Stara Flota. Tom 7. Legenda - Nick Webb - ebook + audiobook

Stara Flota. Tom 7. Legenda audiobook

Nick Webb

4,5

Opis

Nadchodzą. Findiri – dziki, śmiercionośny gatunek, stworzony do walki z Rojem – wyruszyli na łowy. Jednak nie polują już na Rój. Zwrócili się przeciw ludziom. A dokładniej – szukają swojego stwórcy, kapitana Timothy’ego Grangera. Chcą go zniszczyć.

Nie jesteśmy jednak sami. Wiele innych ras obcych, którzy przez tysiąclecia ukrywali się przed Rojem, teraz także poszukuje Ziemi. Chcą poznać bohatera ze swoich legend, tego, który ich chronił – istotę imieniem Granger. Kiedy Ziemia znajduje się na rozdrożu, Granger, admirał Proctor i załoga „Niepodległości” ścigają się z czasem. Muszą odkryć tajemnicę Findiri, zanim upadną światy zasiedlone przez ludzi i inne gatunki rozumne. Jednak życiu w Galaktyce nie zostało wiele czasu, a odliczanie już się zaczęło.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 23 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,5 (92 oceny)
55
27
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Speedway

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Czekam na następny książkę.
00
Szelkaszelka

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
seman

Nie oderwiesz się od lektury

Super, szkoda że tak długo trzeba było czekać.
00
BSloboda

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo miło się to czyta. wciągająca kontynuacja. nie mogę się doczekać kolejnego tomu.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Legend: Legacy Fleet Book Seven

Copyright © 2021 Nick Webb

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta: Łucja Oś

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-67053-41-9

ISBN MOBI: 978-83-67053-42-6

Tobie, Czytelniku o niewyczerpanej cierpliwości

Prolog

Sektor Savannah

Syjoński Raj, powierzchnia

Komuna Frye

– Życie, jakie dotychczas znaliście, dzisiejszej nocy zmieni się na zawsze. Jesteście już mężczyznami. A te łowy, które właśnie rozpoczynamy, staną się inicjacją, przejściem do wiedzy dla wtajemniczonych, do poznania dróg, którymi podążali pionierzy spośród naszych przodków. Dzisiaj przekroczymy bramę. Wejdziemy za zasłonę. A po drugiej stronie…

Orson Jedediah Martinez Frye Smith popatrzył na twarze młodzieńców powierzonych jego opiece. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami wokół ogniska. Dookoła rozciągał się ciemny las, z głębi dobiegały pohukiwania i skrzeczenie dzikich zwierząt, na granatowym niebie nad głowami migotały gwiazdy. Młodym ludziom dano tylko podstawowe racje żywnościowe i lekkie, proste namioty – Smith miał nadzieję, że wszystko to wzbudzi podziw i szacunek wśród zgromadzonych tej nocy. Jednak dwóch chłopców poszturchiwało się, chichotało i ogólnie nie traktowało wieczoru z należytą powagą.

– Diakonie Orson? Diakonie Frederick? Mam was odesłać? Może powinniście jeszcze rok popracować z matkami w ogrodach wspólnoty?

– Nie, proszę pana!

– Nie!

Obaj chłopcy skupili uwagę, ale jeden miał wciąż wyraźne kłopoty z opanowaniem wesołości i w końcu parsknął śmiechem.

– Orsonie juniorze, na Chrystusa, bądź lepszym przykładem dla swoich braci, jeśli mogę prosić.

– Tak, ojcze.

– Świetnie. – Orson Jed Smith, albo raczej brat Orson, jak lubił być nazywany, podjął kazanie. W duchu wyrzucał sobie, że zapomniał, jak krótka powinna być ta przemowa. Dwunastolatkom bardzo często zdarzało się odbiegać myślami już po dwóch minutach słuchania. Całe szczęście, że ci młodzi nie musieli znosić niszczycielskiego wpływu technologii, inaczej niż ich przodkowie przed wielką wędrówką wśród gwiazd, dzięki której odnaleźli tutaj swój dom.

Ich Syjon.

– Wznieście oczy ku niebu. Zbliża się pora, gdy objawiony zostanie wam pierwszy znak wiedzy tajemnej.

