Panu Bogu ofiarę; w jego gronie i w jego szkole otrzymam jednolite chrześcijańskie wychowanie. Liczne trudności i walki czekać mnie będą, ale ufam Bogu i łaskom nagromadzonym od tylu wieków przez rodzinę św. Dominika”.

Już we wrześniu 1927 roku Jan przyjmuje habit zakonny u grobu Świętego Jacka, założyciela dominikanów w Polsce. Jego patronem zostaje Michał Archanioł – przybiera więc imię zakonne Michał. Natomiast 25 września 1931 składa profesję wieczystą, a trzy miesiące później, w jarosławskim kościele dominikanów, przyjmuje święcenia kapłańskie. Szybko zostaje mianowany magistrem – wychowawcą młodych dominikanów. Wymaga od innych, ale przede wszystkim od siebie.

Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie milczka, osoby dość surowej. W rzeczywistości jest uprzejmy, łagodny, życzliwy. Nosi wówczas aparat słuchowy, który często poprawia w czasie rozmowy. Skupia się na tym, co mówi rozmówca, i czyta z ruchu warg. Jest niezwykle wręcz skromny i nigdy nikomu nie daje odczuć, z jakiego rodu pochodzi, kim jest. Jakby wraz z włożeniem dominikańskiego białego habitu zupełnie o tym zapomniał.

Dla ojca Michała ważna jest wszechstronna i wyprzedzająca czasy – w sumie bardzo nowoczesna – formacja młodych braci. Dlatego pilnie śledzi „nowinki” w Kościele, czyli rozmaite dzieła powstające w zgromadzeniach zakonnych, i jeździ z młodymi dominikanami na przykład do Lasek. Obserwuje tam nowatorską pracę sióstr franciszkanek Służebnic Krzyża z osobami niewidomymi. Odwiedza też dzieła ojca Maksymiliana Kolbego w Niepokalanowie, gdzie przypatruje się franciszkańskim, bardzo nowoczesnym jak na owe czasy, mediom.

O. Michał Czartoryski

Nie pisze wiele o sobie. Nie mówi zbyt wylewnie o duchowości, o powołaniu. Jednak jeszcze w 1927 roku kreśli ważne słowa. Słowa, które wypełnią się w Warszawie, w sierpniu 1944 roku:

„Cel życia zakonnego. Czy stoi on mi przed oczyma? Czy wiem, do czego dążę? Celem tym jest zupełne oddanie się na służbę Bogu. Zupełne, całkowite, bezapelacyjne, począwszy od codziennych najdrobniejszych obowiązków rozumianych przez najczulsze sumienie, poprzez strapienia, bóle, krzyże, oschłości – aż do męczeństwa. To zupełne oddanie się Bogu na służbę – oznacza jeden wyraz: miłość… ona wszystko może”.

Droga do męczeństwa

Siostra Dominika Bińkowska OP w latach 40. przebywała w klasztorze Sióstr Dominikanek w Krakowie na Gródku. Gdy – z przerwami – ojciec Michał mieszkał w tym mieście, był jej spowiednikiem. Wiele lat po wojnie tak opisywała tamten czas: „Utkwiła mi (…) w pamięci jego piękna postać. Był wysokiego wzrostu, nosił dawniejszą tonsurę dominikańską – ciemny wieniec włosów dookoła głowy. Wygląd jego twarzy był poważny, surowy, ascetyczny. O ile pamiętam, to do habitu przypinał czerwony pas. Zwróciłam też na to uwagę, że najpiękniej wyglądał podczas Mszy św. w ciemnoczerwonym ornacie ozdobionym barwną kolumną.

Pewnego dnia przy spowiedzi św. wyraziłam mu swoją myśl, że będę liczyć, ile w ciągu dnia spełnię dobrych uczynków. Odradził mi tę praktykę, ponieważ wówczas bardziej koncentrowałabym się na sobie niż na Panu Bogu. Oczywiście dostosowałam się zaraz do jego wskazówki.

Pamiętam jeszcze jeden moment, gdy w wigilię moich obłóczyn (…) coś nagrzeszyłam w ciągu dnia i po południu martwiłam się, że na dzień obłóczyn nie będę miała tak pięknie oczyszczonej duszy, jak być powinno, prosiłam Pana Jezusa, aby przysłał naszego o. Spowiednika. I wielką miałam radość, gdy mi oznajmiono, że przyszedł.

Na którejś z głoszonych dla nas nauk powiedział: »Do męczeństwa trzeba się przygotować«. To zdanie utkwiło nam w pamięci”.

Warszawa

Pod koniec lat 30. ojciec Michał zostaje skierowany pod Warszawę, by nadzorował budowę klasztoru na Służewie. Wówczas Służew nie był jeszcze dzielnicą Warszawy, tylko wioską położoną kilka kilometrów na południowy wschód od miasta, po lewej stronie Wisły.

Jako inżynier architekt jest w tej pracy doskonały. Budowa nowego dominikańskiego domu studiów idzie bardzo sprawnie. Ojciec Michał dogląda wszystkiego pieczołowicie i profesjonalnie. Nie poz­wala na fuszerkę i niedociągnięcia. Monumentalny gmach z czerwonej cegły pnie się do góry. W 1937 roku budowa jest ukończona, a do klasztoru stopniowo wprowadzają się zakonnicy, studenci i wykładowcy. Budynek jest wygodny, jasny, nowoczesny, a przed klasztorem rosną drzewa owocowe, są alejki ze świeżą zielenią.

