Straż graniczna - Anna Gorczyca, Anna Gorczyca - ebook

Straż graniczna ebook

Anna Gorczyca

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Wychodząc na patrol, nie wiedzą, czy na swojej drodze napotkają zagubionych turystów, czy niebezpiecznych przestępców. Ich głównym zadaniem jest ochrona granicy przed nielegalnymi imigrantami, terrorystami, przemytnikami ludzi, narkotyków lub towarów bez akcyzy. Czasem oznacza to szybki pościg, innym razem wielogodzinne czekanie w ukryciu. Funkcjonariusze Staży Granicznej, często narażeni na niebezpieczeństwo, tropią z wilczą skutecznością, wykorzystując nowoczesną technikę, ale przede wszystkim intuicję i swoje indywidualne umiejętności.

Co i jak się przemyca? Jak wygląda pilnowanie zielonej granicy? Czy jest jakiś system, którym się posługują przemytnicy ludzi? Kim są ci, którzy próbują nielegalnie przejść przez granicę? A kim organizatorzy przerzutów? Jak wygląda praca polskich pograniczników na zagranicznych misjach? Jak funkcjonują ośrodki dla cudzoziemców? Co jeśli na granicy pojawia się groźny przestępca?

Książka Anny Gorczycy to zbiór reportaży o kulisach i metodach pracy Straży Granicznej. To historie opowiedziane przez pograniczników, przemytników i nielegalnych imigrantów. Bez fikcji. To prawdziwe wydarzenia, w które trudno uwierzyć. I niekiedy ciężko zaakceptować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 268

Data ważności licencji: 7/17/2026

Oceny
4,1 (37 ocen)
18
10
5
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bunia21

Nie oderwiesz się od lektury

Wychodząc na patrol, nie wiedzą co może ich spotkać. Kogo mogą napotkać. Często pogranicznicy aby ochronić granice Polski, muszą zmierzyć się z nielegalnymi imigrantami, terrorystami, czy nawet przemytnikami ludzi. Mimo, że ich praca czasami jest niebezpieczna, to z wielką chęcią chcą ją wykonywać. A jak to wszystko wygląda wewnątrz? Do napisania tej recenzji długo się zbierałam. Przyczyną tego było to, że gdy skończyłam ją czytać, u naszych sąsiadów wybuchła wojna. Stres i przeróżne emocje spowodowały, iż podjęłam decyzję aby ten post ukazał się w innym terminie. Od zawsze powtarzałam, że przenigdy nie sięgnę po poradniki. Byłam zdania, iż one nie są dla mnie. Więc dlaczego przeczytałam tą książkę? Po raz pierwszy zaintrygował mnie opis tej książki. To, jak wszystko wygląda, na jakiej zasadzie wszystko funkcjonuje i czym się zajmują. Przyznam, że z wielkim zainteresowaniem czytałam tą książkę. Jak na pierwszy poradnik, który przeczytałam, to mogę stwierdzić, iż jest to bardzo c...
00
sylwiak801

Nie oderwiesz się od lektury

Wow 🔥 Super bardzo ciekawa książka
00



Projekt okładki

Tomasz Majewski

Redaktor prowadzący

Barbara Czechowska

Redakcja

Maria Śleszyńska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Korekta

Renata Kuk, Katarzyna Głowińska/Lingventa

Zdjęcie na okładce

© Tomasz Waszczuk/PAP

© for the text by Anna Gorczyca

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1885-2

MUZA SA – Sport i Turystyka

Wydanie I

Warszawa 2021

Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu – Konfucjusz

Wstęp

Na granicy

Statystyczny funkcjonariusz Straży Granicznej jest przed czterdziestką, ma wyższe wykształcenie i co trzeci jest kobietą. Jest wysportowany: biega i strzela. Niejeden pokonuje na nogach 200–300 kilometrów miesięcznie. Niejeden ma szczególne umiejętności: potrafi rozpoznać sfałszowany dokument lub skradziony samochód. Ich głównym zadaniem jest ochrona granicy przed nielegalnymi imigrantami, przemytnikami, terrorystami. Czasem wyjście na patrol oznacza szybki pościg za uciekającymi przestępcami, innym razem wielogodzinne czekanie w ukryciu.

Wychodząc na patrol, nie wiedzą, czy na swojej drodze napotkają zagubionych w górach turystów, czy niebezpiecznych przestępców. W walce z przemytnikami i hand­larzami ludzi, narkotyków lub towarów bez akcyzy działają tak jak policjanci. Są śledczymi, którzy wykorzystując nowoczesną technikę, starają się ująć przestępców.

Funkcjonariusze polskiej Straży Granicznej służą także na zagranicznych misjach w miejscach, w których występują wielkie ruchy migracyjne.

Ta książka została napisana przed wydarzeniami w Usnarzu Górnym, na granicy z Białorusią. Tam funkcjonariusze Straży Granicznej, wykonując rozkazy przełożonych, robili wszystko, by nie wpuścić do Polski imigrantów z Afganistanu.

Pogranicznicy, z którymi rozmawiałam, cieszyli się dużym autorytetem i zaufaniem w miejscach, w których pełnili służbę. Ludzie ich szanowali. Nie raz, gdy zatrzymywali nielegalnych migrantów, dzielili się z nimi kanapkami i gorącą herbatą. Nie wiem, jak zachowaliby się, gdyby znaleźli się w takiej sytuacji jak ta w Usnarzu Górnym. Straż Graniczna to jednak formacja zmilitaryzowana i zhierarchizowana… His­toria osądzi, czy tam na granicy z Białorusią nie złamano prawa, czy ktoś nie przekroczył uprawnień.

ROZDZIAŁ I W drodze do lepszego świata

Chawa, Sieda, Elina. Trzy Czeczenki przy słupie granicznym numer osiemdziesiąt dwa

Leżały obok siebie przykryte liśćmi paproci. Trzy martwe dziewczynki. Razem z matką i młodszym bratem przeszły przez zieloną granicę między Ukrainą a Polską i na niej już zostały. „Pamiętam ich otwarte oczy” – mówi pogranicznik.

Od tamtych zdarzeń minęło już wiele lat, ale ich bohaterowie wciąż żyją w pamięci wielu osób.

– Miałem wtedy dzień wolny, ale gdy nasi znaleźli Kamisę, trzeba się było szybko zbierać i iść szukać dzieci. Byłem wtedy przewodnikiem psa – wspomina Adam Faber, emerytowany pogranicznik z Placówki SG w Ustrzykach Górnych.

To był czwartek 13 września 2007 roku. Pogoda bardziej listopadowa niż wrześniowa. Od kilku dni padało. Było zimno, w nocy temperatura spadła do zaledwie kilku stopni powyżej zera. Pogranicznicy z placówki w Ustrzykach Górnych na pasie granicznym spotkali młodą kobietę z małym chłopcem na rękach. Była wyczerpana, zmarznięta, w szoku.