Odczekał jakieś pięć sekund, nie tylko dla dramatyzmu, lecz także, by zerknąć na zegarek – jeden z nielicznych przejawów technologii, na który miał pozwolenie jako ktoś szczególnie oddany i zasłużony dla społeczności Syjońskiego Raju.

Już prawie czas…

– Urodziliście się i wychowaliście w naszej wspólnocie. Jest niewielka. Mamy zaledwie kilkaset hektarów ziemi. Większość z was widziała Miasto Józefa i Miasto Magdaleny, odległe od nas najwyżej o pięćdziesiąt kilometrów. Może kilku z was odwiedziło nawet stolicę. Pięćset sześćdziesiąt kilometrów stąd. Jednak żaden z was nie poznał ogromu boskiego dzieła stworzenia. To nie tylko nasz świat. Dawno temu istniał inny, z którego pochodzili nasi przodkowie i pionierzy. Ziemia. Uczycie się o niej w szkółce niedzielnej i na codziennych lekcjach. Jednak dzieło stworzenia obejmuje nie tylko Ziemię. Bóg stworzył nieprzeliczone światy i stworzy jeszcze więcej. Światy, które…

– Ojcze?

Orson senior westchnął w duchu. Ten chłopak zrobił się nieznośny.

– Tak, juniorze?

Jego syn zmarszczył czoło i splótł ramiona na piersi, jakby chciał dobitnie pokazać wszystkim dręczące go głębokie wątpliwości.

– Jak przodkowie tutaj dotarli?

– Nasz wielki Bóg sprowadził ich tutaj.

– No tak, ale jak? Na łodzi?

– W pewnym sensie.

– Jakiego rodzaju…

– Na wszystkie dobre pytania znajdzie się odpowiedź – przerwał ojciec synowi. – Wszystkie tajemnice królestwa spoczywają przed wami, synowie moi, a ich ujawnienia doczekają się ci, którzy okażą się godni. Tylko prawi ludzie królestwa poznają wszystkie prawdy. Dzisiejszej nocy ujrzycie jeden z wielu cudów dokonanych przez Boga dla naszego ludu. A im dłużej będziecie podążać do światła i bożej prawdy, tym więcej zobaczycie innych cudów.

Po raz ostatni zerknął na zegarek. Lada chwila. Popatrzył na horyzont, wciąż jeszcze rozjaśniony łuną zachodzącego słońca. W przesiece między drzewami ciemniało czyste niebo.

– Tam. – Wskazał.

Maleńki, ledwie widoczny punkt światła przesunął się nisko nad horyzontem, przemierzając jak co lato gwiazdozbiór Pługa.

– Czy to spadająca gwiazda? Skąd wiedziałeś, że pojawi się dokładnie teraz? – zapytał z podziwem diakon Frederick.

– To jakaś sztuczka? – dorzucił swoje Orson junior.

– Nie, to nie sztuczka. Ani nie spadająca gwiazda. Przyjrzyjcie się. Drży na krawędziach?

Chłopcy nie spuszczali wzroku z malutkiej świetlnej kropki.

– Nie, wygląda solidnie. I porusza się tak wolno! – odpowiedział za wszystkich Orson junior. – Co to takiego?

– To niewielka cząstka statku, którym pokonaliśmy bezmiar nieba i przenieśliśmy się z Ziemi do Syjońskiego Raju. Bóg pozostawił ten fragment nad naszymi głowami jako przypomnienie Jego mocy, Jego miłosierdzia i troski oraz jako osąd. Albowiem jeśli lud Syjonu odwróci się od wiary, statek ten spadnie na nas w pochłaniającej wszystko pożodze.

Chłopcy nie przestawali obserwować z uwagą maleńkiej gwiazdy, wielu nawet nie próbowało zamknąć ust. Tylko brat Orson i kilku innych ze wspólnoty wiedziało o satelicie. I o tym, że stanowił on jedyne połączenie z Ziemią i jej skorumpowanym rządem, który tak zarozumiale nazywał rodzimy świat Zjednoczoną Ziemią. Kiedyś jeden z tych chłopców, może nawet dwóch, pozna prawdę, o ile wcześniej sprawdzi się i udowodni, że jest godzien takiej wiedzy. Orson marzył, żeby to był jego syn, ale zachowanie chłopaka wskazywało, że raczej nie warto sobie robić nadziei – Orson junior wyrastał na dość aroganckiego młodzieńca, co potwierdzało jego postępowanie nie tylko tego wieczoru.

