Stróże. Wydanie zbiorcze - Jakub Ćwiek - ebook + książka

Stróże. Wydanie zbiorcze ebook

Jakub Ćwiek

0,0

Opis

Anioły, biurokracja i Loki – bóg kłamstwa w akcji! 

W świecie, gdzie niebo działa bez Boga, a aniołów stróżów dramatycznie brakuje, powstaje W.I.N.A. – Wydział Interwencyjny Nadzoru Anielskiego. To oni czuwają tam, gdzie standardowe procedury zawodzą, a skrzydła aniołów mogą oznaczać zarówno zbawienie, jak i zgubę.

Poznaj początki niezwykłej przyjaźni Butcha i Zadry oraz śledztwa, w których nie brak ani niebiańskiej biurokracji, ani boskich intryg. W tym świecie Loki – bóg kłamstwa – jest równie niezbędny, co nieprzewidywalny.

Idealna pozycja dla fanów „Kłamcy” i wszystkich, którzy dopiero chcą wejść do uniwersum Ćwieka.
Stróże zmienią wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 689

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści
Okładka
Spis treści
Strony tytułowe
WSTĘP
CZĘŚĆ 1
KTO JEST BEZ WINY
PIESKIE POPOŁUDNIE

W DRODZE WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK CHYBA ŚNISZ KLICK, KLICK, BOOM!

CZĘŚĆ 2

KOMU BIJE DZWON (Dziś) RAJ UTRACONY (Dziś) SERCE ANIOŁA (Dziś) NEWEGWASU’U (Dziś)

BONUS TRACK
KARMA
Strona redakcyjna
Reklama
Spis treści

WSTĘP

Historia tej książki jest dość zabawna, bo właściwie zamiast niej miał być serial – taki krótki, niskobudżetowy, prosto do internetu. Pomyślałem sobie, że byłoby fajnie stworzyć historyjkę trochę w stylu Zabójczej broni, ale w świecie Kłamcy.

Tylko kto miałby być jej bohaterem? Żaden z już stworzonych nie pasował, uznałem więc, że wymyślę nowych. Tylko jak uzasadnić, że wcześniej o nich nie wspominałem? No przecież! Niech będą zwykłymi Stróżami! Jak pomyślałem, tak zrobiłem, i w ten sposób powstało dziesięć scenariuszy do serialu Stróże, którego bohaterami byli dwaj aniołowie: Zadra i Butch. Sporo z tego serialu zostało w opowiadaniu Kto jest bez winy, choć w wersji książkowej w pewnym momencie ruszyłem z tą historią w nieco inną stronę. Więc cały czas jest szansa, że gdyby serial jednak kiedyś wyszedł, będzie miał czym zaskoczyć.

Ale na razie z różnych względów nie wyszedł. Za to pomysł na książkę o stróżach zapuścił już korzenie w mojej głowie. Pomyślałem: Hej, masz tu fajnych bohaterów prowadzących, potencjał na poszerzenie uniwersum niezależnymi historyjkami!

I faktycznie, dzięki Stróżom mogłem napisać opowiadania w różnym klimacie, w różnych gatunkach i czasem bardziej na poważnie niż w książkach o Kłamcy Jednocześnie wciąż mogłem tu pokazywać Lokiego z jego matactwami i robieniem na boki. Zaprezentować coś nie z jego perspektywy i pokazać przez to, że relacja skrzydlatych z bogiem kłamstwa bywa... no, skomplikowana, powiedzmy.

A potem, tekst po tekście, wyszło mi nagle, że za sprawą moich nowych i starych bohaterów nie tylko poszerzę świat Lokiego, lecz także mogę w nim jeszcze naprawdę sporo namieszać. Wprowadzić chaos wpisany w naturę Kłamcy.

No cóż, zaraz się przekonamy, czy się udało. Dajcie znać, a na razie życzę wam wszystkim miłej lektury. I jak zawsze dzięki, że jesteście!

CZĘŚĆ 1

<Klik>

Raz dwa… Raz, dwa…

Hosanna, Alleluja, Hosanna…

<odgłos stukania>

Chwalmy Pana, Alleluja!

<odgłos odkładania>

Dobrze, spróbujmy zatem. <nerwowy śmiech> Na Trony i Zwierzchności, to zdumiewające, że tak mały przedmiot może być tak onieśmielający!

Zdawać by się mogło, że gdy Metatron wyśpiewał cię z Woli Pana, by głos Twój niósł się przez wieczność i bezkres, by wypełniał chwałą Stwórcy każdą cząstkę bytu, to niewielki przedmiot, który więzi dźwięki i odtwarza je na zawołanie, nie powinien wprawiać cię w zakłopotanie. Może to dlatego, że mówię, nie śpiewam? Może dlatego, że wciąż uczę się tego „ja” zamiast „my”?

Nie, to nie jest dobry początek.

<Klik>

<Klik>

Imię me Isma’il…

Choć nie, kurs mowy współczesnej uczy, że powinienem przedstawić się inaczej. Jeszcze raz…

<Klik>

<Klik>

Mam na imię Isma’il. Niegdyś eosopran w jednym z dolnych Chórów Pana, wkrótce… jeśli taka będzie wola Tronów i łaska nieobecnego Pana – anioł stróż.

Dziwnie się czuję ze świadomością, że zostałem wybrany. W pamięci mam czasy, gdy Pan był jeszcze z nami. Wtedy Chóry składały się wyłącznie z takich jak ja, aniołów wyśpiewanych, by śpiewać, by wprawiać rzeczywistość w drganie, nieść radość i otuchę na krańce Wszechświata.

Potem zaczęli przychodzić ci, którzy zawiedli. Nazywamy ich Zbłąkanymi, bo zawiedli w swojej posłudze. I dlatego zesłano ich do nas. Za karę. Nieustannie dają temu wyraz smutno-gniewnymi spojrzeniami i tendencją do przechodzenia w moll, gdy tylko śpiewy obowiązkowe zmieniają się w improwizacje, a także agresją i izolacją. Na przerwach zbłąkani niemal zawsze rozmawiają tylko ze sobą, mówią o ludziach, o świecie. Obskakują nowych, gdy ci przychodzą, i pytają o sytuację polityczną, o nowe mody, filmy w kinie. Dziś rozumiem te słowa, wcześniej nie mówiły mi wiele. Tak jak nie rozumiałem ich odpowiedzi na moje pytanie, jak tam jest. „Posrasz się, a nie zrozumiesz”, mówili najczęściej i wypychali mnie ze swoich zamkniętych kręgów.

Zbłąkani fałszują. Zwierzchności mi świadkiem, że nie chcę nikogo fałszywie posądzać o złą wolę, ale uważam, że robią to specjalnie. Jakby w ostatniej chwili wycofywali się z właściwego dźwięku. Potem chichoczą. Nie uczą się tekstów, tylko piszą je sobie na rękach, a gdy wznosimy Hymn o Miłości, parskają na słowo „cymbał”.

Jeden z Cherubinów zwrócił im nawet uwagę, że zachowują się niedopuszczalnie, ale wtedy któryś odpowiedział, że większa kara ich już nie spotka. Ale spotkała. Była nią decyzja Nadzoru Anielskiego, by niektórych spośród Chórzystów wcielić do służby Stróżów.

Z początku Zbłąkani nawet się ucieszyli i zaraz zaczęli pokazywać, jak to się zrehabilitowali za dawne przewiny. Nagle zaczęli śpiewać czysto, integrować się, pytać o imiona i nawet je zapamiętywać. Mnie co prawda nadal nazywali „Tym kolesiem z Moby Dicka”, co mi niewiele mówiło, ale robili to już jakby milej.

Dopiero potem się okazało, że Nadzór wyklucza z naboru wszystkich, których do Chórów zesłano za przewinienia w dawnej służbie. Anioł stróż, który z tego czy innego powodu przestał nim być, nie miał już powrotu. Zamiast tego, za sprawą niedoboru Stróżów, zdecydowano się powołać i przystosować Chórzystów pierwotnych do nowej służby. I tak oto trafiłem tutaj. Do niewielkiego pokoju w niedawno powstałej przestrzeni uczelnianej Nadzoru Anielskiego. Na to łóżko, z tym urządzeniem na poduszce.

Przedmiot nazywa się dyktafon. Otrzymałem go dzisiaj, jak wszyscy z pierwszego naboru, na zajęciach z „Przystosowania do współczesności” z zadaniem nauczenia się obsługi. Dyktafon jest cyfrowy i nie zawiera w sobie żadnego nośnika, o którym nas uczono, takiego jak kasety, płyty CD czy winylowe. Nagrywa dźwięk na zawartą w nim pamięć i z tej pamięci odtwarza. Jak? Jeszcze nie wiem, ale muszę się nauczyć przynajmniej częściowo. Choć i tak kluczowa jest lista zagrożeń, jaka może z tego przedmiotu wynikać dla podopiecznego. Tę mam stworzyć sam w oparciu o zajęcia z historii cywilizacji ludzkiej. Dużo wkuwania, ale dla kogoś, kto przez eony nauczył się zylionów gugolpleksów pieśni, nie powinno to być aż takie trudne, czyż nie?

To, co właśnie zrobiłem, to pytanie retoryczne. O tym też się ostatnio uczyłem. Niesamowite, że ta wiedza jeszcze mi się nie miesza.

Dobra, wystarczy na początek.

<Klik>

<Klik>

Dzień drugi z dyktafonem. Zobaczymy, co pamiętam z zasad przyznawania Stróżów.

Wynikiem niedoboru Stróżów i ciągle zwiększającej się liczby ludzi postanowiono, co następuje:

Po pierwsze, anioł stróż nie będzie już przypisywany jednostce, tylko całej komórce rodzinnej i będzie z nią wędrował przez pokolenia aż do skończenia rodu lub utraty praw do Stróża przez jej przedstawiciela. W przypadku gdy z jakiegoś powodu w nowej komórce rodzinnej znajdzie się dwóch Stróżów, zostanie to zgłoszone do Nadzoru Anielskiego, by jeden z nich mógł zostać rozdysponowany na innych potrzebujących. Anioł stróż sam decyduje, przy którym członku rodziny zamierza przebywać, na podstawie indywidualnej oceny sytuacji i stopnia zagrożenia. W przypadku postępowania Wydziału Interwencyjnego Nadzoru Anielskiego Stróż zobowiązany jest swój wybór uzasadnić.

Po drugie, potencjalny podopieczny musi być osobą wierzącą, praktykującym katolikiem. Dopuszcza się wyjątki dla innych spośród chrześcijan, ale rozpatrywane indywidualnie. Anioł stróż czerpie siłę oraz możliwości dokonania interwencji z modlitw podopiecznego, a zatem…

O, właśnie, przypomniało mi się, bo mieliśmy dzisiaj bardzo interesujący wykład jednego ze Stróżów. Nazywał się Kwiryniusz i mówił nam właśnie o sile modlitwy oraz o tym, jak motywować podopiecznego do regularnego zawierzenia i proszenia o wsparcie. Kwiryniusz był bardzo przekonujący i mówił wiele mądrych rzeczy, ale potem słyszałem, jak na korytarzu któryś z pracowników Nadzoru mówił o nim, że się mądrzy, a przecież toczyło się w jego sprawie postępowanie na wniosek samego archanioła Gabriela. Ponoć Kwiryniusz pozyskiwał modły za pomocą istoty mitycznej w służbie archanielskiej, niejakiego Lokiego.

