Studnia wstąpienia (wydanie jubileuszowe) - Brandon Sanderson - ebook

Studnia wstąpienia (wydanie jubileuszowe) ebook

Brandon Sanderson

4,8

Opis

Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Kontynuacja „Z mgły zrodzonego”. Dokonali niemożliwego, obalając niemal boską istotę, której brutalne rządy trwały tysiąc lat. Teraz Vin, wychowanka ulicy, która wyrosła na najpotężniejszą Zrodzoną z Mgły w krainie, i Elend Venture, zakochany w niej szlachetnie urodzony idealista, muszą zbudować nowe społeczeństwo na gruzach imperium. Wtedy atakują ich trzy oddzielne armie. Jedynie starożytna legenda daje cień nadziei. Ale nawet jeśli Studnia Wstąpienia istnieje, nikt nie wie, gdzie jej szukać i jakimi mocami ona obdarza. Być może zabicie Ostatniego Imperatora nie było wcale najtrudniejsze i prawdziwym wyzwaniem okaże się przetrwanie po jego upadku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 991

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (37 ocen)
31
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia

Przede wszyst­kim na moją ogromną wdzięcz­ność zasłu­gują mój wspa­niały agent Joshua Bil­mes i redak­tor, Moshe Feder. Ten tom wyma­gał szcze­gól­nie wni­kli­wego przy­go­to­wa­nia, a oni sta­nęli na wyso­ko­ści zada­nia. Niech przyjmą moje podzię­ko­wa­nia, podob­nie ich asy­stenci, Steve Man­cino (rów­nież dosko­nały agent) i Denis Wong.

W wydaw­nic­twie Tor jest wielu innych ludzi, któ­rzy zasłu­gują na moje podzię­ko­wa­nia. Larry Yoder (naj­lep­szy przed­sta­wi­ciel han­dlowy w kraju), dzięki któ­remu ta powieść świet­nie się sprze­daje. Seth Ler­ner, kie­row­nik arty­styczny, który dosko­nale dopa­so­wuje książki do ilu­stra­to­rów. A skoro już mowa o ilu­stra­to­rach, sądzę, że Chri­stian McGrath wspa­niale sobie pora­dził z okładką. Wię­cej przy­kła­dów można zna­leźć na stro­nie chri­stianmc­grath.com. Isaac Ste­wart, mój przy­ja­ciel, rów­nież pisarz, przy­go­to­wał wszyst­kie mapy i sym­bole na począt­kach roz­dzia­łów. Może­cie go zna­leźć na nether­more.com. Shawn Boy­les jest ofi­cjal­nym ilu­stra­to­rem Zro­dzo­nych z Mgły Lam i do tego świet­nym gościem. Wię­cej infor­ma­cji na jego temat znaj­duje się na mojej stro­nie. Wresz­cie chciał­bym podzię­ko­wać dzia­łowi reklamy Tor, a szcze­gól­nie Dot Lin, która wspa­niale pro­mo­wała moje książki i się mną zaj­mo­wała. Dzię­kuję wam wszyst­kim!

Kolejne podzię­ko­wa­nia należą się moim pierw­szym czy­tel­ni­kom. Ci nie­zmor­do­wani ludzie czy­tają wcze­sne wer­sje moich powie­ści, roz­wią­zują pro­blemy, znaj­dują lite­rówki i nie­ści­sło­ści. Są to, w kolej­no­ści loso­wej:

Ben Olsen, Kri­sta Olsen, Nathan Goodrich, Ethan Skar­stedt, Eric J. Ehlers, Jil­lena O’Brien, C. Lee Player, Kim­ball Lar­sen, Bryce Cun­dick, Janci Pat­ter­son, Heather Kirby, Sally Tay­lor, The Almi­ghty Pro­noun, Bra­dley Reneer, Holly Vena­ble, Jimmy, Alan Lay­ton, Janette Lay­ton, Kay­lynn ZoBell, Rick Stran­ger, Nate Hat­field, Daniel A. Wells, Stacy Whit­man, Sarah Bylund i Ben­ja­min R. Olsen.

Spe­cjalne podzię­ko­wa­nia należą się ludziom z Provo Wal­den­bo­oks za ich wspar­cie. Ster­ling, Robin, Ash­ley oraz prze­ra­ża­jący duet Steve „Księ­garz” Dia­mond i Ryan McBride (byli rów­nież pierw­szymi czy­tel­ni­kami). Muszę rów­nież podzię­ko­wać bratu Jor­da­nowi za pracę nad moją stroną inter­ne­tową (razem z Jef­fem Cre­erem). Jordo pełni rów­nież ofi­cjalną funk­cję „gościa, który pil­nuje, żeby Bran­do­nowi nie odbiła palma”, a jego obo­wiąz­kiem jest wyśmie­wa­nie się ze mnie i moich ksią­żek.

Także moi rodzice i sio­stry zawsze są pomocni. Jeśli zapo­mnia­łem o któ­rymś z pierw­szych czy­tel­ni­ków, prze­pra­szam! Następ­nym razem umiesz­czę was podwój­nie. Pete­rze Ahl­stro­mie, nie zapo­mnia­łem o tobie – po pro­stu umie­ści­łem cię na końcu, żebyś się tro­chę dener­wo­wał.

I wresz­cie dzię­kuję swo­jej cudow­nej żonie, którą poślu­bi­łem w trak­cie reda­go­wa­nia tej książki. Emily, kocham cię!

Przed­mowa

Przed­mowa

Stud­nia Wstą­pie­nia była jedną z naj­trud­niej­szych ksią­żek w mojej karie­rze. Tak naprawdę jedyną, którą pisało mi się trud­niej, był ostatni tom Koła czasu. (A w tym przy­padku duża część trud­no­ści wyni­kała z cię­żaru ocze­ki­wań.)

Gdy­bym miał cof­nąć się w cza­sie do roku 2005, kiedy pisa­łem Stud­nię Wstą­pie­nia, zna­leź­li­by­ście w dużej mie­rze nie­spraw­dzo­nego pisa­rza obda­rzo­nego (być może) zbyt wielką pew­no­ścią sie­bie. Jak wspo­mi­na­łem przy wielu oka­zjach, napi­sa­łem kil­ka­na­ście powie­ści zanim wyda­łem pierw­szą – a ta droga do publi­ka­cji spra­wiła, że cha­rak­te­ry­zo­wała mnie dziwna mie­szanka naiw­no­ści i doświad­cze­nia.

Wiele lat eks­pe­ry­men­to­wa­łem ze swoim sty­lem i byłem z niego cał­kiem zado­wo­lony. Zno­si­łem odmowy i przez lata uczy­łem się pisać, choć nie wie­dzia­łem, czy kie­dy­kol­wiek będzie to coś wię­cej niż hobby. Pogo­dzi­łem się z fak­tem, że do końca życia mogę pozo­stać nie­wy­dany, ale nie powstrzy­my­wało mnie to. Para­dok­sal­nie ta świa­do­mość doda­wała mi pew­no­ści sie­bie. Wie­dzia­łem, że kocham pisać. Żadne kiep­skie recen­zje i nie­po­wo­dze­nie na rynku nie mogły dopro­wa­dzić mnie do kry­zysu gor­szego niż te, przez które już prze­sze­dłem.

Z dru­giej strony były też rze­czy, któ­rych po pro­stu ni­gdy nie zro­bi­łem albo przy­naj­mniej robi­łem rzadko – a na szczy­cie listy były sequ­ele. (Napi­sa­łem czter­na­ście powie­ści, a wśród nich tylko jeden ciąg dal­szy.) Nie­mal wszyst­kie moje książki opi­sy­wały nowe światy, nowe sys­temy magii i nowych boha­te­rów. Do tego byłem przy­zwy­cza­jony, jed­nak chcia­łem też opo­wie­dzieć histo­rię, która wyma­gała serii.

Roz­po­czą­łem Stud­nię Wstą­pie­nia ze swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym opty­mi­zmem, a póź­niej pozna­łem na wła­snej skó­rze, jak trudno jest wziąć boha­te­rów i się­gnąć w nich głę­biej. Pierw­szy tom pra­wie nie spra­wiał mi pro­ble­mów, a ten roz­padł się na końcu, zaś po dro­dze miał wiel­kie pro­blemy z tem­pem nar­ra­cji. Ale też, jak to bywa z wie­loma rze­czami w życiu, im więk­sze wyzwa­nie, tym wię­cej dalej. Napra­wia­nie tej książki mię­dzy kolej­nymi wer­sjami spra­wiło, że sta­łem się o wiele lep­szym pisa­rzem.

Za iro­nię losu można uznać fakt, że Stud­nia Wstą­pie­nia była histo­rią, którą zamie­rza­łem napi­sać od początku. Kusiło mnie, żeby pomi­nąć opo­wieść o upadku Ostat­niego Impe­ra­tora, bo mar­twi­łem się, że będę się poru­szał po zbyt zna­jo­mym grun­cie. Wszy­scy piszą o tym, jak oba­lić impe­rium – ale rzadko zda­rzało mi się widzieć histo­rię o rewo­lu­cjo­ni­stach zmu­szo­nych, bo zostać poli­ty­kami. Co się dzieje po oba­le­niu rządu? Zbu­do­wa­nie cze­goś jest zawsze trud­niej­sze od znisz­cze­nia.

W tej książce wresz­cie zna­la­złem czas, by eks­plo­ro­wać moty­wa­cje boha­te­rów i zmu­sić ich do posta­wie­nia sobie trud­nych pytań. Gdzie leży gra­nica mię­dzy bez­pie­czeń­stwem a wol­no­ścią? Co zro­bisz, gdy ide­ały zawiodą? Co zro­bisz, jeśli przej­dziesz od bycia wyrzut­kiem do egze­kwo­wa­nia prawa?

Jestem ogrom­nie dumny z tej książki. Udo­wod­niła mi, że potra­fię napra­wić coś popsu­tego, a cier­pie­nie zwią­zane z popra­wia­niem kolej­nych wer­sji może przy­nieść naprawdę wyjąt­kowe efekty. Zre­ali­zo­wa­łem marze­nia i udo­wod­ni­łem sam sobie, że potra­fię pisać o boha­te­rach i tema­tach – nie tylko two­rzyć sza­lone sys­temy magiczne i sce­ne­rię.

W pew­nym sen­sie w Z Mgły Zro­dzo­nym Kel­sie­rowi łatwo było mówić o nadziei. Ta książka przy­po­mina nam, że taka nadzieja i zaszczytne ide­ały cza­sem mają swoją cenę.

Stud­nia wstą­pie­nia

Część pierw­sza

Zapi­suję te słowa w stali, gdyż nie można ufać temu, co nie zostało wykute w metalu.

1

1

Armia była niczym ciemna plama na hory­zon­cie.

Król Elend Ven­ture stał nie­ru­chomo na murach Lutha­del, spo­glą­da­jąc na wro­gie woj­ska. Wokół niego na zie­mię opa­dały wiel­kie płaty popiołu. Nie wypa­lony, biały popiół, jak w pale­ni­sku, lecz czarny i żrący. Popielne Góry były ostat­nio wyjąt­kowo aktywne.

Czuł, jak sadza opada na jego twarz i ubra­nie, ale igno­ro­wał to. Krwawe słońce nie­mal zacho­dziło na hory­zon­cie. Jego pro­mie­nie padały na armię, która przy­szła ode­brać Elen­dowi kró­le­stwo.

– Jak wielu? – spy­tał cicho.

– Jakieś pięć­dzie­siąt tysięcy – odparł Ham, opie­ra­jąc się o przed­pier­sie. Masywne ręce wsparł na kamie­niu. Jak wszystko w mie­ście, tak i mur zna­czyły ślady nie­zli­czo­nych opa­dów popiołu.

– Pięć­dzie­siąt tysięcy żoł­nie­rzy… – powtó­rzył Elend.

Mimo licz­nych zacią­gów, miał pod swoim dowódz­twem zale­d­wie dwa­dzie­ścia tysięcy ludzi – i byli to chłopi po rocz­nym prze­szko­le­niu. Utrzy­ma­nie nawet tak małej armii dużo go kosz­to­wało. Gdyby udało im się odna­leźć atium Ostat­niego Impe­ra­tora, sprawy mia­łyby się zupeł­nie ina­czej. Na razie Elen­dowi gro­ziła kata­strofa gospo­dar­cza.

– Co o tym myślisz? – spy­tał Elend.

– Nie wiem, El – odpo­wie­dział cicho Ham. – To Kel­sier miał wizję.

– Ale ty poma­ga­łeś mu w pla­no­wa­niu. Ty i pozo­stali, byli­ście jego ekipą. To wy wymy­śli­li­ście stra­te­gię dopro­wa­dze­nia do upadku impe­rium, a póź­niej wcie­li­li­ście ją w życie.

Ham umilkł, a młody król miał wra­że­nie, że sły­szy jego myśli. To Kel­sier był naj­waż­niej­szy. To on to zor­ga­ni­zo­wał, to on zebrał nasze sza­lone pomy­sły i stwo­rzył z nich realny plan. On był przy­wódcą.

Geniu­szem.

I zgi­nął przed rokiem, dokład­nie w dniu, w któ­rym lud – zgod­nie z jego tajem­nym pla­nem – powstał, by oba­lić boskiego władcę. W cha­osie, który póź­niej nastą­pił, Elend prze­jął wła­dzę. Teraz wyda­wało się, że straci wszystko, o co wal­czył Kel­sier i jego ludzie. Podda się tyra­nowi, który może się oka­zać gor­szy od Ostat­niego Impe­ra­tora. Małost­ko­wemu, prze­bie­głemu łotrowi w masce „ary­sto­kraty”. Czło­wie­kowi, który wła­śnie pro­wa­dził swoją armię na Lutha­del.

Wła­snemu ojcu, Straf­fowi Ven­ture.

– Może uda­łoby ci się nakło­nić go do zmiany zda­nia? – zapy­tał Ham.

