Świat Nie-A - Alfred Elton van Vogt - ebook

Świat Nie-A ebook

Alfred Elton van Vogt

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Rok 2560. Ziemią rządzi gigantyczny komputer - Maszyna Igrzysk. Gilbert Gosseyn marzy, żeby zwyciężyć w igrzyskach i uzyskać prawo do wyjazdu na rajską Wenus. Przed rozpoczęciem gry dowiaduje się jednak, że nie jest tym, za kogo się uważa. Usiłując poznać swoją prawdziwą tożsamość, odkrywa kosmiczny spisek, którego celem jest zniszczenie ziemskiej cywilizacji.

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gorzowie Wielkoposlkim
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna w Piasecznie (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Powieści A. E. VAN VOGTAw Wydawnictwie AMBER

Księga PtahaMisja międzyplanetarnaProducenci BroniSklepy z Bronią na IsherŚwiat Nie-A

Gracze Nie-AKoniec Nie-AWojna z rullami

A.E. VAN VOGT

ŚWIAT NIE-A

Przekład

Aleksandra Jagiełowicz

 

Tytuł oryginałuTHE WORLD OF NULL-A

Redaktor serii

ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistycznaIZABELA BUKOJEMSKA

Ilustracja na okładceTHOMAS SCHLUCK AGENTUR

Projekt graficzny okładkiMAŁGORZATA CEBO-FONIOK

Opracowanie graficzne okładkiSTUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

SkładWYDAWNICTWO AMBER

KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBERTu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszychksiążkach!

Tu kupisz wszystkie nasze książki?

http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1970 by A.E. Van Vogt.

Originally published by Berkley Publishing CorporationAll rights reserved including the right of reproductionin whole or in part in any form.

This edition is published by arrangement with Ashley Grayson Literary Agency.

For the Polish edition

Copyright © 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7245-6984

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4013,620 81 62Warszawa 1999. Wydanie IDruk: Finidr, s.r.o., Ćesky TćSinPonowna oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi

Przedmowa Autora

Czytelniku, trzymasz w rękach jedną z najbardziej kontrowersyjnych, a jednocześnie cieszących się największym powodzeniem powieści w całej historii literatury fantastycznej.

W tych kilku słowach wstępu chciałbym opowiedzieć o niektórych sukcesach i o tym, co krytycy mówili o Świecie nie-A. Dodam tylko spiesznie, że to, co przeczytasz w dalszym ciągu, nie jest żarliwą obroną. Wręcz przeciwnie, postanowiłem, że potraktuję krytykę bardzo poważnie i odpowiednio poprawiłem pierwsze wydanie Berkleya, jak również dodałem wyjaśnienie, które dotąd wydawało mi się zbędne.

Zanim podejmę sprawę ataków, krótko opowiem o niektórych sukcesach Świata nie-A:

Była to pierwsza książka science fiction w twardej okładce, opublikowana po drugiej wojnie światowej przez poważnego wydawcę (Simon i Schuster 1948).

Zdobyła nagrodę Manuscripters Club.

Została umieszczona na liście stu najlepszych powieści roku 1948 przez stowarzyszenie bibliotekarskie z okręgu Nowy Jork.

Jacques Sadoul, wydawca „Editions OPTA”, stwierdził, że Świat nie-A sam stworzył francuski rynek fantastyki już po pierwszym wydaniu, które sprzedano w nakładzie 25 000 egzemplarzy. Powiedział również, że jeszcze dziś, w roku 1969, jestem najpopularniejszym pisarzem we Francji, jeśli mierzyć popularność liczbą sprzedanych książek.

Publikacja spowodowała wzrost zainteresowania semantyką ogólną. Studenci ruszyli do Instytutu Semantyki Ogólnej w Lakewood, stan Connecticut, aby studiować u hrabiego Alfreda Korzybskiego, który pozwolił się sfotografować ze Światem nie-A w ręku. Dziś semantyka ogólna, dziedzina nauki, którą w tamtych czasach prawie nikt się nie interesował, wykładana jest na setkach uniwersytetów.

Świat został przetłumaczony na dziewięć języków.

Skoro omówiliśmy już sukcesy, zajmijmy się atakami. Zobaczycie, że to znacznie ciekawsze, bo autorzy się wściekają, a krytycy powodują zamieszanie wśród czytelników.

W książce Seekers of Tomorrow Sam Moskowitz w krótkiej biografii autora wyjaśnił, jaki błąd popełnił on w Świecie nie-A: „Ogłupiały Gilbert Gosseyn, mutant o podwójnym mózgu, nie wie, kim jest, i przez całą książkę usiłuje się tego dowiedzieć. Powieść po raz pierwszy została opublikowana w odcinkach w «Astounding Science Fiction», a po wydrukowaniu ostatniego (ciągnie pan Moskowitz) rozpruł się worek z listami od zdumionych i rozżalonych czytelników, którzy nie rozumieli, o czym w ogóle była ta historia. Campbell (wydawca) poradził im odczekać kilka dni; ponieważ akurat tyle potrzeba, aby wszystko im się poukładało w głowie. Ale dni zmieniły się w miesiące, a nic im się nie układało..

Przyznacie, że jest to brutalna wypowiedź. Prosty, pyskaty Sam Moskowitz, którego wiedza o historii Science fiction i kolekcja powieści prawdopodobnie ustępują w całym wszechświecie jedynie Forrestowi Ackremanowi... po prostu się myli. „Rozżalonych” czytelników, którzy napisali listy do wydawcy, można policzyć na palcach.

Moskowitz może jednak utrzymywał, że nie chodzi o ilość, lecz o jakość. I tu ma rację.

Wkrótce po pojawieniu się odcinków Świata nie-A w roku 1945, pewien fan SF, którego do tej pory nie znałem, napisał do fanzinu długi i poważny artykuł, atakujący zarówno tę powieść, jak i całokształt mojej twórczości. Artykuł kończył się (o ile mnie pamięć nie myli) zdaniem: „Van Vogt to karzeł pracujący na ogromnej maszynie do pisania”.

Pomimo kompletnego bezsensu tego zdania (jeśli je dobrze przemyśleć) artykuł napisany był z taką dozą fantazji, że w tekście, który zamieściłem jako odpowiedź w tym samym czasopiśmie (tekst ten zaginął dla potomności), stwierdziłem, iż młody człowiek, który zaatakował mnie w tak poetyczny sposób, ma przed sobą wspaniałą przyszłość.

Ów młody człowiek, nazwiskiem Damon Knight, okazał się ostatecznie geniuszem science fiction. Kilka lat temu zorganizował amerykańskich pisarzy science fiction w stowarzyszenie, które, o dziwo, nie ma zamiaru się rozpaść. W wyniku ówczesnego ataku Knighta, pewien krytyk „Galaxy Magazine”, niejaki Algis Budrys, napisał w przeglądzie księgarskim z grudnia 1967 roku: „W tym wydaniu [esejów krytycznych] pośród innych specjałów z wcześniejszych wersji, znajdziecie słynny atak na A. Van Vogta, który uczynił Damona sławnym”.

Czy istnieją inne artykuły krytyczne na temat Świata nie-A? Nie. To fakt. Knight, w wieku dwudziestu trzech i pół roku, samotnie zaatakował moją powieść i pracę. Co za „pogrom”!

O co więc chodzi? Dlaczego teraz poprawiam Świat? Czyżbym robił to tylko dla tego jednego krytyka?

Jasne.

Zapytacie: Dlaczego?

Cóż, na tej planecie trzeba zdawać sobie sprawę z tego, gdzie kryje się siła.

Czy Knight ją ma?

Ależ tak. Mają.

Oczywiście, w głębszym tego słowa znaczeniu. Bronię mojej książki, poprawiam ją, ponieważ semantyka ogólna to temat wart zachodu, pociągający za sobą znaczące implikacje, nie tylko w Roku Pańskim 2560, kiedy rozgrywa się moja historia, lecz także tu i teraz

Semantyka ogólna, według definicji świętej pamięci hrabiego Alfreda Korzybskiego, zamieszczonej w jego słynnej książce Science and Sanity, jest ogólnym określeniem systemów nie-Arystotelesowskich i nie-Newtonowskich. Drodzy Czytelnicy, niech ten bełkot Was nie zniechęci. Nie-Arystotelesowski - oznacza jedynie niezgodny z myślą Arystotelesa, rozwijaną przez jego następców w ciągu prawie dwóch tysięcy lat. Określenie nie-Newtonowski odnosi się do naszego Einsteinowskiego wszechświata. Nie-Arystotelesowski skraca się do nie-A.

Stąd tytuły Światy - i Gracze nie-A.

Semantyka ogólna zajmuje się znaczeniem znaczenia. W tym sensie przekracza i obejmuje jednocześnie lingwistykę. Podstawowa idea semantyki ogólnej głosi, że znaczenie można objąć jedynie wówczas, gdy bierze w tym udział zarówno system nerwowy, jak i percepcja - oczywiście istoty ludzkiej - przez które jest ono filtrowane.

Z powodu ograniczeń swojego systemu nerwowego człowiek może widzieć jedynie część prawdy, nigdy całość. Opisując to ograniczenie, Korzybski stosuje określenie „drabiny abstrakcji”. Słowo „abstrakcja” w kontekście, w jakim jest tu użyte, nie oznacza wzniosłych lub symbolicznych podtekstów myśli. Oznacza „odcięcie się od czegoś”, wyjęcie z całości jakiejś jej części. Założenie jest zatem takie: obserwując pewien proces, możemy dokonać abstrakcji - czyli postrzegać jedynie jego część.

Gdybym zatem był pisarzem, który tylko przedstawia idee innego człowieka, wątpię, abym popadł w konflikt z czytelnikami. Myślę, że w Świecie nie-A i jego dalszym ciągu przedstawiłem zasady semantyki ogólnej tak dobrze i zręcznie, iż czytelnicy sądzili, że tyle tylko powinienem zrobić. Prawda jest jednak inna: ja, autor, dostrzegłem paradoks, który leży znacznie głębiej.