Ale wracam do tema… a nie, muszę już iść, więc nagram to sobie później. Na Trony, to wciąż takie dziwne…

<Klik>

KTO JEST BEZ WINY

Podchodzi bardzo blisko, do ostatniej chwili ukrywając wojskowy nóż w luźnym rękawie bluzy. Wtedy macha ręką, łapie rękojeść sprawnym ruchem i zadaje sześć szybkich, krótkich ciosów. Sztych wnika w ciało między żebrami, wychodzi z sykiem i zaraz zanurza się ponownie, nieco wyżej. Jak w koszarowej grze „ręka-nóż”. Ostrze tylko raz zgrzyta o kość.

Nie najgorzej, myśli, ale tak naprawdę nie jest zadowolony. Miał setki lat na praktykę, każde trafienie powinno być perfekcyjne. A skoro nie są takie teraz, gdy celem jest ludzki trup podwieszony na haku jak półtusza w rzeźni, to co zdarzy się w polu?

Z telewizyjnego odbiornika za jego plecami dochodzą doniesienia o kolejnych cudownych ocaleniach podczas trzęsienia ziemi w Chile. Uratowani dziękują aniołom boskim za opiekę. On wzdryga się na to, wyciera broń o spodnie trupa i chowa ją do pochwy. Prosty nóż taktyczny od H&K o czarnym, matowym ostrzu. Dużo lepszy niż to rytualne badziewie, którym ćwiczył, choć nie tak dobry, jak mieli ci Indianie, Shorouki. Już dwa razy pracował z łowcami aniołów. Byli dobrzy, musiał to przyznać. Nie tylko jak na ludzi, po prostu dobrzy. A ich noże i toporki były najlepszymi narzędziami śmierci, jakie widział od kilkuset lat. Szkoda, że nie chcieli odstąpić mu choćby kozika.

Do telewizora dołącza się wcześniej wyciszone radio, zwiększające głośność o pełnych godzinach na czas wiadomości. Kolejne informacje, kolejne przypadki. Cuda, interwencje boskie, anielska opieka. Ile z tego to myślenie życzeniowe, a ile naprawdę robota aniołów? Przyjdzie mu to powoli, skrupulatnie sprawdzić.

Na razie notuje coś na karteczce, przykleja ją do ceglanej ściany wypełnionej już zdjęciami, wycinkami z gazet i mapkami z masą zakreśleń. Oznacza karteczkę numerem 7314, ale potem ją drze, bo jest niebieska, a nie żółta. Niebieski oznacza pewniaki.

Na dziś ma jedną taką, całkiem niedaleko.

Sięga po kurtkę.

***

Mężczyzna pod dwudziestkę, w obcisłych niebieskich spodniach, koszulce polo i narzuconym na ramiona turkusowym sweterku gapił się w ekran trzymanego przed oczami urządzenia. W uszach miał białe słuchawki dokanałowe, zapewne z muzyką, bo kołysał się rytmicznie. Anioł stróż Kreasos, siedzący obok Zardaela zwanego Zadrą, mówił na takich „odcięci” i – co zawsze podkreślał – nie zazdrościł ich Stróżom.

Ale mężczyzna stojący na przejściu nie miał Stróża. A nawet jeśli miał, to nie na służbie.

Gdy zmieniło się światło, odcięty zauważył to dopiero po kilku sekundach, a następnie uniósł nogę, by wejść na pasy. Ze wzrokiem w ekranie, z uszami wypełnionymi muzyką i z totalnym zaufaniem dla powszechnego poszanowania przepisów ruszył niemal prosto pod koła samochodu, którego kierowca skręcał gwałtownie w prawo, zignorowawszy przepis o zielonej strzałce.

– Na Trony! – krzyknął Zadra.

Zerwał się ze swojego miejsca w kawiarni tak gwałtownie, że wywołany przezeń wiatr poderwał włosy drobnej studentki siedzącej nad parującym kubkiem i stosem notatek. Dziewczyna rozejrzała się zaskoczona, a kiedy nic nie dostrzegła, zmarszczyła uroczo nosek i wróciła do medycznego sprawozdania z sekcji zdeformowanych kobiecych narządów rodnych.

Tymczasem odcięty zrobił już krok i szykował się do drugiego, którym niechybnie przeciąłby drogę samochodowi. Już uniósł stopę, zgiął kolano, przeniósł środek ciężkości, wychylając się do przodu, gdy nagle coś złapało go za kark i mocno szarpnęło do tyłu. Odcięty zatoczył się, podeszwa jego conversa otarła się o drzwi pojazdu. Widząc to, kierowca mimowolnie zatrąbił i zaklął pod nosem, a siedzący na miejscu pasażera chudy, szczupły mężczyzna ubrany w grafitową koszulę i kamizelkę uśmiechnął się z wyraźną ulgą i zasalutował.

Zadra, który puścił już kołnierz zdezorientowanego odciętego, odpowiedział salutem i wrócił na swoje miejsce w kawiarni.

– Nie powinieneś był tego robić – zauważył obojętnym tonem Kreasos.

Zadra wzruszył ramionami.

– A ty nie powinieneś swatać swojej Kasiulki z każdym, kto ma zdolność kredytową i czystą kartotekę na policji – odgryzł się.

Przyczesał zmierzwione włosy, wierzchem dłoni potarł policzki i strzepnął niewidzialny pyłek z koszuli. Dopiero wtedy jakby od niechcenia powiódł wzrokiem po wnętrzu kawiarni, żeby upewnić się, który z jego pobratymców zwrócił uwagę na to, co się stało.

Wszyscy, uznał. Wszyscy widzieli i teraz, nie potrafiąc kłamać, odwracali wzrok i udawali, że zajmują się wyłącznie swoimi podopiecznymi. A to jeden przesunął talerzyk stojący na skraju stołu, a to drugi trzymał dłonie nad parującym kubkiem, jakby się ogrzewał, choć w rzeczywistości pilnował, by żywa gestykulacja grubego brodacza nie wywróciła kubka prosto na otwarty laptop. Siedmiu świadków nieautoryzowanej, nieregulaminowej interwencji skierowanej, by uratować – najprawdopodobniej – nieprzypisanego. Dziewięciu, jeśli liczyć Kreasosa i anioła z samochodu. Zadra westchnął. Stanowczo nie powinien był tego robić.

– Brakuje ci interwencji, co? I tych twoich? – Kreasos bez trudu wbił się w strumień myśli towarzysza. – Ile to już, odkąd cię odwołali?

– Oddelegowali – poprawił Zadra. – Tymczasowo. I w czwartek będzie trzeci tydzień.

– Tak, tymczas – powtórzył Kreasos bez przekonania. – Kto cię zastępuje? Znasz? Ufasz?

Zadra uznał, że to ostatnie pytanie nie było specjalnie mądre. Żaden Stróż troszczący się o swoich podopiecznych nie byłby w stanie zaufać innemu aniołowi w kwestiach zawodowych. A do tego kto w czasach anielskiego niedoboru zostawał aniołem na zastępstwo? Tylko niedojdy z dwoma ostrzeżeniami albo świeżo szkoleni chórzyści. To już Zadra wolałby na ten czas nająć Kłamcę, o którym wszyscy ostatnio tyle mówili. Przynajmniej, odpowiednio opłacony, przykładał się do roboty jak mało kto.

Przy barze młody, patykowaty rudzielec z plakietką „Uczę się” majstrował przy zablokowanej kolbie ekspresu, jak gdyby rozbrajał bombę. Pochylony nad nim stróż szeptał mu do ucha porady, jednocześnie rozglądając się ukradkiem, czy któryś z kolegów po fachu się z niego nie śmieje. Widać było, że nie tylko rudzielec dopiero zdobywał tu praktykę. Zadra aż się wzdrygnął na myśl, że podobny temu typek siedzi teraz u jego Konieckich i patrzy przez ramię Basi piszącej klasówkę, pilnuje Radka ze złamaną nogą, podsuwa zagubione papiery Bogdanowi albo pilnuje, żeby jego żona Jadzia nie zacięła się nożem podczas zmywania. Jadzia bywa taka roztargniona, gdy zasłucha się w audiobook Sagi o ludziach lodu.

– A właściwie to skąd ten urlop? – zapytał Kreasos, po czym rozejrzał się uważnie, czy nikt nie patrzy, zdjął z półki kubek termiczny na sprzedaż i ostrożnie odkleił od niego metkę z zabezpieczeniem.

Zadra przyglądał się temu z umiarkowanym zaciekawieniem.

– Mam zrobić szkolenie przysposabiające jakiemuś nowemu – wyjaśnił.

– Serio? Od kiedy robią coś takiego?

– Od kiedy przysposabiany to były żołnierz Zastępów. Nie wiem, stary, dla mnie to też nowość. Co ty robisz z tą metką?

Zamiast odpowiedzieć, Kreasos wstał i podszedł do swojej podopiecznej – ładnej, choć myszkowatej dziewczyny w za dużych okularach i chaotycznej fryzurze. Przyklęknął przy niej, jak gdyby się oświadczał, po czym sprawnym ruchem podkleił metkę do dna zawieszonej na poręczy torebki. Upewnił się, że się trzyma, wstał i z zadowoleniem otrzepał ręce jak po udanej wymianie koła w samochodzie.

– No co? Ochroniarz to wbrew pozorom bardzo miły i nieśmiały chłopak. – Wskazał brodą łysego kulturystę w koszulce polo z logo galerii, w której mieściła się kawiarnia. – Ma na imię Marcel, opiekuje się mamą i psem bez oka. Pies nazywa się…

Zadra pokręcił głową z rezygnacją.

– Czasami się zastanawiam, czy ty aby na pewno jesteś po naszej stronie, Kres. Poważnie.

– Powiedział ten, co właśnie dokonał nieautoryzowanej – odciął się drugi Stróż. – No dalej, co z tym żołnierzem?

– Nie wiem. Podobno Zastępy nie prowadzą teraz wojen, wojska się nudzą, a u nas braki. – Zadra złapał się na tym, że wodzi palcem po kupce wysypanego cukru i układa ją we wzór. Jego samego nie było co prawda widać, ale już takie wzory owszem. Gdyby obok siedział jakiś człowiek…

Anioł szybko zamazał wzór i wytarł ręce o kamizelkę.

– Facet to jakiś mocno utytułowany weteran. Na pewno ze służb specjalnych, może nawet Michałowa pretoria. Nie powiedzieli mi o nim za wiele, ale masa odznaczeń w polu, w formacji i w zadaniach utajnionych, oficer z walk o Walhallę, podobno starł się z Thorem.

Kreasos uśmiechnął się pobłażliwie.

– Każdy wie, że Thora pokonał Michał.

– Nie mówię, że pokonał – odparł Zadra – tylko że się starł. Zawalczył. Wcześniej każdy, kto się do Thora zbliżył, odlatywał bez choćby zadania ciosu. Mówi się, że podobno nawet go zranił, co ułatwiło później robotę archaniołowi.

– Plotki – mruknął Kreasos. – Skąd to wiesz?

– Od Darneusa. Od niego mam przydział.