– Może – odparł z waha­niem Elend. – Zakła­da­jąc, że Zgro­ma­dze­nie nie podda mia­sta.

– A mają zamiar?

– Szcze­rze mówiąc, nie wiem. Mar­twię się, że tak. Armia ich prze­ra­ziła, Ham. – I nie bez powodu. – Tak czy ina­czej, mam pro­po­zy­cję spo­tka­nia za dwa dni. Spró­buję ich prze­ko­nać, żeby nie robili niczego pochop­nie. Dock­son dziś wró­cił, prawda?

Ham poki­wał głową.

– Tuż przed dotar­ciem armii.

– Chyba powin­ni­śmy zwo­łać spo­tka­nie ekipy – stwier­dził Elend. – Może ktoś wpad­nie na jakiś pomysł.

– I tak nie będzie wszyst­kich – zauwa­żył Ham, dra­piąc się po bro­dzie. – Spook ma wró­cić dopiero za tydzień, a Ostatni Impe­ra­tor jeden wie, gdzie się podziewa Bre­eze. Od mie­sięcy nie mie­li­śmy od niego wia­do­mo­ści.

Elend wes­tchnął i potrzą­snął głową.

– Nie mam innych pomy­słów, Ham. – Odwró­cił się i znów spoj­rzał na spo­pie­lałą zie­mię. Po zacho­dzie słońca armia zaczęła roz­pa­lać ogni­ska. Wkrótce poja­wią się mgły.

Muszę wró­cić do pałacu i zasta­no­wić się nad tą pro­po­zy­cją, pomy­ślał Elend.

– Gdzie się podziała Vin? – spy­tał Ham.

Król się zasta­no­wił.

– A wiesz, że nie mam poję­cia?

***

Vin wylą­do­wała miękko na bruku i patrzyła, jak zaczy­nają ją ota­czać mgły. Poja­wiały się wraz z zapad­nię­ciem ciem­no­ści, wzra­stały niczym prze­zro­czy­ste pną­cza, opla­ta­jąc się i zwi­ja­jąc.

W wiel­kim mie­ście Lutha­del pano­wała cisza. Nawet teraz, rok po śmierci Ostat­niego Impe­ra­tora i prze­ję­ciu wła­dzy przez Elenda, więk­szość ludzi w nocy pozo­sta­wała w domach. Bali się mgieł, a wiara ta się­gała głę­biej niż roz­kazy Ostat­niego Impe­ra­tora.

Skra­dała się cicho. Wewnątrz jak zwy­kle spa­lała cynę i cynę z oło­wiem. Cyna wyostrzała zmy­sły, pozwa­la­jąc jej widzieć w ciem­no­ściach. Cyna z oło­wiem doda­wała sił i wydłu­żała krok. Tych dwóch metali, wraz z mie­dzią, która ukry­wała ją przed Allo­man­cją spa­la­ją­cych brąz, uży­wała nie­mal przez cały czas.

Nie­któ­rzy twier­dzili, że jest para­no­iczką. Ona uwa­żała się za przy­go­to­waną. Tak czy ina­czej, ten nawyk wie­lo­krot­nie ura­to­wał jej życie.

Zbli­żyła się do rogu ulicy i wyj­rzała. Ni­gdy tak naprawdę nie rozu­miała, jak spala metale – robiła to przez całe życie, instynk­tow­nie wyko­rzy­stu­jąc Allo­man­cję, nawet zanim Kel­sier ją wyszko­lił. Nie miało to dla niej więk­szego zna­cze­nia. Nie była jak Elend – nie potrze­bo­wała logicz­nych wyja­śnień dla wszyst­kiego. Vin wystar­czało, że, poły­ka­jąc kawałki metalu, mogła korzy­stać z ich mocy.

Moc doce­niała, gdyż dobrze wie­działa, jak wyglą­dało życie bez niej. Nawet teraz nikt nie uznałby jej za wojow­niczkę. Wie­działa, że ze swo­imi pię­cioma sto­pami wzro­stu, szczu­płą syl­wetką, ciem­nymi wło­sami i bladą skórą robiła wra­że­nie deli­kat­nej. Co prawda nie była już nie­do­ży­wiona, jak w dzie­ciń­stwie na uli­cach, ale z pew­no­ścią nie robiła wra­że­nia groź­nej.

I wcale jej to nie prze­szka­dzało. Dawało to jej prze­wagę – a tego potrze­bo­wała.

Lubiła także noc. W ciągu dnia Lutha­del było zatło­czone i ogra­ni­cza­jące, nawet przy swo­ich roz­mia­rach. W nocy jed­nak mgły opa­dały niczym gęsta chmura. Tłu­miły, łago­dziły, zasła­niały. Potężne for­tece sta­wały się zacie­nio­nymi górami, a zatło­czone domy sta­piały się razem niczym wypa­lone świece.

Vin sku­liła się przy budynku, na­dal wpa­tru­jąc się w skrzy­żo­wa­nie. Ostroż­nie się­gnęła w głąb sie­bie i roz­pa­liła stal – jeden z metali, który połknęła wcze­śniej. Natych­miast poja­wiły się wokół niej prze­zro­czy­ste nie­bie­skie linie. Widoczne tylko dla niej, wska­zy­wały na pobli­skie źró­dła metalu – każ­dego metalu. Gru­bość linii zale­żała od wiel­ko­ści kawałka metalu, z któ­rym się łączyła. Nie­które wska­zy­wały na brą­zowe zawiasy drzwi, inne na żela­zne gwoź­dzie w ścia­nach.

Cze­kała w ciszy. Żadna z linii się nie poru­szała. Pale­nie stali było łatwym spo­so­bem, by się zorien­to­wać, czy w oko­licy ktoś się poru­sza. Jeśli miał na sobie choć tro­chę metalu, cią­gnęły się za nim błę­kitne linie. Oczy­wi­ście, to nie było główne zasto­so­wa­nie stali. Vin ostroż­nie się­gnęła do sakiewki i spo­mię­dzy tka­niny wyjęła jedną z wielu monet. Rów­nież od niej do piersi kobiety pro­wa­dziła błę­kitna linia.

Pod­rzu­ciła monetę, po czym chwy­ciła jej linię i spa­la­jąc stal, Pchnęła monetę. Kawa­łek metalu uniósł się w powie­trze i zato­czył łuk pośród mgieł. Upadł z brzę­kiem na środku ulicy.

Mgły wciąż się kłę­biły. Były gęste i tajem­ni­cze, nawet dla Vin. Bar­dziej gęste niż zwy­kłe opary i bar­dziej stałe niż nor­malne zja­wi­sko atmos­fe­ryczne, burzyły się i wiro­wały, opły­wa­jąc ją stru­mie­niami. Jej wyostrzony cyną wzrok mógł je prze­bić – Dzięki niej noc wyda­wała się jaśniej­sza, mgły nieco mniej gęste. Ale wciąż tam były.

Na placu poru­szył się cień, w reak­cji na monetę, którą Ode­pchnęła jako sygnał. Vin prze­kra­dła się bli­żej i roz­po­znała kan­drę Ore­Seura. Nosił inne ciało niż rok wcze­śniej, kiedy odgry­wał rolę lorda Renoux. Jed­nak ta łysie­jąca, niczym się nie­wy­róż­nia­jąca postać była teraz dla Vin rów­nie zna­joma.

Ore­Seur pod­szedł do niej.

– Czy zna­la­złaś to, czego szu­ka­łaś, panienko? – zapy­tał gło­sem peł­nym sza­cunku, a jed­no­cze­śnie jakby tro­chę wro­gim. Jak zawsze.

Vin potrzą­snęła głową, spo­glą­da­jąc w mrok.

– Może się myli­łam? – odpo­wie­działa. – Może nikt mnie nie śle­dzi.

Te słowa spra­wiły, że posmut­niała. Miała ochotę na kolejne spo­tka­nie z Obser­wa­to­rem. Wciąż nie wie­działa, kim jest. Za pierw­szym razem uznała go za skry­to­bójcę. I może tak rze­czy­wi­ście było. Jed­nak on w ogóle nie wyda­wał się zain­te­re­so­wany Elen­dem – za to bar­dzo Vin.

– Powin­ni­śmy wró­cić na mur – stwier­dziła, pod­no­sząc się. – Elend będzie się zasta­na­wiał, gdzie się podzia­łam.

Ore­Seur poki­wał głową. W tej wła­śnie chwili deszcz monet prze­bił mgły, kie­ru­jąc się w stronę dziew­czyny.

Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy jako jedyny pozo­sta­łem przy zdro­wych zmy­słach. Czy inni nie widzą? Tak długo cze­kali na nadej­ście boha­tera – tego prze­po­wie­dzia­nego przez Ter­ri­san – że teraz wycią­gają pochopne wnio­ski i zakła­dają, że każda histo­ria i legenda doty­czą tego jed­nego czło­wieka.

2

2

Vin zare­ago­wała natych­miast i odsko­czyła. Poru­szała się z nie­wia­ry­godną pręd­ko­ścią, jej mgielny płaszcz wiro­wał, gdy śli­zgała się po wil­got­nym bruku. Monety ude­rzyły w zie­mię za jej ple­cami i odbiły się od kamie­nia, pozo­sta­wia­jąc ślady we mgle.

– Ore­Seur, idź! – rzu­ciła, choć on już ucie­kał w boczną uliczkę.

Vin przy­kuc­nęła, doty­ka­jąc dłońmi i sto­pami zim­nego kamie­nia. W jej żołądku pło­nęły allo­man­tyczne metale. Roz­pa­liła stal, obser­wu­jąc poja­wia­jące się wokół prze­zro­czy­ste nie­bie­skie linie. Cze­kała w napię­ciu…

Kolejna grupa monet wystrze­liła z ciem­nej mgły, a każda cią­gnęła za sobą nie­bie­ską linię. Vin natych­miast roz­ja­rzyła stal i Ode­pchnęła monety, kie­ru­jąc je w mrok.

Znów zapa­dła cisza.

Ulica była sze­roka – jak na Lutha­del – lecz domy po obu stro­nach wzno­siły się wysoko. Mgły wiro­wały leni­wie, ukry­wa­jąc krańce ulicy.

Spo­śród opa­rów wyło­niła się i zbli­żyła grupa ośmiu męż­czyzn. Vin się uśmiech­nęła. Miała rację – ktoś ją śle­dził. Ci ludzie nie byli jed­nak Obser­wa­to­rem. Nie mieli jego dziw­nego wdzięku, jego poczu­cia mocy. Byli o wiele bar­dziej toporni. Skry­to­bójcy.

To miało sens. Gdyby ona miała zamiar pod­bić Lutha­del, przede wszyst­kim wysła­łaby grupę Allo­man­tów, by zabili Elenda.

Poczuła nagły nacisk z boku i zaklęła, gdy stra­ciła rów­no­wagę, szar­pana przez sakiewkę. Roz­wią­zała rze­mień, pozwa­la­jąc, by wrogi Allo­manta Ode­pchnął monety z dala od niej. Skry­to­bójcy mieli co naj­mniej jed­nego Mone­to­strzel­nego – Mgli­stego, który spa­lał stal i Odpy­chał metale. W rze­czy samej, widziała błę­kitne linie pro­wa­dzące do sakie­wek dwóch skry­to­bój­ców. Vin zasta­no­wiła się, czy nie odpo­wie­dzieć tym samym i Ode­pchnąć ich sakiewki, ale się zawa­hała. Nie warto wykła­dać wszyst­kich kart na stół. Mogła potrze­bo­wać tych monet.

Bez wła­snych monet nie mogła zaata­ko­wać na dystans. A jeśli to była dobra dru­żyna, nie mia­łoby to więk­szego sensu – ich Mone­to­strzelni i Szar­pa­cze zaję­liby się jej poci­skami. Ucieczka też nie była roz­wią­za­niem. Ci ludzie nie przy­szli tylko po nią – gdyby ucie­kła, ruszy­liby dalej, w stronę swo­jego praw­dzi­wego celu.

Nikt nie posy­łał skry­to­bój­ców do zabi­cia ochro­nia­rzy. Skry­to­bójcy zabi­jali waż­nych ludzi. Ludzi takich jak Elend Ven­ture, król Środ­ko­wego Domi­nium. Męż­czy­zna, któ­rego kochała.

Vin roz­ja­rzyła cynę z oło­wiem – jej ciało stało się napięte, oży­wione, nie­bez­pieczne. Czte­rech Zbi­rów na przo­dzie, pomy­ślała, spo­glą­da­jąc na zbli­ża­ją­cych się męż­czyzn. Spa­la­jący cynę z oło­wiem będą nie­ludzko silni, zdolni do prze­ży­cia wielu obra­żeń. Z bli­ska nie­bez­pieczni. A ten, który nie­sie drew­nianą tar­czę, to Szar­pacz.

Rzu­ciła się do przodu, zmu­sza­jąc naj­bliż­szych Zbi­rów do cof­nię­cia się. Ośmiu Mgli­stych prze­ciwko jed­nej Zro­dzo­nej z Mgły to dla nich nie­zły układ sił – ale tylko jeśli zacho­wają ostroż­ność. Dwaj Mone­to­strzelni usta­wili się po obu stro­nach ulicy, by móc ją Odpy­chać z obu kie­run­ków. Ostatni męż­czy­zna, sto­jący w mil­cze­niu obok Szar­pa­cza, musiał być Dymia­rzem – mało waż­nym w walce, jego zada­niem było ukry­wa­nie dru­żyny przed wro­gimi Allo­man­tami.

Ośmiu Mgli­stych. Kel­sier by sobie pora­dził, w końcu zabił Inkwi­zy­tora. Ale ona nie była Kel­sierem. Nie wie­działa jesz­cze, czy to dobrze, czy źle.