Od czasu powstania i rozpowszechnienia teorii względności Einsteina wiemy, że należy brać pod uwagę nie tylko doświadczenie, ale i obserwatora.

Za każdym razem jednak, kiedy z kimś o tym dyskutowałem, mój rozmówca nie był w stanie docenić znaczenia obserwatora. Wydawało się, że obserwator jest dla niego czymś w rodzaju jakiegoś symbolu i nie ma najmniejszego znaczenia.

W naukach takich jak fizyka i chemia, metody były na tyle precyzyjne, że osoba obserwatora pozornie nie była ważna. Japończycy, Niemcy, Rosjanie, katolicy, protestanci, Hindusi i Anglicy dochodzili do tych samych wniosków, niezależnie od ich rasy, przynależności narodowej i poglądów osobistych oraz religijnych. Jednakże wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałem, byli doskonale świadomi tego, że gdy tylko członkowie tych rozmaitych narodowości lub wyznań zaczynali pisać historię... a wtedy opowieść (i historia) napisana przez każdego z nich była zupełnie inna.

Przed chwilą wspomniałem, że w naukach fizycznych, zwanych także ścisłymi, osoba obserwatora pozornie nie ma znaczenia. Prawda jest jednak całkiem inna. Wszyscy naukowcy w swej zdolności do pozyskiwania danych ograniczeni są praniem mózgu, jakiemu poddali ich rodzice i szkoła. Jak powiada semantyka ogólna, każdy badacz wprowadza do swojej pracy elementy własnej osobowości. Stąd fizyk, którego charakter został w młodości poddany mniejszej presji, może rozwiązać problem nierozwiązywalny dla innego naukowca.

Krótko mówiąc, obserwator zawsze jest i musi być „kimś”, określoną osobą.

Zgodnie z powyższym, Świat nie-A rozpoczyna się sceną, w której mój bohater, Gilbert Gosseyn, uświadamia sobie, że nie jest tym, kim sądził, że jest. Jego pojęcie o własnej tożsamości okazuje się fałszywe.

Zastanówcie się. Czyż nie dotyczy to każdego z nas? Tyle tylko, że my zabrnęliśmy w fałsz już tak daleko, akceptujemy narzuconą sobie rolę tak całkowicie, że nigdy nie podajemy jej w wątpliwość.

Wróćmy jednak do historii opisanej w książce. Mój bohater nie wie, kim jest, ale stopniowo zawiera znajomość ze swą, nową „tożsamością”. Oznacza to, że abstrahuje znaczenie od kolejnych zdarzeń i pozwala, aby nim rządziły. Teraz zaczyna odnosić wrażenie, że ta „odcięta” część jego osobowości staje się całością.

Widać to w drugiej powieści Gracze nie-A. W tej opowieści Gilbert Gosseyn porzuca wszelkie próby bycia kimś innym i pozostaje pionkiem w cudzej grze. Na jego pamięć składa się wyłącznie suma abstrakcji wyprowadzonych z otoczenia. Jego tożsamość nabiera kształtu, ponieważ rejestruje ogromnie dużo wpływów z zewnątrz.

Stąd główną myślą, zawartą w tych opowieściach, jest znak równości, jaki postawiłem między pamięcią a tożsamością.

Nie powiedziałem tego wprost, a jedynie zainscenizowałem.

Na przykład: w jednej trzeciej powieści Gosseyn zostaje brutalnie zabity. Pojawia się jednak już na początku następnego rozdziału, jako pozornie ta sama osoba, tyle że w innym ciele. Ponieważ posiada pamięć poprzedniego ciała, przyjmuje, że zachował też tożsamość.

Przykład odwrotny: na końcu Graczy główny antagonista, który jest wyznawcą konkretnej religii, zabija swego boga. Jest to rzeczywistość zbyt straszna, by mógł stawić jej czoło. Musi zapomnieć. Aby jednak zapomnieć o czymś tak wszechogarniającym, musi zapomnieć wszystko, co kiedykolwiek wiedział. Zapomina, kim jest.

Krótko mówiąc, brak pamięci oznacza brak własnego „ja”.

Kiedy czytacie Świat i Graczy, widzicie, jak ściśle przestrzegana jest ta zasada i - zwłaszcza teraz, kiedy zwrócono Wam na to uwagę - jak oczywisty jest rozwój zdarzeń.

Akurat w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć powieści, napisanej przed Światem nie-A, która pod wierzchnią warstwą miałaby głębsze znaczenie. Science fiction sama wydaje się często wystarczająco skomplikowana, nawet, jeśli nie zawiera aluzji i subtelnych implikacji na więcej niż jednym poziomie. Jeżeli więc pisarz dołoży jeszcze jeden, ukryty wymiar, równa się to zwykłemu okrucieństwu.

Najnowszym przykładem takiej właśnie dwupoziomowej powieści fantastycznej jest pierwsza książka tego typu napisana przez brytyjskiego filozofa-egzystencjalistę, Colina Wilsona, zatytułowana The Mind Parasites. Bohaterem Parasites jest jeden z Nowych Ludzi - krótko mówiąc, egzystencjalista.

W Śniecie mamy człowieka nie-A (nie-Arystotelesowskiego), który myśli w skali stopniowanej, a nie tylko czarno-białej. Przy tym jednak nie staje się ani buntownikiem, ani cynikiem, ani też konspiratorem w żadnym z obecnych znaczeń tego słowa. Odrobina tej cechy w hierarchii komunistycznej, w Azji i Afryce, oraz na naszej Wall Street i na głębokim południu, a także w innych obszarach myślenia albo-albo, i wkrótce nasza planeta stałaby się bardziej postępowa.

Pisarze science fiction troszczą się ostatnio o charakteryzację. Ale tylko kilku z nich do tej pory udało się pokazać, że ich fantastyka ma tę bezcenną cechę.

Aby i w tym przypadku wyjaśnić do końca, jakie miejsce zajmuję w tym sporze - ja w historiach nie-A charakteryzuję tożsamość.

Semantyka ogólna wciąż jeszcze ma do przekazania światu istotny komunikat - o większym znaczeniu niż wszelkie potyczki między pisarzem a krytykami.

Czy czytaliście może w ówczesnych gazetach, jak S.I. Hayakawa poradził sobie z zamieszkami w stanowym college’u San Francisco w latach 1968-69? Były to jedne z pierwszych zamieszek - bardzo poważne, wymykające się spod kontroli i niebezpieczne. Dyrektor college’u złożył dymisję, a tymczasowym dyrektorem został mianowany Hayakawa. I cóż zrobił? Wkroczył w zamieszki z pełnym przekonaniem, że w takich sytuacjach najistotniejszą sprawą jest porozumienie, ale że trzeba jednak porozumiewać się, mając na uwadze pobudki, jakimi kieruje się druga strona. Uczciwe żądania ludzi, którzy mieli prawdziwe kłopoty, zostały natychmiast spełnione z nawiązką i w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem. Konspiratorzy jednak do dziś nie wiedzą, co w nich uderzyło i gdzie podział się ich rozpęd.

Dziś profesor Hayakawa jest wcieleniem nie-A, wybrano go na przewodniczącego Międzynarodowego Stowarzyszenia Semantyki Ogólnej.

A. E. Van Vogt.

I

Zdrowy rozsądek, żeby nie wiem jak się pilnował, czasem da się zaskoczyć. Nauka istnieje po to, by oszczędzić mu tych emocji i wytworzyć nawyki umysłowe tak dokładnie zestrojone z nawykami świata, aby zapewnić, iż nic nieoczekiwanego nie może się zdarzyć.

Bertrand Russell

Osoby zakwaterowane na tym samym piętrze hotelu muszą, jak zwykle podczas igrzysk, utworzyć własne grupy samoobrony”...

Gosseyn z ponurą miną wyglądał przez grube, narożne okno. Z trzydziestego piętra widział całe miasto Maszyny rozpostarte u jego stóp. Dzień był jasny i czysty, wzrok sięgał daleko. Po lewej stronie mógł dostrzec niebieskoczamą rzekę, połyskującą falami wzbijanymi przez wieczorną bryzę. Na północy niskie góry odcinały się wyraźnie na głębokim tle błękitnego nieba.

W objęciach rzeki i gór, wzdłuż szerokich ulic tłoczyły się budynki, głównie domki o jaskrawych dachach lśniących pośród palm i tropikalnych drzew. Tu i tam stały jednak inne hotele oraz wyższe budowle, których przeznaczenia nie sposób było określić na pierwszy rzut oka.

Sama Maszyna została zbudowana na wyrównanym szczycie góry.

Stanowił ją połyskliwy, srebrzysty walec, strzelający w niebo w odległości dziesięciu kilometrów od hotelu. Otaczające ją ogrody i siedziba prezydencka częściowo kryły się między drzewami. Gosseyna jednak nie interesowały ani ogrody, ani pałac. Ważna była jedynie Maszyna. Górowała nad miastem, a poza tym rządziła losem wszystkich ludzi.

Co za niezwykły widok! Gosseyn doznał dziwnego uczucia zachwytu. Przyjechał tu, aby wziąć udział w igrzyskach Maszyny. Wygrana w pierwszych etapach oznaczała bogactwo i dobrą pracę, a grupa, która zajmie czołowe miejsca, zdobędzie prawo do wyjazdu na Wenus.