Na to już drugi stróż nie odpowiedział. Zadra wiedział dlaczego. Owszem, anioły plotkowały, zdarzało się to nawet Henaelowi, cherubinowi odpowiedzialnemu za cały departament Stróżów. Ale jeżeli mówił coś jego zastępca, anioł Darneus, to było jasne, że nie ma w tym grama niesprawdzonej wieści. Darneus, gdyby był człowiekiem, musiałby znaleźć sobie bogatego panicza, zabić mu rodziców i uszyć z kevlaru kostium nietoperza. Jego szeroki zakres umiejętności wszelakich poukrywanych w tysiącach kieszonek dyskretnie wszytych w doskonale skrojoną elegancję, takt i szyk sprawiały, że mógł być tylko aniołem albo właśnie majordomem superbohatera.

Nagle podopieczna Kreasosa wstała i sięgnęła po płaszczyk i torebkę. Widząc to, jej anioł spiął się i klepnął Zadrę w ramię.

– Teraz patrz.

Dziewczyna przeszła kilka kroków, lawirując między stolikami i ludźmi rozpartymi na fotelach tak, że nad nogami niektórych trzeba było skakać jak podczas gry w gumę. W połowie drogi zorientowała się, że nie wzięła ze stolika ściereczki do okularów, więc wróciła i pokonała tę samą drogę jeszcze raz. Zadra pomyślał z rozbawieniem, że gdyby Kreasos był człowiekiem, to dusiłby się teraz od tego wstrzymywania oddechu.

Ochroniarz siedział tyłem do szyby na wysokim stołku przy blacie i grzebał coś w komórce. Na widok Kasi podniósł głowę, otaksował ją spojrzeniem, a gdy doszedł wzrokiem do twarzy, uśmiechnął się uprzejmie i koślawo. Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem i natychmiast odwróciła wzrok. Sekundę później zawyły bramki w wejściu.

– Bingo! – krzyknął Kreasos, aż wszyscy obecni w kawiarni aniołowie odwrócili się i spojrzeli na niego z wyrzutem dotąd zarezerwowanym dla oburzonych bibliotekarek. Stróż zasłonił usta w geście „wyrwało mi się”, ale nie wyglądał na specjalnie skruszonego.

– Co bingo? – zapytał Zadra. – Przecież to bardzo nieprzyjemna sytuacja dla obojga. Wrobiłeś swoją podopieczną i zawstydziłeś ją przed obcym człowiekiem.

Kreasos pokręcił głową.

– Jak ty masz, Zadra, kogokolwiek czegokolwiek uczyć, skoro nie znasz podstaw ludzkich relacji. Więcej związków wzięło się na tym świecie z zakłopotania niż z miłości. Zapamiętaj to sobie, jeśli jeszcze wrócisz do tych swoich Konieckich.

Zadra już miał mruknąć, że „nie jeśli, tylko kiedy”, ale wtedy rozległ się w jego głowie głos Darneusa:

„Już czas”.

– Muszę znikać – powiedział Zadra i zniknął.

***

Poznaczone bliznami szerokie plecy anioła Butcha naprężały się, to znów rozluźniały, trzeszczała skóra na potężnych bicepsach, uginał się podwieszony pod sufitem drążek. Góra, dół, góra, dół, nogi złączone, wyprostowane, sylwetka ułożona idealnie, obcięte na krótko włosy i różowe dżdżownice bliznowców lśniły potem.

Było w tych ćwiczeniach coś hipnotyzującego, jak mantra powtarzana godzinami raz po raz celem wprowadzenia się we właściwy stan. Jak rytuał przywołujący coś wielkiego, tajemniczego i przerażającego.

W pewnej chwili skóra na łopatkach Butcha pękła, a spod niej wyłoniły się pokraczne, jakby obciągnięte błoną palce bez paznokci. Najpierw powoli, niezdarnie, niczym pisklaki wychodzące z jajka, potem wystrzeliły nagle jak kwiaty na przyspieszonym filmie przyrodniczym. I ledwie wychynęły na całą długość, z głównego pnia wyrosły jakby dodatkowe łodygi, a na nich, niczym liście, zaczęły pojawiać się pióra. Od tego momentu potrzeba było równo dwustu podciągnięć, by skrzydła nabrały wdzięku i majestatu. Wówczas anioł rozłożył je, puścił drążek i powoli opadł na ziemię, dysząc miarowo.

– Skrzydła? Naprawdę?

Cherubin Henael, drobny nerwowy anioł o gładko ogolonej twarzy i wyjątkowo żywej mimice skrzywił się z dezaprobatą. Wraz z wysokim, szczupłym Darneusem stali w niewielkim przyciemnionym pomieszczeniu skrytym za taflą fenickiego lustra i od godziny przyglądali się ćwiczącemu Butchowi.

Co prawda dyrektor anielskiego departamentu Stróżów i jego zastępca bez trudu znaleźliby sobie na ten czas inne zajęcie, ale postać po drugiej stronie tafli była niczym wyjątkowy obraz drapieżnika przywieziony właśnie do twojego zoo. Wmawiasz wszystkim, że musisz go pilnować ze względu na bezpieczeństwo, a w rzeczywistości chcesz zobaczyć, czy jak mu ciśniesz główkę sałaty, to ją zje, rozszarpie czy zacznie turlać jak piłkę. Ot, ciekawość. Ten jeden krok do piekła, na który pozwalali sobie nawet najwierniejsi Tronom aniołowie.

– Myślę, że to jest to wojskowe przyzwyczajenie do tradycji. W sensie te skrzydła – odparł Darneus. – No i spójrz na nie, cherubinie, musiał ich wielokrotnie używać w boju, bo widać, że…

– Stróże nie obnoszą się ze skrzydłami – wszedł mu ostro w zdanie Henael.

Darneus skinął głową.

– Poinformuję go, by najdalej z chwilą zakończenia szkolenia zredukował i ograniczył ich używanie do czasu wolnego.

Henael uśmiechnął się mimowolnie, dając tym samym wyraz, co myśli o podobnych pustych zwrotach. Czas wolny u Stróża. Dobre sobie. Zaczesał ręką opadającą na czoło grzywkę.

– A właśnie, jak mu idzie szkolenie? – zapytał.

Darneus zajrzał do notatnika, choć na pewno nie musiał. Zastępca cherubina miał idealną pamięć i jeśli czasem pozwalał sobie na podobne gesty, to wyłącznie dlatego, że nie chciał onieśmielać otoczenia.

– Na razie zdał testy ogólne. Przysposobienie zawodowe ma się rozpocząć dzisiaj. Poprowadzi je anioł Zardael, doświadczony opiekun rodzinny, którego wybrałem na podstawie stosownych statystyk. Ma największy współczynnik zróżnicowania interwencji pośród aniołów stróżujących cywilom, a jednocześnie usposobienie na tyle łagodne i bezkonfliktowe, że nie będzie próbował zdominować Butcha.

Tym razem uśmiechnęli się obaj. Myśl o jakiejkolwiek dominacji nad górą umięśnionej anielskości stojącej po drugiej stronie lustra wydawała się absurdalna. Michał czy Lucyfer w czasie swojej świetności mogliby go ani chybi pokonać, ale zdominować? Pozbawiona wyrazu, surowo wyciosana twarz zdawała się rzucać wyzwanie wszystkim w zasięgu wzroku. Henael wyobraził sobie nawet, jak wzywa tego tu na reprymendę, i nerwowo przełknął ślinę.

– Gdzie ten Zadra?

Darneus wywrócił białka oczu, by to sprawdzić, co wyglądało jak reakcja na najgłupsze pytanie świata.

– Czeka pod drzwiami. Gotowy do pracy.

Henael skinął głową i nacisnął przycisk interkomu.

– Butch, tutaj twój nowy… ekhem, przełożony, cherubin Henael.

Butch powoli, jak na zwolnionym filmie, odwrócił się całym swym zwalistym ciałem w stronę lustra i zaplatając ręce na plecach, stanął w lekkim rozkroku. Skrzydła owinął wokół siebie, jakby chciał zamknąć się w zrobionym z nich kokonie. Jego spojrzenie wyrażało skupienie i uwagę.

– Chciałbym teraz, żebyś ukrył skrzydła i wyszedł na spotkanie z aniołem Zardaelem, który będzie twoim indywidualnym instruktorem i przeprowadzi cię przez… ekhem, szkolenie.

Butch, wciąż wpatrzony w lustro, ledwie zauważalnie skinął głową, ale poza tym ani drgnął.

Henael spojrzał niepewnie na Darneusa z niemym pytaniem „co teraz?” malującym się w oczach. Zastępca zrobił krok do przodu i teraz to on wcisnął przycisk interkomu.

– Wykonać – powiedział, a wtedy Butch zabrał się do roboty.

***

Krzesełko na wąskim, białym korytarzu było zimne i niewygodne. Mimo to Zadra siedział na nim, uznając, że nerwowe przechadzanie się tam i z powrotem może zostać źle odebrane przez przełożonych, którzy przecież mogli tędy przechodzić. Wiele mówiło się ostatnio o planowanych testach kwalifikacji zawodowej nawet dla aktywnych Stróży i choć oblanie takowego raczej nie skutkowałoby usunięciem z zawodu, Zadra wolał nie dawać nikomu choćby cienia sugestii, że nie panuje nad sobą albo brak mu cierpliwości.

Siedział i czytał książkę. Taką samą jak ta, którą czytał przez ramię Bogdanowi, gdy ten znalazł na nią czas wieczorem po pracy. Nazywała się Baranek, opowiadała o Jezusie i jego koledze z dzieciństwa Biffie, a także o aniołach, z których jeden, ten od zwiastowań, nie był najmądrzejszy. Ot, jedna z tych lekkich, zabawnych historyjek, które aniołowie lubili, a ludzie wiary uważali za bluźnierstwo i powód do palenia autora i fanów na społecznościowych stosach.

Skryty pod łóżkiem Jezus uczył się właśnie, czym jest miłość fizyczna, na podstawie relacji przyjaciela uprawiającego seks z prostytutką, gdy nagle w jarzącej się na biało ścianie naprzeciw pojawiły się najpierw drzwi, a zaraz potem stanął w progu zwalisty olbrzym w stroju Stróża.

Gigant miał ręce jak Schwarzenegger dłuta Michała Anioła – wielkie, kształtne mięśnie oplecione powrozami żył. Rękawy grafitowej koszuli podwinięte do łokci, przez lewe przedramię przewieszony szary płaszcz. Na oczach lustrzane pilotki, w których Zadra dostrzegł skuloną, zmizerowaną postać wyglądającą jak uczeń gimnazjum na sedesie w szkolnej toalecie. Potrzebował kilku sekund, by się zorientować, że widzi siebie. Kolejnych trzech, by poderwać się z miejsca, rzucając książkę na bok, i wyciągnąć rękę.

– Cześć, nazywam się Zardael, ale wszyscy mówią na mnie Zadra, i zostałem oddelegowany, by przyuczyć cię do zawodu. Rany, ale ty jesteś wielki. Będziesz znakomitym Stróżem.

Butch przechylił lekko głowę, po czym również wyciągnął dłoń. Uścisk miał silny, choć sprawiał wrażenie, że stara się wyrządzić rozmówcy jak najmniejszą krzywdę, zupełnie jakby miał do czynienia z dzieckiem.

– Ty nie jesteś – mruknął.

– Przepraszam? – zdziwił się Zadra.

– Wielki – doprecyzował Butch z miną, jakby nie lubił doprecyzowywać rzeczy.

Zadra zaśmiał się nerwowo i powstrzymał odruch wytarcia ręki o marynarkę.

