36,99 zł
Poezja pisana światłem
„Chciałem tylko jednego: malować światło na murach życia” – pisał Lawrence Ferlinghetti, niepokorny buntownik i nauczyciel wrażliwości.
Ferlinghetti – poeta, malarz i wydawca najważniejszych autorów pokolenia beat generation – to anarchista, który swe życie poświęcił na rzecz solidarności. W „Świecie Hoppera” przedstawia się jako uważny, liryczny obserwator świata, kontemplujący jego piękno przejawiające się w sztuce i codzienności.
To pierwszy tak kompletny polskojęzyczny przegląd twórczości pisarza, który sprzedał ponad milion egzemplarzy swoich wierszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 45
Data ważności licencji: 6/19/2031
Projekt okładki
Maria GromekFotografia na okładce
Philippe Gauthier / UnsplashFotografia autora
Christopher Michel / Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0Redaktor serii
Jerzy IllgOpieka redakcyjna
Katarzyna Mach
Karol KleczkaKorekta
Barbara GąsiorowskaŁamanie
Piotr Poniedziałek
All original works in English are Copyright © Lawrence Ferlinghetti
Permission to publish these works in translation is granted by City Lights Books, San Francisco, California, USA.
The poems included in this collection were originally published in the following editions:
PICTURES OF THE GONE WORLD (1955, New 1995 Edition with 18 New Poems) City Lights
A CONEY ISLAND OF THE MIND (1958) New Directions
EUROPEAN POEMS AND TRANSITIONS. OVER ALL THE OBSCENE BOUNDARIES (1988) New Directions
WHEN I LOOK AT PICTURES (1990) Peregrine Smith BooksCopyright © for the translation by by Andrzej Szuba
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-6979-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Jerzy Jarniewicz
Są w dziejach literatury postaci szczególne, które nie tylko zostawiły zajmujący nas do dziś twórczy dorobek, ale też pomagały innym tworzyć – jako wydawcy, redaktorzy, patroni. W takiej podwójnej roli wystąpił na przykład Ezra Pound, poeta z dorobkiem wyznaczającym drogę, jaką powędrowała współczesna poezja, a także niezrównany literacki akuszer, bez którego nie powstałaby Ziemia jałowa, jaką dziś znamy, a Ulisses nie ruszyłby z takim impetem na podbój czytelniczej wyobraźni po obu stronach Atlantyku.
Takim nie mieszczącym się w jednym wcieleniu twórcą akuszerem był także Lawrence Ferlinghetti. Poeta, którego debiutancki tom wierszy sprzedał się w milionie egzemplarzy, a jednocześnie wydawca, bez którego trudno wyobrazić sobie historię poezji amerykańskiej drugiej połowy ubiegłego wieku. To on w 1953 roku założył i przez ponad pół wieku prowadził w San Francisco słynną księgarnię, do której do dziś ciągną pielgrzymki, a której legendarny status mógłbym porównać tylko z prowadzoną, między wojnami, przez Sylvię Beach paryską Shakespeare and Company. Księgarnię nazwał City Lights, „Światła wielkiego miasta”, oddając hołd genialnemu „małemu człowieczkowi”, Charliemu Chaplinowi, imigrantowi, z którym Ferlinghetti się identyfikował i który przez lata nawiedzał jego wyobraźnię: „Chaplin jest dla mnie wzorcem poety, duchem poszukującym miłości i wolności. Poeta z definicji musi być wrogiem państwa. Przyjrzyjmy się filmom Chaplina, on tam nieustannie ucieka przed próbującą dorwać go policją. Mały człowieczek przeciw światu”.
Kiedy Ferlinghetti wyszedł z pomysłem wydawania niemal wyłącznie książek poetyckich w miękkich okładkach, wierząc, że starannie dobrana poezja znajdzie swoich czytelników, wróżono mu, że rychło pójdzie z torbami. Ryzyko się opłaciło, bo książki z zainicjowanej przez niego kieszonkowej serii poetyckiej, The Pocket Poets Series, zna dziś, pozwólmy sobie na niewielką tylko przesadę, każdy czytelnik współczesnej poezji. Poza beatnikami, z którymi Ferlinghetti się związał (bardziej towarzysko niż literacko) i których patronem się stał, poza Ginsbergiem, Kerouackiem, Burroughsem, Corso czy Snyderem, wśród autorów z jego wydawniczego portfolio znaleźli się również twórcy zza oceanu, Garcia Lorca, Prévert, Artaud, Majakowski, Bataille, Picasso, Topor; nie przypadkiem trafił też na tę listę poeta Karol Marks, autor tomu Wierszy miłosnych (tak, to ten Marks). To zdecydowane wyjście poza narodowe opłotki, połączenie nowej poezji amerykańskiej z literaturą obcojęzyczną, radykalną i eksperymentalną, dziś może oczywiste, było na owe czasy gestem bez mała rewolucyjnym, na które mógł sobie pozwolić Ferlinghetti, poeta amerykański, urodzony, jako pogrobowiec, w rodzinie włosko-francusko-żydowskich imigrantów, przez pierwszych pięć lat życia mieszkający we Francji, mówiący po francusku i uważający się za Francuza. Granice były dla niego obrazą, państwa narodowe wielką pomyłką historii, a naród, „który nie zna innego języka niż swój własny i żadnej innej kultury niż swoja własna”, jawił mu się jako „godny pożałowania”. Krótko mówiąc, Ferlinghetti, wydawca i księgarz, nie miał sobie równych: już sam katalog wydanych przez niego książek czyta się jak wywrotowy manifest, a to, że potrafił na ruchomych piaskach poezji wybudować instytucję suwerenną i nieortodoksyjną, programowo odcinającą się od rządowych dotacji, do dziś pozostaje ewenementem. Z bycia wydawcą uczynił sztukę.