Od wielu lat chciał tu przyjechać, ale dopiero jej śmierć pozwoliła mu na to. Wszystko ma swoją cenę, pomyślał smutno. W żadnym ze snów, jakie śnił o tym dniu, nie przypuszczał, że jej nie będzie u jego boku, że i ona nie stanie do zmagań o najwyższe zaszczyty. Kiedy razem uczyli się i przygotowywali, myśleli tylko o władzy i potędze. O podróży na Wenus ani on, ani Patricia nawet nie śmieli marzyć. Ale teraz, gdy został sam, bogactwo i władza straciły wszelkie znaczenie. Pociągała go odległość, niewyobrażalność, tajemnica Wenus, wraz z jej obietnicą zapomnienia. Ziemski materializm przestał go obchodzić. Zapragnął sublimacji duchowej, chociaż nie miało to nic wspólnego z religią.

Rozmyślania przerwało mu stukanie do drzwi. Otworzył je. Przed nim stał hotelowy boy.

- Przysłali mnie, żebym powiedział panu, że wszyscy inni goście hotelowi z tego piętra zebrali się już w salonie - oznajmił.

Gosseyn poczuł pustkę w głowie.

- No to co?
- Omawiają ochronę osób mieszkających na tym piętrze podczas igrzysk.
- Och! - mruknąłGosseyn.

Jak mógł zapomnieć. Wcześniejsze ogłoszenie z hotelowej sieci informacyjnej dotyczące ochrony zaintrygowało go. Trudno uwierzyć, że największe miasto świata pozostaje w okresie igrzysk całkowicie pozbawione policji i wymiaru sprawiedliwości. W sąsiednich miastach, miasteczkach, wioskach i osadach instytucje prawa nadal istniały. Tu, w mieście Maszyny, przez cały miesiąc jedynym prawem będzie prawo grup do samoobrony.

- Prosili, bym panu powiedział, że ci, którzy nie przyjdą, przez cały okres igrzysk będą pozbawieni ochrony - odezwał się boy.
- Zaraz tam będę - uśmiechnął się Gosseyn. - Powiedz im, że jestem nowy i zapomniałem. I dziękuję. - Wcisnął chłopcu monetę i odprawił go ruchem ręki. Zamknął trzy okna z piasto i włączył sekretarkę na wideofonie. Następnie starannie zamknął za sobą drzwi i ruszył wzdłuż korytarza.

Wchodząc do salonu, zauważył koło drzwi mężczyznę z tego samego miasta, co on. Był to właściciel sklepu nazwiskiem Nordegg. Gosseyn ukłonił się i uśmiechnął na powitanie. Mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem, ale nie odpowiedział ani na pozdrowienie, ani na uśmiech. Wydawało się to co najmniej dziwne, ale wrażenie zatarło się, kiedy Gosseyn zauważył, że pozostali ludzie, znajdujący się w pomieszczeniu, także mu się przyglądają.

Jasne, przyjazne spojrzenia, zaciekawione, miłe twarze z ledwie dostrzegalnym błyskiem wyrachowania - takie było pierwsze wrażenie Gosseyna. Wszyscy obserwowali się wzajemnie, usiłując zgadnąć, jakie szanse na zwycięstwo w igrzyskach mają pozostali. Starszy mężczyzna przy biurku obok drzwi skinął na niego. Gosseyn podszedł.

- Muszę znać pańskie nazwisko i inne dane, żeby je wpisać do naszej księgi - rzekł mężczyzna.
- Gosseyn - rzekł Gosseyn. - Gilbert Gosseyn, Cress Village, Floryda, wiek trzydzieści cztery lata, wzrost metr osiemdziesiąt dwa, waga osiemdziesiąt trzy kilogramy, znaków szczególnych brak.

Starszy pan uśmiechnął się do niego wesoło.

- Tak pan myśli - mruknął. - Jeśli pański umysł dorównuje aparycji, może pan zajść wysoko w tych igrzyskach. Nie powiedział pan, czy jest żonaty.

Gosseyn zawahał się, myśląc o nieżyjącej kobiecie.

- Nie - rzekł wreszcie cicho. - Nie, nie jestem żonaty.
- Cóż, wygląda pan na sprytnego młodzieńca. Niech igrzyska pokażą, że jest pan wart Wenus, panie Gosseyn.
- Dziękuję - odpowiedział Gosseyn.

Odwrócił się, by odejść, i w tej samej chwili Nordegg, drugi przybysz z Cress Village, wyminął go szybko i podszedł do biurka, pochylając się nad rejestrem. Gdy chwilę później Gosseyn spojrzał w tamtą stronę, Nordegg z ożywieniem mówił coś do staruszka, który zdawał się protestować. Gosseyn przez chwilę przyglądał się im w zadumie, po czym zapomniał o wszystkim, kiedy niski, jowialny mężczyzna wyszedł na środek zatłoczonego pomieszczenia.

- Proszę państwa - zagaił. - Powiedziałbym, że najwyższy czas rozpocząć dyskusję. Wszystkie osoby zainteresowane ochroną grupową miały dość czasu, aby tu dotrzeć. Dlatego też, skoro tylko okres zgłaszania zastrzeżeń dobiegnie końca, poproszę, aby zamknięto drzwi. Dla osób, które po raz pierwszy uczestniczą w igrzyskach - ciągnął - i nie wiedzą, co mam na myśli, mówiąc o „okresie zgłaszania zastrzeżeń” pokrótce wyjaśnię procedurę. Jak wiecie, każdy z was będzie musiał powtórzyć na wykrywaczu kłamstw informację podaną przy wejściu. Zanim jednak do tego przystąpimy, prosiłbym, aby osoby, które mają wątpliwości, dotyczące czyjegokolwiek prawa do przebywania w tej sali, przedstawiły je teraz. Macie prawo oprotestować każdego spośród siebie tu obecnych. Możecie ogłosić swoje wątpliwości, nawet, jeśli nie macie dowodów na ich potwierdzenie. Pamiętajcie tylko, że grupa spotyka się co tydzień i co tydzień, na każdym spotkaniu, można przedstawiać nowe zastrzeżenia. A więc, czy ktoś ma coś do powiedzenia?

- Tak - odezwał się głos zza pleców Gosseyna. - Kwestionuję obecność tutaj człowieka, który nazywa siebie Gilbertem Gosseynem.

- Co? - zawołał Gosseyn. Obrócił się na pięcie i z niedowierzaniem spojrzał na Nordegga.

Mężczyzna wytrzymał jego spojrzenie, po czym przeniósł wzrok na twarze osób za plecami Gosseyna.

- Kiedy Gosseyn wszedł tu po raz pierwszy - wyjaśnił - skinął mi głową i pozdrowił mnie jak znajomego. Poszedłem zatem sprawdzić, jak się nazywa, sądząc, że skojarzę nazwisko z osobą. Ku mojemu zdumieniu usłyszałem, że podaje adres w Cress Village na Florydzie, skąd pochodzę. Cress Village, proszę państwa, to dość znane miasteczko, ale ma tylko trzystu mieszkańców. Jestem właścicielem jednego z trzech tamtejszych sklepów i znam tam wszystkich, absolutnie wszystkich, zarówno w miasteczku, jak i w okolicy. Ani w Cress Village, ani w sąsiednich osadach nie ma osoby o nazwisku Gilbert Gosseyn.

Pierwszy szok, jakiego doznał Gosseyn, słysząc te słowa, przyszedł i minął, zanim jeszcze Nordegg skończył mówić. Pozostało jedynie dziwne wrażenie, że ktoś w niezbyt zrozumiały sposób robi z niego idiotę. Co za absurdalne oskarżenie!

- To brzmi nieco głupio, panie Nordegg - zaprotestował. Po chwili dodał niepewnie. - Tak się pan nazywa, prawda?

- Zgadza się - skinął głową Nordegg - choć zastanawiam się, skąd pan to wie.

- Pański sklep w Cress Village stoi jako ostatni w rzędzie dziewięciu domów, u zbiegu czterech dróg - upierał się Gosseyn.

- Nie wątpię, że był pan w Cress Village - odparł Nordegg. - Mógł je pan również widzieć na zdjęciach.

Pewność siebie tego człowieka zaczęła denerwować Gosseyna.

- Około mili na zachód od pańskiego sklepu - ciągnął, tłumiąc gniew - znajduje się dom o dość dziwnym kształcie.

- On to nazywa domem! - wykrzyknął Nordegg. - Słynną na cały świat florydzką rezydencję rodziny Hardie!

- Hardie - dodał Gosseyn - to panieńskie nazwisko mojej zmarłej żony. Umarła mniej więcej miesiąc temu. Patricia Hardie. Mówi to panu coś?

Nordegg rozpromienił się nagle i z tryumfem spojrzał w otaczające ich twarze.

- No cóż, proszę państwa, teraz sami możecie osądzić. Mówi, że Patricia Hardie była jego żoną. O takim weselu chyba byłoby głośno, gdyby oczywiście się odbyło. A co do zmarłej Patricii Hardie, czy też Patricii Gosseyn - uśmiechnął się - mogę powiedzieć, że widziałem ją wczoraj rano i była bardzo, ale to bardzo żywa. Wyglądała wyjątkowo dumnie i pięknie na ulubionym białym arabie.

Wszystko nagle przestało być śmieszne. Nic się nie zgadzało. Patricia nigdy nie miała konia, ani białego, ani innej maści. Byli ubodzy, w ciągu dnia pracowali w niewielkim sadzie, wieczorami studiowali. Cress Village także nie było znane na całym świecie jako wiejska siedziba rodziny Hardie. A rodzina Hardie była zwyczajną, nic nie znaczącą rodziną. Kimże, u diabła, mieliby być według Nordegga? Pytanie to tylko przemknęło mu przez myśl. Z całkowitą jasnością ujrzał rozwiązanie, które zakończy całe nieporozumienie.

- Mogę tylko zaproponować, aby wykrywacz kłamstw sprawdził moje oświadczenie - rzucił.

Ale wykrywacz kłamstw oznajmił:

- Nie, nie jesteś Gilbertem Gosseynem, nigdy też nie mieszkałeś w Cress Village. Jesteś... - maszyna urwała. Tuziny elektronicznych lamp w jej wnętrzu migotały niepewnie.