– Trafne spostrzeżenie – powiedział. – To inna zaleta w tym zawodzie, spostrzegawczość. I nie, pewnie źle się zrozumieliśmy. To nie tak, że musisz być wielki, żeby być dobrym stróżem, bo istnieje więcej niż jedna metoda, by dobrze wykonywać ten zawód. W wojsku zresztą pewnie też mieliście te swoje podziały i przydzielaliście różnych aniołów wedle ich umiejętności, czyż nie?

W odpowiedzi Butch tylko wzruszył ramionami w geście, który mógł znaczyć absolutnie wszystko. Potem otworzył usta i Zadra już liczył, że Butch skomentuje to choćby jednym zdaniem, ale on tylko oblizał spierzchnięte wargi i zaraz zamknął usta z powrotem.

Zadra westchnął.

– W ogóle ogromnie jestem ciekaw wszystkich tych twoich opowieści wojennych – powiedział. – Znałem kiedyś takiego weterana, ale on był w pomocniczych, technicznych, żadna tam pierwsza linia frontu, wiesz. Rozstępowali Morze Czerwone, montowali ognisty słup, takie tam. Ale historyjek miał masę i naprawdę świetnie się go słuchało. Ty masz pewnie więcej i lepszych, co? Podobno byłeś pod Walhallą?

W ścianie korytarza zamigotały kolejne drzwi i wyszło zza nich dwóch Stróży, każdy z naręczem plastikowych teczek. Rozmawiali o czymś, ale dostrzegłszy Butcha, zamilkli i przyglądali mu się ukradkowo aż do zniknięcia za rogiem.

Zadra odprowadził ich spojrzeniem. Butch nie.

– Tak – odpowiedział olbrzym i Stróż znowu potrzebował kilku sekund, by przypomnieć sobie pytanie do tej odpowiedzi. Gdy mu się udało, zadowolony z siebie pociągnął temat jeszcze trochę.

– Słyszałem, że walczyłeś z samym Thorem. Jaki on był?

– Duży.

– Ty też jesteś duży.

– Większy.

Kącik ust olbrzyma drgnął, co wcale nie musiało oznaczać rozbawienia, ale i tak zirytowało Zadrę wystarczająco, by zmienił nastawienie i ton. Jeszcze przed kilkoma minutami był podekscytowany spotkaniem, ale teraz poczuł znużenie.

– No tak… – mruknął i jakby się zawahał, ale po namyśle nabrał tchu. – Dobra, słuchaj no, Butch – dodał trochę energiczniej – ja wiem, że dla was wojskowych to wszystko jest tylko poczekalnią przed apokaliptyczną zadymą, a my cywile jesteśmy po to, by wam polerować zbroje, ale mam cię wdrożyć w tę robotę. Poświęcam swój czas i swoje obowiązki, które lubię, by cię czegoś nauczyć, więc z łaski pańskiej spróbuj, choć przez ten czas, gardzić mną trochę mniej.

Butch raz jeszcze otaksował rozmówcę spojrzeniem i tym razem nie było już wątpliwości. Uśmiechnął się półgębkiem.

– Spróbuję – powiedział.

– Świetnie! – mruknął Zadra.

Odwróciwszy się, ruszył wzdłuż korytarza. Po kilku krokach, nie upewniając się, czy Butch podąża za nim, zaczął mówić oschłym, rzeczowym tonem:

– Z tego, co wiem, masz za sobą wszystkie podstawowe szkolenia, więc jeśli ci nie przeszkadza, ruszyłbym od razu w teren. Moi podopieczni mają teraz opiekę zastępczą, ale wiesz, jak czegoś sam nie dopilnujesz… Nie żebym nie ufał swojemu tymczasowemu zmiennikowi, to na pewno fachura, ale ten zawód lubi paranoików. Akurat zaczął się weekend, więc zaczniemy z grubej rury: dorosły podopieczny, piątek wieczór. Gotowy?

– Tak.

Zadra pstryknął palcami i świetlisty korytarz wydłużył się, a następnie zafalował i ukazał im ciemny zaułek obok ruchliwego lokalu.

Pod neonem dumnie migającym nazwą „Lula” stała kolejka ludzi w różnym wieku i stanie upojenia, którzy kilka godzin wcześniej, stojąc przed szafą, nie byli w stanie się zdecydować, czy idą do filharmonii, na wiejskie wesele czy na casting średniobudżetowego filmu porno. Między nimi kilku aniołów rozglądało się niepewnie, a jeden, zapewne stały bywalec, pocieszał ich, że jeśli tylko ich podopieczni nie wpadną na pomysł zadzierania z lożą albo zabawy z karłem tańczącym na podwyższeniu, będzie git.

Zadra zrobił krok, ale się zawahał. Obejrzał się i tym razem to on otaksował Butcha wzrokiem.

– Trzymamy się zasad – powiedział.

– Zawsze – odparł Butch.

***

Żeby móc spokojnie zajmować hoker przy samym barze, anioł Finael stosował zgraną sztuczkę z napisem „świeżo lakierowane”. Wyciągał ją z kieszeni, materializował i kładł na siedzisku, a następnie siadał na niej. W ten sposób każdy, kto zauważał karteczkę, omijał pozornie puste miejsce, dając aniołowi spokój. Oczywiście nie działało to na pijanych i cwaniaków, ale tych szybko odstraszał kuksaniec znikąd.

Finael był aniołem o prezencji łysiejącego mężczyzny w średnim wieku, w dodatku takiego, którego przodkowie nie dobierali się w pary zbyt uważnie. Gdyby był widzialny, pewnie długo by sobie w „Luli” nie posiedział. Ktoś zgłosiłby ochronie, że jakiś obleśny typ od początku wieczoru tkwi przy barze i wślepia się w zgrabną blondynkę po trzydziestce kursującą po trójkącie parkiet-bar-toaleta coraz bardziej chwiejnym krokiem. Tłumaczenie, że kobieta jest jego podopieczną, nie zdałoby się na wiele, skoro nie potwierdziłaby tego nawet sama zainteresowana. Jak miałaby go poznać? Przez całe swoje życie widziała go raptem dwukrotnie. Raz był przechodniem, który zepchnął ją z drogi spadającego z dachu sopla, a drugi – zaniepokojonym sąsiadem, gdy Filip urządził jej awanturę dwa dni po wprowadzeniu się do nowego mieszkania. Potem wystarczyło już tylko czasem zastukać w kaloryfer lub w ścianę i awanturnik się mitygował, więc anioł nie musiał się pokazywać osobiście. To był zresztą powód do dumy Finaela. Od półtora roku mieli spokój z wszelkimi przemocowymi incydentami. A dziś była w tym klubie za wiedzą i zgodą będącego w delegacji Filipa. To naprawdę był wielki krok do przodu w ich związku!

Anioł spojrzał na tańczącą dziewczynę z mieszaniną dumy i radości. Podobało mu się, że jest możliwie skromna w ruchach, trzyma się koleżanek i spławia natrętów stanowczo, ale grzecznie, bo przecież takich łatwo sprowokować i trzeba uważać. No i że trzyma umiar w piciu, bo przecież różnie bywa. A to wyśle jakiś niewerbalny, ale jednoznaczny sygnał, a to nie upilnuje drinka i zgrzeszy zaniedbaniem. Mało który z imprezowiczów miał tu Stróża, z którym Finael mógłby się dogadać ponad głowami. Lepiej nie kusić losu.

Ledwie pomyślał o tym ostatnim, wyrośli przed nim ci dwaj. Jeden drobny, blady, z podkrążonymi oczami, drugi wielki, obcięty po wojskowemu, czujnie obserwujący tłum. Ludzie pchający się do kontuaru nie mogli ich widzieć, ale i tak omijali miejsce szerokim łukiem, jak gdyby przybysze emitowali pole siłowe. Tego chudego Finael znał, wielkiego widział pierwszy raz.

– Ty jesteś Finael, prawda? – zapytał chudy, czym z jakiegoś powodu mocno Stróża zirytował.

– Zależy dla kogo – mruknął, po czym ostentacyjnie wychylił się na hokerze, by dojrzeć swoją podopieczną zasłoniętą teraz przez wielkiego.

Olbrzym nie zrozumiał tego gestu albo się nim nie przejął, bo tylko bardzo wolno pokręcił głową.

– To nie jest prawda – powiedział. – Jeżeli jesteś Finael, to dla wszystkich.

Łysiejący Stróż spojrzał na niego zaskoczony, ale zaraz się otrząsnął i mruknął:

– Chodziło mi o to, że…

– Że o tym, czy chcesz z nami rozmawiać, zadecyduje to, z jaką sprawą przychodzimy – uśmiechnął się ten chudy.

Jak on się nazywał? Zura, Zumba…

– Zadra – podpowiedział chudy. – I mam dla ciebie pewną propozycję.

To powiedziawszy, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niezaklejoną kopertę. Podał ją koledze po fachu i cofnął rękę.

– To opłacony weksel na interwencję Kłamcy. Przegrał go w karty z jednym takim znajomym i…

Finael rzucił kopertę na biurko, jakby go oparzyła, i jeszcze raz przyjrzał się obu aniołom, tym razem z gniewem malującym się na pyzatej twarzy.

– Kto was przysłał? To prowokacja jakaś? Nie wolno nam korzystać z pomocy istot mitycznych, a Kłamca…

Chudy i duży wymienili spojrzenia. We wzroku wielkoluda pojawiło się wyraźne pytanie, na które oczy kolegi odpowiedziały: „Wyjaśnię ci później”.

– To żadna prowokacja – wyjaśnił w końcu chudy. – Nie musisz z tego korzystać, możesz zgłosić, a wtedy jestem przekonany, że Darneus to doceni. Tak czy siak, ta koperta to dobra cena za to, o co chcę cię poprosić.

Finael zawahał się i rzucił ukradkowe spojrzenie na kopertę. Już miał odpowiedzieć, ale wtedy ktoś grzmotnął go w niewidzialne plecy, chcąc dopchać się do baru. Imprezowicz zdziwił się, że w coś uderzył, i z pijacką ciekawością na twarzy pomacał powietrze przed sobą. Anioł pozwolił jego dłoniom przeniknąć przez swoje plecy i pierś.

– Ciebie kojarzę – powiedział w końcu. – Ale twój kolega…

– Butch – przedstawił olbrzyma chudy. – I jest nowy, przyszedł z Zastępów, a ja go właśnie szkolę. I stąd moje pytanie. Nie użyczyłbyś mu na chwilę swojej podopiecznej? I spokojnie, to nie jest żadne łamanie regulaminu, sprawdziłem. Stróż może poprosić o zastępstwo w każdej chwili, jeżeli uzna to za stosowne. Zwykle robi się to za pośrednictwem góry, ale…

– …ale lepiej przepraszać, niż prosić – uśmiechnął się Finael i tym razem dłużej zawiesił wzrok na kopercie. Nie miał do tej pory do czynienia z Kłamcą, ale słyszał, że w paru podbramkowych sytuacjach drań okazał się naprawdę pomocny. I faktycznie, jak powiedział ten Zadra, nie musiał z tego korzystać, choć fajnie było mieć taką opcję.

– Niech będzie – mruknął po chwili wahania. – Moja to ta w białej bluzce, blondynka, która właśnie idzie do baru. Ma na imię Zofia. Dajcie znać, jak skończycie.

Odwrócił się na znak, że dla niego sprawa jest zamknięta, ale Zadra złapał go za ramię.

– Nie tak szybko – stwierdził. – Musicie podać sobie dłonie i dokonać rytuału przekazania.

– Nie znam żadnego rytuału – stwierdził Finael.