Ferlinghetti nie tylko puszczał w świat niepokorne, choć mieszczące się w kieszeni książki, gotów był też za swoje wydawnicze wybory ponosić konsekwencje, jak to się stało w przypadku Skowytu Allena Ginsberga. Książkę uznano za dzieło plugawe, obrażające poczucie przyzwoitości Amerykanów, nakład skonfiskowano, wydawcę wraz z pracownikiem księgarni aresztowano, wytoczono im niechlubny proces, za który Ameryka będzie się jeszcze długo wstydzić. Ferlinghetti proces ten wygrał. I nie była to jedynie jego prywatna wygrana. Decyzja sędziego Claytona W. Horna z 1957 roku uniewinniająca Ferlinghettiego była wygraną nowej poezji, niebojącej się ryzyka, odrzucającej myślowe schematy i zachowawcze upodobania estetyczne, rzucającej wyzwanie zakochanemu w sobie, obłudnemu i zmaterializowanemu społeczeństwu. Więcej: to także, między innymi, dzięki tej wygranej mogło dojść do wielkiego pokoleniowego przebudzenia, które nazywamy kontrkulturą lat sześćdziesiątych. Ferlinghetti w tej historii zagrał rolę pierwszoplanową.
Ta rola, bezwzględnie oscarowa, zasługująca na to, by od niej właśnie zacząć opowieść o Ferlinghettim, nieco przyćmiła inne jego wcielenie: poety, dla którego pisanie wiązało się ze społeczną i polityczną aktywnością. Wiersz wzywał do działania, wiersz sam bywał działaniem: „Poeci, wyjdźcie z szaf, / otwórzcie okna, otwórzcie drzwi, / za długo siedzieliście w swoich zamkniętych światach […] Widzieliśmy najlepsze umysły naszego pokolenia, / które zniszczyła nuda na wieczorkach poetyckich. / Nie czekajcie na Rewolucję, / bo zacznie się ona bez was” – pisał w wierszu Populist Manifesto z 1975 roku. To prawda, że beatników, do których się często, wbrew niemu samemu, Ferlinghettiego zalicza, nie obchodziła aktywność polityczna: kontestowali system, odwracając się od niego. Ale do czasu. Gdy nastała dekada lat sześćdziesiątych, aktywność stała się czymś nieuniknionym: rozkręcał się zimnowojenny wyścig zbrojeń, toczyła się absurdalna wojna w Wietnamie, rasizm podnosił swój łeb, a na uczelniach odbierano studentom wolność słowa. Ferlinghetti, tak jak Ginsberg, sprzęgnął poezję z czynem, sztukę z politycznym zaangażowaniem. Nie bojąc się patosu, wyznał, że „poezja to ostatni azyl człowieczeństwa w mrocznych czasach”, a o sobie samym powiedział, że jego celem jest być „agent provocateur, poetą dywersyjnym, anarchistycznym i profetycznym”. Ważnym impulsem był tu wyjazd do chilijskiego Concepcion, w styczniu 1959, na festiwal poetycki, który odbywał się w gorączce wywołanej wiadomościami o toczącej się na Kubie rewolucji. Ferlinghetti nie tylko usłyszał, jak radykalnie wypowiadają się jego chilijscy koledzy, ale też zaprzyjaźnił się z Nicanorem Parrą i Pablo Nerudą, którzy stali się dla niego wzorcem poetów gotowych do konfrontacji z autokratycznymi instytucjami władzy. Podczas pobytu w Chile miał też okazję zobaczyć codzienną nędzę tamtego świata i zrewidować swoje poglądy na amerykańską obecność w tym regionie. Musiało to być formatywne dla Ferlinghettiego przeżycie, bo do Ameryki Łacińskiej wracał kilkakrotnie, a przede wszystkim odwiedził Kubę, której porewolucyjnym klimatem się zachwycił. Wizyta ta zaowocowała wierszem Tysiąc straszliwych słów dla Fidela Castro, w którym, cytując Walta Whitmana, porównywał kubańskiego przywódcę do Abrahama Lincolna. Przełomowe dla niego doświadczenie, którym była podróż na południe kontynentu, znalazło kontynuację dwadzieścia lat później we wsparciu, jakiego Ferlinghetti udzielił nikaraguańskiemu ruchowi sandinistów. Do Nikaragui przyjechał z wizytą w 1984 roku, powitał go Ernesto Cardenal, poeta, zakonnik i minister kultury. Wcześniej jednak, bo w lutym 1967, radykalizm polityczny Ferlinghettiego zaprowadził go też, nieuchronnie, do Moskwy, gdzie poznał tamtejsze środowisko literackie, odwiedził Teatr na Tagance, wystawiający adaptację Dziesięciu dni, które wstrząsnęły światem