- Tak, tak - nalegał pulchny człowieczek, który przedtem wyszedł na środek pokoju i chciał poprowadzić dyskusję. - Kim on jest?

Nastąpiła długa przerwa.

- W jego umyśle nie ma żadnej dostępnej informacji na ten temat - odezwał się wreszcie wykrywacz. - Tkwi w nim jakaś niezwykła, wyjątkowa siła, ale on sam zdaje się nieświadomy swojej tożsamości. W tych okolicznościach identyfikacja nie jest możliwa.

- I w tych okolicznościach zaleciłbym jak najszybszą wizytę u psychiatry, panie Gosseyn - podsumował pulchny mężczyzna. - Na pewno nie może pan pozostać tutaj.

W minutę później Gosseyn znalazł się na korytarzu. Pewna myśl, pewien cel, ciążyły mu w głowie jak blok lodu. Wrócił do pokoju i zamówił rozmowę przez wideofon. Uzyskanie połączenia z Cress Village zajęło dwie minuty. Na ekranie pojawiła się twarz obcej kobiety, raczej surowa, ale wyrazista i młoda.

- Jestem panna Treechers, sekretarka panny Patricii Hardie na Florydzie. O czym chce pan rozmawiać z panną Hardie?

Pojawienie się panny Treechers na moment zbiło go z tropu.

- To sprawa osobista - odparł, kiedy już doszedł do siebie. - Bardzo ważne, żebym mógł z nią porozmawiać. Czy zechciałaby pani połączyć mnie z nią?

Musiał wyglądać albo mówić bardzo władczo, bo sekretarka zawahała się.

- Nie powinnam tego mówić, ale może pan znaleźć pannę Hardie w pałacu przy Maszynie - powiedziała po chwili zastanowienia.
- Jest tutaj, w mieście? - wybuchnął Gosseyn.

Nie zauważył, kiedy połączenie zostało przerwane i ekran zgasł. Twarz kobiety nagle znikła, a on został sam na sam ze świadomością, że Patricia żyje.

A przecież już o tym wiedział. Jego mózg, nauczony przyjmować rzeczywistość taką, jaka jest, już przyswoił sobie fakt, że wykrywacz kłamstw nie kłamie. Siedział zatem, dziwnie usatysfakcjonowany otrzymaną informacją. Nie miał ochoty dzwonić do pałacu, widzieć Patricii, rozmawiać z nią. Oczywiście, jutro będzie musiał tam pójść, ale na razie jutro wydawało mu się bardzo odległym punktem w czasoprzestrzeni. Nagle uświadomił sobie, że ktoś bardzo głośno dobija się do drzwi. Ze zdziwieniem zmierzył wzrokiem czterech mężczyzn.

- Jestem asystentem dyrektora - rzekł stojący najbliżej wysoki młodzieniec. - Bardzo mi przykro, ale musi pan opuścić pokój. Przechowamy pański bagaż na dole. Niestety, w okresie, kiedy nie ma policji, musimy być bardzo ostrożni wobec podejrzanych osobników.

Gosseyn został usunięty z hotelu w niecałe dwadzieścia minut. Ruszył przed siebie opustoszałą ulicą. Nad miastem zapadał zmrok.

II

Utalentowany... Arystoteles... wpłynął na większą liczbę ludzi niż kiedykolwiek zdarzyło się to pojedynczemu człowiekowi... Nasze tragedie rozpoczęły się, kiedy „intensywny” biolog Arystoteles wziął górę nad „ekstensywnym” filozofem-matematykiem Platonem i złożył wszystkie prymitywne identyfikacje i subiektywne przewidywania... w imponujący system, którego przez ponad dwa tysiące lat nie można było zmodyfikować pod groźbą prześladowań... Dlatego też jego nazwisko zostało użyte dla określenia dwuwartościowych doktryn filozofii Arystotelesowskiej, a przeciwnie, wielowartościowa rzeczywistość współczesnej nauki otrzymała miano nie-Arystotelesowskiej.

Alfred Korzybski

Było za wcześnie na prawdziwe niebezpieczeństwo. Mrok wprawdzie już zapadł, ale noc dopiero się rozpoczynała. Włóczęgi, gangi, mordercy i złodzieje, którzy już niedługo wychyną z ukrycia, wciąż czekali na głębsze ciemności. Gosseyn dotarł do znaku, który zapalał się i gasł, kusząc obietnicą:

POKOJE DLA NIE POSIADAJĄCYCH OCHRONY20 dolarów za noc

Gosseyn zawahał się. Nie mógł pozwolić sobie na taką cenę przez całe trzydzieści dni igrzysk, ale na kilka nocy mogłoby mu wystarczyć pieniędzy. Niechętnie odsunął od siebie pokusę. Z takimi miejscami wiązały się często nieprzyjemne historie. Wolał zaryzykować spędzenie nocy pod gołym niebem.

Ruszył dalej. W miarę, jak pogłębiał się mrok, na ulicach zapalało się coraz więcej automatycznych świateł. Miasto Maszyny lśniło i migotało. Wzdłuż wielomilowej ulicy, którą właśnie przechodził, widział dwa rzędy latarni, które jak milczący strażnicy dążyły w postępie geometrycznym do iluzorycznego punktu spotkania w oddali. Nagle ogarnęło go przygnębienie. Chyba cierpi na częściową amnezję i musi pogodzić się z tym w głębszym sensie znaczeniowym. Tylko wtedy będzie w stanie uwolnić się od emocjonalnych skutków swojego stanu. Spróbował zobaczyć to jako zdarzenie w interpretacji nie-A. Zdarzenie, którym był on sam, jego ciało i umysł wraz z amnezją i całą resztą, w tej chwili, w tym miejscu i tym mieście.

Taką integrację osobowości zawdzięczał wielu godzinom treningu. Trening był rezultatem nie-Arystotelesowskiej techniki automatycznego myślenia ekstensywnego, jedynego w swoim rodzaju osiągnięcia dwudziestego wieku, które po czterech stuleciach stało się dynamiczną filozofią ludzkiej rasy. „Mapa nie stanowi terytorium... Słowo nie jest przedmiotem...” Przekonanie, że jest żonaty, nie czyniło z tego rzeczywistego faktu. Należy przeciwdziałać halucynacjom, które jego nieświadomy umysł odcisnął w systemie nerwowym.

Pomogło, jak zawsze. Wątpliwości i lęki wylały się z niego jak woda z opróżnianej miski. Zniknął ciężar fałszywego smutku, fałszywego, ponieważ znalazł się w jego mózgu z woli kogoś innego. Był wolny.

Znów ruszył naprzód. Rozglądał się uważnie na wszystkie strony, penetrując wzrokiem mroczne bramy. Ostrożnie, nie zdejmując ręki z broni, zbliżał się do zakrętów. Pomimo to nie zauważył dziewczyny, która wybiegła z bocznej ulicy, dopóki nie znalazła się tuż przed nim, uderzając go z taką siłą, że oboje stracili równowagę.

Całe zdarzenie nastąpiło bardzo szybko, co nie przeszkodziło mu zachować ostrożność. Lewym ramieniem przytrzymał kobietę tuż poniżej barków, unieruchamiając jej ciało i ramiona jak w imadle. Prawą dłonią wyciągnął broń. Wszystko to stało się niemal jednocześnie, ale jeszcze przez chwilę musiał walczyć o utrzymanie równowagi, z której wytrącił go jej ciężar i rozpęd. Udało mu się utrzymać na nogach i wyprostować. Pół niosąc, pół wlokąc, zaciągnął kobietę pod arkadę. Zaledwie tam dotarł, dziewczyna drgnęła i zaczęła cicho jęczeć. Podniósł prawą rękę i, nie wypuszczając broni, przykrył nią usta ofiary.

- Cśś - szepnął. - Nic ci nie zrobię.

Przestała się wyrywać i jęczeć. Zdjął rękę z jej ust.

- Byli tuż za mną. Dwaj mężczyźni - szepnęła bez tchu. - Musieli uciec, kiedy cię zobaczyli.

Gosseyn rozważył w myśli jej słowa. Jak wszystkie inne zdarzenia, tak i to pełne było niewidocznych i nieprzewidzianych czynników. Młoda kobieta, odmienna od wszystkich innych kobiet we wszechświecie, wybiegła przerażona z bocznej ulicy. Jej przerażenie mogło być prawdziwe lub udawane. Umysł Gosseyna odwrócił się od bezpieczniejszej alternatywy i skupił się na prawdopodobieństwie, iż jej pojawienie się jest podstępem. Wyobraził sobie niewielką grupkę zaczajoną za rogiem, niecierpliwie czekającą na łup w pozbawionym policji mieście, ale nie dość odważną, by atakować wprost. Poczuł, że ogarnia go niemiła, niedobra podejrzliwość. Jeśli dziewczyna nie jest niebezpieczna, cóż robi o tej porze sama w taki wieczór? Gniewnie wymruczał jej to pytanie do ucha.

- Nie mam ochrony - odpowiedziała miękko. - Straciłam pracę w zeszłym tygodniu, bo nie chciałam iść z szefem do łóżka. Nie miałam oszczędności. Kobieta, u której wynajmowałam pokój, wystawiła mnie za drzwi dziś rano, bo nie mogłam zapłacić czynszu.

Gosseyn milczał. Jej wyjaśnienie było tak mało wiarygodne, że nie mógł go przyjąć za dobrą monetę. Po chwili jednak przestał być tego taki pewny. Jego własna historia, gdyby ktoś był dość szalony i ubrał ją w słowa, także nie brzmiała zbyt prawdopodobnie. Zanim jednak zdecydował się uwierzyć, że dziewczyna mówi prawdę, zadał jeszcze jedno pytanie:

- Czy naprawdę nie ma takiego miejsca, gdzie mogłabyś się udać?