– Spokojnie, robiłem to niedawno, więc ja znam. Podaj Butchowi rękę, o tak… Butch, musisz być trochę pomocny… właśnie! A teraz powtarzajcie za mną…

Słowa, które wydostały się z jego ust, były tak starożytne, że gdyby dinozaury miały archeologów, to ci znajdowaliby je w ramach wykopalisk. Każdy wyraz przysięgi był niczym wąż z kreskówki, który wpełza w pole kadru, układa się w literę i nim zdążysz się zorientować, burzy ją i pełznie dalej. Był niczym płomienie w ognisku grające ze sobą w kalambury. Mimo to ani Finael, ani Butch nie mieli problemu z powtórzeniem swoich kwestii. Gdy skończyli, puścili swoje dłonie, a Butch otrzepał ręce jak z pyłu.

– Słyszę jej myśli – stwierdził.

– To dobrze – kiwnął głową Zadra.

– Są głupie.

– Ej! – Finael podniósł głos, ale raczej dla zachowania pozorów niż z rzeczywistego oburzenia. Wyglądało na to, że raczej podziela zdanie wielkoluda.

– Możesz je wyciszyć – stwierdził Zadra. – Ja zawsze wizualizuję sobie takie pokrętło jak w starym radiu i wtedy…

– Już – przerwał mu Butch. – Co teraz?

Stróż wzruszył ramionami.

– Teraz obserwujesz i czekasz. Większość tej roboty na tym polega. Staramy się nie interweniować, by nie naruszać zasady wolnej woli. Ot, czasem możemy zlikwidować zagrożenie bardzo bezpośrednie i nagłe. Możemy też, wedle własnego uznania, zainterweniować w przypadku modlitwy. Niekoniecznie do nas, może być do szefa, do świętego. W takim przypadku…

Ale Butch już go nie słuchał. Z gracją nietypową dla kogoś jego postury przepchnął się na środek parkietu, bliżej swojej podopiecznej i w pierwszej kolejności obejrzał uważnie ją, następnie koleżankę, z którą tańczyła, i wreszcie mężczyzn, którzy obłapiali je wzrokiem. Tych taksował spojrzeniem po kolei, podchodząc tak blisko, jakby chciał przez nich przejść. W miejscach, gdzie był jeszcze przed momentem, raz za razem powstawały dziury w tłumie bardzo powoli zasklepiające się w takt muzyki.

Gdy utwór płynnie przeszedł w kolejny, Zosia przeprosiła koleżankę i ruszyła w stronę baru. Większość ludzi usuwała się jej grzecznie z drogi, ale tych kilku podchmielonych, którzy postanowili się podroczyć, do przepuszczenia jej potrzebowało niewidzialnej zachęty.

– Przypominam, że nie możesz interweniować bez powodu, zwłaszcza bez modlitwy – mruknął z rezygnacją Zadra, widząc, jak Butch wyprowadza kolejne lekkie, krótkie ciosy i rozpycha zaskoczonych klubowiczów na boki. – Umawialiśmy się na trzymanie się zasad, pamiętasz?

– Jasne. – Butch uniósł ręce, jakby się poddawał, ale czujnemu spojrzeniu Zadry nie umknął błyskawiczny ruch łokcia, którym wielki anioł trafił ostatniego z cwaniaków tuż obok nosa. – Będzie, jak mówisz.

Tymczasem Zosia dotarła już do kontuaru, wspięła się na wolny akurat hoker i zawołała barmana. Ten dał jej znać gestem, że zauważył i zaraz przyjdzie. Westchnęła ciężko, przeczesała włosy, po czym oparła łokcie na blacie, a głowę na rękach, próbując uspokoić rozkołysany świat.

– Co taka piękna dziewuszka robi w takim lokalu jak ten? – usłyszała nagle z lewej. – Czego szuka i jak duża szansa, że właśnie znalazła?

Spojrzała na niego. Facet mógł mieć pięćdziesiątkę. Biała koszula, szeroka pierś, brzuch trochę poza kontrolą. Na szyi złoty łańcuszek z Jezusem na krzyżu wplątanym w kępkę siwych włosów, zęby lśniące jak oferta kredytowa, na wskazującym palcu prawej ręki sygnet z literami PK. Uśmiechał się tak, jakby właśnie w tym momencie klęczała przed nim, zsuwając mu bokserki.

– Boże! – westchnęła, kręcąc głową.

Niemal w tym samym momencie hoker mężczyzny zachwiał się, pięćdziesięciolatek zamachał rękami, po czym, już lecąc, gwałtownie skręcił głowę i wyrżnął nosem o blat tuż obok szklanki z topniejącymi kostkami lodu. Chrupnęła kość, trysnęła krew, ktoś krzyknął, a potem facet osunął się powoli na podłogę.

Kilka osób, w tym Zosia, natychmiast rzuciło się na pomoc, reszta przyglądała się z mieszaniną obrzydzenia i rozbawienia, jak wielkie krople krwi kapią z kontuaru prosto na czoło pojękującego casanovy.

Zadra patrzył na to wszystko z założonymi rękami, w końcu przeniósł wzrok na Butcha.

– Ale wiesz, że powiedzenie „O Boże” to technicznie jeszcze nie jest modlitwa, prawda?

Butch wzruszył ramionami.

– Za dużo macie przepisów – stwierdził.

Zadra otworzył usta, chcąc coś na to odpowiedzieć, ale zaraz je zamknął i wyszukał wzrokiem Finaela. Ten siedział w pustej loży dla VIP-ów wyraźnie rozbawiony, a gdy ich spojrzenia się spotkały, pomachał koledze po fachu.

– Na dziś chyba wystarczy – stwierdził Zadra. – Chodź, oddasz dziewczynę i zbieramy się do domu.

Butch otrzepał ręce, po czym zaplótł je na piersi.

– Ty dowodzisz – powiedział.

***

Czeka i patrzy. Jedni po drugich wylewają się pijani ludzie, a wraz z nimi zakłopotani Stróże. Ci pierwsi wsiadają do taksówek, a ci drudzy materializują się na wolnych siedzeniach lub rozsiadają na dachach, zaraz za kogutami z napisami TAXI. Jeśli taksówkarz też ma Stróża, aniołowie wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Jeśli nie ma, na potrzeby tego kursu będzie go miał.

Myśli, czy naprawdę musi tak bezczynnie czekać. Czy nie może teraz, póki tamten jeszcze jest w środku, zająć się innymi. Nie wszystkie ofiary na wojnie są tak samo ważne, ale każdy trup po właściwej stronie to krok bliżej do zwycięstwa. Ale rozkaz to rozkaz, a on ma swoje zadanie i musi się go trzymać. Tym razem sprowadza się ono do celu z niebieskiej karteczki.

Sprawdza nóż, jak się wysuwa, czy ostry, czy ukryty nie wystaje. Sprawdza, choć jest pewien, że wszystko jest w porządku. Dba o pozory, bo pozory są ważne, teatr jest ważny, każdy ma swoją rolę. To nie może się wydarzyć po prostu, musi być interwencją, złapaniem na gorącym uczynku. Nie jest jednym z tych Indian, którzy po prostu wypowiedzieli wojnę bez reguł. On ma prawdziwą misję.

W końcu wychodzą. Ona pierwsza, zataczając się i wpadając na ochroniarza, który nie marnuje tej okazji i łapie ją mocno za tyłek. Dziewczyna nawet się nie oburza, tylko wybucha tak perlistym śmiechem, że kilka lśniących perełek śliny faktycznie wylatuje z jej ust i wsiąka w czarną koszulkę mężczyzny. To nie studzi jego zamiarów, wręcz przeciwnie, ale Zofia – Zofia, Sofia, czyli mądrość, jakże to ironiczne – wyślizguje się jakoś, macha do niego na pożegnanie ręką uzbrojoną w buty na obcasie i boso biegnie po chodniku. Dopiero wtedy wyłania się z lokalu jej Stróż.

Wystarczy poczekać, aż dojdą do zaułka. Wystarczy wyskoczyć z niego jak zwykły bandzior, gwałciciel, zwyrodnialec. Poczekać, aż anioł ruszy, by jak zwykle przekroczyć uprawnienia i powstrzymać napastnika mimo braku prośby o interwencję. Co Stróż dokładnie zrobi? Opcji ma wszak bez liku. Chwyci za ramię i zaczepi o sterczący ze ściany bolec mocujący piorunochron? Spróbuje podstawić nogę i zwali winę na nierówną kostkę? Po prostu uderzy znienacka, mając gdzieś grę pozorów?

To nie ma znaczenia, bo czegokolwiek spróbuje, raz-dwa dotrze do niego, że się pomylił. Że to nie jego podopieczna jest celem.

Ostrze wychodzi z pochwy gładko i równie gładko wejdzie w ciało.

Dziewczyna zrównuje się z zaułkiem.

***

Noc spędzili na rozłożystych ramionach blisko czterdziestometrowej figury Chrystusa. Ostatnio obrodziło takimi w całym kraju, a że każda miała w koronie nadajnik któregoś z telekomów, można było już z pełną odpowiedzialnością twierdzić, że oto większość ludzi komunikuje się ze sobą za pośrednictwem boskim. Ot, kolejny cud dokonany mimochodem.

Butch leżał na otwartej dłoni, z rękami zaplecionymi pod głową na palcu wskazującym Pana. Zadra przechadzał się od szyi do łokcia.

– Myślę, że powinniśmy się lepiej poznać – stwierdził w końcu, przystając. – Wiesz, żebym mógł dostosować szkolenie do twoich indywidualnych potrzeb.

Butch nie odpowiedział. Patrzył spod półprzymkniętych powiek trochę ponad głową kolegi na małżowinę uszną Pana.

– Powiesz mi, czym się do tej pory zajmowałeś? – zapytał Zadra.

– Walczyłem.

– A coś więcej?

– Nie – odparł Butch, po czym uśmiechnął się znowu tym swoim irytującym półgębkiem. – Na wojnie masz niewiele czasu na szukanie hobby.

Zadra zważył tę odpowiedź na szalkach brwi, cmoknął i odchrząknął.

– No dobra, spróbujmy inaczej. Opowiesz mi o tym, co robiłeś pod Walhallą? Tylko nie mów, że walczyłeś!

Butch wzruszył ramionami.

– Zatem nic nie robiłem – mruknął i zanim Zadra zdążył zrobić kolejną głupią minę, usiadł wyprostowany. – Słuchaj, większość tego, czym się zajmowałem, jest albo ściśle tajna, albo na tyle obrzydliwa, że mógłbyś nie dać rady o tym słuchać. Sprawiasz wrażenie fajnego Stróża i nie chciałbym, by moja przeszłość…

– Sprawdźmy – wszedł mu w zdanie Zadra, hardo wypinając pierś.

– Co takiego? – nie zrozumiał Butch.

– Mówisz, że nie dałbym rady o tym słuchać, a ja twierdzę, że wręcz przeciwnie. Sprawdźmy więc, który z nas ma rację.

Butch podrapał się po głowie, by ostatecznie wzruszyć ramionami.

– No dobrze, skoro tak bardzo chcesz.

Gdy skończył opowiadać, olbrzymi Chrystus, dotąd kremowy, był trochę bledszy, a Zadra siedział z oczami wielkimi jak spodki wsparty o szyję figury i poruszał ustami niczym wyjęta z wody ryba. Butch przeciągnął się, pokręcił głową, aż chrupnęło, i oblizał wargi.