Vin ode­tchnęła głę­boko, żału­jąc, że nie ma tro­chę atium do poświę­ce­nia, i spa­liła żelazo. To pozwo­liło jej Przy­cią­gnąć pobli­ską monetę – jedną z tych, które zostały wystrze­lone w jej stronę – tak jak stal pozwo­li­łaby ją Ode­pchnąć. Chwy­ciła ją, upu­ściła na zie­mię i pod­sko­czyła, uda­jąc, że chce Ode­pchnąć monetę i wznieść się w powie­trze.

Wów­czas jeden z Mone­to­strzel­nych Pchnął monetę, odrzu­ca­jąc ją na bok. Ponie­waż Allo­man­cja pozwa­lała na Odpy­cha­nie ciała bez­po­śred­nio od przed­miotu – lub Przy­cią­ga­nie do niego, Vin pozo­stała bez kotwicy. Ode­pchnię­cie się od monety rzu­ci­łoby ją na bok.

Opa­dła na zie­mię.

Niech myślą, że mają mnie w pułapce, pomy­ślała, kuca­jąc pośrodku ulicy. Grupka Zbi­rów ruszyła do przodu z więk­szą pew­no­ścią sie­bie. Tak, pomy­ślała Vin, wiem, co sobie myśli­cie. To jest ta Zro­dzona z Mgły, która zabiła Ostat­niego Impe­ra­tora? To chude coś? Czy to moż­liwe?

Sama się nad tym zasta­na­wiała.

Pierw­szy Zbir zaata­ko­wał i Vin natych­miast ruszyła. Obsy­dia­nowe szty­lety zami­go­tały, gdy uwol­niła je z pochew, i popły­nęła krew, kiedy usko­czyła pod kijem napast­nika i cięła go przez uda.

Męż­czy­zna krzyk­nął. Noc już nie była cicha.

Mgli­ści prze­kli­nali, gdy Vin poru­szała się mię­dzy nimi. Part­ner Zbira zaata­ko­wał ją – nie­praw­do­po­dob­nie szybko, dzięki mocy cyny z oło­wiem. Jego kij zerwał pasmo tka­niny z płasz­cza Vin, gdy rzu­ciła się na zie­mię, po czym natych­miast się pode­rwała, by zna­leźć się poza zasię­giem trze­ciego Zbira.

W jej stronę pole­ciał deszcz monet. Vin Ode­pchnęła je. Mone­to­strzelny nie prze­sta­wał jed­nak Odpy­chać – i Odpy­cha­nie Vin ude­rzyło w niego.

Przy­cią­ga­nie i Odpy­cha­nie metali wią­zało się z masą. A to – z mone­tami pomię­dzy nimi – ozna­czało, że Vin została rzu­cona prze­ciwko skry­to­bójcy. Oboje pole­cieli do tyłu. Vin zna­la­zła się poza zasię­giem Zbira, a Mone­to­strzelny upadł na zie­mię.

Kolejne monety spa­dły z dru­giej strony. Na­dal wiru­jąc w powie­trzu, Vin roz­ja­rzyła stal, doda­jąc sobie mocy. Nie­bie­skie linie były splą­tane, ale nie musiała izo­lo­wać poszcze­gól­nych monet, by Ode­pchnąć je wszyst­kie.

Ten Mone­to­strzelny wypu­ścił poci­ski, gdy tylko poczuł dotyk Vin. Kawałki metalu znik­nęły wśród mgieł.

Vin ude­rzyła ramie­niem o bruk. Prze­to­czyła się – roz­ja­rza­jąc cynę z oło­wiem, by zacho­wać rów­no­wagę – i pode­rwała na równe nogi. Jed­no­cze­śnie spa­liła żelazo i Przy­cią­gnęła zni­ka­jące monety.

Popę­dziły w jej stronę. Gdy tylko się zbli­żyły, Vin odsko­czyła w bok i Ode­pchnęła je w stronę zbli­ża­ją­cych się Zbi­rów.

Monety jed­nak natych­miast zmie­niły kie­ru­nek ruchu i skrę­ciły w stronę Szar­pa­cza. Nie mógł Ode­pchnąć monet – jego mocą jako Mgli­stego było Przy­cią­ga­nie żela­zem. Zro­bił to sku­tecz­nie, chro­niąc Zbi­rów. Uniósł tar­czę i sap­nął z wysiłku, gdy ude­rzyły w nią monety.

Vin znów się ruszyła. Pobie­gła w stronę odsło­nię­tego Mone­to­strzel­nego po lewej, tego, który upadł na zie­mię. Męż­czy­zna jęk­nął zasko­czony, a drugi Mone­to­strzelny pró­bo­wał roz­pro­szyć Vin, lecz było już za późno.

Zgi­nął ze szty­le­tem w piersi. Nie był Zbi­rem – nie mógł spa­lać cyny z oło­wiem, by wzmoc­nić swoje ciało. Vin uwol­niła szty­let, po czym szarp­nię­ciem zerwała jego sakiewkę. Męż­czy­zna zabul­go­tał cicho i upadł na kamie­nie.

Jeden, pomy­ślała Vin, obra­ca­jąc się. Jej czoło skro­plił pot. Musiała teraz sta­wić czoło sied­miu męż­czy­znom w wąskiej, przy­po­mi­na­ją­cej kory­tarz ulicy. Spo­dzie­wali się, że będzie ucie­kać. Ona jed­nak zaata­ko­wała.

Zbli­żyw­szy się do Zbi­rów, sko­czyła – i rzu­ciła na zie­mię sakiewkę zabraną umie­ra­ją­cemu. Drugi Mone­to­strzelny krzyk­nął i natych­miast ją Ode­pchnął. Vin jed­nak udało się już wznieść i przesko­czyła nad gło­wami Zbi­rów.

Jeden z nich – ten ranny – był jed­nak na tyle bystry, by chro­nić Mone­to­strzel­nego. Gdy Vin wylą­do­wała, uniósł pałkę. Usko­czyła przed jego pierw­szym ata­kiem, unio­sła szty­let i…

W jej polu widze­nia nagle poja­wiła się nie­bie­ska linia. Vin natych­miast zare­ago­wała, skrę­ca­jąc i Odpy­cha­jąc się od zawia­sów drzwi, by zna­leźć się poza jego zasię­giem. Ude­rzyła bokiem o zie­mię, pod­parła się na dłoni i sta­nęła na wil­got­nych od mgły sto­pach.

Za jej ple­cami w zie­mię ude­rzyła moneta, odbi­ja­jąc się od bruku. Nie zbli­żyła się do niej. Wła­ści­wie wyda­wała się wyce­lo­wana w pozo­sta­łego przy życiu Mone­to­strzel­nego. Praw­do­po­dob­nie był zmu­szony, by ją Ode­pchnąć.

Ale kto ją wystrze­lił?

Ore­Seur? – zasta­na­wiała się Vin.

Ale to by było głu­pie. Kan­dra nie był Allo­mantą – a poza tym nie prze­jąłby ini­cja­tywy. Robił wyłącz­nie to, co mu kazano.

Mone­to­strzelny wyda­wał się rów­nie zasko­czony. Vin pod­nio­sła wzrok, roz­ja­rza­jąc cynę, i ujrzała męż­czy­znę sto­ją­cego na szczy­cie pobli­skiego budynku. Ciemna syl­wetka. Nie pró­bo­wał się nawet ukryć.

To on, pomy­ślała. Obser­wa­tor.

Obser­wa­tor pozo­stał na swoim miej­scu, nie wtrą­ca­jąc się, gdy grupa Zbi­rów ruszyła na Vin. Zaklęła, widząc trzy kije opa­da­jące jed­no­cze­śnie. Uchy­liła się przed jed­nym, omi­nęła drugi, a póź­niej wbiła szty­let w pierś męż­czy­zny trzy­ma­ją­cego trzeci. Zato­czył się do tyłu, ale nie upadł. Cyna z oło­wiem doda­wała mu sił.

Dla­czego Obser­wa­tor się wtrą­cił? – zasta­na­wiała się Vin, odska­ku­jąc. Czemu rzu­cił tę monetę w stronę Mone­to­strzel­nego, który prze­cież mógł ją Ode­pchnąć?

Te myśli nie­mal kosz­to­wały ją życie, gdy nie­zau­wa­żony Zbir zaata­ko­wał ją z boku. To był męż­czy­zna, któ­rego raniła w nogi. Vin zare­ago­wała wystar­cza­jąco szybko, by uchy­lić się przed jego cio­sem. Przez to jed­nak zna­la­zła się w zasięgu pozo­sta­łych trzech.

Wszy­scy zaata­ko­wali jed­no­cze­śnie.

Udało jej się unik­nąć dwóch cio­sów. Trzeci jed­nak tra­fił ją w bok. Potężny cios rzu­cił ją na drugą stronę ulicy, ude­rzyła w drew­niane drzwi sklepu. Usły­szała trzask – całe szczę­ście drzwi, nie kości – i upa­dła na zie­mię, bez szty­le­tów. Zwy­kły czło­wiek już by nie żył, jed­nak jej wzmoc­nione cyną z oło­wiem ciało było tward­sze.

Sap­nęła ciężko, z tru­dem pod­nio­sła się na nogi i roz­ja­rzyła cynę. Metal wzmoc­nił jej zmy­sły – w tym poczu­cie bólu – i ten nagły wstrząs spra­wił, że oprzy­tom­niała. Bolał ją bok w miej­scu, w które została ude­rzona. Nie mogła się jed­nak zatrzy­mać. Nie w chwili, gdy biegł ku niej Zbir, uno­sząc kij do ciosu znad głowy.

Kuc­nąw­szy w wej­ściu, Vin roz­ja­rzyła cynę z oło­wiem i chwy­ciła kij obiema rękami. Wark­nęła, cof­nęła lewą rękę i ude­rzyła pię­ścią w broń, jed­nym cio­sem miaż­dżąc twarde drewno. Zbir się zato­czył, a Vin ude­rzyła swoją połową kija w jego oczy.

Choć oszo­ło­miony, trzy­mał się na nogach. Nie mogę wal­czyć ze Zbi­rami, pomy­ślała. Muszę się ruszać.

Rzu­ciła się w bok, igno­ru­jąc ból. Tamci pró­bo­wali za nią podą­żyć, ale ona była lżej­sza, szczu­plej­sza i, co naj­waż­niej­sze, szyb­sza. Okrą­żyła ich, kie­ru­jąc się w stronę Mone­to­strzel­nego, Dymia­rza i Szar­pa­cza. Ranny Zbir cof­nął się, by ich osła­niać.

Gdy Vin się zbli­żyła, Mone­to­strzelny rzu­cił w jej stronę dwie gar­ście monet. Vin Ode­pchnęła je, po czym się­gnęła i Przy­cią­gnęła te, które męż­czy­zna wciąż miał w swo­jej sakiewce.

Mone­to­strzelny sap­nął, gdy jego sakiewka szarp­nęła się w stronę Vin. Zarzu­ciło nim. Zbir chwy­cił go, by pomóc męż­czyź­nie utrzy­mać rów­no­wagę. A skoro jej kotwica nie mogła się poru­szyć, to Vin została Przy­cią­gnięta w jej stronę. Roz­ja­rzyła żelazo i prze­le­ciała w powie­trzu, uno­sząc pięść. Mone­to­strzelny krzyk­nął i pocią­gnął za rze­mień, by uwol­nić sakiewkę.

Za późno. Pęd Vin popchnął ją do przodu, wbiła pięść w twarz męż­czy­zny. Jego głowa się obró­ciła, kark trza­snął. Już na ziemi kobieta wbiła łokieć w brodę zasko­czo­nego Zbira, odrzu­ca­jąc go do tyłu. Póź­niej kop­nęła go w gar­dło.

Żaden z męż­czyzn się nie pod­niósł. Trzech zała­twio­nych. Porzu­cona sakiewka upa­dła na zie­mię i pękła, roz­sy­pu­jąc na bruku setki błysz­czą­cych mie­dzia­ków. Zigno­ro­wała pul­so­wa­nie łok­cia i odwró­ciła się do Szar­pa­cza. Stał z tar­czą i wyglą­dał na dziw­nie mało zmar­twio­nego.

Nagle za jej ple­cami roz­legł się gło­śny trzask. Vin krzyk­nęła, jej wzmoc­nione przez cynę uszy zbyt mocno zare­ago­wały na nagły dźwięk. Jej głowę prze­szył ból, unio­sła dło­nie do uszu. Zapo­mniała o Dymia­rzu, który stał, trzy­ma­jąc w rękach dwa kawałki drewna, wyrzeź­bione tak, by wyda­wać gło­śne dźwięki.

Ruchy i reak­cje, dzia­ła­nia i ich kon­se­kwen­cje – to była kwin­te­sen­cja Allo­man­cji. Cyna pozwa­lała jej prze­bi­jać wzro­kiem mgły, dając prze­wagę nad skry­to­bój­cami. Jed­no­cze­śnie spra­wiała, że jej słuch był wyjąt­kowo wraż­liwy. Dymiarz znów uniósł kijki. Vin jęk­nęła i pod­nio­sła garść monet z bruku, rzu­ca­jąc je w stronę Dymia­rza. Szar­pacz oczy­wi­ście Przy­cią­gnął je w swoją stronę. Odbiły się od jego tar­czy. I wtedy Vin ostroż­nie Ode­pchnęła jedną, by upa­dła za ple­cami męż­czy­zny.

Ten opu­ścił swoją tar­czę, nie­świa­dom poczy­nań Vin. Ona zaś Przy­cią­gnęła samotną monetę w swoją stronę – i pro­sto w plecy Szar­pa­cza. Upadł bez słowa.

Czte­rech.