- Nie - odparła. I to było wszystko. Będzie ją miał na karku przez całe igrzyska. Nie opierała się, kiedy poprowadził ją chodnikiem, a potem na drogę, cały czas starannie omijając zakręt.

- Pójdziemy wzdłuż białej linii środkowej - oznajmił. - W ten sposób będziemy lepiej widzieć zakręty. - Droga miała własne niebezpieczeństwa, ale na razie wołał o nich nie wspominać. - Teraz słuchaj - ciągnął przyjaźnie. - Nie masz się czego bać. Też mam kłopoty, ale jestem uczciwy. Jeśli chodzi o mnie, jedziemy na tym samym wózku, i w tej chwili naszym jedynym problemem jest znalezienie miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić noc.

Dziewczyna wydała z siebie cichy dźwięk. Dla Gosseyna zabrzmiał on jak zdławiony śmiech, ale kiedy obejrzał się na nią, jej twarz była pogrążona w cieniu, więc nie mógł mieć żadnej pewności. W chwilę potem odwróciła się ku niemu i dopiero teraz naprawdę mógł się jej dobrze przyjrzeć. Była młoda, o szczupłej, ale mocno opalonej twarzy. Jej oczy wyglądały jak mroczne jeziora, usta były lekko rozchylone. Była umalowana, ale niezbyt dobrze, tak, że jej uroda raczej na tym nie zyskała. Wyglądała tak, jakby nie śmiała się od bardzo dawna. Podejrzenia Gosseyna rozwiały się. Uświadomił sobie jednak, że znowu znalazł się w punkcie wyjścia, jako obrońca dziewczyny, o której tożsamości nic nie wiedział.

Stanęli przed pustym parkingiem i Gosseyn zamyślił się. Plac był ciemny i porośnięty krzakami. Stanowił idealną kryjówkę dla nocnych maruderów. Z drugiej jednak strony mógł on posłużyć jako schronienie dla uczciwego człowieka i jego podopiecznej, o ile udałoby im się zbliżyć niepostrzeżenie. Po krótkim rekonesansie stwierdził, że na tyłach parkingu znajduje się ciemna alejka, do której wiodło przejście między dwoma sklepami.

W ciągu dziesięciu minut udało im się znaleźć odpowiednią kępę trawy pod rozłożystym krzewem.

- Tu będziemy spać - szepnął Gosseyn.

Usiadła ciężko. Jej milczące posłuszeństwo sprawiło, iż Gosseyn nagle zdał sobie sprawę z tego, że poszła z nim zbyt szybko. Leżał zamyślony, mrużąc oczy i rozważając możliwe niebezpieczeństwa.

Noc była bezksiężycowa, pod rozłożystym krzewem panowała głęboka ciemność. Po chwili, po bardzo długiej chwili, Gosseyn ujrzał cień dziewczyny w nikłym światłe padającym od lampy ulicznej. Znajdowała się jakieś półtora metra od niego i przez kilka pierwszych minut, kiedy ją obserwował, leżała zupełnie nieruchomo. Coraz bardziej uświadamiał sobie nieznany czynnik, jaki sobą reprezentowała. Była co najmniej tak samo nieznajoma, jak nieznajomy był sam dla siebie.

- Nazywam się Teresa Clark, a ty? - Jej pytanie przerwało ciąg jego myśli.

No właśnie, a ja? - zadumał się Gosseyn. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, dziewczyna odezwała się znowu.

- Przyjechałeś tu na igrzyska, prawda?

- Zgadza się - odparł.

Zawahał się nagle. Właściwie to przecież on powinien zadawać pytania.

- A ty? - rzucił. - Ty też przyjechałaś na igrzyska? - dopiero teraz przyszło mu na myśl, że właśnie to pytanie było najważniejsze.

- Nie bądź śmieszny - odparła z goryczą. - Nawet nie wiem, co to znaczy nie-A.

Gosseyn nie odpowiedział. W jej słowach była pokora, która wprawiła go w zakłopotanie. Nagle wydawało mu się, że rozszyfrował osobowość dziewczyny: spaczone ego, które w niedługim czasie ujawni całkowite zadowolenie z siebie.

Nagły warkot samochodu przejeżdżającego ulicą przerwał ciszę, sprawiając, że i tak nie dotarłoby do niej to, co mógłby powiedzieć. Za tym samochodem przejechały cztery następne. Noc na krótko ożyła odgłosem opon na bruku. Hałas ucichł powoli, ale pozostały ciche echa, odległe, pulsujące dźwięki, które z pewnością były tam przez cały czas, ale on usłyszał je dopiero teraz, gdy zwrócił na nie uwagę.

Głos młodej kobiety znów zakłócił ciszę. Był miły, choć naznaczony nieprzyjemną, płaczliwą nutą żalu nad sobą.

- O co właściwie chodzi z tymi igrzyskami? Z jednej strony dość łatwo zobaczyć, co się dzieje ze zwycięzcami, którzy pozostali na Ziemi. Dostają wszystkie ciepłe posadki, zostają sędziami, gubernatorami, i tak dalej. Ale co z tymi, którzy co roku wygrywają prawo do wyjazdu na Wenus? Co oni tam robią?

- Osobiście zadowoliłbym się prezydenturą - rzekł swobodnie, nie chcąc opowiadać jej o swoich marzeniach.

- Musiałbyś być naprawdę kimś, żeby pokonać gang Hardie - roześmiała się.

- Pokonać KOGO? - Gosseyn z wrażenia aż usiadł.

- No, Michaela Hardie, prezydenta Ziemi.

Powoli opadł z powrotem na ziemię. A więc to mieli na myśli Nordegg i pozostali w hotelu. Jego historia musiała naprawdę brzmieć jak majaczenia szaleńca. Prezydent Hardie, Patricia Hardie, letni pałac w Cress Village - i informacja w jego mózgu, której każdy bit wydawał się prawdziwy. Któż mógł ją tam umieścić? Rodzinka Hardie?

- Czy mógłbyś mnie nauczyć, jak wygrać w igrzyskach choćby jakąś skromną pracę? - zapytała Teresa nieśmiało.

- Co takiego? - Gosseyn spojrzał na nią ze zdumieniem. Po chwili zaskoczenie ustąpiło miejsca bardziej życzliwym uczuciom. - Nie, nie wiem, jak można by to zrobić. Podczas igrzysk potrzeba wiedzy i umiejętności, których nabiera się naprawdę długo. Przez ostatnie dwa tygodnie igrzyska wymagają takiej elastyczności pojmowania, że jedynie najbystrzejsze, najbardziej rozwinięte umysły świata są w stanie temu sprostać.

- Nie interesują mnie ostatnie dwa tygodnie. Jeśli ktoś dojdzie do siódmego dnia, dostaje pracę. Zgadza się?

- Najbardziej poślednia praca, o którą ubiegają się uczestnicy igrzysk, jest płatna dziesięć tysięcy rocznie - łagodnie wyjaśnił Gosseyn. - Jeśli dobrze rozumiem, konkurencja jest zacięta.

- Jestem dość szybka - oznajmiła Teresa. -1 bardzo zdesperowana. To powinno pomóc.

Gosseyn wątpił w to, ale żal mu było dziewczyny.

- Jeśli chcesz, streszczę ci to w kilku słowach - zaproponował i zawiesił głos.

- Proszę, mów - ponagliła.

Gosseyn zawahał się. Nagle poczuł się głupio, rozmawiając o tym z tak niewykształconą osobą.

- Mózg ludzki - zaczął niechętnie - podzielony jest mniej więcej na dwie części: korę i wzgórze. Kora jest ośrodkiem klasyfikowania, a wzgórze to ośrodek odpowiedzialny za emocjonalne reakcje systemu nerwowego. - Przerwał nagle. - Byłaś kiedyś w gmachu Semantyki?

- Och, tak. To było cudowne! Te wszystkie klejnoty i drogocenne metale...

- Nie to miałem na myśli - mruknął Gosseyn, i przygryzł wargi. - Chodzi mi o historię przedstawioną w obrazach na ścianie. Pamiętasz ją?

- Nie bardzo. - Teresa chyba zorientowała się, że nie jest z niej zadowolony. - Ale pamiętam tego człowieka z brodą... jakże on się nazywał? Tego dyrektora...

- Lavoisseura? - Gosseyn zmarszczył brwi. - Myślałem, że zginął w wypadku kilka lat temu. Kiedy go widziałaś?

- W zeszłym roku. Był w fotelu na kółkach.

Gosseyn przez krótką chwilę myślał, że pamięć znów płata mu figle. Wydało mu się dziwne, że ktoś, kto grzebał w jego umyśle, nie chciał, aby wiedział, iż legendarny Lavoisseur żyje. Zawahał się, ale podjął przerwany temat.

- Zarówno kora, jak i wzgórze mają cudowne, ukryte możliwości. Należy je trenować do granic możliwości, ale przede wszystkim trzeba sprawić, aby ich działanie było skoordynowane. Jest to konieczne dlatego, że jeżeli koordynacja, czy też integracja, nie występuje, pojawia się splątana osobowość, nadwrażliwa, czy też raczej neurotyczna. Ale z drugiej strony, jeżeli taka integracja zaistnieje, system nerwowy może wytrzymać niemal każdy wstrząs.

Gosseyn przerwał, wspominając szok, któremu niedawno uległ jego własny mózg.

- Co ci się stało? - szybko zapytała Teresa.

- Nic - odburknął i dodał ponuro: - Możemy wrócić do tej rozmowy jutro rano.

Nagle ogarnęło go zmęczenie. Położył się na ziemi. Zanim pogrążył się we śnie, jego ostatnia myśl związana była ze słowami wykrywacza kłamstw: „Tkwi w nim jakaś niezwykła, wyjątkowa siła...”.