– Rozumiem, że wystarczy? – zapytał.

Zadra skinął głową bardzo, bardzo powoli. Równie wolno wciągnął i wypuścił powietrze. Wciągnął i wypuścił.

– Myślę, że teraz powinniśmy pójść na plac zabaw – stwierdził w końcu. – Tak, to będzie teraz najlepsze.

***

Przechodnie po prostu omijali to miejsce szerokim łukiem. Schodzili z chodnika na jezdnię albo nawet przechodzili na drugą stronę ulicy, nie bacząc na klaksony. Gdyby zapytać ich, dlaczego to robią, nie umieliby odpowiedzieć, możliwe nawet, że oglądaliby się za siebie w zdumieniu, nie mając pojęcia, o jakie niby miejsce może chodzić.

Oczywiście choćby najmocniej wytężali wzrok, nie byliby w stanie dostrzec taśm rozpiętych między prostymi słupkami, wycinających z dostępnej przestrzeni coś na kształt koślawego rombu. Nie mogliby dojrzeć połyskujących na srebrno hebrajskich słów emitujących zaklęcie bariery ani aniołów techników pogrążonych w pracy nad bladym ciałem.

– Anioł Finael, stróż niejakiej Zofii Garczyńskiej. – Darneus siedzący w kucki na pobliskim gzymsie zaczął mówić w chwili, gdy cherubin Henael był jeszcze tylko falującym powietrzem o humanoidalnym kształcie. – Wedle relacji świadków był wczoraj ze swoją podopieczną w pobliskim lokalu „Lula”, skąd wracali nad ranem. Dźgnięty kilkakrotnie, z żołnierską wprawą, za pomocą ostrego narzędzia bez znamion magiczności.

– Na Trony! – Cherubin przeczesał grzywkę. – Mamy jakieś podejrzenia, kto to? Komuś podpadł, coś zrobił nie tak? Coś się stało podopiecznej?

Darneus zerknął do notatek.

– Podopieczna nosi świeże ślady pobicia, jest teraz pod opieką męża. Troskliwy facet, wygląda na przejętego, przyniósł jej kwiaty. – Przewrócił kartkę. – Nic nie wiadomo na temat tego, żeby Finael miał jakichś wrogów. Znaczy oprócz tych naturalnych, właściwych zawodowi, jak mityczni czy Shorouki…

– Ci Indianie?

– Tak, ale oni nie opuszczają raczej swojego terytorium, a nawet jeśli, to nie przekraczają oceanu. Nie ma też znaków, które zwykli zostawiać na ciałach, a rany nie zostały zadane ich rytualną bronią. Więc to nie oni. Zresztą, na ile się orientuję, mają teraz inne rzeczy na głowie.

– Loki? – upewnił się Henael.

Darneus pokiwał głową.

– Wracając do Finaela – podjął – obowiązki wykonywał przyzwoicie, do tej pory miał tylko jedno ostrzeżenie za zaniedbanie, dość stare.

Henael skinął głową i wzdychając ciężko, spojrzał w stronę zwłok. Pochylający się nad nimi Corrigan, zwierzchnik techników anielskich, był wiecznie zgorzkniałym typem o pesymistycznym nastawieniu do świata i ich szeroko pojmowanej anielskiej misji. Gdy mógł, cherubin unikał rozmów z nim, zwłaszcza że rangą byli sobie równi – technik również miał dwie pary skrzydeł – i tylko funkcja Henaela stawiała go minimalnie wyżej. Gdyby Darneus miał jakieś przydatne informacje, może dałoby się uniknąć konfrontacji, ale w tych okolicznościach…

– Jest natomiast jedna rzecz co najmniej niepokojąca. – Darneus zdawał się czytać w myślach przełożonego. – Wspomniałem, że ciosy zadano z żołnierską precyzją, prawda? Nie dodałem natomiast, że choć narzędzie zbrodni było najpewniej zwyczajne, obstawiam ludzkie, to sposób zadania ciosów, zdaniem Corrigana, przywodzi na myśl techniki walki… oddziałów specjalnych Zastępów Anielskich. Nie rozeznaję się w szczegółach, które mi podano, ale technicy są niemal pewni, że…

– …to anioł? – Henael nawet nie próbował kryć przerażenia. – Myślicie, że to upadły drugiej fali? Ktoś szkolony przez Michała, kto zmienił stronę?

Darneus schował notes do kieszeni i rozłożył ręce. Widać było wyraźnie, że to, co ma jeszcze do dodania, konfuduje i jego.

– Wczoraj w nocy doszło do tymczasowego przekazania Zofii Garczyńskiej Stróżowi zastępcy. Dokonało się to na mocy regulaminu, ale zaraz później anioł zastępca dokonał poważnego naruszenia regulaminu interwencji.

– Wiemy, kim był ten zastępca?

– No właśnie wiemy – westchnął Darneus. – Opis świadków pasuje tylko do jednego znanego nam anioła, a ten pasuje do, nazwijmy to na wyrost, profilu sprawcy.

Henael zamknął oczy i rozmasował czoło. Wiedział, że będą z tym wielkoludem kłopoty. Po prostu to wiedział.

– Wezwij go do mnie. Natychmiast! – rozkazał.

– Próbowałem – odparł Darneus. – Niestety nie jestem w stanie, bo technicznie jeszcze nie został do nas przydzielony. Nie możemy się z nim kontaktować bezpośrednio, nie mamy dostępu do jego lokalizacji.

– A ten jego opiekun? Zardael?

Na twarzy Darneusa po raz pierwszy pojawiło się zakłopotanie, co było widokiem na tyle rzadkim, że w pierwszej chwili Henael pomylił je z drwiną.

– No co? – mruknął zaczepnie. – Czemu się tak uśmiechasz?

– Bo kompletnie o tym nie pomyślałem. Już go namierzam.

Na dole Corrigan właśnie się wyprostował, wstał i rozejrzał wokoło. Dostrzegłszy Henaela, skinął mu ledwie zauważalnie głową. Cherubin odpowiedział identycznym gestem.

***

Plac zabaw nie był duży ani specjalnie bogaty w atrakcje. Na środku wznosiła się konstrukcja przypominająca nieco zamek z drewnianych klocków przearanżowany przez Tarzana. Pomiędzy spadzistymi dachami rozciągnięto sieć z grubej czerwonej liny, a blanki murów gładko przechodziły w sznurowe mostki rodem z Indiany Jonesa. Nieco dalej z wysokiej, drewnianej konstrukcji, która z powodzeniem mogłaby pełnić funkcję szafotu, zwisały łańcuchowe huśtawki. Tylko jedna była w użyciu, o resztę kłóciła się zawzięcie banda przedszkolaków, którym znudziła się karuzela przypominająca nieco koła bólu służące niegdyś do hartowania i budowania tężyzny gladiatorów.

Zadra zgrabnie przeskoczył nad płotkiem okalającym plac i poczekał, aż Butch zrobi to samo.

– Jak już zostaniesz stróżem, Butch – powiedział, skinąwszy głową do mijającego ich anioła – to będzie jedno z najważniejszych miejsc wymiany informacji z innymi. Znaczy nie ten konkretny plac, ale takie właśnie punkty. Pamiętasz o zasadzie anioł na rodzinę?

– Pamiętam.

– No więc tu zaczyna działać statystyka – wyjaśnił Zadra. – Kto jest w rodzinie jednocześnie najbardziej niewinny i zarazem najmocniej narażony na wszelkie zagrożenia? Oczywiście dziecko. Większość aniołów rodzinnych skupia się więc na dzieciach, zwłaszcza w ich początkowej fazie rozwoju.

Butch zmarszczył czoło.

– Masz na myśli życie płodowe?

Zadra syknął, dając wyraźnie do zrozumienia, że właśnie weszli na wyjątkowo grząski grunt.

– Cóż, to akurat śliska sprawa i trochę jakby zależy od anioła. Ja mówię o późniejszym etapie. O dzieciństwie. – To powiedziawszy, rozłożył ręce, jakby chciał nimi objąć wszystkie bawiące się na placu dzieci.

Butch jednak nie dawał za wygraną.

– Co to znaczy „zależy od anioła”?

– No normalnie, to co znaczy – powiedział Zadra i sapnął głośno. – Podobno znasz przepisy, to wiesz, że w przypadku koniecznych do podjęcia wybor… o, patrz tam! Widzisz tych dwóch?

Pokazał palcem na kamienny stolik z wmurowaną w blat szachownicą. Siedziały przy nim dwa anioły prowadzące ze sobą żywiołową dyskusję. Raz po raz to jeden, to drugi spoglądały w stronę blaszanej zjeżdżalni i ten, który akurat tam zerknął, dostawał jakby nowych sił. Podrzucał ręce do góry, podnosił ton i ogółem zachowywał się jak żydowski kupiec zapytany o rabat.

– Co oni robią? – zainteresował się Butch.

– Negocjują – odparł Zadra. – To sól tych miejsc. Negocjacje. Między ich podopiecznymi pewnie lada chwila wybuchnie bójka. Zakładam, że obaj, czy też oboje, są wybuchowymi dziećmi, mogą się pojawić poważne obrażenia. Nie daj się zwieść niewinnemu wyglądowi dzieci, Butch. Maluchy pełne dorosłej determinacji, gniewu i roszczeniowości, a jednocześnie z nieukształtowaną wyobraźnią są zdolne do niemal wszystkiego, co okrutne. Ci dwaj negocjują więc teraz wysokość obrażeń na każdego.

Butch otworzył usta, by zapytać o coś jeszcze, ale zaraz je zamknął i zamiast tego dłuższą chwilę obserwował anioły. Gdy już był pewien, na które dzieci patrzą, zmaterializował się przy maluchach i uważnie obejrzał sobie grzecznie bawiących się ze sobą chłopców.

– Ja tu nie widzę bójki.

– Byłeś żołnierzem, Butch, więc znasz dewizę si vis pacem para bellum. To raz – powiedział Zadra, który zamiast znikać i pojawiać się na nowo, po prostu podszedł. – Dwa, że musisz się nauczyć odczytywać znaki. Drobne gesty jak to skrzywienie na widok kolegi sięgającego po cudzą łopatkę. Jak to oblizanie języka i zmrużenie oczu. Dobry zwiad to podstawa, jak w wojsku. A gdy już go masz, przechodzisz albo do walki, albo…

– …negocjacji – dokończył za niego Butch.

W odpowiedzi Zadra tylko się uśmiechnął i podszedł do kamiennego stołu.

– Witam, panowie – zagaił. – Jestem Zadra, a to Butch, z wojskowych. Przysposabiam go do bycia Stróżem, jesteście zobowiązani decyzją cherubina Henaela do udzielenia mi wszelkiej możliwej pomocy. Możecie nam powiedzieć, co ustaliliście?

Pierwszy ze Stróżów, drobny rudzielec o piegach układających się u szczytu czoła w odwrócony trójkąt – przez co anioł wyglądał, jakby miał zakola – zmierzył przybyłych wzrokiem w większości obojętnym, choć z lekką domieszką zaciekawienia.

– W zasadzie wszystko już dogadane – odparł. – Zostało jeszcze tylko złamanie kończyny i wstrząs mózgu.

– Aż tak?! – zdziwił się Zadra. – W piaskownicy?