– Chłopaki nie mogli się z nią dogadać. Ale zrozumieli, że na granicy zostały jej dzieci i trzeba po nie iść. Sprowadzili ją na dół, zabrali samochodem do placówki – opowiada Faber.

Kobieta nie potrafiła powiedzieć, gdzie dokładnie są jej córki, jak daleko mogą być od miejsca, w którym znaleziono ją, ale jej słowa postawiły wszystkich na baczność. W placówce zarządzono natychmiastowe poszukiwania.

– To był rejon Wołosatego. Trzeba było iść do góry i przejść wzdłuż granicy – mówi pogranicznik. Zaczął od miejsca, w którym kobietę wsadzono do samochodu. Faber był razem z kolegą, ale ten został daleko w tyle. – Biegliśmy z pieskiem cały czas. Gdyby nie on, nie znalazłbym ich. Leżały w zagłębieniu terenu niedaleko słupka numer osiemdziesiąt dwa, przykryte liśćmi paproci. Odsunąłem paprocie, dziewczynki miały otwarte oczy. Te oczy… Pamiętam to spojrzenie do dziś. Mam dwoje dzieci, były w tym samym wieku. Dwie dziewczynki leżały jedna przy drugiej, trzecia leżała na nich. Nie żyły. – Głos Adama Fabera się załamuje.

Dziewczynki znajdowały się nad Wołosatem, w masywie Wołczego Berda, na wzniesieniu o wysokości 1163 m n.p.m.

Faber powiadomił placówkę, że znalazł dzieci. Usłyszał polecenie: „Zostań na miejscu, czekaj na prokuratora”.

– Przykryłem je z powrotem tymi paprociami. Pilnowałem ich. Po kilkudziesięciu minutach dołączył do mnie kolega, było nas dwóch do pilnowania. Siedzieliśmy tam sześć godzin. W międzyczasie pojawili się Ukraińcy, pewnie nasi ich powiadomili. Przyszły ich dwa patrole. W jakim celu? Nie wiem – zastanawia się pogranicznik.

Pamięta, że było bardzo zimno, mżyło, a momentami padało. Marzli. Zastanawiał się, czy nie rozpalić ogniska.

– Nie zrobiliśmy tego. To byłoby jakoś nie tak wobec tych dziewczynek.

Po kilku godzinach na miejsce dotarł prokurator, przyjechali goprowcy. Ratownicy z GOPR-u zwieźli ciała dziewczynek na specjalnej przyczepce ciągniętej przez quada.

– My zeszliśmy pieszo na dół. Przeżycie tego wszystkiego… to było straszne. Czegoś takiego nie doświadczyliśmy nigdy, to była trauma. Mieliśmy potem spotkanie z psycholog z Przemyśla, przyjechała następnego dnia. Zaleciła nam, żeby opowiedzieć jeszcze raz o tym, co się wydarzyło, i jeszcze raz, nie dusić tego w sobie. Może i pomogło. Ale te dzieci będę pamiętał już zawsze – zapewnia Adam Faber.

Dziewczynki miały na imię Chawa, Sieda i Elina. Chawa była najstarsza. Urodziła się w 1994 roku, dzień po tym, jak Rosjanie zbombardowali Grozny i wybuchła pierwsza wojna rosyjsko-czeczeńska. Potem urodziły się Sieda, Elina i Magomed, na którego wołali w domu Emi. Mieszkali w Szali, dwadzieścia kilometrów od Groznego. Ich rodzice, Kamisa i Pasza, mieli dość strachu i biedy. Od rodziny i znajomych słyszeli, że na Zachodzie ludzie normalnie pracują i żyją w spokoju. Oni też tego chcieli. Nie dla siebie, dla dziewczynek i Emiego, dla dzieci. Zdecydowali, że uciekną. Najpierw do Austrii, bo tam mieszkał wujek Paszy, a potem do Szwecji. Pierwszy z Czeczenii wyjechał Pasza. Udał się na Ukrainę, żeby znaleźć tam kogoś, kto przeprowadzi Kamisę i dzieci przez granicę. Miał wyjechać do Austrii legalnie i na miejscu załatwić im wizy.

Mężczyzna, którego znalazł, był celnikiem. Obiecał, że dowiezie Kamisę z dziećmi blisko granicy, a potem lasem przeprowadzi ich na Słowację. Miało być łatwo i bezpiecznie. Wziął 2200 dolarów, kolejne 500 miał dostać, gdy uciekinierzy dotrą na miejsce.

Trzydziestosześcioletnia Kamisa przyjechała z dziećmi na Ukrainę, dowieziono ich ciężarówką do jakiejś miejscowości. Tu czekało na nich trzech mężczyzn, z którymi poszli w góry. Droga była ciężka, padało, przechodzili rzekę w bród. Przemoczeni i zziębnięci spędzili noc w stodole w jakimś gospodarstwie. Kamisa przykryła dzieci sianem, żeby je trochę ogrzać. Przewodnicy spali w domu. Rano poprowadzili ich dalej. Mówili, że dojdą do miejsca, w którym Kamisa zobaczy słowacką wioskę. Potem znów była ciężka wędrówka przez góry. W pewnym momencie mężczyźni pokazali im graniczne słupki, powiedzieli: „Tam jest Polska, a tam Słowacja”, i pozostawili samych w lesie. Kamisa razem z dziećmi przez wiele godzin błąkała się w górach. Nie wiedziała, gdzie są, dokąd mają iść. Niespełna trzyletniego Emiego niosła na rękach. Dziewczynki szły przed nią. Chciała zawrócić, dojść do słupków granicznych. Miała nadzieję, że tam ktoś ich znajdzie. Noc spędzili w lesie, przytuleni do siebie, chroniąc się przed zimnem i deszczem. Nie mieli ciepłych ubrań, nie mieli co jeść. Bochenek chleba, kilka snickersów i butelka wody, które Kamisa zabrała na drogę, dawno się skończyły. Kolejny dzień i noc spędzili w lesie, szli, szukając słupków. Rano okazało się, że dziewczynki nie mają siły iść. Traciły przytomność. Matka bezskutecznie próbowała je ogrzewać. W nocy zmarły trzynastoletnia Chawa i dziesięcioletnia Sieda. Sześcioletnia Elina rano jeszcze żyła. Kamisa próbowała ją napoić wodą zebraną na liściu. Wiedziała, że jeśli nie sprowadzi pomocy, Elina umrze. Z ciężkim sercem zostawiła dziewczynki i z dwuipółletnim Emim na rękach poszła szukać ludzi. Jakiś czas później znaleźli ją pogranicznicy. Kamisa i Emi byli już w takim stanie, że nie przeżyliby kolejnych godzin. Sekcja zwłok potwierdziła, że jej córki zmarły z zimna i wycieńczenia.