Wszy­scy znie­ru­cho­mieli. Grupa Zbi­rów bie­gną­cych w jej stronę zatrzy­mała się, a Dymiarz opu­ścił kijki. Nie mieli Mone­to­strzel­nych ani Szar­pa­czy – nikogo, kto mógłby Przy­cią­gać lub Odpy­chać metal – a Vin stała pośród monet. Gdyby je wyko­rzy­stała, nawet Zbiry by tego nie wytrzy­mały. Musiała tylko…

Kolejna moneta poja­wiła się w powie­trzu, wyrzu­cona z dachu Obser­wa­tora. Vin zaklęła i się uchy­liła. Moneta jed­nak nie była wyce­lo­wana w nią. Tra­fiła Dymia­rza pro­sto w czoło. Męż­czy­zna prze­wró­cił się na plecy.

Co? – pomy­ślała Vin, wpa­tru­jąc się w trupa.

Zbiry zaata­ko­wały, lecz ona się cof­nęła, marsz­cząc czoło. Czemu zabi­jać Dymia­rza? Już nie był zagro­że­niem.

Chyba że…

Vin zga­siła miedź i zapa­liła brąz, metal, dzięki któ­remu mogła wyczu­wać innych Allo­man­tów korzy­sta­ją­cych ze swo­ich mocy. Nie czuła Zbi­rów palą­cych cynę z oło­wiem. Wciąż ktoś ich osła­niał, ukry­wał Allo­man­cję.

Ktoś inny palił miedź.

Nagle wszystko zaczęło mieć sens. Miało sens to, że grupa Mgli­stych ryzy­kuje atak na Zro­dzoną z Mgły. Miało sens to, że Obser­wa­tor strze­lił w stronę Mone­to­strzel­nego. Miało sens, że zabił Dymia­rza.

Vin zna­la­zła się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie.

Została jej chwila na pod­ję­cie decy­zji. Zro­biła tak pod wpły­wem prze­czu­cia, ale dora­stała na uli­cach, jako zło­dziejka i oszustka. Prze­czu­cia były dla niej bar­dziej natu­ralne niż logika.

– Ore­Seur! – wrza­snęła. – Do pałacu!

Oczy­wi­ście, był to szyfr. Vin sko­czyła do tyłu, igno­ru­jąc Zbi­rów, gdy jej sługa wyło­nił się z uliczki. Wyjął coś zza pasa i rzu­cił w stronę kobiety – nie­wielką szklaną fiolkę, w jakich Allo­manci prze­cho­wy­wali opiłki metali. Vin szybko Przy­cią­gnęła fiolkę do sie­bie. Nie­da­leko od niej drugi Mone­to­strzelny – który uda­wał mar­twego – zaklął i wstał.

Vin obró­ciła się na pię­cie i szybko połknęła zawar­tość fiolki. Atium. Nie nosiła go przy sobie – nie mogła ryzy­ko­wać, że ktoś Przy­cią­gnie je pod­czas walki. Roz­ka­zała Ore­Seu­rowi, by tej nocy pozo­sta­wał bli­sko i w razie czego podał jej fiolkę.

Mone­to­strzelny wycią­gnął zza pasa ukryty szklany szty­let i rzu­cił się w stronę Vin przed Zbi­rami, któ­rzy rów­nież się zbli­żali. Zro­dzony z Mgły, który cze­kał na wła­ściwą chwilę, by zaata­ko­wać ją, kiedy nie będzie na to przy­go­to­wana.

Na pewno miał atium, a ist­niał tylko jeden spo­sób walki z kimś, kto je miał. Ten allo­man­tyczny metal, uży­wany jedy­nie przez Zro­dzo­nych z Mgły, bez trudu mógł zmie­nić prze­bieg bitwy. Każdy kawa­łek był wart for­tunę – lecz na co przyda jej się for­tuna, jeśli umrze?

Vin spa­liła atium.

Świat wokół niej jakby się zmie­nił. Wszyst­kie poru­sza­jące się przed­mioty – koły­szące się okien­nice, uno­szący się dym, napast­nicy, nawet kłęby mgły – wypusz­czały swą prze­zro­czy­stą replikę. Repliki te poru­szały się tuż przed swo­imi rze­czy­wi­stymi odpo­wied­ni­kami i poka­zy­wały Vin, co się sta­nie za chwilę.

Tylko Zro­dzony z Mgły pozo­stał odporny. Rzu­cał nie jeden, a wiele cieni atium – znak, że sam spa­lał ten metal. Zatrzy­mał się na chwilę. Ciało Vin w tej wła­śnie chwili musiały oto­czyć dzie­siątki skłę­bio­nych śla­dów. Teraz, kiedy widziała przy­szłość, widziała jego zamiary, a to z kolei zmie­niało jej zamiary. To zaś zmie­niało jego zamiary. I tak oto poja­wiło się nie­skoń­cze­nie wiele moż­li­wo­ści, niczym odbić w usta­wio­nych naprze­ciw sie­bie lustrach. Żadne z nich nie miało prze­wagi.

Choć Zro­dzony z Mgły się zatrzy­mał, trzech nie­szczę­snych Zbi­rów nie prze­ry­wało ataku, nie mieli bowiem poję­cia, że Vin paliła atium. Odwró­ciła się, sta­jąc obok powa­lo­nego Dymia­rza. Stopą pod­rzu­ciła dźwię­czące kijki w powie­trze.

Jeden ze Zbi­rów zbli­żył się i uniósł broń do ciosu. Prze­zro­czy­sty cień kija prze­szedł przez ciało Vin. Usko­czyła w bok i poczuła, jak rze­czy­wi­sty kij prze­la­tuje ze świ­stem nad jej uchem. W aurze atium ten manewr wyda­wał się łatwy.

Zła­pała jeden z kij­ków i ude­rzyła nim w szyję Zbira. Obró­ciła się, pochwy­ciła drugi i tra­fiła nim w czaszkę męż­czy­zny. Zato­czył się, jęcząc, a Vin znów obró­ciła się na pię­cie, bez trudu uni­ka­jąc dwóch kolej­nych cio­sów. Ude­rzyła swo­imi kij­kami z obu stron w głowę ran­nego napast­nika. Pękły – wyda­jąc pusty dźwięk – podob­nie jak czaszka męż­czy­zny.

Upadł i już się nie pod­niósł. Vin kop­nię­ciem wyrzu­ciła jego broń w powie­trze, wypu­ściła z rąk poła­mane kijki, i ją zła­pała. Obró­ciła się, zakrę­ciła kijem i pod­cięła obu pozo­sta­łych Zbi­rów. Płyn­nym ruchem zadała dwa szyb­kie, mocne ciosy w ich twa­rze.

Przy­kuc­nęła, trzy­ma­jąc kij w jed­nej ręce, drugą opie­ra­jąc o wil­gotne kamie­nie. Zro­dzony z Mgły nie zbli­żał się, widziała nie­pew­ność w jego oczach. Moc nie zawsze rów­nała się umie­jęt­no­ściom, a do tego wła­śnie utra­cił dwie naj­więk­sze prze­wagi – zasko­cze­nie i atium.

Odwró­cił się. Przy­cią­gnął z ziemi garść monet i rzu­cił je. Nie w jej stronę, lecz Ore­Seura, który wciąż stał w bocz­nej uliczce. Zro­dzony z Mgły naj­wy­raź­niej miał nadzieję, że tro­ska Vin o sługę ją roz­pro­szy, i może uda mu się uciec.

Mylił się.

Vin zigno­ro­wała monety i rzu­ciła się do przodu. W chwili, gdy Ore­Seur krzyk­nął z bólu, kiedy kil­ka­na­ście monet prze­biło jego skórę, rzu­ciła kijem w głowę Zro­dzo­nego z Mgły. W chwili, gdy kawał drewna opu­ścił jej dłoń, jego cień znie­ru­cho­miał.

Zro­dzony z Mgły uchy­lił się bez trudu. Ruch ten roz­pro­szył go jed­nak na tyle, że Vin prze­była dzie­lącą ich odle­głość. Musiała ata­ko­wać szybko – kawa­łek atium, który połknęła, był mały. Szybko się wypali. A wtedy będzie odsło­nięta. Jej prze­ciw­nik zyska nad nią cał­ko­witą wła­dzę.

Jej prze­ra­żony prze­ciw­nik uniósł szty­let. W tej wła­śnie chwili skoń­czyło się jego atium.

Vin natych­miast to wyko­rzy­stała i ude­rzyła pię­ścią. Uniósł rękę, by zablo­ko­wać jej cios, lecz ona to dostrze­gła i zmie­niła kie­ru­nek ataku. Ude­rze­nie tra­fiło go w twarz. Wtedy pochwy­ciła jego szklany szty­let, nim roz­trza­skał się o bruk. Sta­nęła i pod­cięła nim gar­dło męż­czy­zny.

Upadł bez­gło­śnie na zie­mię.

Vin stała, dysząc ciężko, a wokół niej leżeli mar­twi skry­to­bójcy. Przez chwilę czuła prze­peł­nia­jącą ją moc. Z atium była nie­po­ko­nana. Mogła unik­nąć każ­dego ciosu, zabić wroga.

Jej atium się skoń­czyło.

Nagle wszystko zaczęło blak­nąć. Znów poczuła ból, zakasz­lała. Na całym ciele miała sińce, i to spore. Może nawet popę­kały jej żebra.

Ale znów zwy­cię­żyła. Z tru­dem. Co by się stało, gdyby zawio­dła? Gdyby nie obser­wo­wała wystar­cza­jąco uważ­nie albo nie wal­czyła wystar­cza­jąco zręcz­nie?

Elend by zgi­nął.

Vin wes­tchnęła. On wciąż tam był, obser­wu­jąc ją z dachu. Mimo kilku pości­gów w ciągu kil­ku­na­stu mie­sięcy ni­gdy go nie dogo­niła. Pew­nej nocy zapę­dzi go w kąt.

Ale nie tej. Nie miała ener­gii. Wła­ści­wie, nawet tro­chę się bała, że teraz ją zabije.

Ale… – pomy­ślała. Ura­to­wał mnie. Zgi­nę­ła­bym, gdy­bym za bar­dzo się zbli­żyła do tam­tego Zro­dzo­nego z Mgły. Zapa­liłby atium, ja bym o tym nie wie­działa i skoń­czy­ła­bym z jego szty­le­tami w piersi.

Obser­wa­tor stał na dachu jesz­cze przez kilka chwil – jak zawsze oto­czony kłę­biącą się mgłą. Póź­niej sko­czył w mrok. Nie goniła go, musiała się zająć Ore­Seu­rem.

Pode­szła do niego i się zatrzy­mała. Jego nija­kie ciało – w spodniach i koszuli sługi – zostało obrzu­cone mone­tami, krew sączyła się z kil­ku­na­stu ran.

Pod­niósł na nią wzrok.

– Co? – spy­tał.

– Nie spo­dzie­wa­łam się krwi.

Ore­Seur par­sk­nął.

– Pew­nie nie spo­dzie­wa­łaś się też, że będę czuł ból.

Vin otwo­rzyła usta, lecz nic nie powie­działa. Wła­ści­wie, o tym nawet nie pomy­ślała. Ta istota nie ma prawa mnie ganić, pomy­ślała ze zło­ścią.

Mimo to Ore­Seur oka­zał się uży­teczny.

– Dzię­kuję za rzu­ce­nie mi fiolki – powie­działa.

– Taki był mój obo­wią­zek, panienko – odparł Ore­Seur i chrząk­nął, z tru­dem opie­ra­jąc się o ścianę domu. – Pan Kel­sier powie­rzył mi obo­wią­zek opieki nad panienką. Jak zawsze służę zgod­nie z Kon­trak­tem.

Ach tak. Wszech­mocny Kon­trakt.

– Możesz iść?

– Z wiel­kim tru­dem. Monety zła­mały kilka kości. Będę potrze­bo­wał nowego ciała. Może jeden ze skry­to­bój­ców?

Vin się skrzy­wiła. Spoj­rzała znów w stronę ciał i na widok rzezi poczuła lek­kie mdło­ści. Zabiła ich, ośmiu męż­czyzn, z okrutną sku­tecz­no­ścią, któ­rej nauczył ją Kel­sier.

Tym wła­śnie jestem, pomy­ślała. Zabójcą, jak oni. Tak musiało być. Ktoś musiał chro­nić Elenda.

Jed­nak na myśl o Ore­Seu­rze zja­da­ją­cym jed­nego z nich – tra­wią­cym trupa, pozwa­la­ją­cym, by dzi­waczne zmy­sły kan­dra zapa­mię­tały poło­że­nie jego mię­śni, skóry i orga­nów wewnętrz­nych, aby je póź­niej odtwo­rzyć – robiło jej się nie­do­brze.

Spoj­rzała w bok i ujrzała w oczach Ore­Seura skry­waną pogardę. Oboje wie­dzieli, co ona sądzi o zja­da­niu przez niego ciał. Oboje wie­dzieli, co on sądzi o jej uprze­dze­niu.

– Nie – stwier­dziła Vin. – Nie uży­jemy tych ciał.

– W takim razie musisz mi zna­leźć inne ciało – odparł Ore­Seur. – Zgod­nie z Kon­trak­tem nie mogę zostać zmu­szony do zabi­ja­nia ludzi.

Znów poczuła mdło­ści. Coś wymy­ślę, powie­działa sobie w duchu. Jego obecne ciało nale­żało do mor­dercy i zostało zabrane po egze­ku­cji. Vin tro­chę się mar­twiła, że ktoś w mie­ście go roz­po­zna.

– Czy uda ci się wró­cić do pałacu? – spy­tała.

– Powoli – odparł Ore­Seur.

Vin poki­wała głową i zwol­niła go, po czym znów spoj­rzała na trupy. Podej­rze­wała, że ta noc może się oka­zać punk­tem zwrot­nym w histo­rii Środ­ko­wego Domi­nium. Ten kawa­łek atium był jej ostat­nim. Kiedy następ­nym razem zaata­kuje ją Zro­dzony z Mgły, będzie odsło­nięta.

I pew­nie zgi­nie rów­nie łatwo, jak Zro­dzony z Mgły, któ­rego zabiła tej nocy.