– Aż tak – powiedział ten drugi, krępy szatyn o świńskich oczkach. – Mój, to ten w czapce, będzie się chciał popisywać. Dlatego albo zaraz przeniosą się na huśtawkę, ale widzieliście, co się tam dzieje, albo na drabinki. Dopiero tam się cokolwiek zacznie. Jeden pójdzie za drugim, bo się lubią, ale tak, wiecie, po męsku. Zadziornie. Więc sądząc po tym, co obaj aktualnie o sobie myślą, zmieni się to w solidną awanturę. Jego dzieciak jest wytrzymalszy, dlatego uważam…

– Ale ma astmę – wtrącił się rudy. – Rozumiesz, co to dla dzieciaka z astmą…

– …leżeć w domu z gipsem, nie narażać się na pyłki i nie zawracać wszystkim dupy cholernym inhalatorem? – Krępy nie dał się zbić z tropu. – Tak, wyobraź sobie, że wiem! I dlatego właśnie proponuję ci to, co proponuję. To przysługa!

– Pfff, przysługa! Złamanie i wstrząs, a sam chcesz się wykpić raną ciętą ręki i zwichnięciem kostki?

Na te słowa krępy aż się podniósł z siedziska.

– Wykpić? Wykpić?! – zaperzył się. – Tu psy sikają! Rana cięta to bankowe zakażenie!

Spór rozgorzał na nowo. Zadra, widząc, że wiele już tu nie uzyska, odciągnął Butcha na stronę. Ten podrapał się po karku.

– Dwa pytania – zaczął. – Po pierwsze, dlaczego nie zostawią tego po prostu dzieciakom?

Zadra spojrzał na niego jak na świra.

– Czy ty nie słuchałeś, co do ciebie mówiłem wcześniej? To są dzieci! Pozabijałby się!

Butch rozważał tę odpowiedź przez moment, by w końcu zgodzić się przed samym sobą, że ma sens.

– Dobra, to pytanie drugie. Dlaczego po prostu ich teraz nie rozdzielą?

– Nic nie rozumiesz. – Zadra pokręcił głową z rezygnacją. – Te grzdyle muszą dostać nauczkę, to ukształtuje ich charaktery. To, co robią ci dwaj, to…

– Minimalizowanie szkód, rozumiem. To jeszcze trzecie pytanie. Co to za gość?

To powiedziawszy, Butch uniósł rękę i wskazał na stojącego między drzewami niewysokiego, otyłego mężczyznę o niedogolonej czaszce i w wielkich, przeciwsłonecznych okularach. Z tyłka faceta zwisały wypłowiałe bojówki, brzuch wylewał się spod spranej koszulki Danone i zza parcianego paska. Zadra popatrzył we wskazanym kierunku i głośno sapnął.

– PedoGrześ? Naprawdę?

– Pedo? – Butch natychmiast się naprężył. – To znaczy, że to pedofil?

– A skąd! – Zadra machnął ręką. – Grześ jest tylko opóźniony, ma umysł może dziesięciolatka, dlatego lubi tu przychodzić. Bywa użyteczny, więc kiedyś z niego korzystano, ale myślałem, że już dali mu spokój.

– Użyteczny? – nie zrozumiał Butch.

Zadra chciał mu odpowiedzieć, ale dostrzegł nagle ruch i uznał, że nie ma już takiej potrzeby.

– Patrz! – rzucił tylko. – Najpierw tam. I tam, i jeszcze tam…

To powiedziawszy, wskazał kolejno troje dzieci na placu zabaw. Małą dziewczynkę gramolącą się na drabinkę, chłopca bawiącego się szkłem i jeszcze jednego zwisającego głową w dół na trzepaku.

– Widzisz? No to teraz spójrz tam.

Tym razem Zadra wskazał rodziców siedzących na ławkach: ojca zajętego flirtowaniem z jakąś mamą i innych zaczytanych, rozgadanych, zajętych telefonami.

– Rodzice i dzieci. Obie grupy całkowicie zajęte sobą. Dwa światy. Można by oczywiście męczyć się z każdą poszczególną interwencją, ale można też… no właśnie. Można też użyć PedoGrzesia. Patrz!

Wskazał na anioła, który zmaterializował się obok Grzesia i szepnął mu coś do ucha. Mężczyzna poprawił okulary, podciągnął spodnie i powoli, gibając się to w lewo, to w prawo jak kaczka, wyszedł spomiędzy drzew prosto w stronę placu zabaw. Przestąpił nad niskim płotkiem, jeszcze raz poprawił spodnie i okulary i wstąpił między dzieci, wyciągając ręce w ich stronę i uśmiechając się szeroko.

– Obserwuj rodziców – powiedział Zadra.

Butch skupił więc wzrok na dorosłych i dostrzegł, że obecność intruza na placu zauważono niemal natychmiast. Jedna matka, dostrzegłszy Grzesia, natychmiast zaalarmowała siedzącą obok koleżankę. Ta uniosła głowę znad magazynu, zlustrowała Grzesia i równie wzburzona zaczepiła mężczyznę grającego na telefonie. Rosły trzydziestoparolatek w patriotycznej koszulce wyprostował się i wstał, czym zwrócił uwagę kolejnych rodziców.

– Ej, ty tam! – zawołał – Ty, do ciebie mówię.

Grześ odwrócił się niepewnie, poprawił okulary, a potem spodnie. Wreszcie uśmiechnął się szczerym uśmiechem dziecka, co na dorosłym obliczu wyglądało cokolwiek upiornie.

– Zachciało ci się do dzieci, perwersie pierdolony? Już ja ci zaraz dam!

Mężczyzna ruszył w stronę Grzesia, ale potknął się o własną sznurówkę pospiesznie rozwiązaną przez pobliskiego Stróża. Zaczerwieniony wstydem, czym prędzej przyklęknął i zajął się butem, a w tym czasie jeden anioł pochylił się przy uchu Grzesia i szepnął mu kilka słów, a kilku kolejnych utworzyło szpaler, oddzielający go od kolejnych rozwścieczonych ojców.

Nikt z dorosłych nie baczył już na dzieci. Zacisnęły się pięści, a obyczajność poluzowała. Bluzgi posypały się jak kamienie, a skulony Grześ, z karkiem zgiętym pod uciskiem niewidzialnej ręki, niczym prezydent wyprowadzany z miejsca zagrożenia, już przesadzał płotek wielkim susem, by zaraz zniknąć w zaroślach.

Zadra odprowadził go wzrokiem pod same drzewa, zanim powiedział:

– I tak to właśnie wygląda. Matka Grzesia niedomaga, więc ich anioł siedzi z nią, a chłopaka przehandlował innym do takich akcji. Trochę go nieładnie wykorzystują, fakt, ale przynajmniej wszyscy tu o niego dbają. No i, co tu kryć, cel uświęca środki, a PedoGrześ działa w zasadzie niezawodnie.

– I nikt się o to nie czepia? – zdziwił się Butch. – Z przełożonych znaczy?

– Nie mają czasu ani kadr, żeby… – Zadra urwał, bo nagle nieopodal coś łupnęło, chrupnęło, a zaraz potem z okolic drabinek rozległ się histeryczny wrzask.

Wszystkie pary oczu, zarówno ludzkie, jak i anielskie, zwróciły się w tamtą stronę, a ojciec patriota rzucił się biegiem do drącego się w niebogłosy chłopca. Zanim się tam znalazł, przy chłopcu już pojawił się anioł, jeden z tych, który jeszcze kilka minut temu negocjował przy szachownicy. Stróż uważnie przyjrzał się paskudnej ranie na ręce chłopca, po czym wstał i pogroził pięścią koledze.

– Złamanie otwarte?! Niech no ja cię dorwę! Wszystkie pióra cię to będzie kosztowało, zdrajco upadły!

Butch i Zadra wymienili spojrzenia, po czym niemal równocześnie wybuchnęli śmiechem.

– A myślałem, że to u nas bywało brutalnie – parskał Butch.

– Chciałbym ci powiedzieć, że przywykniesz – wtórował mu Zadra – ale do niektórych rzeczy… – Nagle spoważniał. – Hej, coś się stało i wzywają nas obu do centrali. Pilnie.

***

Anioł Kreasos siedział w kuchni i nie posiadał się ze szczęścia. Jego myszkowata Kasiulka narzekała właśnie w salonie na jakiś fabularny niuans netfliksowego serialu, a ochroniarz Marcel użyczający jej swojej szerokiej piersi jako poduszki mruczał coś, co brzmiało, jakby się z nią zgadzał. Jeden dzień minął, a jak to pięknie zaskoczyło, cieszył się Stróż. I jeszcze nawet się ze sobą nie przespali!

W końcu, po blisko kwadransie takiego bezczynnego napawania się swoim sukcesem, postanowił się wreszcie wziąć do roboty. Jak najciszej otworzył lodówkę i zajrzał do środka, by posprawdzać etykiety pod kątem dat ważności. Kasia zapominała czasem, co jej tam w lodówce zalega, a ostatnie, czego trzeba było jej kiełkującemu związkowi, to przypadkowa sraczka. Nawet liberalny w swych poglądach Kreasos uważał, że są rzeczy, których na pierwszej randce zdecydowanie nie powinno się robić.

Jeszcze raz wychylił się z kuchni, by się upewnić, że zakochane gołąbki wciąż siedzą na kanapie, po czym wsadził nos w lodówkę. Sięgnął akurat po otwarty groszek, gdy jakaś niebywała siła grzmotnęła go drzwiami od lodówki tak potężnie, że niemal przecięła go w pół. Anioł zatoczył się, cofnął i potrząsnął głową, a wtedy tajemniczy napastnik w bluzie z kapturem wyciągnął rękę, która początkowo zdawała się pusta, ale w mgnieniu oka stała się dłuższa o ostrze noża. Kreasos spróbował się zasłonić, ale ostrze wniknęło w dłoń, znacząc ją przechodzącym na wylot stygmatem, a zaraz potem znalazło schronienie między żebrami. Wbiwszy nóż, napastnik puścił rękojeść, złapał Kreasosa oburącz za głowę i wprawnym ruchem skręcił mu kark. Potem, nim Stróż się osunął, zdążył jeszcze wyszarpnąć nóż z rany i wytrzeć go o ramię trupa.

Gdy kwadrans później Kasiulka weszła do kuchni, zastała wciąż otwartą lodówkę i rozsypany na podłodze groszek. Puszka leżała na podłodze pod dziwnym kątem, jak gdyby ktoś niewidzialny i siedzący na podłodze trzymał ją w wyciągniętej dłoni.

***

Butch i Zadra czekali w korytarzu już ponad godzinę. Gdy przybyli, Darneus chciał z nimi rozmawiać od razu, ale ktoś się u niego zjawił i zaraz potem zastępca szefa wyszedł i kazał im czekać. Więc siedzieli na niewygodnych krzesełkach poczekalni, w zasadzie ze sobą nie rozmawiając i tylko patrząc, jak wokoło robi się coraz gwarniej i bardziej nerwowo.

– Czy ja dobrze zrozumiałem? – zapytał szeptem Zadra. – Zabili kogoś? Któregoś z naszych?

Butch wstał i ku zaskoczeniu Stróża podszedł do drzwi. Bez skrępowania przyłożył do nich ucho i przez kilka sekund nasłuchiwał.

– Znaleziono dwudziestu trzech Stróży – powiedział w końcu, wróciwszy na miejsce. – Wszyscy zadźgani. To normalne?

Zadra z oburzenia aż się odsunął.