– Tego człowieka, który ich wyprowadził w las i zostawił, znaleziono dwa lata później – dodaje Adam Faber.

Ukraińskie media podały, że pracował na jednym z kijowskich targowisk. Kamisa, Pasza i Emi zamieszkali w Wolsztynie, ale po kilku latach wrócili do Czeczenii. Tam, gdzie pochowano Chawę, Siedę i Elinę.

Z niemowlęciem przez granicę

Dziesięć lat później, w lipcu 2017 roku, niewiele brakowało, by doszło do podobnej tragedii. Patrol Straży Granicznej z placówki w Stuposianach zauważył grupę imigrantów. Była to sześcioosobowa rodzina z okolic Kurska, miasta w południowo-wschodniej Rosji.

– Rodzice wędrowali z czwórką małych dzieci. Najmłodsza dziewczynka miała rok, najstarsza dziesięć lat. Było jeszcze dwóch chłopców w wieku dwóch i pięciu lat, a matka była w piątym miesiącu ciąży – opowiada major SG Elż­bieta Pikor, rzeczniczka Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej.

Major Pikor opisuje miejsce, w którym zatrzymano rodzinę: było to w bezpośredniej bliskości granicy polsko-ukraińskiej, w okolicach nieistniejącej już dzisiaj wioski Beniowa. Aby dostać się z Ukrainy do Polski w tym miejscu, trzeba przejść przez San, który ma tutaj swoje źródła.

– Rodzina bardzo wiele ryzykowała. Przedzierała się przez góry w nocy. Było zimno, temperatura spadła do ośmiu stopni Celsjusza, wiał wiatr i padał deszcz. Rosjanie byli przemoczeni, wyziębieni i głodni. W lesie próbowali rozpalić ognisko, ale im się to nie udało – dodaje rzeczniczka.

Po zatrzymaniu rodziny pogranicznicy wezwali pogotowie. Wycieńczone długą wędrówką, przemoczone i głodne dzieci były chore, miały wysoką gorączkę. Cała rodzina została zabrana do szpitala w Ustrzykach Dolnych. Sąd umieścił ich później w Ośrodku dla Cudzoziemców w Białej Podlaskiej. Tam oczekiwali na dalsze decyzje polskich władz.

Prowadziła ich nawigacja w telefonie

Ósmego stycznia 2018 roku niedaleko Budomierza policjanci i funkcjonariusze z Placówki Straży Granicznej w Lubaczowie pełnili wspólnie patrol. Nad ranem zaobserwowali grupę osób idących od granicy państwa. Były to dwie irańskie rodziny: czworo dorosłych i czworo dzieci. Najmłodsze z nich miało siedem miesięcy, a pozostałe: dwa lata oraz jedenaście i czternaście lat.

– Te rodziny były akurat dobrze przygotowane do podróży. Mieli odzież i obuwie na zmianę, nawigację telefoniczną, kompas oraz znaczą ilość gotówki i kosztowności. Chcieli dotrzeć do Niemiec i tam osiedlić się na stałe – mówi rzeczniczka Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej.

Cudzoziemców przewieziono do Placówki SG w Lubaczowie. Dzieci były w dobrym stanie zdrowia, ale wychłodzone i głodne. Na miejscu imigranci otrzymali ciepły posiłek i napoje, dzieci dodatkowo słodycze. Dwa dni później, zgodnie z umową o readmisji, imigrantów przekazano z powrotem na Ukrainę.

Podobne historie zdarzają się każdego roku. Dzieci mają po kilka lat i brną z rodzicami przez góry, przez las, często w deszczu i śniegu. Nie docierają do wymarzonego przez rodziców lepszego świata. Ale na szczęście do tej pory żadne z nich nie podzieliło losów trzech małych Czeczenek.

Na bałkańskim szlaku

Ile osób może się ukryć w ciężarówce przewożącej na przykład jabłka lub arbuzy i podróżować tak kilka tysięcy kilometrów? Jedna, dwie, trzy, a może piętnaście?

Celem uchodźców imigrantów ekonomicznych z Bliskiego Wschodu, północnej Afryki czy Azji jest Europa. Gdy jedni pontonami lub wynajętymi łodziami próbują dostać się na greckie lub włoskie wyspy, inni jadą na Ukrainę czy Białoruś i szukają miejsc na zielonej granicy, przez które mogliby się dostać do Unii Europejskiej. Kolejni starają się sforsować płoty na granicach Bułgarii, Serbii czy Węgier.

– To tak zwany szlak bałkański, alternatywa dla szlaku przez Morze Śródziemne i przez Ukrainę – wyjaśniają pogranicznicy.

Według Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej (Frontex) w 2020 roku dwukrotnie wzrosła liczba imigrantów, którzy dotarli do UE tak zwanym szlakiem bałkańskim. Tylko w październiku 2020 roku do Europy dostało się tym szlakiem trzy i pół tysiąca osób, głównie z Syrii i Afganistanu, a to o ponad trzydzieści procent więcej niż we wrześniu 2020. Według danych Frontexu od początku 2020 roku do końca października 2020 wykryto ponad 19,7 tysiąca imigrantów nielegalnie przekraczających europejskie granice. W tym samym czasie szlakiem przez Morze Śródziemne do Europy dotarło 13,4 tysiąca uchodźców.

W naczepie z tekstyliami

Szlak bałkański wybrała pewna grupa Syryjczyków, którzy swoją podróż do Europy rozpoczęli wiele miesięcy temu. Trasę pokonywali etapami. Szli pieszo, podwożono ich samochodami osobowymi. W lutym 2021 roku dotarli do Rumunii. Nie wiedzą dokładnie gdzie, ale na jednym z parkingów kazano im wejść do jednego ze stojących tam tirów. Kto im kazał? Ludzie, którzy współpracowali z organizatorami przerzutów imigrantów do Europy.

Nie wiadomo, czy Syryjczycy znali się przed tą podróżą, ale teraz byli razem, łączył ich nie tylko język, ale także wspólnota doświadczeń. W naczepie były tekstylia, zmieścili się wszyscy. Ktoś, kto ich pakował do tego samochodu, zrobił to w profesjonalny sposób. Linki i plomby celne na naczepie były nienaruszone. Kierowcy ciężarówek odpowiadają za ładunek, więc co jakiś czas sprawdzają, czy wszystko jest w porządku. Gdy ten samochód wyjeżdżał z Rumunii, naczepa wyglądała normalnie, nie było widać żadnej ingerencji. Samochód jechał na Litwę.