Moi bra­cia igno­rują pozo­stałe fakty. Nie umieją pojąć innych dziw­nych rze­czy, które się dzieją. Są głusi na moje zastrze­że­nia i ślepi na moje odkry­cia.

3

3

Elend upu­ścił z wes­tchnie­niem pióro na biurko, odchy­lił się do tyłu i roz­ma­so­wał skro­nie. Sądził, że ze wszyst­kich żyją­cych wie naj­wię­cej na temat teo­rii poli­tyki. Z pew­no­ścią czy­tał wię­cej na temat eko­no­mii, uczył się wię­cej o rzą­dach i prze­pro­wa­dził wię­cej debat poli­tycz­nych niż kto­kol­wiek z jego zna­jo­mych. Zro­zu­miał wszyst­kie teo­rie, jak uczy­nić kraj sta­bil­nym i spra­wie­dli­wym, i spró­bo­wał wpro­wa­dzić je w życie w swoim nowym kró­le­stwie.

Po pro­stu nie uświa­da­miał sobie, jak nie­sa­mo­wi­cie fru­stru­jąca może się oka­zać współ­praca z par­la­men­tem.

Pod­niósł się, żeby nalać sobie tro­chę schło­dzo­nego wina. Zatrzy­mał się jed­nak, wyglą­da­jąc przez bal­kon. Mgły w oddali wypeł­niała poświata. Ogni­ska armii jego ojca.

Odsta­wił wino. I tak był wyczer­pany, a alko­hol raczej nie mógł mu pomóc. Nie mogę usnąć, dopóki tego nie skoń­czę, pomy­ślał i zmu­sił się do powrotu za biurko. Zgro­ma­dze­nie wkrótce się zbie­rze, a on musiał jesz­cze tej nocy przy­go­to­wać pro­po­zy­cję.

Elend pod­niósł arkusz i przyj­rzał się jego tre­ści. Sam widział, jak bar­dzo ści­słe jest jego pismo, a do tego na stro­nie było mnó­stwo skre­śleń i uwag – wyraźna oznaka jego fru­stra­cji. Od wielu tygo­dni wie­dzieli o nad­cho­dzą­cej armii, a Zgro­ma­dze­nie wciąż dys­ku­to­wało, co należy zro­bić.

Nie­któ­rzy jego człon­ko­wie pra­gnęli zapro­po­no­wać trak­tat poko­jowy, inni sądzili, że należy po pro­stu pod­dać mia­sto. Jesz­cze inni uwa­żali, że naj­lep­szym roz­wią­za­niem będzie natychmia­stowy atak. On sam oba­wiał się, że frak­cja popie­ra­jąca pod­da­nie się zyskuje siły, stąd jego pro­po­zy­cja. Jeśli zosta­nie uchwa­lona, Elend kupi sobie tro­chę czasu. Jako król i tak miał prawo do per­trak­ta­cji z przed­sta­wi­cie­lami obcych mocarstw. Pro­po­zy­cja nie pozwoli Zgro­ma­dze­niu na zro­bie­nie niczego pochop­nego, przy­naj­mniej do chwili, gdy poroz­ma­wia z ojcem.

Elend znów wes­tchnął i upu­ścił kartkę. Zgro­ma­dze­nie liczyło zale­d­wie dwu­dzie­stu czte­rech męż­czyzn, ale zmu­sze­nie ich do wyra­że­nia zgody było trud­niej­sze od wszyst­kich pro­ble­mów, jakimi się zaj­mo­wali. Odwró­cił się, uniósł wzrok i spoj­rzał ponad samotną lampą na biurku w stronę ognisk. Nad głową sły­szał tupot – to Vin prze­pro­wa­dzała nocny obchód na dachu.

Uśmiech­nął się, lecz nawet wspo­mnie­nie kobiety nie mogło popra­wić mu humoru. Ta grupa skry­to­bój­ców, z którą wal­czyła w nocy. Czy mogę to jakoś wyko­rzy­stać? Może gdyby publicz­nie poin­for­mo­wał o ataku, przy­po­mniałby człon­kom Zgro­ma­dze­nia o pogar­dzie Straffa dla ludz­kiego życia i zmniej­szył ich chęć do pod­da­nia mia­sta. Ale… rów­nie dobrze mogliby się prze­stra­szyć, że naśle skry­to­bój­ców także na nich, i tym bar­dziej dążyć do pod­da­nia.

Cza­sem Elend zasta­na­wiał się, czy Ostatni Impe­ra­tor nie miał racji. Oczy­wi­ście, nie w kwe­stii uci­ska­nia ludu, ale zacho­wa­nia samemu pełni wła­dzy. Ostat­nie Impe­rium było sta­bilne. Prze­trwało tysiąc lat, zno­sząc bunty i utrzy­mu­jąc wła­dzę nad świa­tem.

Ale Ostatni Impe­ra­tor był nie­śmier­telny, pomy­ślał Elend. Tej prze­wagi ni­gdy nie będę miał.

Ludzie mieli króla – sym­bol jed­no­ści zapew­nia­jący cią­głość. Czło­wieka, który nie musiał wal­czyć o ponowny wybór. Mieli jed­nak rów­nież Zgro­ma­dze­nie – radę obda­rzoną praw­dziwą wła­dzą usta­wo­daw­czą, zło­żoną z ich roda­ków, któ­rzy byli ich gło­sem. W taki spo­sób Elend zamie­rzał stwo­rzyć sta­bilny rząd. To było lep­sze roz­wią­za­nie.

W teo­rii wszystko wyda­wało się cudowne. Zakła­da­jąc, że prze­żyją naj­bliż­sze mie­siące.

Elend prze­tarł oczy, zanu­rzył pióro i zaczął dopi­sy­wać nowe zda­nia na dole doku­mentu.

***

Ostatni Impe­ra­tor nie żył.

Nawet po upły­wie roku Vin trudno to było pojąć. Ostatni Impe­ra­tor był… wszyst­kim. Kró­lem i bogiem, pra­wo­dawcą i naj­wyż­szym auto­ry­te­tem. Wyda­wał się wieczny i abso­lutny, a teraz nie żył.

Vin go zabiła.

Oczy­wi­ście, prawda nie robiła aż tak wiel­kiego wra­że­nia, jak wszyst­kie histo­rie. To nie hero­iczna siła ani mistyczne moce umoż­li­wiły jej poko­na­nie władcy. Po pro­stu poznała spo­sób, w jaki uczy­nił się nie­śmier­tel­nym i for­tun­nie – nie­mal przy­pad­kowo – udało się jej wyko­rzy­stać jego sła­bość. Nie była dzielna ani bystra. Po pro­stu miała szczę­ście.

Vin wes­tchnęła. Sińce wciąż pul­so­wały, ale bywało, że czuła się już gorzej. Sie­działa na dachu pałacu – nie­gdyś Twier­dzy Ven­ture – tuż nad bal­ko­nem Elenda. Jej repu­ta­cja być może była nie­za­słu­żona, ale pomo­gła utrzy­mać go przy życiu. Choć na tere­nach daw­nego Ostat­niego Impe­rium wal­czyły mię­dzy sobą dzie­siątki wataż­ków, żaden z nich nie masze­ro­wał na Lutha­del.

Aż do tej chwili.

Pod murami mia­sta pło­nęły ogni­ska. Straff wkrótce się dowie, że jego skry­to­bójcy zawie­dli. Co wtedy? Zaata­kuje mia­sto? Ham i Clubs ostrze­gali, że Lutha­del nie wytrzyma zde­cy­do­wa­nego ataku. Straff musiał to wie­dzieć.

Na razie jed­nak Elend był bez­pieczny. Vin nabrała wprawy w odnaj­do­wa­niu i zabi­ja­niu skry­to­bój­ców – nie­mal co mie­siąc łapała kogoś, kto pró­bo­wał wkraść się do pałacu. Wielu było zwy­kłymi szpie­gami, bar­dzo nie­wielu Allo­man­tami. Jed­nakże zwy­czajny sta­lowy nóż mógł zabić Elenda tak samo, jak szklany szty­let Allo­manty.

Nie pozwoli na to. Cokol­wiek się działo – i to nie­za­leż­nie od ofiar – Elend musiał pozo­stać przy życiu.

Na wszelki wypa­dek pod­kra­dła się do świe­tlika i spraw­dziła co u niego. Sie­dział bez­piecz­nie za biur­kiem, pisząc jakąś nową pro­po­zy­cję czy edykt. Kró­lew­ska wła­dza zbyt­nio go nie zmie­niła. Miał dwa­dzie­ścia trzy lata – około czte­rech wię­cej od niej – i zawsze kładł wielki nacisk na naukę, a mały na wygląd. Cze­sał się jedy­nie wtedy, gdy cze­kało go ważne spo­tka­nie, i jakimś spo­so­bem nawet w dobrze uszy­tych stro­jach wyglą­dał nieco nie­chluj­nie.

Był praw­do­po­dob­nie naj­lep­szym czło­wie­kiem, jakiego poznała. Szcze­rym, zde­ter­mi­no­wa­nym, bystrym i tro­skli­wym. I z jakie­goś powodu ją kochał. Cza­sem wyda­wało się jej to bar­dziej nie­sa­mo­wite niż udział w zabi­ciu Ostat­niego Impe­ra­tora.

Vin unio­sła wzrok, spo­glą­da­jąc na ogni­ska armii. Póź­niej rozej­rzała się na boki. Obser­wa­tor nie powró­cił. Cza­sem w takie noce ją pod­pusz­czał, zbli­żał się nie­bez­piecz­nie do kom­naty Elenda, po czym zni­kał.

Oczy­wi­ście, gdyby chciał go zabić, mógł to zro­bić, kiedy wal­czy­łam z innymi…

To była nie­po­ko­jąca myśl. Vin nie mogła bez prze­rwy strzec Elenda. Prze­ra­ża­jąco czę­sto był odsło­nięty.

Ow­szem, miał innych straż­ni­ków, nie­któ­rzy byli nawet Allo­man­tami. Było ich jed­nak za mało. Skry­to­bójcy, któ­rzy zaata­ko­wali ją tej nocy, byli naj­le­piej wyszko­lo­nymi i naj­nie­bez­piecz­niej­szymi, jakich spo­tkała. Zadrżała na myśl o Zro­dzo­nym z Mgły, który się wśród nich ukry­wał. Nie był bar­dzo dobry, ale nie potrze­bo­wał wiele zdol­no­ści, by spa­lić atium i zra­nić Vin.

Mgły na­dal się kłę­biły. Obec­ność armii świad­czyła o nie­po­ko­ją­cej praw­dzie – sąsiedni wataż­ko­wie zdo­byli wła­dzę nad swo­imi tery­to­riami i zaczy­nali myśleć o eks­pan­sji. Nawet jeśli Lutha­del powstrzyma Straffa, nadejdą kolejni.

Vin zamknęła oczy i spa­liła brąz, bojąc się, że Obser­wa­tor – lub jakiś inny Allo­manta – może być w pobliżu i pla­no­wać atak na Elenda, gdy wszy­scy roz­luź­nią się po powstrzy­ma­niu ataku. Więk­szość Zro­dzo­nych z Mgły uwa­żała brąz za mało uży­teczny, gdyż łatwo go było zneu­tra­li­zo­wać. Za pomocą mie­dzi Zro­dzony z Mgły mógł ukryć swoją Allo­man­cję. Mógł rów­nież chro­nić się przed mani­pu­lo­wa­niem emo­cjami, uży­wa­jąc cynku lub mosią­dzu. Więk­szość Zro­dzo­nych z Mgły uwa­żała, że miedź należy palić bez prze­rwy.

A jed­nak… Vin umiała prze­bi­jać chmury mie­dzi.

Chmury mie­dzi nie dało się zoba­czyć. Ta bańka mar­twego powie­trza umoż­li­wiała Allo­man­tom spa­la­nie metali bez obawy, że wykryją ich spa­la­jący brąz. Ale Vin wyczu­wała Allo­man­tów, któ­rzy korzy­stali z metali wewnątrz chmury mie­dzi. Nie wie­działa jak. Nawet Kel­sier, naj­po­tęż­niej­szy Allo­manta, jakiego znała, nie umiał prze­bić chmury mie­dzi.

Tej nocy jed­nak nic nie czuła.

Z wes­tchnie­niem otwo­rzyła oczy. Jej dziwna moc była dez­orien­tu­jąca, lecz nie wyjąt­kowa. Marsh twier­dził, że Sta­lowi Inkwi­zy­to­rzy potra­fili prze­bi­jać chmurę mie­dzi, na pewno umiał to też Ostatni Impe­ra­tor. Ale… dla­czego ona? Dla­czego Vin – dziew­czyna, która prze­szła zale­d­wie dwa lata szko­le­nia Zro­dzo­nego z Mgły – umiała to zro­bić?

I jesz­cze coś. Dosko­nale pamię­tała tam­ten ranek, kiedy wal­czyła z impe­ra­to­rem. O jed­nym nikomu nie powie­działa – czę­ściowo dla­tego, że bała się, że potwier­dza to legendy i plotki na jej temat. Jakimś spo­so­bem się­gnęła do mgieł, wyko­rzy­stu­jąc je zamiast metali jako paliwo Allo­man­cji.

Dopiero z tą mocą, mocą mgieł, poko­nała Ostat­niego Impe­ra­tora. Lubiła sobie powta­rzać, że po pro­stu miała szczę­ście i przej­rzała jego sztuczki. Ale… tam­tej nocy wyda­rzyło się coś dziw­nego, coś, co zro­biła. Coś, czego nie powinna była zro­bić i czego nie udało się jej powtó­rzyć.

Vin pokrę­ciła głową. Tak wielu rze­czy nie wie­dzieli, i to nie tylko zwią­za­nych z Allo­man­cją. Wraz z innymi przy­wód­cami rodzą­cego się kró­le­stwa Elenda dawali z sie­bie wszystko, ale bez prze­wod­nic­twa Kel­siera Vin czuła się ślepa. Plany, suk­cesy, nawet cele były niczym nie­wy­raźne syl­wetki we mgle, bez­kształtne i nie­ja­sne.