Kiedy się obudził, słońce stało już wysoko na niebie. Ani śladu Teresy Clark. Stwierdził jej nieobecność, szybko przeszukując obszar wokół krzewów. Wstał, przeszedł chodnikiem jakieś trzydzieści metrów, rozejrzał się. Najpierw na północ, potem na południe.

Chodniki i jezdnie tętniły życiem. Ludzie w wesołych, barwnych strojach mijali Gosseyna. Dźwięk głosów i maszyn zlewał się w brzęk, ryk i szum. Nagle ogarnęło go podniecenie. W upojeniu zdał sobie sprawę z tego, że jest wolny. Nawet zniknięcie dziewczyny świadczyło o tym, że nie była ona kolejnym elementem fantastycznego planu, który rozpoczął się atakiem na jego pamięć. Co za ulga - nareszcie mieć ją z głowy.

Od mijających go migotliwych grup ludzi oderwała się znajoma twarz. Teresa Clark. Niosła dwie brązowe torby z papieru. Zamachała do niego.

- Przyniosłam śniadanie - oznajmiła. - Pomyślałam, że pewnie będziesz wołał piknik wśród mrówek niż zapchaną restaurację.

Zjedli w milczeniu. Gosseyn zauważył, że posiłek był elegancko zapakowany w pudełka i plastikowe pojemniki na wynos. Był tam wysokoenergetyczny sok pomarańczowy, płatki zbożowe, gorące cynaderki na grzankach i kawa ze śmietanką, także podaną oddzielnie. Pięć dolarów, ocenił w myśli. Czyste szaleństwo dla osób, które muszą przeżyć trzydzieści dni za niewielką sumę. A poza tym, dziewczyna, która ma przy sobie pięć dolarów, na pewno zapłaciłaby swojej gospodyni za nocleg. Do licha, musiała mieć całkiem niezłą pracę, jeśli była przyzwyczajona do takich śniadań. Przyszła mu do głowy nowa myśl. Przez chwilę analizował ją ze zmarszczonym czołem, po czym spytał:

- Ten twój szef, który się do ciebie dobierał... jak on się nazywał?

- Co takiego? - zdziwiła się Teresa. Właśnie skończyła grzanki i rozglądała się za swoją torebką. Zaskoczona spojrzała na Gosseyna. Nagle jej twarz rozpogodziła się. - Ach, on!

Nastąpiła niezręczna przerwa.

- No więc? - nalegał Gosseyn. - Jak on się nazywał?

Zdążyła już odzyskać równowagę.

- Wołałabym o nim zapomnieć - odparła. - To nic przyjemnego. - Zmieniła temat. - Czy już pierwszego dnia muszę się wykazać wiedzą?

Gosseyn zawahał się, na pół zdecydowany, by drążyć dalej kwestię jej szefa, ale postanowił zaczekać.

- Nie. Pierwszego dnia na ogół załatwia się formalności. Rejestrują graczy i przydzielają im kabiny, w których przechodzą pierwsze testy. Studiowałem zapisy z igrzysk publikowane w ciągu ostatnich dwudziestu lat, to znaczy najdawniejsze, jakie Maszyna w ogóle ujawnia. Zauważyłem, że pierwszego dnia zawsze dzieje się to samo. Musisz po prostu wyjaśnić, co to znaczy nie-A, nie-N i nie-E.

Mieszkając na Ziemi, musiałaś otrzeć się o ideę nie-A, choćbyś sama sobie tego nie uświadamiała. Przecież od kilku wieków ta filozofia w coraz większym stopniu określa nasze wspólne środowisko umysłowe - dokończył. - Ludzie, oczywiście, łatwo zapominają definicje, ale jeśli rzeczywiście tak ci na tym zależy...

- No pewnie - odparła dziewczyna i wyjęła z torebki papierośnicę. - Zapalisz?

Papierośnica zamigotała w słońcu. Na wymyślnie zdobionej powierzchni zabłysły diamenty, szmaragdy i rubiny. Z otworu wystawał papieros, automatycznie zapalony już wewnątrz. Oczywiście, kamienie mogły być sztuczne, złoto zwykłą imitacją. Wydawała się jednak ręcznej roboty i zadziwiała autentycznością. Gosseyn oszacował ją na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

- Nie, dziękuję - odpowiedział, gdy już odzyskał głos. - Nie palę.
- To specjalny gatunek - nalegała. - Cudownie delikatny.

Gosseyn potrząsnął głową, a ona tym razem przyjęła odmowę. Wyjęła papierosa i zaciągnęła się z wyraźnym zadowoleniem, po czym włożyła papierośnicę z powrotem do torebki. Wydawała się nieświadoma sensacji, jaką wywołał ten drobny przedmiot.

- Zajmijmy się zatem moją nauką - zaproponowała. - Potem możemy się rozdzielić i spotkać znowu wieczorem, zgoda?

Była bardzo władczą młodą damą i Gosseyn nie był pewien, czy uda mu się ją polubić. Coraz mocniej podejrzewał, że nie zjawiła się w jego życiu przypadkiem. Prawdopodobnie stanowiła ogniwo wiążące go z tymi, którzy grzebali mu w mózgu. Nie mógł pozwolić, żeby odeszła.

- Zgoda - odparł. - Ale nie mamy ani chwili do stracenia.

III

Być, to znaczy mieć kogoś.

C.J.K.

Gosseyn pomógł dziewczynie wyjść z naziemnego pojazdu. Szybko minęli ochronny pas drzew, potem masywne bramy, i dotarli do Maszyny. Dziewczyna szła beztrosko, ale Gosseyn przystanął. Maszyna znajdowała się w drugim końcu szerokiej alei. Szczyt góry został wypoziomowany tak, aby znalazło się wokół niej miejsce na ogrody. Całość była odległa o kilkaset metrów od ukrytej w drzewach bramy. Maszyna wznosiła się wysoko w majestacie lśniącego metalu. Miała kształt stożka wycelowanego w niebo, ukoronowanego wieńcem atomowego światła, jaśniejszego niż południowe słońce. Jej widok, tak bliski, wstrząsnął Gosseynem. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Maszyna nigdy nie zaakceptuje jego fałszywej tożsamości. Poczuł skurcz strachu i przystanął, dygoczący i przytłoczony. Teresa Clark również zatrzymała się i obejrzała na niego.

- Widzisz ją z bliska po raz pierwszy? - zapytała współczująco. - Wzięło cię, co?

W jej głosie brzmiało coś na kształt wyższości, która przywołała na twarz Gosseyna słaby uśmiech. Te mieszczuchy! - pomyślał ze smutkiem. Poczuł się lepiej i ruszył znowu, biorąc ją pod ramię. Powoli odzyskiwał wiarę w siebie. Maszyna z całą pewnością nie będzie go sądziła na podstawie takiej abstrakcji jak nominalna tożsamość, skoro nawet wykrywacz kłamstw w hotelu przyznał, że nieumyślnie podał nieprawdziwe dane

W miarę, jak się zbliżali, tłum stawał się coraz gęściejszy. Ogrom Maszyny także stał się jeszcze bardziej widoczny. Obły, wysmukły kształt sprawiał wrażenie gładkiego i strzelistego, nawet pojedyncze kabiny dla graczy, ozdabiające i jednocześnie urozmaicające jej gigantyczną podstawę, nie mąciły tego wrażenia. Kabiny te znajdowały się wokół całego parteru, poprzedzielane jedynie prowadzącymi do nich korytarzami. Szerokie, zewnętrzne schody prowadziły na pierwsze, drugie i trzecie piętro, jak również do trzech poziomów podziemnych. W sumie na kabiny dla graczy przeznaczone było siedem pięter.

- Teraz, kiedy tu jestem, nie czuję się już tak pewna siebie - odezwała się Teresa Clark. - Ci ludzie wyglądają na cholernie inteligentnych.

Na widok jej twarzy Gosseyn roześmiał się, ale nic nie powiedział. Był przekonany, że zdołałby utrzymać się aż do trzydziestego dnia. Jego problemem nie było to, czy zwycięży, lecz czy pozwolą mu spróbować.

Wyniosła i nieprzenikniona Maszyna górowała nad ludźmi, których wkrótce miała posortować zgodnie z ich wiedzą na temat semantyki. Nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie jest zlokalizowany jej elektromagnetyczny mózg. Gosseyn zastanawiał się nad tym, podobnie jak wielu innych przed nim.

Gdybym był projektantem-architektem, to gdzie bym go umieścił? - rozmyślał. Oczywiście, nie miało to żadnego znaczenia. Maszyna była znacznie starsza niż ktokolwiek z żyjących obecnie ludzi. Samoodnawiająca się, świadoma własnego życia i celu, tajemnicza, nieczuła na przekupstwo. Teoretycznie była też w stanie zapobiec własnemu zniszczeniu.

- To bomba! - krzyczeli co wrażliwsi ludzie, gdy była budowana.

- Nie - odpowiadali budowniczowie. - To nie jest urządzenie niszczycielskie, lecz nieruchomy, mechaniczny mózg posiadający możliwość kreatywnego myślenia i samodzielnego rozwoju w określonych, rozsądnych granicach.

W ciągu trzystu lat ludzie nauczyli się akceptować decyzje Maszyny, dotyczące tego, kto ma nimi rządzić.

Nagle do Gosseyna dotarła treść rozmowy, toczącej się między przechodzącą obok parą. Kobieta mówiła:

- Przeraża mnie to miasto bez policji.

- Nie rozumiesz, że to przedsmak Wenus, gdzie nie jest potrzebna żadna policja? - odparł mężczyzna. - Jeśli okażemy się godni Wenus, udamy się na planetę, na której wszyscy są zdrowi na umyśle. Ten czas, który spędzamy tutaj bez policji, pozwala oszacować, jaki postęp osiągnęliśmy tu, na Ziemi. Kiedyś, pamiętam, tak, to był koszmar. Ale już teraz dostrzegam pewne zmiany. To jest naprawdę konieczne.