Piętnaście osób ucieka do lasu

Wieczorem 24 lutego 2021 kierowca dojechał do Stobiernej koło Rzeszowa. Znajduje się tam duży parking, na którym chętnie zatrzymują się tiry, bo jest toaleta, stoliki, przy których można siąść i zjeść. Kierowca tego samochodu przejechał kilkaset kilometrów, być może musiał zatrzymać się na obowiązkowy odpoczynek. W pewnym momencie zauważył, że z naczepy wyskakują ludzie. Później funkcjonariusze KAS (Krajowej Administracji Skarbowej) stwierdzili przecięcie linki zabezpieczającej transport towaru i uszkodzenie plandeki.

– Kierowca zawiadomił policję, a policja nas – wyjaśnia major SG Jan Karpiński z Placówki Straży Granicznej Rzeszów-Jasionka. Placówka ta obsługuje nie tylko port lotniczy Rzeszów-Jasionka, funkcjonariusze z Jasionki wykonują odprawy graniczne również na lotnisku w Mielcu. Kontrolują legalność pobytu cudzoziemców, zajmują się ochroną szlaków komunikacyjnych, dlatego zostali wezwani do Stobiernej.

Ludzie z naczepy wycięli dziurę w plandece i pobiegli w kierunku pobliskiego lasu. W ślad za nimi wyruszyli policjanci, pogranicznicy i celnicy. Uciekinierom udało się przejść około trzech kilometrów. Nie znali terenu, nie wiedzieli, dokąd mają iść. Ich zatrzymanie było tylko kwestią czasu.

Okazało się, że z samochodu wyskoczyło piętnaście osób.

– To rekord! Tak dużej grupy ukrytej w ciężarówce jeszcze nie było – przyznają pogranicznicy. – Młodzi ludzie, mieli od siedemnastu do trzydziestu trzech lat. Było wśród nich dwunastu mężczyzn i trzy kobiety – relacjonuje major Karpiński. Zostali przewiezieni do Jasionki. W placówce wykonano im obowiązkowe testy na COVID-19. Dostali jeść i pić.

Kapitan Karpiński mówi, że kobiety były w złym stanie, dwie z nich poinformowały, że są w ciąży. Przewieziono je na badania do szpitala. Okazało się jednak, że żadna z nich nie spodziewa się dziecka.

Byli już w Grecji

Tylko jedna osoba z grupy mówiła po angielsku, więc pierwsze rozmowy przeprowadzono właśnie z nią. Okazało się, że chcieli dojechać do Niemiec. Część z nich miała tam znajomych, inni rodziny. Jako uchodźcy byli już zarejestrowani w Grecji, czekali na rozpatrzenie wniosków o azyl. Wydawało im się, że procedura trwa zbyt długo, nie byli pewni, czy decyzje będą pozytywne. Wzięli sprawy w swoje ręce i zapłacili po 2000 euro ludziom, którzy obiecali im, że dowiozą ich do Niemiec. Dzięki GPS-om w telefonach zorientowali się, że jadą na wschód, a nie na zachód, i wtedy zdecydowali się uciec z ciężarówki.

– Byli w niej dwa lub trzy dni. Weszliśmy do środka. No cóż, śmierdziało tam jak w starej melinie, ale nie ma się co dziwić. Piętnaście osób, które spały, jadły i załatwiały się w tym samym miejscu. Nie wiem, co właściciel tego ładunku zrobił z nim później – zastanawia się jeden z funkcjonariuszy, którzy dokonywali oględzin w ciężarówce.

W ciężarówce z arbuzami

– Kilkakrotnie zdarzyło się, że nielegalni imigranci ukrywali się w samochodach przewożących owoce: arbuzy i jabłka. Taki ładunek musiał później zostać w całości zniszczony – dodaje major Karpiński.

W maju 2019 roku tir wiozący z Grecji arbuzy zatrzymał się na parkingu w Wyżnem niedaleko Rzeszowa. Polski kierowca usłyszał odgłosy dobiegające z naczepy i powiadomił służby. Na miejsce przyjechała policja, Straż Graniczna z placówki w Jasionce i celnicy z KAS. Okazało się, że w naczepie typu chłodnia ukryło się siedmiu mężczyzn, czterech obywateli Afganistanu, dwóch Irańczyków i Pakistańczyk w wieku od dziewiętnastu do trzydziestu dziewięciu lat. Do samochodu z arbuzami wsiedli w Grecji. Chłodnia jechała trzy dni przez Bułgarię, Rumunię, Węgry oraz Słowację do Polski. Mężczyźni przez ten czas nie opuszczali naczepy. W trakcie podróży żywili się zakupionym w Grecji suchym prowiantem oraz arbuzami. Gdy ich wyciągnięto z samochodu, byli wyziębieni i głodni, ale zdrowi. W Grecji zapłacili przemytnikom po 2000 euro.

W trakcie czynności sprawdzających okazało się, że obywatele Afganistanu i jeden z Irańczyków złożyli wnios­ki o nadanie statusu uchodźcy w Grecji, natomiast pozostali, czyli drugi Irańczyk i Pakistańczyk, nie posiadali żadnych dokumentów.

– Jeśli ktoś, tak jak ci Syryjczycy i Afgańczycy, został zarejestrowany w którymś z unijnych państw, to mamy ułat­wioną identyfikację. Jego dane trafiają do SIS, czyli Systemu Informacyjnego Schengen. Możemy sprawdzić znajdujące się tam odciski palców i wiemy, z kim mamy do czynienia – wyjaśnia major Jan Karpiński.

Schowek w oponie

Wykorzystywanie tirów to cecha charakterystyczna szlaku bałkańskiego. Nieważne, jaki jest ładunek i dokąd jedzie, liczy się możliwość ukrycia się i dotarcia w głąb Unii Europejskiej. Pogranicznicy pokazują mi zdjęcie: samochód po dach wypełniony jest plastikowymi skrzyniami. Przy tylnej ścianie naczepy znajduje się niewielka wolna przestrzeń, jakby ktoś celowo usunął stamtąd kilka skrzyń. Na samym dole, na podłodze naczepy, pozostały jakieś ciuchy, puste butelki.

– Jeśli funkcjonariusz zajrzy do środka tej naczepy, to i tak niczego nie zauważy. Musiałby zeskanować cały ładunek albo go wyładować – mówi major Karpiński.

Dodaje, że służby graniczne wykorzystują różne urządzenia, żeby sprawdzić, czy wśród ładunku ktoś się nie ukrywa. Do tego celu wykorzystuje się między innymi kamery termowizyjne lub wykrywacze telefonów komórkowych (a przecież telefon to podstawowe „wyposażenie” imigrantów).