Nie powi­nie­neś był nas zosta­wiać, Kell, pomy­ślała. Ura­to­wa­łeś świat, ale mogłeś to zro­bić, nie umie­ra­jąc. Kel­sier, Oca­lały z Hath­sin, który wymy­ślił, jak dopro­wa­dzić do upadku Ostat­niego Impe­rium i wpro­wa­dził swój plan w życie. Vin go znała, pra­co­wała z nim, szko­liła się u niego. Był legendą i boha­te­rem. Ale był też czło­wie­kiem. Omyl­nym. Nie­do­sko­na­łym. Zwy­kłym skaa w mie­ście łatwo było odda­wać mu cześć, a jed­no­cze­śnie obwi­niać Elenda i innych o trudną sytu­ację, do któ­rej dopro­wa­dził Kel­sier.

Poczuła gorycz. Tak się czę­sto koń­czyło myśle­nie o Kel­sie­rze. Może czuła się przez niego porzu­cona, a może cho­dziło o przy­krą świa­do­mość, że ten męż­czy­zna – podob­nie jak sama Vin – nie do końca dora­stał do swo­jej repu­ta­cji.

Vin wes­tchnęła i przy­mknęła oczy, na­dal paląc brąz. Walka wyma­gała od niej dużego wysiłku i dziew­czyna zaczy­nała już się bać dłu­gich godzin, jakie zamie­rzała spę­dzić na straży. Trudno było zacho­wać czuj­ność, kiedy…

Nagle coś wyczuła.

Gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy, spa­la­jąc cynę. Obró­ciła się na pię­cie i sku­liła na kra­wę­dzi dachu. Ktoś tam był i spa­lał metal. Brą­zowe impulsy roz­brzmie­wały słabo, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie – jakby ktoś bar­dzo cicho ude­rzał w bęben. Tłu­miła je chmura mie­dzi. Ten czło­wiek sądził, że ukryje go miedź.

Jak na razie Vin nie pozo­sta­wiła przy życiu nikogo – poza Elen­dem i Mar­shem – kto wie­dział o jej dziw­nej mocy.

Prze­kra­dła się do przodu, jej palce mar­zły od mie­dzia­nej bla­chy dachu. Pró­bo­wała okre­ślić kie­ru­nek, z któ­rego docho­dziły impulsy. Było w nich coś… dziw­nego. Nie umiała roz­po­znać metali, które spa­lał jej wróg. Czy to był szybki, ryt­miczny łomot cyny z oło­wiem? Czy może żelaza? Impulsy wyda­wały się nie­wy­raźne, niczym fale w gęstym bło­cie.

Docho­dziły z bar­dzo bli­ska… Na dachu…

Tuż przed nią.

Vin zamarła, przy­kuc­nięta, nocny wiatr rzu­cał jej mgłę w twarz. Gdzie on był? Jej zmy­sły pozo­sta­wały w kon­flik­cie – brąz mówił, że tuż przed nią coś jest, ale jej oczy nie chciały się z tym zgo­dzić.

Wpa­trzyła się w ciemne mgły, pod­nio­sła wzrok na tyle, by się upew­nić, po czym wstała. Po raz pierw­szy mój brąz się pomy­lił, pomy­ślała, marsz­cząc czoło.

I wtedy to ujrzała.

Nie coś we mgle, ale coś z mgły. Postać znaj­do­wała się kilka stóp od niej, trudna do zauwa­że­nia, gdyż jej kon­tury led­wie się odróż­niały od opa­rów. Vin sap­nęła i cof­nęła się o krok.

Postać na­dal tam stała. Nie­wiele mogła o niej powie­dzieć – jej rysy były zamglone i nie­wy­raźne, suge­ro­wane przez cha­otyczne poru­sze­nia mgły. Gdyby nie trwa­łość postaci, mogłaby ją zigno­ro­wać – niczym zwie­rzę widziane przez chwilę w chmu­rach.

Ale to coś się nie ruszało. Każde nowe pasmo mgły doda­wało szcze­góły do chu­dego ciała i podłuż­nej głowy. Przy­pad­kowe, ale jed­nak trwałe. Syl­wetka wyda­wała się ludzka, ale bra­ko­wało jej mate­rial­no­ści Obser­wa­tora. Wyda­wała się… wyglą­dała… nie­wła­ści­wie.

Postać zro­biła krok do przodu.

Vin zare­ago­wała instynk­tow­nie, rzu­ciła garść monet i Ode­pchnęła je w powie­trzu. Kawałki metalu prze­biły się przez mgłę, cią­gnąc za sobą jej pasma, i prze­szły przez mroczną syl­wetkę.

Stała tam przez chwilę, po czym po pro­stu znik­nęła, roz­pra­sza­jąc się w opa­rach.

***

Elend zama­szy­stym gestem napi­sał ostat­nią linijkę, choć wie­dział, że i tak będzie musiał dać tekst do prze­pi­sa­nia skry­bie. Mimo to był z sie­bie dumny. Wyda­wało mu się, że wymy­ślił argu­ment, który osta­tecz­nie prze­kona Zgro­ma­dze­nie, by nie pod­dało się Straf­fowi.

Nie­świa­do­mie spoj­rzał na stertę papie­rów na biurku. Na jej szczy­cie leżał nie­win­nie wyglą­da­jący żółty list, wciąż zło­żony. Przy­po­mi­na­jąca plamę krwi pie­częć została zła­mana. List był krótki. Elend znał go na pamięć.

Synu,

mam nadzieję, że podo­bało Ci się pil­no­wa­nie inte­re­sów rodu Ven­ture w Lutha­del. Zabez­pie­czy­łem Pół­nocne Domi­nium i wkrótce wrócę do naszej twier­dzy w Lutha­del. Wtedy będziesz mógł mi prze­ka­zać kon­trolę nad mia­stem.

Król Straff Ven­ture

Ze wszyst­kich wataż­ków i despo­tów, któ­rzy tra­pili Ostat­nie Impe­rium po śmierci ostat­niego Impe­ra­tora, Straff był naj­bar­dziej nie­bez­pieczny.

Elend wie­dział to z wła­snego doświad­cze­nia. Jego ojciec był praw­dzi­wym impe­rial­nym ary­sto­kratą – postrze­gał życie jako rywa­li­za­cję mię­dzy lor­dami o to, który zdo­bę­dzie naj­więk­szą sławę. Dobrze sobie radził w tej grze i dzięki niemu ród Ven­ture stał się jedną z naj­po­tęż­niej­szych rodzin szla­chec­kich przed Upad­kiem.

Ojciec Elenda nie postrze­gał śmierci Ostat­niego Impe­ra­tora jako tra­ge­dii czy zwy­cię­stwa, lecz jako oka­zję. Fakt, że syn, któ­rego uwa­żał za sła­bego i głu­piego, obwo­łał się kró­lem Środ­ko­wego Domi­nium, musiał Straffa dopro­wa­dzać do łez ze śmie­chu.

Elend pokrę­cił głową i wró­cił do pro­po­zy­cji.

Prze­czy­tam jesz­cze parę razy, wpro­wa­dzę kilka drob­nych popra­wek, pomy­ślał, i w końcu będę mógł się prze­spać. Tylko…

Zakap­tu­rzona postać wsko­czyła przez świe­tlik w dachu i z cichym łup­nię­ciem wylą­do­wała na pod­ło­dze za jego ple­cami.

Elend uniósł brew i odwró­cił się w stronę przy­kuc­nię­tej postaci.

– Wiesz, nie bez powodu zosta­wiam otwarte drzwi bal­ko­nowe, Vin. Mogła­byś wejść tam­tędy, gdy­byś chciała.

– Wiem – odparła, po czym rzu­ciła się przez kom­natę, poru­sza­jąc się z nie­na­tu­ralną zwin­no­ścią Allo­manty.

Zaj­rzała pod łóżko, pode­szła do szafy i gwał­tow­nie otwo­rzyła drzwi. Odsko­czyła napięta niczym czujne zwie­rzę, lecz naj­wy­raź­niej nie zna­la­zła w środku nic nie­bez­piecz­nego, gdyż ode­szła i uchy­liła drzwi pro­wa­dzące do dal­szych kom­nat Elenda.

Męż­czy­zna przy­glą­dał się jej z sym­pa­tią. Tro­chę czasu zajęło mu, zanim przy­zwy­czaił się do pew­nych… nawy­ków Vin. Żar­to­wał z jej para­noi, ona jed­nak twier­dziła, że jest tylko ostrożna. Mimo to, w poło­wie przy­pad­ków, kiedy odwie­dzała jego kom­naty, zaglą­dała pod łóżko i do szafy. Cza­sem się powstrzy­my­wała, ale Elend łapał ją wtedy na nie­uf­nych spoj­rze­niach w stronę poten­cjal­nych kry­jó­wek.

O wiele mniej się dener­wo­wała, kiedy nie miała szcze­gól­nych powo­dów, by się o niego mar­twić. Jed­nakże Elend dopiero zaczy­nał rozu­mieć, że w gło­wie dziew­czyny, którą znał kie­dyś jako Valette Renoux, kryje się bar­dzo skom­pli­ko­wana osoba. Zako­chał się w jej dwor­nej postaci, nie zna­jąc ner­wo­wej i skry­tej Zro­dzo­nej z Mgły. Cza­sem trudno mu było postrze­gać te dwie strony oso­bo­wo­ści jako jedną i tę samą osobę.

Vin zamknęła drzwi, przy­sta­nęła na chwilę i przyj­rzała mu się ciem­nymi, okrą­głymi oczami. Elend uśmiech­nął się wbrew sobie. Mimo jej dzi­wactw – a może wła­śnie ze względu na nie – kochał tę szczu­płą dziew­czynę o zde­cy­do­wa­nym spoj­rze­niu i bez­po­śred­nim cha­rak­te­rze. Była piękna, bystra i nie przy­po­mi­nała innych kobiet, które znał.

Cza­sem go jed­nak mar­twiła.

– Vin? – spy­tał, wsta­jąc.

– Czy zauwa­ży­łeś dzi­siaj coś dziw­nego?

– Oprócz cie­bie?

Skrzy­wiła się, prze­mie­rza­jąc pokój. Elend wpa­try­wał się w jej drobną syl­wetkę, odzianą w czarne spodnie, męską koszulę oraz mgielny płaszcz. Jak zwy­kle opu­ściła kap­tur i poru­szała się z dziw­nym wdzię­kiem – nie­świa­domą ele­gan­cją kogoś spa­la­ją­cego cynę z oło­wiem.

Skon­cen­truj się, naka­zał sobie w duchu. Naprawdę jesteś zmę­czony.

– Vin? Co się dzieje?

Spoj­rzała w stronę bal­konu.

– Ten Zro­dzony z Mgły, Obser­wa­tor, znów jest w mie­ście.

– Jesteś pewna?

Poki­wała głową.

– Widział, jak wal­czę z tymi skry­to­bój­cami. Ale nie sądzę, by dziś po cie­bie przy­szedł.

Elend zmarsz­czył czoło. Drzwi bal­ko­nowe wciąż były otwarte i wpa­dały przez nie pasma mgły, skra­da­jąc się po pod­ło­dze, aż w końcu wypa­ro­wy­wały. Za drzwiami kryła się ciem­ność. Chaos.

To tylko mgła, powie­dział sobie. Opary wody. Nie ma się czego bać.

– A dla­czego sądzisz, że Zro­dzony z Mgły po mnie nie przyj­dzie?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Po pro­stu to wiem.

Czę­sto tak odpo­wia­dała. Vin dora­stała na ulicy i ufała swoim instynk­tom. Podob­nie Elend, choć cza­sem go to dzi­wiło. Przyj­rzał jej się uważ­nie i wyczuł w niej nie­pew­ność. Coś jesz­cze ją zanie­po­ko­iło. Popa­trzył jej w oczy, aż odwró­ciła wzrok.

– Co? – spy­tał.

– Widzia­łam… widzia­łam coś jesz­cze – powie­działa. – Albo tak mi się wyda­wało. Coś we mgle, wyglą­dało jak czło­wiek z dymu. I wyczu­wa­łam go, Allo­man­cją. Ale znik­nął.

Jesz­cze bar­dziej zmarsz­czył czoło. Pod­szedł bli­żej i ją przy­tu­lił.

– Vin, zamę­czasz się. Nie możesz nocami wędro­wać po mie­ście i nie kłaść się w ciągu dnia. Nawet Allo­manci potrze­bują odpo­czynku.

Poki­wała głową. W jego ramio­nach nie przy­po­mi­nała potęż­nej wojow­niczki, która zabiła Ostat­niego Impe­ra­tora. Wyda­wała się potwor­nie zmę­czoną kobietą, przy­tło­czoną przez wyda­rze­nia – i pew­nie czuła się podob­nie do Elenda.

Pozwo­liła się przy­tu­lać. Z początku była nieco usztyw­niona. Zupeł­nie, jakby część jej osoby na­dal spo­dzie­wała się bólu – pier­wotna cząstka, która nie mogła zro­zu­mieć, że doty­kać można z miło­ścią, a nie tylko ze zło­ścią. Po chwili się roz­luź­niła. Elend był jed­nym z nie­wielu, któ­rzy mogli tego doko­nać. Kiedy go tuliła – naprawdę tuliła – trzy­mała się go z despe­ra­cją gra­ni­czącą z prze­ra­że­niem. Jakimś spo­so­bem, mimo ogrom­nych umie­jęt­no­ści Allo­manty i wiel­kiej deter­mi­na­cji, Vin była ogrom­nie wraż­liwa. I wyda­wało się, że potrze­buje Elenda. Cie­szyło go to.