- Myślę, że tu się rozdzielmy - zaproponowała Teresa. - Pomieszczenia C są na drugim poziomie pod ziemią, a G tuż nad nimi. Spotkamy się wieczorem na parkingu, zgoda?

- Zgoda.

Gosseyn czekał, aż zniknie mu z oczu na klatce schodowej wiodącej do podziemia, po czym ruszył za nią. Zauważył ją przelotnie, u stóp schodów. Kierowała się w stronę wyjścia na końcu korytarza. Był już niedaleko niej, gdy nagle wbiegła na schody prowadzące na zewnątrz. Zanim dostał się na szczyt schodów, znalazła się już poza zasięgiem jego wzroku. Zawrócił, zamyślony. Poszedł za nią, ponieważ przypuszczał, że dziewczyna nie zdecyduje się stanąć do testów, ale teraz, kiedy jego podejrzenie się sprawdziło, był zaniepokojony. Sprawa Teresy Clark stawała się coraz bardziej skomplikowana. Bardziej zdenerwowany, niż sam się spodziewał, wszedł do wolnej kabiny testowej w sekcji G. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim z lekkim kliknięciem, z głośnika odezwał się głos:

- Nazwisko?

Gosseyn zapomniał o Teresie Clark. Kryzys był tu, a nie tam.

Pokoik zawierał wygodne obrotowe krzesło, biurko z szufladami, a ponad nim przezroczyste płyty, za którymi w skomplikowanych wzorach błyskały wiśniowoczerwone i płomienistożółte lampki. Pośrodku panelu znajdował się zwykły głośnik, także wykonany z przezroczystego plastiku. Stąd dobiegał głos Maszyny. Właśnie powtarzał pytanie:

- Proszę o nazwisko. I proszę założyć elektrody.

- Gilbert Gosseyn - powiedział Gosseyn bardzo cicho.

Nastało milczenie. Kilka wiśniowych lamp migotało niepewnie. - Na razie je akceptuję - oznajmiła Maszyna obojętnie.

Gosseyn zagłębił się w fotelu. Z podniecenia poczuł na skórze mrowienie. Znajdował się u progu ważnego odkrycia.

- Znasz moje prawdziwe nazwisko? - zapytał.

Nastąpiła kolejna przerwa. Gosseyn miał czas pomyśleć, że Maszyna właśnie w tej samej chwili przeprowadza dziesiątki tysięcy indywidualnych rozmów z osobami siedzącymi w kabinach wokół jej podstawy.

Nagle Maszyna odezwała się znowu.

- W twoim umyśle nie ma wzmianki o innym nazwisku - oznajmiła. - Zostawmy to na razie. Jesteś gotów do testu?

- T-tak, ale...

- Dość pytań na razie - przerwała Maszyna bardziej oficjalnym tonem. Kiedy jednak przemówiła znowu, jej głos brzmiał spokojnie. - W szufladach znajdziesz materiały piśmienne. Pytania są wydrukowane na każdym arkuszu. Nie spiesz się. Masz trzydzieści minut, a i tak wcześniej nie będziesz mógł wyjść z kabiny. Życzę szczęścia.

Pytania były takie, jakich Gosseyn się spodziewał: „Co to jest nie-arystotelizm? Co to jest nie-newtonizm? Co to jest nie-euklidyzm?”

Właściwie wcale nie były łatwe. Najlepszą metodą było nie udzielać szczegółowej odpowiedzi, lecz raczej wykazać się zrozumieniem wielowarstwowego znaczenia tych słów, jak również faktu, że każda odpowiedź jest jedynie abstrakcją. Gosseyn rozpoczął od napisania uznanych skrótów każdego z pojęć: nie-A, nie-N i nie-E.

Skończył w ciągu około dwudziestu minut i wyprostował się, drżąc z emocji.

- Na razie nie mam więcej pytań - odezwała się Maszyna. Chyba miało to oznaczać, że jeszcze do niego przemówi.

Po upływie dwudziestu pięciu minut znów rozległ się jej głos.

- Nie dziw się, że dzisiejsze pytania były takie łatwe. Pamiętaj, że celem igrzysk nie jest odrzucenie większości grających, lecz nauczenie ich, jak najlepiej wykorzystać skomplikowany system nerwowy, który jest ich ludzkim dziedzictwem. Mogą to osiągnąć jedynie ci, którzy przetrwają pełne trzydzieści dni igrzysk. Ci, którym nie udało się przejść dzisiejszego testu, zostali już o tym poinformowani. Nie będą uczestniczyć w dalszej części igrzysk. Reszcie - z radością muszę stwierdzić, że jest to ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent - życzę szczęścia jutro.

Procedura była prosta. Gosseyn włożył papier do odpowiedniej szczeliny, kamera telewizyjna zeskanowała tekst, porównała z prawidłowymi odpowiedziami, nie zwracając uwagi na szczegóły, i zarejestrowała pozytywną ocenę. Odpowiedzi dwudziestu pięciu tysięcy innych zawodników zostały ocenione w taki sam sposób. W ciągu kilku minut kolejna grupa powtórzy całe doświadczenie od początku.

- Gilbercie Gosseyn, chciałbyś zadać jeszcze jakieś pytanie? - zagadnęła Maszyna.

- Rzeczywiście, chciałem cię o coś zapytać - powiedział po chwili potrzebnej na otrząśnięcie się ze zdumienia. - Ktoś umieścił w moim umyśle fałszywe dane. Czy zostały tam umieszczone w jakimś celu?

- Tak.

- Kto je tam umieścił?

- W twoim mózgu nie ma na ten temat żadnej informacji.

- Więc skąd wiesz, że ktoś je tam włożył?

- Logiczne rozumowanie - odparła Maszyna - oparte na informacji. Bardzo znamienny był dla mnie fakt, że twoje iluzje związane były z Patricią Hardie.

Gosseyn zawahał się, ale wreszcie wypowiedział myśl, która dręczyła go od dawna.

- Wielu psychoneurotyków ma tego rodzaju silne przekonania. Ludzie tacy najczęściej identyfikują się z kimś potężnym: Jestem Napoleonem”, Jestem Hitlerem”, Jestem Thargiem”; Jestem mężem Patricii Hardie”. Czy moje przekonanie należy do tej kategorii?

- Zdecydowanie nie. Bardzo silne przekonanie można narzucić za pomocą hipnozy, a twój przypadek jest podobny. Dlatego, kiedy się dowiedziałeś, że Patricia żyje, byłeś w stanie odrzucić rozpacz. Jednak nie wróciłeś w pełni do zdrowia.

Nastąpiła przerwa, po której Maszyna przemówiła znowu, ale w jej słowach był jakiś niezwykły smutek.

- Jestem tylko nieruchomym mózgiem, ale posiadam mglistą świadomość tego, co dzieje się w różnych miejscach Ziemi. Mogę się jedynie domyślać, jakie plany się snuje. Będziesz zaskoczony i rozczarowany, że nie potrafię ci powiedzieć na ten temat nic więcej.

- A co mi możesz powiedzieć? - zapytał Gosseyn.

- Że cała ta sprawa dotyczy ciebie w jakiś szczególny sposób, aleja nie mogę ci pomóc. Powinieneś pójść do psychiatry, żeby zrobił zdjęcie twojej kory mózgowej. Odnoszę wrażenie, że w twoim mózgu dzieje się coś dziwnego, ale nie potrafię tego sprecyzować. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Do zobaczenia jutro.

Od strony wejścia rozległo się kliknięcie. Drzwi otworzyły się automatycznie. Gosseyn wyszedł na korytarz, zawahał się przez moment i ruszył na północ, przedzierając się przez spieszący się tłum.

Znalazł się na brukowanej alei. W kierunku północno-zachodnim, jakieś czterysta metrów dalej, zaczynały się inne budynki. Były ustawione geometrycznie, w grupkach wokół placu, w którego głębi znajdował się pałac Maszyny, otoczony kępami drzew i zadbanymi klombami.

Pałac nie był wysoki, jego elegancka bryła odznaczała się jednak pośród żywej zieleni i wspaniałości kwitnącego parku. Ale nie to zatrzymało Gosseyna. Jego umysł zaczął badać, wyobrażać sobie, analizować. Tu mieszka prezydent Hardie i jego córka Patricia. Jeśli on jest tak głęboko wmieszany w jakąś tajemniczą sprawę, jej to także musi dotyczyć. Co spowodowało, że umieszczono w jego mózgu przekonanie, iż był kiedyś mężem nieżyjącej obecnie Patricii? Wydawało się to nieco dziwne. Każdy, nawet hotelowy wykrywacz kłamstw, mógł natychmiast go rozszyfrować, nawet, gdyby obok nie było Nordegga, który go oskarżył.

Gosseyn skręcił i ruszył wokół podstawy Maszyny, w stronę centrum miasta. Zjadł lunch w małej restauracji nad rzeką i zaczął przeglądać żółte kartki spisu telefonów. Znał potrzebne mu nazwisko i znalazł je niemal natychmiast: Enright, David Lester, psycholog; 709, gmach Nauk Medycznych.

Enright napisał kilka książek, które zalecano każdemu, kto chciał przetrwać poza dziesiąty dzień igrzysk. Wspomnienie krystalicznie jasnego stylu, głębokiego szacunku, z jakim używał wszystkich wielopłaszczyznowych określeń semantycznych, horyzonty intelektualne tego człowieka i pełne, całościowe zrozumienie ludzkiego ciała i umysłu, zawsze sprawiało Gosseynowi prawdziwą przyjemność.