– Kiedyś Węgrzy sprawdzili takimi urządzeniami ciężarówkę przewożącą opony. Wyłapali kilka osób, ale jak się okazało, nie wszystkie. Opony jechały do jednej z rzeszowskich firm. Gdy je wyładowano, w jednej z wielkich opon do ciągników ukryty był nielegalny imigrant. Chłopak wcisnął się do środka w taki sposób, że nie wykryło go żadne urządzenie – opowiada pogranicznik.

Pomysł ukrycia imigrantów w transporcie opon jest wykorzystywany co jakiś czas. W maju 2019 roku na parkingu w Wyżnem (tym samym, na którym zatrzymała się chłodnia z arbuzami) kierowca ciężarówki wiozącej z Serbii opony usłyszał hałas dochodzący z naczepy. Okazało się, że ukryło się tam trzech dziewiętnastolatków z Afganistanu. Chcieli dostać się do Niemiec i za podróż do wymarzonego miejsca zapłacili po 2000 euro. Zostali zawróceni na Słowację, gdzie dobrowolnie poddali się karze sześciu miesięcy więzienia w zawieszeniu.

Wziął po 800 euro

Kierowcy ciężarówek tłumaczą zwykle, że nie wiedzieli o pasażerach na gapę. Czterdziestosiedmioletni Słowak, którego w maju 2021 zatrzymano w pobliżu dawnego przejścia w Barwinku, nie mógł się tak wytłumaczyć. On doskonale wiedział, że na podłodze w jego dostawczym citroënie siedzi siedmiu Hindusów i jeden Pakistańczyk. Mężczyźni w wieku od dwudziestu do dwudziestu ośmiu lat nie mieli ani dokumentów, ani zezwolenia na pobyt w krajach UE. Przyznali, że podróżują nielegalnie i chcą dotrzeć do Niemiec. Za przerzut ze Słowacji każdy z nich zapłacił kierowcy po 800 euro. Hindusi i Pakistańczyk zostali przekazani na Słowację, a kierowca dobrowolnie poddał się karze.

A co się stało z piętnastoma Syryjczykami z litewskiego tira? Po ustaleniu ich tożsamości i przesłuchaniach opuścili placówkę w Jasionce. Mieli się co jakiś czas zgłaszać na policję, ale prawdopodobnie pojechali dalej.

ROZDZIAŁ II W najsłynniejszej placówce Straży Granicznej

– Czy jest Rebrow? – pytali rozbawieni turyści, dzwoniąc do dyżurnego Placówki Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych. A jak wygląda praca prawdziwych, a nie filmowych pograniczników?

Jest połowa maja 2021 roku. Drogą z Wołosatego do Ustrzyk Górnych idzie mężczyzna, ma ze sobą niewielki plecak i wydaje się zmęczony. Nie wygląda na turystę, kogoś, kto właśnie zszedł z Tarnicy. Obok niego przejeżdża samochód Straży Granicznej. Funkcjonariusze przyglądają mu się bacznie. W środku tygodnia, nawet na tej popularnej trasie, nie ma zbyt wielu turystów. Nie turysta, nikt z miejscowych, bo tych pogranicznicy znają choćby z widzenia. Więc kto to jest? Samochód SG się zatrzymuje, funkcjonariusze wysiadają i podchodzą do mężczyzny. „Straż Graniczna, poproszę dokumenty” – pada polecenie. Mężczyzna nie mówi po polsku, można się z nim jednak dogadać po angielsku. Ma paszport, jest obywatelem Kazachstanu. Nie ma natomiast ani polskiej wizy, ani pieczątki potwierdzającej, że granicę przekroczył legalnie. Funkcjonariusze przekazują tę informację do swojej placówki w Ustrzykach Górnych. Pojawienie się nielegalnego imigranta to alarm dla wszystkich, którzy akurat są na służbie. Dyżurny operacyjny powiadamia komendanta, wysyła w teren patrole. Jedni idą w las, do granicy, inni wyjeżdżają na drogi. Nielegalny imigrant zostaje przewieziony do Ustrzyk Górnych.

– W placówce nie mamy izby zatrzymań, dlatego ten Kazach został przetransportowany do Krościenka specjalnym samochodem konwojowym. Jednak pierwsze czynności, pierwsze rozmowy trzeba przeprowadzić od razu. Należy ustalić, w którym miejscu przekroczył granicę, a później sprawdzić, czy nie przeszedł z nim ktoś jeszcze i czy ktoś po niego nie przyjechał – wyjaśnia podpułkownik Marcin Marcinik, komendant Placówki SG w Ustrzykach Górnych.

Kazach mówi, że wjechał na Ukrainę legalnie. Potem starał się dostać jak najbliżej granicy z Polską. Nikt mu nie pomagał, granicę przekroczył sam. Korzystał z nawigacji w telefonie.

Był nieźle przygotowany do wędrówki przez góry, ale stało się jasne, że nie była to łatwa przeprawa. W butach turystycznych, które kiedyś miały gruby protektor, podeszwa była starta prawie w całości. Jest młody, w plecaku ma dyplom wyższej uczelni. Ale kim jest naprawdę? Dokąd szedł, jakie ma plany? Czy naprawdę szedł sam, czy do granicy podprowadzili go przemytnicy? Tego muszą się dowiedzieć funkcjonariusze zajmujący się imigrantami. To oni sprawdzą dokładnie wszystkie drobiazgi, które miał ze sobą, obejrzą każdy świstek papieru, rachunek czy bilet. Będą pytać, jak wyglądała jego podróż, czym i którędy jechał. Padnie również pytanie, czy będzie składał wniosek o ochronę międzynarodową. Zgodnie z prawem nielegalny imigrant może być zatrzymany przez Straż Graniczną tylko na czterdzieści osiem godzin. Jeśli złoży wniosek o azyl polityczny czy ochronę międzynarodową, funkcjonariusze z placówki, na której terenie został zatrzymany, muszą przygotować całą dokumentację.

– Zatrzymaliśmy go wczoraj, dziś nasi wciąż go przesłuchują – mówi komendant Marcinik. Jeśli Kazach nie złoży wniosku o ochronę, zostanie przekazany na Ukrainę. Jeśli złoży, trafi do Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców w Przemyślu. – Priviet Jura! – Podpułkownik Marcinik rozmawia ze swoim odpowiednikiem na Ukrainie. – Mamy bardzo dobrą współpracę z Ukraińcami. Wczoraj poinformowaliśmy ich o nielegalnym przekroczeniu. Sprawdzili u siebie, znaleźli ślady. Wszystko się potwierdziło – mówi komendant.