Johna Reeda, a potem pojechał dalej na daleki, bo syberyjski, wschód. Ważnym wydarzeniem w biografii Ferlinghettiego, i wielu bliskich mu ideowo poetów amerykańskich, były spotkania z Andriejem Wozniesienskim i Jewgienijem Jewtuszenką, dwoma koncesjonowanymi poetami rosyjskimi, którzy w tamtych czasach odwiedzali Amerykę, recytując wiersze na stadionach, reprezentując – w mniemaniu zakochanych w nich po uszy słuchaczy – młodą, niepokorną, romantyczną w swoim rewolucyjnym zapale Rosję. Z tej masowej miłości wyłamał się jedynie Frank O’Hara, który w skierowanym do nich głośnym wierszu poskarżył się na nieznośny zalew ich twórczości i wyznał, że po śmierci Majakowskiego i Pasternaka stracił zainteresowanie rosyjską poezją. Z równą rezerwą odnosił się do nich Josif Brodski, który po przyjęciu Jewtuszenki do Amerykańskiej Akademii Literatury wystąpił z tego grona. Obaj Rosjanie, a także sam O’Hara, znaleźli się zresztą wśród autorów serii kieszonkowej City Lights. Był to czas, kiedy Ferlinghetti dał się ponieść roli trybuna, jego wiersze przemawiały z plakatów i ulotek, z fanzinów i broszur, deklamowano je na koncertach i demonstracjach. I nie było to politykowanie z wygodnej kanapy, w grudniu 1967 roku, podczas antywojennej demonstracji w Oakland, został – wraz z sześćdziesięcioma siedmioma innymi aktywistami, w tym z Joan Baez – zatrzymany i skazany na dziewiętnaście dni aresztu. Po latach ten wróg publiczny, chyba bez zdziwienia, dowiedział się, że teczka, którą na jego temat sporządziła CIA, to pokaźny zbiór dokumentów. Aktywność polityczna poety miała także inną cenę: od Ferlinghettiego, po sukcesie jego dwóch pierwszych książek, odwrócili się krytycy. W ich postawie Gary Snyder gotów był dopatrywać się lęku, a może poczucia bezradności, wywołanego bezprecedensowym otwarciem się wierszy Ferlinghettiego na bieżącą politykę, choć przecież w historii poezji amerykańskiej nie brakuje przykładów znakomitej nierzadko poezji politycznej. W cytowanym tu już, powstałym za prezydentury George’a W. Busha wierszu Ferlinghetti, nie kryjąc gniewu, napisze: „Pożałowania godny jest naród, którego obywatele są jak stado owiec… którego pasterze prowadzą ich na manowce… którego przywódcy to łgarze…. którego mędrcy milczą… którego bigoci przejęli fale radiowe”.
Dalsza część wstępu w wersji pełnej
Tak
i staliśmy bezczynnie
w Parku Centralnym
wrzucając monety do fontann
gdy pojawił się
goły arlekin
i przyłapał
niańki na dłubaniu w nosie
a przecież miały
tańczyć
a może ta samotna
starucha w szalu
jadąca pomarańczową ciuchcią
i szczebiocząca bez przerwy
do owiniętego w chusteczkę
oswojonego ptaszka
mia mascotta
mia mascotta
była szczęśliwsza
od tych wszystkich
nie zwracających na nią uwagi
niedzielnych wycieczkowiczów
z ich butelkami i koszykami
w wagonie który skrzypiąc
sunął przez pola kukurydzy
tak wolno że motyle
mogły spokojnie
do niego wlecieć
i z niego wylecieć
To była twarz którą ciemność mogła
w jednej chwili zabić
a śmiech lub światło
łatwo zranić
„W nocy myślimy inaczej”
powiedziała kiedyś
kładąc się leniwie
I cytowała Cocteau
„Czuję że jest we mnie anioł
którego stale szokuję”
Potem uśmiechała się i odwracała wzrok
zapalała mi papierosa
wzdychała i wstawała
prężyła
swoje śliczne ciało
pończocha się zsuwała
Trzy panny szły przez kraj
Jedna niosła bochenek
chleba
I rzekła
Podzielmy go i pokrójmy
I wędrowały przez czerwony las
a w tym czerwonym lesie
stał czerwony kościół
a w tym czerwonym kościele
był czerwony ołtarz
a na tym czerwonym ołtarzu
leżał czerwony nóż
a teraz będzie przypowieść
Panny
chwyciły ten czerwony nóż
i poraniły chleb
a miejsca gdzie kroiły tym
czerwonym nożem
czerwieniały
Straszne
samotny koń
w nocy uwiązany
w cichej uliczce
rżący cichutko
bo może ktoś nagi smutny
ściskał mu boki imadłem swoich
gorących nóg i śpiewał
pieśń złożoną z jednej
słodkiej tęsknej zgłoski
Dalsza część w wersji pełnej