W tym czasie ojciec Michał odwiedza też Laski. Siostry franciszkanki Służebnice Krzyża opiekują się tam ociemniałymi dziećmi. Miejsce to jest też ważnym ośrodkiem formacji duchowej – dla księży, inte­lektualistów, artystów. Siostra Joanna Lossow była wówczas kierowniczką domu rekolekcyjnego. Dominikanin spotykał się tam z księdzem Władysławem Korniłowiczem – z którym przecież znał się i współpracował od młodości. Wiele lat później siostra Lossow będzie wspominać ojca Michała tak: „Wyczuwało się w nim dużo dobroci i wielką prostotę w sposobie bycia. Toteż nie wahałam się poprosić go, by nam pomógł w momencie przekazywania Ojcu Korniłowiczowi samochodu, pochodzącego ze składek grupy jego przyjaciół. Sprawa ta była nad wyraz delikatna, gdyż Ojciec żył w Laskach w wielkim ubóstwie (…), posiadanie samochodu mogło być odczute jako luksus. Miałam więc obawę, którą następne dni potwierdziły, że Ojcu Korniłowiczowi trudno będzie ten dar przyjąć. A samochód był naprawdę niezbędny, bo ze wszystkich stron, w dzień i w nocy, był wzywany do umierających. (…) Ze wspomnianych wyżej względów zwróciłam się o pomoc do dwóch kapłanów, bliskich Ojcu Korniłowiczowi: do Ojca Michała Czartoryskiego i Ks. prof. Stefana Wyszyńskiego (późniejszego prymasa). Ojca Michała prosiłam, by dokonał poświęcenia samochodu, a Ks. Wyszyńskiego, aby przemówił w duchu ułatwiającym Ojcu Korniłowiczowi przyjęcie daru i potraktował go jako »pogotowie ratunkowe dla dusz«, konieczne w nowych czasach. Obaj księża chętnie się zgodzili na moją prośbę i znakomicie wypełnili swoje zadania. Bez ich kapłańskiej pomocy sprawa byłaby przegrana, a i tak jeszcze dłuższy czas sprawa samochodu bardzo Ojcu Korniłowiczowi ciążyła”.

Jeszcze przed wojną, oprócz zwykłej posługi i pracy z młodymi dominikanami, ojciec Michał tworzył szkice ornatów, stuł, paramentów liturgicznych. Był też nieformalnym konserwatorem dominikańskich zabytków. Dzięki niemu udało się przywrócić oryginalną, a więc romańsko-gotycką, formę zakonnego refektarza w klasztorze w Krakowie przy ulicy Stolarskiej. Ojciec Michał odnawia tam też tak zwany chór zimowy, znajdujący się za prezbiterium kościoła. W końcu wreszcie odkrywa bezcenny, a niemal zupełnie zniszczony średniowieczny obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Obraz udaje się ocalić.

Wojna

Wybucha II wojna światowa. We wrześniu 1939 roku ojciec Michał znów przebywa na Służewie. Klasztor zostaje zajęty przez Wehrmacht. Dom studiów przeniesiono więc do Krakowa, gdzie ojciec Michał pracuje z młodymi dominikanami i prowadzi ich formację. Mieszka tam do 1944 roku.

Jest jednak zmęczony ciężką pracą, dramatycznymi wydarzeniami, przeprowadzkami. Dlatego na przełomie czerwca i lipca 1944 decyduje się na odpoczynek. Jedzie do Żułowa, do domu franciszkanek Służebnic Krzyża. Do domu, w którym nieco wcześniej ukrywał się ksiądz profesor Stefan Wyszyński.

Siostra Joanna Lossow, która również w tym czasie przebywała w Żułowie, pisała potem: „W roku 1944 ojciec Michał pełnił w Żułowie, domu naszego Zgromadzenia na Lubelszczyźnie (powiat Krasnystaw), obowiązki kapelana. Byłam tam wówczas przełożoną (…). Nie pamiętam, ile czasu był w Żułowie, ale sądzę, że mogło to być dwa do trzech tygodni. Mimo słabego słuchu spowiadał siostry i domowników, używając aparatu słuchowego”.

Ojciec Michał odprawiał też Msze Święte. Gościnne siostry opiekowały się nim i dbały, by doszedł do zdrowia i znów podjął liczne obowiązki w stolicy. Przyroda Lubelszczyzny, skromna, lecz dobra kuchnia zrobiły swoje: ojciec Michał, pokrzepiony, mógł wracać do Warszawy.

O. Michał ze swoim ojcem Witoldem Czartoryskim

Jednak jego wyjazd z Żułowa zaczął się przedziwnie, a wręcz proroczo. Siostra Lossow wspominała po latach: „Gdy ojciec Michał chciał wyjechać, konie zaprzężone do bryczki, w której siedział, stanęły dęba i nie chciały ruszyć z miejsca, co było dziwne, gdyż nasze spokojne szkapy żułowskie nie miały tego zwyczaju. Ktoś z żegnających osób zwrócił uwagę, że nie jest to dobry omen, prosząc, by ojciec Michał odłożył swój wyjazd, ale daremnie. Bryczka wreszcie ruszyła i ojciec Michał nas opuścił. Był to koniec lipca 1944 r.”.

Dalsza część w wersji pełnej

Przypisy

OJCIEC MICHAŁ CZARTORYSKI OP

1 Cytat ten, tak jak kolejne – wspomnienia i listy zarówno ojca Michała, jak i rodziny oraz przyjaciół domu – o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą z Archiwum Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego (OO. Dominikanów).

2 Zob. Marcin Brzeziński, Pasja Michała. Życie i męczeńska śmierć bł. Michała Czartoryskiego OP, Kraków 2018, s. 30–31.