Telefon w jego gabinecie dzwoni bez przerwy. Podwładni telefonują w sprawie zatrzymanego mężczyzny. Trzeba się upewnić, czy w ośrodku w Przemyślu znajdzie się wolne miejsce, gdyby Kazach jednak miał pozostać w Polsce. W Strzeżonym Ośrodku dla Cudzoziemców będzie czekał do czasu, aż jego wniosek zostanie rozpoznany przez Urząd do Spraw Cudzoziemców. Taka procedura może trwać kilka miesięcy.

Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Kazach wyraził chęć złożenia wniosku o ochronę międzynarodową tego samego dnia, w którym go zatrzymano.

– Procedura jego przyjęcia została przeprowadzona następnego dnia w obecności tłumacza języka rosyjskiego – wyjaśnia podpułkownik Marcinik.

– Kim okazał się ów zatrzymany Kazach? Dlaczego poprosił o azyl? Czy chce pozostać w Polsce? – dopytuję.

Komendant rozkłada ręce.

– Ze względu na procedurę ochrony nie możemy podawać szczegółów na jego temat.

Kazach jest pierwszym nielegalnym imigrantem, który został zatrzymany przez funkcjonariuszy SG z Ustrzyk Górnych w 2021 roku. Placówce podlega niespełna trzydziestojednokilometrowy odcinek granicy z Ukrainą. To trudny, zalesiony górski teren w najwyższej partii Bieszczadów. Znajdują się tu szczyty: Tarnica, Krzemień, Halicz i Rozsypaniec, to także teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego.

Placówka SG w Ustrzykach Górnych funkcjonuje w systemie ochrony granicy państwowej od 2000 roku. Od północy sąsiaduje z placówką w Stuposianach, od zachodu z placówką w Wetlinie. Trójstyk granic polskiej, słowackiej i ukraińskiej znajdujący się na Krzemieńcu ochrania placówka w Wetlinie. Do roku 2000 ponadstukilometrowy odcinek granicy od Krościenka do Ustrzyk Górnych chroniła tylko jedna placówka, nazywana wówczas strażnicą. Znajdowała się w Lutowiskach. Odcinek granicy był zbyt długi, a ludzi za mało, dlatego utworzono trzy nowe placówki: w Czarnej Górnej, Stuposianach i Ustrzykach Górnych.

– Granica jest chroniona przez dwadzieścia cztery godziny. Są miejsca, do których można dojechać samochodem, do innych dotrze się quadem lub konno. Ale podstawą są patrole piesze. Patrolujemy granicę niezależnie od pory roku i pogody – mówi podpułkownik Marcinik.

Ukształtowanie terenu jest takie, że pogranicznicy nie mogą liczyć na pomoc techniki, nie stanie tu wieża obserwacyjna, dzięki której można obserwować teren w zasięgu kilku, a nawet kilkunastu kilometrów. Kamery z wieży nie wykryją człowieka chroniącego się w gęstym lesie lub w jarze czy wąwozie.

Dlatego na takiej granicy niezastąpieni są ludzie, którzy idą wzdłuż granicy, a jeśli trzeba, godzinami czatują ukryci w trawie lub krzakach.

– Po kilku godzinach takiego leżenia bez ruchu myszy jedzą mi z ręki moją kanapkę – śmieje się Robert Strzelecki z ustrzyckiej placówki.

Patrol pieszy to nie jest przyjemna wycieczka w góry. Wymaga bardzo dobrej kondycji fizycznej, bo trzeba przejść kilka lub kilkanaście kilometrów, często w śniegu. W Bieszczadach śnieg leży długo, w 2021 roku widać go było jeszcze w połowie maja. Patrole w takim terenie wymagają kondycji. Nic dziwnego, że w zawodach „Najlepsi w Straży Granicznej” przez kilka lat zwyciężała drużyna Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej. Zawodnicy musieli pokonać tor sprawnościowy, a na nim między innymi ścianę o wysokości stu siedemdziesięciu centymetrów, równoważnię oraz tunel. Sprawdzano też umiejętności w zakresie obsługi i użycia broni palnej, a na torze przeszkód uczestnicy musieli wykazać się jazdą precyzyjną pojazdem terenowym oraz quadem. Jedną z konkurencji był także bieg na orientację w terenie. W zwycięskiej drużynie BiOSG byli funkcjonariusze z ustrzyckiej placówki: kapitan SG Paweł Stańko i starszy chorąży sztabowy SG Bogusław Ślazyk.

– W wolnym czasie sporo biegam, po lesie, po stokówkach – przyznaje kapitan Stańko, zastępca komendanta placówki w Ustrzykach Górnych. Kapitan Stańko startuje w ultramaratonach, maratonach i biegach ulicznych. Chorąży Ślazyk to jeden z najlepszych tropicieli w Straży Granicznej, przez wiele lat był także przewodnikiem psa.

Patrolowanie pieszo to często mozolna droga w górę, potem trochę w dół i znów do góry. Ktoś kiedyś wyliczył, że w ciągu miesiąca przeszedł podczas patroli blisko trzysta kilometrów.

Po powrocie do placówki funkcjonariusze składają raport, dlatego muszą bacznie się rozglądać i sprawdzać, czy gdzieś nie widać śladów wskazujących na nielegalne przekroczenie granicy.

– Czasem zauważaliśmy ślady w pobliżu granicy, jednak nie prowadziły one dalej. Prawdopodobnie były to ślady przewodników, którzy sprawdzali miejsca, którymi mogliby puścić imigrantów – mówią pogranicznicy. Przyznają, że ślady najłatwiej można zauważyć tam, gdzie między Polską a Ukrainą jest pas ornego pola.

– Ale my takich obszarów mamy niewiele. Na naszym odcinku granicy jest dużo jarów, potoków i strumyków – wyjaśnia kapitan Paweł Stańko. Jednym z miejsc, w których można zobaczyć, jak wygląda taki pas, jest Przełęcz Beskid pod Menczyłem. To tu kilkakrotnie uruchomiono tymczasowe turystyczne przejście graniczne Wołosate–Łubnia. Tu odbywały się Dni Dobrosąsiedztwa dla mieszkańców przygranicznych terenów. Odprawa graniczna odbywała się w namiocie postawionym na drodze tuż przy pasie granicznym.

Orny pas ma szerokość dziesięciu–piętnastu metrów, znajduje się za słupkami granicznymi oznaczającymi teren Ukrainy.