Choć cza­sem też fru­stro­wało. Nie roz­ma­wiali o jego pro­po­zy­cji mał­żeń­stwa i jej odmo­wie, ale Elend czę­sto myślał o tym spo­tka­niu.

Kobiety trudno zro­zu­mieć, pomy­ślał, a ja sobie wybra­łem naj­dziw­niej­szą z nich wszyst­kich. Nie mógł jed­nak narze­kać. Kochała go. Mógł znieść jej nawyki.

Wes­tchnęła, spoj­rzała na niego i w końcu się roz­luź­niła, gdy pochy­lił się, by ją poca­ło­wać. Trwali tak przez dłuż­szą chwilę, aż wes­tchnęła. Póź­niej poło­żyła głowę na jego ramie­niu.

– Mamy jesz­cze jeden pro­blem – powie­działa cicho. – Wyko­rzy­sta­łam dziś resztkę atium w walce ze skry­to­bój­cami.

– Wie­dzie­li­śmy, że w końcu do tego doj­dzie. Nasz zapas nie leżał sobie w worku bez dna.

– Zapas? – powtó­rzyła Vin. – Kel­sier zosta­wił nam tylko sześć kawał­ków.

Elend wes­tchnął i znów ją przy­tu­lił. Jego nowy rząd miał odzie­dzi­czyć rezerwy atium Ostat­niego Impe­ra­tora – rze­komy skład metalu, praw­dziwy skarb. Kel­sier liczył, że jego nowe kró­le­stwo będzie posia­dać to bogac­two, umie­rał z taką nadzieją. Ist­niał tylko jeden pro­blem – nikomu nie udało się zna­leźć tego składu. Odna­leźli tylko tro­chę – atium, z któ­rego wyko­nano bran­so­lety wyko­rzy­sty­wane przez Ostat­niego Impe­ra­tora jako feru­che­miczna bate­ria do prze­cho­wy­wa­nia wieku. Wyko­rzy­stali je jed­nak dla mia­sta, poza tym w rze­czy­wi­sto­ści nie było w nich dużo atium. Nie tyle, ile powinno znaj­do­wać się w skła­dzie. Ten powi­nien znaj­do­wać się gdzieś w mie­ście – zapas atium tysiące razy więk­szy niż te bran­so­lety.

– Będziemy musieli sobie z tym pora­dzić – stwier­dził Elend.

– Jeśli zaata­kuje cię Zro­dzony z Mgły, nie będę mogła go zabić.

– Tylko jeśli będzie miał atium – odparł. – A ono staje się coraz rzad­sze. Wąt­pię, by inni kró­lo­wie mieli go w nad­mia­rze.

Kel­sier znisz­czył Cze­lu­ście Hath­sin, jedyne miej­sce, w któ­rym wydo­by­wano atium. Mimo to, gdyby Vin musiała wal­czyć z kimś, kto miał ten metal…

Nie myśl o tym, powie­dział sobie w duchu. Szu­kaj dalej. Może uda się nam tro­chę kupić. A może znaj­dziemy skład Ostat­niego Impe­ra­tora. O ile w ogóle ist­nieje…

Spoj­rzała na Elenda i dostrze­gła tro­skę w jego oczach. Zro­zu­miał, że doszła do takich samych wnio­sków. W tej chwili nie­wiele mogli zro­bić – Vin bar­dzo mądrze zacho­wała ich atium aż do tej chwili. Mimo to, gdy się cof­nęła, a Elend wró­cił do stołu, nie prze­sta­wał się zasta­na­wiać, jak mogli zużyć ten metal. Jego lud będzie potrze­bo­wał jedze­nia na zimę.

Tyle że, sprze­da­jąc metal, pomy­ślał sia­da­jąc, dali­by­śmy swoim wro­gom do ręki naj­po­tęż­niej­szą allo­man­tyczną broń. Lepiej, że Vin je zużyła.

Gdy wró­cił do pracy, spoj­rzała mu przez ramię, zasła­nia­jąc świa­tło lampy.

– Co to? – spy­tała.

– Pro­po­zy­cja blo­ku­jąca Zgro­ma­dze­nie do chwili, gdy wyko­rzy­stam swoje prawo do per­trak­ta­cji.

– Znowu? – spy­tała, prze­chy­la­jąc głowę i mru­żąc oczy, by odcy­fro­wać jego pismo.

– Zgro­ma­dze­nie odrzu­ciło poprzed­nią wer­sję.

Vin się skrzy­wiła.

– Czemu nie powiesz im, że mają ją przy­jąć? Jesteś kró­lem.

– Widzisz – odparł Elend – to wła­śnie pró­buję udo­wod­nić. Jestem tylko czło­wie­kiem, Vin, być może ich zda­nie jest lep­sze od mojego. Jeśli wszy­scy popra­cu­jemy nad pro­po­zy­cją, wyj­dzie lep­sza, niż gdyby pra­co­wał nad nią jeden czło­wiek.

Pokrę­ciła głową.

– Będzie za słaba. Bez zębów. Powi­nie­neś bar­dziej sobie ufać.

– To nie kwe­stia zaufa­nia, tylko tego co wła­ściwe. Przez tysiąc lat wal­czy­li­śmy z Ostat­nim Impe­ra­to­rem… jeśli będę postę­po­wać tak, jak on, to jaka będzie róż­nica?

Odwró­ciła się i spoj­rzała mu w oczy.

– Ostatni Impe­ra­tor był złym czło­wie­kiem. Ty jesteś dobry. Taka jest róż­nica.

Uśmiech­nął się.

– Według cie­bie to takie pro­ste, co?

Vin ski­nęła głową.

Elend prze­chy­lił się i znów ją poca­ło­wał.

– Cóż, nie­któ­rzy z nas nieco kom­pli­kują sprawy, więc musisz nas znieść. A teraz mogła­byś łaska­wie odsło­nić lampę, żebym mógł wró­cić do pracy?

Prych­nęła, ale wstała i okrą­żyła biurko, roz­ta­cza­jąc nikły zapach. Elend zmarsz­czył czoło. Kiedy go nało­żyła? Wiele z jej ruchów było tak szyb­kich, że ich nie zauwa­żał.

Per­fumy – kolejna ze sprzecz­no­ści two­rzą­cych kobietę imie­niem Vin. We mgle ich nie uży­wała, nakła­dała je tylko dla niego. Lubiła pozo­sta­wać nie­zau­wa­żona, ale kochała też zapa­chy – i zło­ściła się, kiedy nie zauwa­żał, że wypró­bo­wuje nowy. Wyda­wała się podejrz­liwa i para­no­iczna, ale swo­ich przy­ja­ciół darzyła nie­za­chwianą lojal­no­ścią. Wycho­dziła w nocy ubrana w czerń i sza­rość, aby się ukryć, lecz Elend pamię­tał ją z balów przed rokiem i wie­dział, że wtedy w suk­niach wyglą­dała natu­ral­nie.

Z jakie­goś powodu prze­stała je nosić. Nie wyja­śniła dla­czego.

Potrzą­snął głową, wra­ca­jąc do pro­po­zy­cji. W porów­na­niu z Vin poli­tyka wyda­wała się pro­sta. Kobieta oparła ramiona na biurku, przy­glą­da­jąc się jego pracy i zie­wa­jąc.

– Powin­naś odpo­cząć – powie­dział, zanu­rza­jąc pióro.

Zawa­hała się, po czym ski­nęła głową. Zdjęła płaszcz, otu­liła się nim i uło­żyła na dywa­nie przy jego biurku.

– Nie tutaj, Vin – powie­dział z roz­ba­wie­niem.

– Gdzieś tam jest Zro­dzony z Mgły – odpo­wie­działa stłu­mio­nym, zmę­czo­nym gło­sem. – Nie zosta­wię cię.

Zwi­nęła się w płasz­czu, a Elend zauwa­żył krótki gry­mas bólu na jej twa­rzy. Oszczę­dzała lewą stronę.

Zwy­kle nie opi­sy­wała ze szcze­gó­łami swo­ich walk. Nie chciała go mar­twić. To nie poma­gało.

Elend stłu­mił nie­po­kój i znów zabrał się do czy­ta­nia. Pra­wie skoń­czył… jesz­cze tylko tro­chę i…

Roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

Odwró­cił się, zasta­na­wia­jąc się, kto tym razem mu prze­szka­dza. Chwilę póź­niej w wej­ściu poja­wiła się głowa Hama.

– Ham? – spy­tał Elend. – Na­dal nie śpisz?

– Nie­stety – odparł męż­czy­zna, wcho­dząc do środka.

– Mar­dra cię zabije za kolejny tak późny powrót – stwier­dził Elend, odkła­da­jąc pióro. Choć mógł narze­kać na pewne przy­zwy­cza­je­nia Vin, to przy­naj­mniej tak samo jak on pro­wa­dziła nocny tryb życia.

Ham tylko prze­wró­cił oczami. Wciąż nosił swoją kami­zelkę i spodnie. Zgo­dził się zostać kapi­ta­nem kró­lew­skiej straży pod jed­nym warun­kiem – że nie będzie musiał wkła­dać mun­duru. Vin otwo­rzyła oczy, gdy wszedł do środka, i znów się roz­luź­niła.

– Tak czy ina­czej – powie­dział Elend – czemu zawdzię­czam tę wizytę?

– Pomy­śla­łem, że chciał­byś wie­dzieć, że ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy tych skry­to­bój­ców, któ­rzy pró­bo­wali zabić Vin.

Elend poki­wał głową.

– Pew­nie nawet ich znam. – Więk­szość Allo­man­tów pocho­dziła ze szla­chet­nych rodów, a on znał wszyst­kich na dwo­rze Straffa.

– Wąt­pię – odparł Ham. – To byli ludzie z zachodu.

Elend zmarsz­czył czoło, a Vin unio­sła głowę.

– Jesteś pewien?

Ham przy­tak­nął.

– Wydaje się mało praw­do­po­dobne, że twój ojciec ich wyna­jął… chyba żeby prze­pro­wa­dził spory nabór w Fadrex. Pocho­dzili głów­nie z rodów Gar­dre i Con­rad.

Młody król roz­siadł się wygod­niej. Sie­dzibą jego ojca było Urteau, od wielu poko­leń dom rodu Ven­ture. Fadrex znaj­do­wało się na dru­gim końcu impe­rium, odda­lone o wiele mie­sięcy drogi. Mało praw­do­po­dobne, by jego ojciec miał kon­takty z grupą zachod­nich Allo­man­tów.

– Sły­sza­łeś kie­dyś o Ash­we­athe­rze Cet­cie? – spy­tał Ham.

Elend poki­wał głową.

– Ogło­sił się kró­lem Zachod­niego Domi­nium. Dużo o nim nie wiem.

Vin usia­dła ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Myślisz, że to on ich posłał?

– Musieli cze­kać na oka­zję, żeby dostać się do mia­sta, a ruch wokół bram przez ostat­nie dni dał im szansę. To ozna­cza, że przy­by­cie armii Straffa i atak na życie Vin są w pew­nym sen­sie zbie­giem oko­licz­no­ści.

Elend spoj­rzał na swoją towa­rzyszkę. W jej oczach widział, że nie jest do końca prze­ko­nana, że to nie Straff posłał skry­to­bój­ców. On sam nie był jed­nak tak scep­tyczny. Każdy tyran w oko­licy przy takiej czy innej oka­zji pró­bo­wał się go pozbyć. Czemu nie Cett?

To przez to atium, pomy­ślał z fru­stra­cją. Nie odna­lazł zaso­bów Ostat­niego Impe­ra­tora, ale to nie powstrzy­my­wało oko­licz­nych despo­tów od zakła­da­nia, że gdzieś je ukrywa.

– Cóż, przy­naj­mniej twój ojciec nie posłał skry­to­bój­ców – stwier­dził Ham, jak zawsze opty­mi­sta.

Elend pokrę­cił głową.

– Wierz mi, nasze pokre­wień­stwo go nie powstrzyma, Ham.

– To twój ojciec – zauwa­żył kapi­tan. Wyglą­dał na zmar­twio­nego.

– Dla Straffa takie rze­czy nie mają zna­cze­nia. Pew­nie nie wysłał skry­to­bój­ców, bo uznał, że nie jestem tego wart. Jeśli prze­trwamy odpo­wied­nio długo, zrobi to.

– Sły­sza­łem o synach zabi­ja­ją­cych ojców, żeby zająć ich miej­sce – powie­dział Ham, krę­cąc głową – ale nie o ojcach zabi­ja­ją­cych synów… Zasta­na­wiam się, jak o umy­śle sta­rego Straffa świad­czy to, że gotów jest cię zabić. Czy uwa­żasz, że…

– Ham… – prze­rwał mu Elend.

– Co?

– Wiesz, że zazwy­czaj lubię pro­wa­dzić dys­ku­sje, ale teraz nie mam czasu na filo­zo­fię.

– Ach, racja. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się słabo i pod­niósł. – I tak powi­nie­nem już wra­cać do Mar­dry.

Elend poki­wał głową, potarł skro­nie i znów pod­niósł pióro.

– Zor­ga­ni­zuj spo­tka­nie ekipy. Musimy zebrać sojusz­ni­ków. Jeśli nie wpad­niemy na jakiś wyjąt­kowo bły­sko­tliwy pomysł, to kró­le­stwo może być zgu­bione.

Ham odwró­cił się, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– W two­ich ustach brzmi to tak roz­pacz­li­wie, El.

Król spoj­rzał na niego.

– Zgro­ma­dze­nie to jeden wielki bała­gan, czuję na karku oddech pół tuzina wataż­ków z lep­szymi armiami, mniej wię­cej raz w mie­siącu ktoś pró­buje mnie zabić, a uko­chana kobieta powoli dopro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa.

Sły­sząc to ostat­nie, Vin prych­nęła.

– I to wszystko? – spy­tał kapi­tan. – Widzisz? Wcale nie jest tak źle. W końcu mogli­by­śmy sta­wiać czoło nie­śmier­tel­nemu bogu i jego wszech­po­tęż­nym kapła­nom.