– Odbiło ci?! Co niby ma być normalne?! Że zadźgano dwudziestu trzech Stróży?! To ma być według ciebie normalne? Gdzie ty się…

Urwał, gdy zdał sobie sprawę z głupoty pytania, jakie zamierzał zadać. Ta refleksja sprawiła, że troszkę się opanował.

– Nie Butch, to nie jest normalne, że ktoś zabija Stróżów. To wręcz nienormalne, że ktoś ich zabija. Stróżów się nie zabija, słyszysz? Podopieczni czasem giną, ale my, Stróże, nie jesteśmy zabijani, łapiesz? Nas się nie zabija!

Butch zaplótł ręce na piersi, zsunął się na krześle i zamknął oczy.

– No to najwyraźniej coś się zmieniło, amigo.

Minęła kolejna godzina, podczas której Zadra kilkukrotnie zbierał się, by podejść do drzwi gabinetu Darneusa, i kilkukrotnie wracał na swoje miejsce. Chwilę stukał palcami o siedzisko obok, cmokał, mlaskał i znowu wstawał. W tym czasie przynajmniej siedmiu aniołów materializowało się tuż pod drzwiami i natychmiast, bez pukania wchodzili do środka. Za którymś razem Stróżowi udało się dojrzeć Darneusa siedzącego w napięciu nad dokumentacją i trzymającego dłoń przy skroni, jakby był z kimś w stałej łączności.

Pewnie z Henaelem, pomyślał Zadra. Bo z kim innym? Z archaniołami?

W końcu nie wytrzymał i szarpnął drzemiącego Butcha za potężne ramię.

– Hę? – stęknął olbrzym, ledwie drgnąwszy.

– Mówili coś o podopiecznych? – zapytał Zadra. – Tych zabitych aniołów. Czy było coś o ich podopiecznych?

– Nie. Nie wiem, nie słuchałem tak długo. A co?

– Ale to byli Stróże tak? Ci zabici? Na pewno Stróże jak… jak ja?

Butch otworzył jedno oko, otaksował kolegę i westchnął.

– No dobra, chodźmy.

Podniósł się z gracją, o jaką trudno było podejrzewać kogoś jego rozmiarów, przeciągnął się i otrzepał ręce. Zadra patrzył na to wszystko, nie rozumiejąc.

– Gdzie chcesz iść? – zapytał. – Wezwali nas, mamy tu czekać.

– Czekaliśmy dość długo, by uznać, że zmienili zdanie – odparł Butch. – Może i nie mamy wolnej woli, ty czy ja, ale wciąż mamy możliwość trzeźwej oceny sytuacji, czyż nie? A ta mówi mi, że więcej pożytku z nas będzie pod chatą twoich podopiecznych niż tutaj. Bo tym się martwisz, prawda? Co z nimi i twoim zastępcą.

Zadra przez kilka sekund przyglądał się koledze w milczeniu.

– Dobra, masz rację – przyznał w końcu. – Sprawdźmy, co się dzieje u moich.

***

Siedzi na gałęzi, w kucki jak zawsze. Patrzy w okno. Widzi kobietę, tę samą co wczoraj, ale teraz poruszającą się ostrożnie i z wyraźnym bólem, zwłaszcza gdy przenosi ciężar na lewą nogę. Słyszy jej myśli.

Widzi też jego, rozpartego w fotelu z piwem w zasięgu ręki. Mówi coś do niej, ale ona nie słucha. Myśli, zwykle tłumione przez jej Stróża, zalewają jej umysł, szepczą radykalne rozwiązania. Gdy czuwał nad nią jej opiekun, wiedział, jak zawrócić każdą z nich. Jak je osłabić, wywrócić, sprawić, by o nim zapomniała lub by zwyczajnie zabrakło jej odwagi. Ale teraz opiekuna nie ma, zostały tylko te myśli i wola, by wreszcie żyć tak, jak sobie wymarzyła.

Patrzy, jak podchodzi do niego z nożem. Jak wbija nóż w jego krtań, w zasadzie przybijając go do fotela. Krew tryska, on, zaskoczony, łapie się za szyję, chce wyrwać ostrze, ale rani sobie palce. Ona sięga po wazon, w który włożyła kwiaty przepraszające za to, co jej zrobił, gdy wróciła w nocy. Rozbija mu ten wazon na głowie, a potem orze kawałkiem szkła po szyi, karku, plecach. Orze i krzyczy coś do niego. Płacze. A potem odchodzi, siada na łóżku w sypialni – widać ją w otwartych drzwiach – i sięga po telefon.

Wie, do kogo dzwoni. Do kobiety, która powiedziała jej, że już dość.

On zna prawdziwe imię tej kobiety, bo przecież wie, jak nazywa się ta, której służy.

– Lilith – mówi cicho.

Uśmiecha się, sprawdza nóż i znika.

***

Jednorodzinny domek Konieckich ładny nie był i być nie mógł mimo starań całej rodziny. Na nic zdały się w tym względzie malunki na kolorowych ścianach przedstawiające pejzaże i postacie z Króla Lwa. Nie pomagał finezyjnie przycięty ogródek, w niektórych miejscach przystrzyżony na krótko, w innych kudłaty jak afrykańska sawanna, ani wydrążony pień rozłożystego drzewa służący trochę za kryjówkę, a trochę za zjeżdżalnię. Nie pomogła wreszcie drewniana krata pnąca się od ziemi po balkon, na którą pnącza winogron wpełzały ze śmiałością zastraszonego psa rozważającego wejście na kolana nowemu panu.

Dom Konieckich mimo wszystko nadal był szeregowym klockiem z minionego ustroju, pudełkiem na buty zrobionym z płyt i ustawionym w równym odstępie między podobnymi sobie na podmiejskim osiedlu. Wszelkie próby zbudowania jego indywidualności przypominały malowanie kwiatków na falistej blasze ścian faweli – wzbudzały wokoło jedynie śmiech lub politowanie.

Zadra sprawiał wrażenie, jakby właśnie stanął przed najpiękniejszym z pałaców.

– Spójrz – powiedział, pokazując zaciek na ścianie – tu pierwotnie miał być Zazu, ten ptak szambelan Mufasy, ale Raduś powiedział, że nie może, bo tu za blisko jest zawór z wodą, a Zazu nie lubi, jak mu się pióra moczą. Mądry dzieciak, co?

– Nie wiem. A faktycznie nie lubi?

– Nie widziałeś Króla Lwa? – zdziwił się Zadra, ale zaraz się opamiętał. – No pewnie, że nie widziałeś! Spokojnie, zaraz szepnę coś na ucho Radkowi, on ma teraz nogę w gipsie, to go wszyscy słuchają. Może włączą.

Butch skinął i rozejrzał się wokoło.

– Powiedz mi – poprosił – bo wciąż się nie znam… Czy to nie jest aby tak, że weszliśmy właśnie na teren domostwa twoich podopiecznych i ktoś, znaczy twój zastępca…

– Powinien się nami zainteresować, tak. – Zadra podniósł się z kolan i sapnął ciężko. – Na Trony, wiedziałem, że to niekompetentny gamoń. Na zastępstwo nigdy nie dają nikogo dobrego, bo zwyczajnie nie mamy kadry rezerwowej, a do tego…

Umilkł, gdy Butch uciszył go gestem. Olbrzym zmrużył oczy, pociągnął nosem i cmoknął cicho, z wyraźnym niezadowoleniem.

– Co? Coś nie tak? – Zadra zaraz się spiął. – Myślisz, że coś mu się stało? Temu zastępcy?

Butch nie odpowiedział. Zdematerializował się nagle, po czym pojawił się na balkonie. Przeniknął przez szklane drzwi.

Gdy wrócił po kilku minutach, przez plecy miał przewieszonego martwego anioła. Rzucił go na ziemię między niepozbierane podwórkowe zabawki Radka – żołnierzyki, Transformera w stanie przejściowym, zdekompletowane resoraki.

Zadra przyłożył obie ręce do ust, głośno wciągając powietrze.

– Na Trony i Zwierzchności! To on! Butch, to on. To mój zastępca.

– Domyśliłem się – mruknął olbrzymi anioł. Przyklęknął przy ciele i zaczął je uważnie oglądać, wodząc palcem po klatce piersiowej denata.

– To on, naprawdę on – zawodził Zadra. – A to znaczy, że zabójca tu był. Czy moim nic nie jest? Sprawdziłeś? Butch, nic im nie jest?

– Nie wiem. Nie sprawdzałem.

Zadra zniknął, by zaraz pojawić się kolejno w salonie, gdzie na kanapie siedział znudzony bajką Radek, w jadalni, gdzie Basia usiłowała narysować Wonder Woman, a obok Jadzia, jej mama, próbowała uczyć się włoskiego. Wreszcie w łazience, gdzie Bogdan wylegiwał się w wannie po ciężkim dniu i grał na komórce w Angry Birds. Wszystko wyglądało normalnie, wieczór jak wiele innych wieczorów, co jednak wcale anioła nie uspokoiło. Ktoś tu był, ktoś brutalnie zamordował anioła stróża w tym domu. Jak blisko zagrożenia byli Konieccy? Jak niewiele dzieliło ich od śmierci? Jeden Pan, który odszedł, raczył wiedzieć.

Gdy wrócił na trawnik, Butch wciąż klęczał przy zwłokach.

– Czy powinieneś go w ogóle stamtąd zabierać? – zapytał Zadra. – Gdzie on właściwie był?

– Na podłodze, przy wejściu. Wyglądał, jakby tarasował drzwi. – Butch zupełnie zlekceważył pierwsze pytanie. – Masz tam jeszcze plamę krwi, możesz zobaczyć.

Olbrzymi anioł podniósł się powoli i wytarł brudne ręce o spodnie.

– Mam złą wiadomość – stwierdził. – To ktoś z naszych.

Zadra zmarszczył czoło.

– Masz na myśli anioła?

– Mam na myśli anioła z jednostki podobnej do mojej – doprecyzował Butch. – Przyjrzyj się ranom. Bardzo precyzyjne, niepozostawiające niczego przypadkowi. Ostrze weszło gładko, z dokładnością, wiedzą i techniką. Widzę też ślad po ucisku na krtań. Zabójca najprawdopodobniej wytoczył się spod łóżka i obalił twojego następcę na siebie, używając przy tym skrzydeł do stłumienia jego ruchów. Uderzył sprawnie między żebra, w serce, a potem od dołu w brodę. Silne ruchy, minimum hałasu. Gdyby łóżko było wyższe, pewnie wtoczyłby się z ciałem pod nie i tam zostawił, zanim krew wylałaby się w kałużę. Widać uznał, że szkoda zachodu.

Mówiąc to, demonstrował poszczególne ruchy z takim zaangażowaniem, że Zadra był niemal pewien, że w pewnej chwili olbrzym wypuści skrzydła i sam owinie je wokół ciała, wciągając je na siebie. Zamiast tego Butch zadarł głowę i znowu pociągnął nosem.

– Co tak wąchasz? – zapytał Zadra.

– Zostań tu – usłyszał w odpowiedzi. – Zaopiekuj się swoimi, zgłoś trupa służbom. W każdym razie nie idź za mną.

Zadra podrapał się po czubku głowy.

– O co tu chodzi, Butch? Mam rozumieć, że co? Że wyczuwasz zabójcę? Jak jakiś cholerny pies?

Butch wyszczerzył się paskudnie.

– Nie tylko piekło ma swoje ogary – odpowiedział i ruszył przed siebie. Zaraz jednak zawrócił. – Jeszcze coś. Masz coś ostrego?