– Ukraińcy raz na jakiś czas orzą tę ziemię – opowiada kapitan Stańko. Za ornym pasem, po ukraińskiej stronie, stoi ogrodzenie z drutu kolczastego. To pozostałość po dawnej „sistemie”, czyli po systemie ochrony granic Związku Radziec­kiego. Rozciągnięte blisko siebie druty były podłączone do prądu. Gdy ktoś próbował je zerwać lub mocno szarpał, chcąc na przykład powiększyć odległość między drutami, uruchamiał alarm na strażnicy. Związek Radziecki się rozpadł, ale ogrodzenie pozostało, Ukraińcy go nie zdemontowali. Kilkanaście lat temu ogrodzenie jeszcze działało, ale czy wciąż jest sprawne? Nie wiadomo, Ukraińcy się tym nie chwalą. Ogrodzenie na przełęczy wygląda na nieremontowane od lat. Wśród turystów od lat jest moda na selfie przy słupkach granicznych. Najbardziej popularne są słupki numer 127 na Przełęczy Beskid i numer 164 na Przełęczy Bukowskiej.

– Wejście na pas graniczny jest zabronione, a mimo to turyści wciąż to robią, żeby się potem pochwalić zdjęciem. Ryzykują, mimo że grozi za to mandat do pięciuset złotych – mówi podpułkownik Marcinik.

Latem takich przypadków jest bardzo dużo, jak choćby ta historia z początku czerwca 2021 roku: w okolicach Wołosatego podwładni podpułkownika Marcinika zaobserwowali trzydziestodziewięciolatka, który „wszedł na głębokość” kilku metrów na stronę ukraińską i robił zdjęcia. Kosztowało go to dwieście złotych.

Na przełęczy, tuż przy drodze do Łubni, ukraińscy pogranicznicy postawili drewnianą wiatę, w której się grzeją i odpoczywają po patrolu. Jeden z ukraińskich pograniczników kręci się w pobliżu, dwóch bardzo młodych Ukraińców z psem właśnie wyszło na patrol. Idą wzdłuż pasa ziemi niczyjej. Kapitan Stańko zamienia z nimi kilka zdań. Ukraińcy bez problemów pozwalają na zrobienie sobie zdjęcia. Po chwili nikną za krzakami i drzewami, które przysłaniają pnącą się do góry granicę. Po naszej stronie granicy w trawie widać ślady.

– To ślady po quadzie. W tym miejscu można przejechać kilkaset metrów, może kilometr wzdłuż granicy. Dalej jest już las i trzeba iść pieszo – dodaje chorąży sztabowy SG Marek Płeszka.

Razem z kapitanem Stańko pełnią dziś patrol samochodem służbowym. Wyjechali z placówki w Ustrzykach Górnych o godzinie szóstej czterdzieści pięć. Jadą najpierw do Wołosatego. Naprzeciwko torfowiska, które znajduje się w połowie drogi między Ustrzykami Górnymi a Wołosatem, zatrzymują się na chwilę.

– To tu wczoraj Kazach wyszedł na drogę – mówią pogranicznicy. Pokazują na las naprzeciwko torfowiska. Gdzieś tam w górze jest granica. W tym roku wiosna przyszła bardzo spóźniona. Mimo że jest połowa maja, na drzewach i krzewach liście jeszcze się nie rozwinęły. Dzięki temu można zobaczyć, że skarpa, którą zszedł Kazach, jest dosyć stroma i kończy się nad Wołosatką. Wody w potoku jest sporo, mężczyzna musiał się zmoczyć.

– Przebrał się w suche ubranie w tej wiacie – mówi chorąży Płeszka. Stąd funkcjonariusze, którzy mieli wczoraj służbę, wyruszyli na granicę jego tropem.

Samochód SG, którym jadą kapitan Stańko i chorąży Płeszka, porusza się bardzo wolno. Czy z samochodu można zobaczyć jakieś ślady? Funkcjonariusze zapewniają, że tak. Samochód zjeżdża do stadniny koni huculskich w Wołosatem. Kapitan i chorąży podchodzą do Wołosatki, patrzą, czy nie ma nowych śladów. W stajni razem z konikami huculskimi stacjonują cztery konie należące do placówki w Ustrzykach Górnych. Chorąży Płeszka jeździ konno, dziś jednak nie będzie żadnego dosiadał. Pogranicznicy jadą drogą w kierunku Rozsypańca. Kilkaset metrów dalej droga się kończy, wracają do Ustrzyk Górnych. Podjeżdżają między innymi na pole namiotowe, przejeżdżają wolno przez wieś.

– Teraz jest cisza i spokój, za to latem się dzieje! W Górnych nie ma policji, więc to do nas przychodzą ludzie z prośbą o interwencję, gdy ktoś rozrabia – mówią pogranicznicy.

Placówka Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych to chyba najbardziej rozpoznawalna siedziba pograniczników w Polsce. Kompleks budynków stoi przy skrzyżowaniu z drogą na Wołosate. Charakterystyczną białą wieżę i wysoki maszt widać z daleka. Mieści się tu siedziba SG oraz budynek cywilny z mieszkaniami dla funkcjonariuszy. W ogrodzonej i za­mkniętej części kompleksu znajdują się również garaże i pomieszczenia dla psów służbowych.

Obiekt zawdzięcza rozpoznawalność telewizji, „zagrał” w popularnym serialu Wataha, który stacja HBO Polska wyemitowała po raz pierwszy w 2014 roku. Fabuła inspirowana była prawdziwymi historiami, które wydarzyły się na pograniczu, a głównymi bohaterami byli funkcjonariusze Straży Granicznej z kapitanem Rebrowem na czele. Epizodyczne role w serialu zagrało kilku prawdziwych pograniczników, m.in. Bogusław Ślazyk. Pogranicznicy z Ustrzyk Górnych byli także bohaterami kilku filmów dokumentalnych. Jednym z najciekawszych był serial telewizyjny zrealizowany przez Discovery Studios Manhunt (Dorwać komandosa). Obraz ukazuje zmagania Joela Lamberta, byłego komandosa specjalnej amerykańskiej jednostki Navy SEAL, który uciekał przed funkcjonariuszami Straży Granicznej. Nasi byli lepsi, dorwali Amerykanina.

– Po emisji Watahy przychodziło do nas mnóstwo ludzi. Chcieli zobaczyć, jak placówka wygląda w środku, robili sobie zdjęcia na tle budynku – opowiadają pogranicznicy. Gdy serial miał największą oglądalność, do placówki zgłaszali się także ludzie, którzy chcieli służyć w Straży Granicznej. Nie brakowało też żartownisiów, którzy podpici dzwonili do bramy placówki z pytaniem: „Czy jest Rebrow?”.

Dziś funkcjonariusze wspominają to z przymrużeniem oka, ale dyżurnym, który słyszeli to pytanie co noc, nie było do śmiechu.

Placówka w Ustrzykach Górnych stała się jedną z atrakcji turystycznych wycieczek pod hasłem „Śladami Watahy”.