Wbrew sobie Elend się roze­śmiał.

– Dobra­noc, Ham – powie­dział, wra­ca­jąc do pro­po­zy­cji.

– Dobra­noc, Wasza Wyso­kość.

Może mają rację. Może jestem sza­lony, zazdro­sny albo po pro­stu głupi. Nazy­wam się Kwaan. Filo­zof, uczony, zdrajca. To ja odkry­łem Alen­diego, i to ja pierw­szy ogło­si­łem go Boha­te­rem Wie­ków. To ja to wszystko zaczą­łem.

4

4

Na ciele nie było żad­nych widocz­nych ran. Leżało tam, gdzie je odna­le­ziono – inni wie­śniacy bali się ruszyć trupa. Jego nogi i ramiona były nie­zgrab­nie powy­gi­nane, a zie­mia wokół poru­szona od przed­śmiert­nych drga­wek.

Sazed wycią­gnął rękę i prze­cią­gnął pal­cami wzdłuż jed­nego ze śla­dów. Choć zie­mia we Wschod­nim Domi­nium była o wiele bar­dziej gli­nia­sta niż na pół­nocy, na­dal wyda­wała się raczej czarna niż brą­zowa. Desz­cze popiołu spa­dały nawet tak daleko na połu­dniu. Gleba bez popiołu, prze­siana i nawie­ziona, była luk­su­sem prze­zna­czo­nym dla ozdob­nych roślin w ogro­dach ary­sto­kra­cji. Reszta świata musiała sobie radzić z nie­ulep­szoną zie­mią.

– Mówi­cie, że był sam, kiedy umarł? – spy­tał Sazed, zwra­ca­jąc się do sto­ją­cej za nim nie­wiel­kiej grupki wie­śnia­ków.

Sto­jący na prze­dzie ogo­rzały męż­czy­zna imie­niem Teur poki­wał głową.

– Jak mówi­łem, mistrzu Ter­ri­sa­ni­nie. Stał sobie tam, nikogo nie było w oko­licy. Zesztyw­niał, potem upadł i tro­chę rzu­cał się na ziemi. A póź­niej… po pro­stu prze­stał się ruszać.

Sazed odwró­cił się z powro­tem do trupa, przy­glą­da­jąc się jego napię­tym mię­śniom, twa­rzy zasty­głej w gry­ma­sie bólu. Ter­ri­sa­nin zabrał ze sobą swoją medyczną mie­dzio­myśl – bran­so­letę owi­niętą wokół pra­wego przed­ra­mie­nia – i teraz się­gnął do niej umy­słem, wycią­ga­jąc nie­które z zapa­mię­ta­nych ksiąg, które w niej prze­cho­wy­wał. Tak, nie­które cho­roby zabi­jały z towa­rzy­sze­niem spa­zmów i drga­wek. Rzadko zabie­rały czło­wieka tak szybko, ale zda­rzało się. W innych oko­licz­no­ściach Sazed nie zwró­ciłby więk­szej uwagi na tę śmierć.

– Pro­szę, powtórz, co widzia­łeś – popro­sił.

Ogo­rzały męż­czy­zna z przodu grupy, Teur, nieco zbladł. Był w dziw­nej sytu­acji – natu­ralne pra­gnie­nie zyska­nia sławy skła­niało go, żeby opo­wia­dał o swoim doświad­cze­niu. Jed­nakże, robiąc to, mógł wywo­łać nie­uf­ność zabo­bon­nych ziom­ków.

– Wła­śnie prze­cho­dzi­łem, mistrzu Ter­ri­sa­ni­nie – powie­dział chłop. – Tamtą ścieżką, jakieś dwa­dzie­ścia jar­dów stąd. Widzia­łem, jak stary Jed pra­cuje w polu… on był zawsze pra­co­wity. Nie­któ­rzy z nas zre­zy­gno­wali, kiedy pano­wie ode­szli, ale stary Jed nie prze­sta­wał. Wie­dział, że będziemy potrze­bo­wać jedze­nia na zimę, z panami czy bez nich.

Teur prze­rwał, spoj­rzał w bok.

– Wiem, co mówią ludzie, mistrzu Ter­ri­sa­ni­nie, ale widzia­łem, co widzia­łem. Był dzień, kiedy prze­cho­dzi­łem, ale w doli­nie była mgła. Zatrzy­mała mnie, bo w życiu nie wysze­dłem we mgłę, żona może zarę­czyć. Mia­łem zamiar zawró­cić i wtedy zoba­czy­łem sta­rego Jeda. Pra­co­wał, jakby nie widział mgły. Mia­łem go zawo­łać, ale zanim zdą­ży­łem, on… jak wam powie­dzia­łem. Widzia­łem, jak tam stoi, potem znie­ru­cho­miał. Mgła tro­chę się wokół niego kłę­biła, wtedy zaczął się rzu­cać, jakby coś bar­dzo dużego go trzy­mało i szar­pało. Upadł. Potem już nie wstał.

Wciąż klę­cząc, Ter­ri­sa­nin spoj­rzał na ciało. Teur naj­wy­raź­niej był znany jako bajarz. A jed­nak trup był ponu­rym potwier­dze­niem – nie wspo­mi­na­jąc już o doświad­cze­niach Sazeda sprzed kilku tygo­dni.

Mgła w ciągu dnia.

Sazed wstał i odwró­cił się do wie­śnia­ków.

– Przy­nie­ście mi łopatę, pro­szę.

***

Nikt nie pomógł mu w kopa­niu grobu. To była powolna, brudna robota w połu­dnio­wym upale, mimo że nad­cho­dziła już jesień. Gli­nia­stą zie­mię trudno było ruszyć, ale na szczę­ście Sazed miał nie­wielki zapas siły w cyno­oło­wio­my­śli, i teraz do niej się­gnął.

Potrze­bo­wał jej, gdyż nikt nie nazwałby go atle­tycz­nym. Wysoki, o dłu­gich koń­czy­nach, miał syl­wetkę uczo­nego i wciąż nosił barwne szaty ter­ri­sań­skiego lokaja. Na­dal też golił głowę, jak to robił przez pierw­sze czter­dzie­ści kilka lat życia. Nie nosił zbyt wiele biżu­te­rii – nie chciał kusić zbój­ców – ale mał­żo­winy jego uszu były roz­cią­gnięte i wie­lo­krot­nie prze­bite.

Siła zaczerp­nięta z cyno­oło­wio­my­śli nieco wzmoc­niła jego mię­śnie, dając mu syl­wetkę potęż­niej­szego męż­czy­zny. Mimo to, nim skoń­czył, jego szaty były prze­po­cone i brudne. Wto­czył ciało do grobu i przez chwilę stał w mil­cze­niu. Ten męż­czy­zna był odda­nym rol­ni­kiem.

Sazed prze­szu­kał swoją reli­gijną mie­dzio­myśl w poszu­ki­wa­niu wła­ści­wej teo­lo­gii. Zaczął od indeksu – jed­nego z wielu, które stwo­rzył. Kiedy zna­lazł wła­ściwą reli­gię, uwol­nił odpo­wied­nie wspo­mnie­nia na temat jej prak­tyk. Pisma poja­wiły się w jego umy­śle tak wyraź­nie jak wtedy, gdy skoń­czył je zapa­mię­ty­wać. W swoim cza­sie zbla­kłyby, jak wszyst­kie wspo­mnie­nia, wcze­śniej jed­nak zamie­rzał umie­ścić je z powro­tem w mie­dzio­myśli. Tak dzia­łali Opie­ku­no­wie, tak prze­cho­wy­wali ogromne bogac­two infor­ma­cji.

Tego dnia wybrał wspo­mnie­nia HaDah, połu­dnio­wej reli­gii czczą­cej rol­ni­cze bóstwo. Jak więk­szość wyznań tłu­mio­nych w cza­sach Ostat­niego Impe­ra­tora, tak i wiara HaDah nie ist­niała od tysiąca lat.

Kie­ru­jąc się zasa­dami cere­mo­nii pogrze­bo­wej HaDah, Sazed pod­szedł do naj­bliż­szego drzewa – a raczej krzewu, który w tych oko­li­cach ucho­dził za drzewo. Odła­mał długą gałąź, obser­wo­wany przez wie­śnia­ków, i zaniósł ją do grobu. Pochy­lił się i wbił ją w zie­mię tuż obok głowy trupa. Póź­niej wstał i zaczął zasy­py­wać grób.

Chłopi przy­glą­dali mu się tępo. Są tacy przy­gnę­bieni, pomy­ślał. Wschod­nie Domi­nium było naj­bar­dziej cha­otycz­nym i nie­spo­koj­nym z Domi­niów Wewnętrz­nych. Jedyni męż­czyźni w grupce byli już sta­rzy. Wer­bow­nicy dzia­łali sku­tecz­nie – mężo­wie i ojco­wie z tej wio­ski pew­nie zgi­nęli na jakimś polu bitwy, które nie miało już zna­cze­nia.

Trudno uwie­rzyć, że mogło ist­nieć coś gor­szego od uci­sku Ostat­niego Impe­ra­tora. Sazed powie­dział sobie, że cier­pie­nie tych ludzi prze­mi­nie i któ­re­goś dnia zaznają dobro­bytu dzięki temu, czego doko­nał wraz z innymi. Jed­nakże widział chło­pów zmu­szo­nych do zabi­ja­nia sie­bie nawza­jem, widział dzieci umie­ra­jące z głodu, dla­tego że jakiś despota „zare­kwi­ro­wał” cały zapas żyw­no­ści wio­ski. Widział zło­dziei zabi­ja­ją­cych swo­bod­nie, gdyż woj­ska Ostat­niego Impe­ra­tora już nie patro­lo­wały kana­łów. Widział chaos, śmierć, nie­na­wiść i nie­ład. I musiał przy­znać, że to czę­ściowo była jego wina.

Na­dal zasy­py­wał grób. Został wyszko­lony jako uczony i słu­żący – był ter­ri­sań­skim loka­jem, naj­bar­dziej uży­tecz­nym, naj­droż­szym i naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym ze sług Ostat­niego Impe­rium. To nie miało teraz zbyt wiel­kiego zna­cze­nia. Ni­gdy nikogo nie pocho­wał, ale bar­dzo się sta­rał, by z sza­cun­kiem zasy­pać ciało. Ku jego zasko­cze­niu wie­śniacy zaczęli mu w pew­nej chwili poma­gać, spy­cha­jąc zie­mię ze sterty.

Może dla nich jest jesz­cze nadzieja, pomy­ślał Sazed, z wdzięcz­no­ścią wrę­cza­jąc jed­nemu z nich łopatę. Kiedy skoń­czyli, u szczytu grobu wysta­wał czu­bek gałęzi HaDah.

– Dla­czego to zro­bi­łeś? – spy­tał Teur, wska­zu­jąc na gałąź.

Sazed się uśmiech­nął.

– To cere­mo­nia reli­gijna, gospo­da­rzu Teu­rze. Jeśli chcesz, może jej towa­rzy­szyć modli­twa.

– Modli­twa? Coś ze Sta­lo­wego Zakonu?

Sazed pokrę­cił głową.

– Nie, przy­ja­cielu. To modli­twa z wcze­śniej­szych cza­sów, z cza­sów sprzed Ostat­niego Impe­ra­tora.

Chłopi patrzyli po sobie, krzy­wiąc się. Teur dra­pał się po bro­dzie. Wszy­scy jed­nak zacho­wali mil­cze­nie, gdy Sazed wypo­wie­dział krótką modli­twę HaDah. Kiedy skoń­czył, odwró­cił się do nich.

– Zwano to reli­gią HaDah. Nie­któ­rzy z waszych przod­ków pew­nie ją wyzna­wali. Jeśli zechce­cie, mogę was nauczyć jej zasad.

Zebrani stali w mil­cze­niu. Nie było ich wielu – jakieś dwa tuziny, w więk­szo­ści kobiety w śred­nim wieku i kilku sta­rych męż­czyzn. Był też jeden mło­dzie­niec z drew­nianą nogą. Sazed zdzi­wił się, że tak długo prze­żył na plan­ta­cji. Więk­szość panów zabi­jała inwa­li­dów pośród skaa, żeby nie wyko­rzy­sty­wali ich zaso­bów.

– Kiedy wraca Ostatni Impe­ra­tor? – spy­tała jedna z kobiet.

– Raczej nie wróci – odparł Sazed.

– Dla­czego nas porzu­cił?

– To czas zmian – stwier­dził Sazed. – Może rów­nież czas, by poznać inne prawdy, inne drogi.

Ludzie zaczęli się krę­cić. Sazed wes­tchnął cicho. Ci ludzie koja­rzyli wiarę ze Sta­lo­wym Zako­nem i jego obli­ga­to­rami. Reli­gia nie była czymś, co obcho­dziło skaa – co naj­wy­żej sta­rali się jej uni­kać.

Opie­ku­no­wie spę­dzili tysiąc lat, gro­ma­dząc i zapa­mię­tu­jąc infor­ma­cje o umie­ra­ją­cych reli­giach świata, pomy­ślał. Kto by się spo­dzie­wał, że teraz, po odej­ściu Ostat­niego Impe­ra­tora, ludzie nie będą chcieli wie­dzieć, co stra­cili?

Nie potra­fił jed­nak źle myśleć o tych ludziach. Wal­czyli o prze­trwa­nie, ich surowy świat stał się do tego wszyst­kiego nie­prze­wi­dy­walny. Byli zmę­czeni. Nic dziw­nego, że nie inte­re­so­wała ich roz­mowa o dawno zapo­mnia­nych wie­rze­niach.

– Chodź­cie – powie­dział Sazed, kie­ru­jąc się do wio­ski. – Są inne rze­czy, bar­dziej prak­tyczne, któ­rych mogę was nauczyć.