Zamknął spis i wyszedł na ulicę. Czuł się swobodnie, zdenerwowanie minęło. Zaczynał dostrzegać iskierkę nadziei. Sam fakt, że pamiętał Enrighta i jego książki z taką dokładnością, świadczył o tym, jak lekka jest amnezja, której uległ. Jeśli ten sławny człowiek się nim zajmie, powrót do zdrowia nie powinien trwać długo. W biurze doktora recepcjonista stwierdził:

- Doktor Enright przyjmuje jedynie umówionych pacjentów. Ma wolną chwilę za trzy dni, w czwartek, o drugiej po południu. Musi pan złożyć depozyt w wysokości dwudziestu pięciu dolarów.

Gosseyn zapłacił, wziął rachunek i wyszedł. Był rozczarowany, ale nie za bardzo. Dobrzy lekarze w świecie, który daleki jest od osiągnięcia doskonałości nie-A, muszą być ludźmi bardzo zajętymi.

Znalazł się znów na ulicy i zagapił się na jeden z największych, najpotężniejszych samochodów, jakie widział w życiu. Samochód minął go i zatrzymał się przy krawężniku trzydzieści metrów dalej. Jego maska lśniła w popołudniowym słońcu. Lokaj w liberii wyskoczył z miejsca obok szofera i otworzył drzwi. Z samochodu wysiadła Teresa Clark. Miała na sobie popołudniową sukienkę z jakiegoś ciemnego, drogiego materiału. Nie wydawała się w tym stroju mniej szczupła, ale ciemne barwy sprawiły, że jej twarz wyglądała na pełniejszą i nie tak mocno opaloną. Teresa Clark! W obliczu tej wspaniałości nazwisko nie miało większego znaczenia.

- Kto to taki? - zapytał Gosseyn mężczyzny, który zatrzymał się obok niego.

Nieznajomy spojrzał na niego ze zdumieniem i wymienił nazwisko, które Gosseyn i tak już odgadł.

- Ależ to Patricia Hardie, córka prezydenta. Prawdziwa neurotyczka, o ile wiem. Patrz pan, na przykład, na ten samochód. Jak przerośnięty klejnot, prawdziwa oznaka...

Gosseyn odszedł, odwracając twarz od samochodu i jego pasażerki. Nie chciał dać się rozpoznać, dopóki tego nie przemyśli. Śmieszne byłoby sądzić, że dziewczyna rzeczywiście przyjdzie wieczorem na parking, aby spędzić noc z obcym mężczyzną.

Ale przyszła.

Gosseyn stał w mroku i w zamyśleniu przyglądał się sylwetce dziewczyny. Podchodził na parking bardzo ostrożnie. Zaszedł ją od tyłu i wydawało się, że w dalszym ciągu nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Oczywiście, pomimo dokładnego rekonesansu, jaki przeprowadził, mógł już być w pułapce. Jednak musiał podjąć to ryzyko. Teresa stanowiła jedyne powiązanie z tajemnicą, której był częścią. Obserwował ją ciekawie, na tyle, na ile pozwalała mu na to zapadająca ciemność.

Z początku siedziała z lewą stopą wsuniętą pod prawe udo. W ciągu dziesięciu minut zmieniła pozycję z pięć razy. Dwukrotnie prawie wstała. Resztę czasu spędziła, rysując palcem figury w trawie. Wyjęła papierośnicę i schowała z powrotem, nie biorąc papierosa. Poderwała głowę około pół tuzina razy, jakby dumnie odrzucając jakąś myśl. Dwa razy wzruszyła ramionami, założyła ręce i zadrżała, jakby z zimna. Trzy razy westchnęła głośno, niecierpliwie mlaskając językiem, a przez jedną całą minutę siedziała sztywno i zupełnie nieruchomo.

Poprzedniej nocy nie była taka nerwowa. W ogóle nie wydawała się zdenerwowana, jeśli nie liczyć krótkiego okresu, kiedy udawała strach przed ludźmi, którzy podobno ją gonili. Gosseyn doszedł do wniosku, że to skutek długiego wyczekiwania. Była nastawiona na spotykanie się z ludźmi i rządzenie nimi. Samotna, nie miała dość cierpliwości.

Co takiego powiedział dzisiaj ten przechodzień? Neurotyczka? Ależ tak, bez wątpienia. Jako dziecko zapewne pozbawiona była początkowego szkolenia nie-A, które jest przecież niezbędne, aby rozwinąć pewne obszary inteligencji. Zastanawiające było jedynie, jak takie przeszkolenie mogło zostać zaniedbane w domu równie wspaniale zintegrowanego człowieka, jak prezydent Hardie. Bez wzglądu na powód, była istotą, której działania były całkowicie kontrolowane przez wzgórze. Bez trudu mógł ją sobie wyobrazić w stanie załamania nerwowego.

Obserwował ją, dopóki nie zapadły ciemności. Po dziesięciu minutach wstała i przeciągnęła się, po czym usiadła znowu. Zdjęła buty, przetoczyła się po trawie w stronę Gosseyna i położyła się. Wtedy go zauważyła.

- W porządku - uspokoił ją cichym głosem. - To tylko ja. Musiałaś słyszeć, jak nadchodzę.

Oczywiście nie mogła tego słyszeć, ale ponieważ na jego widok zerwała się do pozycji siedzącej, wydawało mu się, że w ten sposób najszybciej ją uspokoi.

- Okropnie mnie przestraszyłeś - powiedziała, ale w jej głosie wcale nie wyczuwało się strachu. Był spokojny, nieco zrezygnowany. Ta dziewczyna rzeczywiście miała czysto wzgórzowe odruchy.

Usiadł na trawie obok niej i pozwolił, aby ogarnęła go atmosfera nocy. Drugiej nocy bez policji! Trudno było w to uwierzyć. Słyszał odgłosy miasta, słabe, wyraźne i całkiem niegroźne. Gdzie się podziali gangsterzy i złodzieje? Gdy tak siedział w tym ciemnym miejscu, wydawali się całkowicie nierealni. Może czas i doskonały system edukacyjny zredukowały ich liczbę, pozostawiając jedynie legendę i kilku niedobitków, którzy włóczyli się po nocy, szukając bezbronnych ofiar. Nie. To nie było możliwe. Ludzie, w miarę, jak ich umysły integrowały się ze strukturą otaczającego ich wszechświata, stawali się coraz odważniejsi, nie coraz tchórzliwsi. Gdzieś tam ktoś właśnie planuje lub popełnia brutalny czyn. Gdzieś? Może właśnie tutaj.

Gosseyn spojrzał na dziewczynę. A potem, bardzo cicho, zaczął opowiadać. Opisał swoją gehennę - jak wyrzucono go z hotelu, amnezję, która blokowała jego umysł, dziwne przeświadczenie, że był mężem Patricii Hardie.

- A potem - kończył smutno - okazało się, że ona żyje, i to całkiem nieźle.

Patricia Hardie zapytała:

- Ci psychologowie, tacy jak ten, do którego się wybierasz... czy to prawda, że są to ludzie, którzy wygrali w igrzyskach wyprawę na Wenus i wrócili na Ziemię, aby tu pracować? I że tylko tacy ludzie mają prawo zajmować się psychiatrią i innymi związanymi z nią naukami?

Gosseyn nigdy się nad tym nie zastanawiał.

- Chyba nie - odparł. - Inni mogą się tego nauczyć, oczywiście, ale...

Uświadomił sobie, że bardzo potrzebuje, wręcz pragnie spotkania z doktorem Enrightem. Ileż można się nauczyć od takiego człowieka! I nagle obudziła się czujność... dlaczego właśnie ona musiała zadać to pytanie, zamiast skomentować jego historię jako całość. Jednak twarz dziewczyny pogrążona była w ciemności i nie mógł z niej nic wyczytać.

- To znaczy, że nie masz najmniejszego pojęcia, kim jesteś? A w ogóle, jak się znalazłeś w hotelu?

- Pamiętam, że w Cress Village wsiadłem do autobusu, jadącego na lotnisko w Nolendii - odparł trzeźwo Gosseyn. - I doskonale pamiętam, że siedziałem w samolocie.

- Czy jadłeś coś na pokładzie?

Gosseyn przez chwilę próbował sobie przypomnieć. Świat, który próbował odkryć, był niematerialny i równie nie istniejący, jak inne, jemu podobne. Wspomnienie nigdy nie było tożsame z pamiętanym zdarzeniem, ale u większości ludzi istnienie wspomnienia oznaczało, że istotnie zdarzył się fakt o podobnej strukturze. Jednak jego umysł nie zawierał niczego, co miało związek ze strukturą fizyczną. Nie jadł, na pewno nic nie jadł.

Dziewczyna mówiła dalej:

- I naprawdę nie masz najmniejszego podejrzenia, o co może w tym wszystkim chodzić? Nie masz jakiegoś planu, by sobie z tym poradzić? Po prostu błądzisz w wielkiej ciemności?

- Tak właśnie jest - odparł Gosseyn i czekał.

Milczenie trwało długo, bardzo długo. A kiedy przyszła odpowiedź, nie pochodziła ona od dziewczyny. Z zarośli wyroiło się nagle kilku ludzi. Pochwycili go. Zerwał się, odpychając od siebie pierwszego z napastników. Dławiące przerażenie kazało mu walczyć nawet wówczas, gdy sieć rąk oplotła go tak, że wszelki opór stał się daremny.

- W porządku - odezwał się ktoś. - Ładować ich do samochodów i wynośmy się stąd.

Gosseyn, wepchnięty na tylne siedzenie przestronnej limuzyny, zastanawiał się, czy ci ludzie pojawili się w odpowiedzi na sygnał wysłany przez dziewczynę, czy może należeli do gangu?

Jego spekulacje zostały na chwilę przerwane przez gwałtowny zryw ruszającego z miejsca samochodu.

IV

Nauka to nic innego, jak tylko zdrowy rozsądek i solidne rozumowanie.

Stanisław Leszczyński, król Polski, 1763