– Zgłaszały się też do nas szkolne wycieczki. Wszyscy chcieli zobaczyć, czy u nas jest tak, jak pokazała telewizja, byli ciekawi, jak pracujemy – mówi jeden z funkcjonariuszy.

Jak wygląda placówka Straż Granicznej od środka? Wejście przypomina wejście do komendy policji. Dyżurnemu funkcjonariuszowi trzeba pokazać dokumenty, powiedzieć, dlaczego chcemy wejść do placówki. W środku jest podobnie jak w wielu budynkach użyteczności publicznej: nieduże pokoje, których głównym wyposażeniem są biurka z komputerami. Ale są tu również plecaki, zapasowe buty.

W placówce jest także pomieszczenie socjalne, w którym funkcjonariusze mogą się przespać. Kilku z nich dojeżdża z Krosna i zza Krosna – ponad sto kilometrów. Kiedy mają łączone służby, nocują w placówce. Komendant idzie im na rękę, nie muszą dojeżdżać codziennie do Ustrzyk. Ważnym pomieszczeniem jest magazyn broni i sprzętu.

Najbardziej widocznym elementem wystroju w gabinecie komendanta są szafki z pucharami i medalami zdobytymi przez funkcjonariuszy placówki w licznych zawodach. Pułkownik Marcinik jest trzecim komendantem w historii placówki, podlega mu ponad czterdziestu funkcjonariuszy.

– Dzień służby zaczynają od tego, że meldują u dyżurnego operacyjnego placówki gotowość do pełnienia służby. Potem się przebierają, logują do systemu i zapoznają z dokumentami, które przekazuje między innymi komenda oddziału – wyjaśnia komendant. Te czynności czasem zajmują kwadrans, a czasem pół godziny. Potem funkcjonariusze pobierają broń, radia, lornetki, kajdanki, jeśli to nocna służba, to także noktowizory.

Część funkcjonariuszy idzie na piesze patrole na „zieloną”, czyli na granicę, inni patrolują drogi. W czasie służby mogą zatrzymać każdy pojazd, każdego wylegitymować, zajrzeć mu do bagażu.

– O tym, gdzie pójdzie dany patrol, decydują komendant placówki oraz dyżurny operacyjny. Funkcjonariusze, którzy idą na „zieloną”, rozpoczynają służbę o różnych godzinach, o różnych porach wychodzą na patrole. Nie ma tu miejsca na rutynę; przemytnicy nas obserwują, dlatego patrole nie mogą zjawiać się w tych samych miejscach o tej samej godzinie – mówi komendant.

Grafik służb i dni wolnych od pracy jest ustalany z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Nie jest to proste, ale tylko dzięki temu funkcjonariusze mogą jakoś zorganizować sobie życie rodzinne, zaplanować wyjazd do miasta. Część funkcjonariuszy mieszka w Ustrzykach Górnych i najbliższej okolicy, ale sporo dojeżdża na przykład z Ustrzyk Dolnych, Sanoka czy okolic Krosna.

Co oznacza mieszkanie w samym sercu Bieszczadów? To, że na przykład po buty czy ubranie trzeba jechać kilkadziesiąt kilometrów do miasta. Że dzieci muszą dojeżdżać do szkoły, a gdy przyjdzie czas szkoły średniej, zamieszkają w internacie.

– Mój syn chodzi do klasy mundurowej w Rymanowie, mieszka w internacie. Córka również – przyznaje starszy chorąży Płeszka. Płeszka pochodzi z Tarnobrzega, do Straży Granicznej trafił przez służbę wojskową w Przemyślu. Spodobało mu się i do Tarnobrzega już nie wrócił.

Komendant Marcinik ma w Ustrzykach Górnych służbowe mieszkanie. Dzieci do ubiegłego roku dojeżdżały do szkoły w Lutowiskach. Zmieniła to pandemia.

– Żona z córkami, które miały naukę zdalną, przenios­ły się do domu moich rodziców pod Zagórzem. I wygląda na to, że tam wszyscy będziemy mieszkać. Rodzice są coraz starsi, a córka chodzi do średniej szkoły w Sanoku i z domu dziadków ma bliżej – mówi podpułkownik Marcinik.

Ci, którzy mieszkają w pobliżu placówki, muszą się liczyć z tym, że mogą zostać wezwani nawet wtedy, gdy nie mają służby, ale akurat coś się dzieje na granicy. W minionych latach takich alarmów bywało wiele.

– Były lata, gdy masowo szli Wietnamczycy, po kilkanaście osób. Byli Irakijczycy, Tamilowie. Była Erytrea, Nepal, Bangladesz. Zatrzymywaliśmy Czeczenów, Gruzinów. W ostatnich latach prawie nie ma grup, są pojedyncze osoby. Sporo Turków. Przyjeżdżają legalnie na Ukrainę, a potem próbują dostać się na Zachód. Wbijają trasę w Google Maps i idą. Tak jak ten Kazach – mówi podpułkownik Marcinik.

Komendant zapamiętał na przykład Gruzina, który chciał dostać się do Hiszpanii. Mieszkał tam z żoną, jego deportowano, żona została. Gdy go zatrzymano, miał podrobione belgijskie dokumenty. Został zawrócony na Ukrainę.

Wszyscy pamiętają historię Czeczenki Kamisy i jej trzech córek, które zmarły w górach.

– Nasi ludzie znaleźli Kamisę i potem dziewczynki. Takich historii się nie zapomina – zapewnia podpułkownik Marcin Marcinik.

Dodaje, że nigdy nie wiadomo, jak zachowają się zatrzymani ludzie, dlatego funkcjonariusze muszą zachować szczególną ostrożność.

– Kiedyś zatrzymano Gruzina. Po przesłuchaniu okazało się, że był świetnie wyszkolonym funkcjonariuszem służb specjalnych. Gdyby chciał użyć swoich umiejętności, ci, którzy go zatrzymali, mogliby mieć problemy – przyznaje komendant. Mówi, że na jego odcinku granicy praktycznie nie zdarzają się próby przemytu papierosów. – Teren za trudny, bo od strony ukraińskiej też są góry. Zbyt wiele wysiłku, a efekty mizerne – tłumaczy. Większość z tych, którzy próbują przekroczyć granicę na ustrzyckim odcinku, to wymęczeni podróżą i przejściem przez góry biedni ludzie chcący przedostać się do lepszego świata. – Nieraz się zdarzało, że po zatrzymaniu, w placówce, karmiliśmy ich, bo byli przemarznięci i wygłodzeni. Nigdy jednak nie ma pewności, czy wśród nich nie ma kogoś, kto mógłby zagrażać bezpieczeństwu Polski i Europy, dlatego każdy nielegalny imigrant jest szczegółowo przesłuchiwany – dodaje pułkownik.