– A to drugie światło? Co to takiego? – zapytał diakon Frederick, który siedział obok Orsona juniora.

Brat Orson spojrzał na horyzont. Rzeczywiście, kolejne światło, nieco jaśniejsze od sputnika, przesuwało się na tle gwiazd.

Dziwne.

– N-nie jestem pewien. Może to właśnie spadająca gwiazda…

– Ale nie ma postrzępionych krawędzi, ojcze – prychnął Orson junior.

Brat Orson spojrzał na obiekt z narastającą nerwowością. Nawet nie oburzył się, że syn odezwał się do niego z tak jawnym brakiem należytego respektu.

– W rzeczy samej.

Świetlny punkt rósł w oczach, na dodatek obok zalśnił drugi. A później trzeci.

A potem wśród rozbłysków zachodni horyzont zajaśniał jak w czerwcową noc, gdy zaczynały się tańce godowe świetlików. Tyle tylko, że to były światła z przestrzeni kosmicznej. Statki. Nad Syjońskim Rajem.

Właśnie spełniały się najgorsze lęki brata Orsona.

Siły Zjednoczonej Ziemi wróciły. Rząd postanowił złamać umowę. Ich część Raju wkrótce miała zostać skażona.

– Prędko, chłopcy, zostawcie swoje rzeczy. Wracamy natychmiast do wspólnoty. Włóżcie buty. Za chwilę ruszamy.

Powrót do osady miał zająć co najmniej dwadzieścia minut, jeśli chłopcy nie będą się zatrzymywać na odpoczynek. Brat Orson wątpił, czy to się uda. Po pięciu minutach wędrówki usłyszeli huk gromu, który przetoczył się po niebie.

Łomot tak bardzo rozproszył uwagę Orsona juniora, że chłopak potknął się o korzeń i upadł. Diakon Frederick wyciągnął rękę i pomógł mu wstać, a potem poklepał go po ramieniu pokrzepiająco. Jednak młodszy z Orsonów wcale się nie uspokoił.

– Ojcze? Co… Co to było? Na niebie nie ma żadnych chmur. Skąd ten grzmot?

Brat Orson przyśpieszył kroku i kazał chłopcom zwiększyć tempo marszu.

– Nie wiem, synu. Może Bóg poddaje nas próbie. A może się rozgniewał.

Albo to Zjednoczona Ziemia wpadła w gniew. Może jakiś nowy rząd tyranów przejął władzę nad siedzibami ludzkości wśród gwiazd i uznał, że przybędzie też do wspólnoty, aby ją sobie podporządkować. Zakończyć ich rajskie życie.

Grupa wreszcie dotarła na wzgórze, skąd rozciągał się widok na osadę. Dopiero wtedy zobaczyli rozbłyski związane z grzmotami. Ze szczytu wzgórza roztaczała się panorama całej doliny, od krańca do krańca. I dlatego nic nie przesłaniało grozy tego, co się tam działo.

Miasto Józefa płonęło. A kilka kilometrów dalej na wschodzie płomienie pochłaniały Miasto Magdaleny. Dym, popiół i płomienie unosiły się w niebo, a tereny obu miast przecinały na krzyż głębokie szramy w rozoranej ziemi.

Jeden z chłopców wrzasnął – brat Orson nie umiałby powiedzieć który. Mógł tylko przyglądać się zagładzie wspólnoty i rodzinnego domu. Jego żona pewnie była jeszcze w łóżku, gdy to się zaczęło, a cztery córeczki spały w swoich pokojach.

– Chodźcie, trzeba się śpieszyć.

Nie miał pojęcia, co robić. Jak walczyć z latającymi fortecami wysłanymi przez odległych tyranów? Lu­dzie brata Orsona mieli tylko motyki, łopaty i grabie.

Jedynie Bóg mógł zwyciężyć w tej bitwie, tak jak zwyciężał dawno temu. Obronił starożytnych patriarchów, wtedy jeszcze dzieci Izraela, a potem wczes­nych chrześcijan zniewolonych przez Rzym, a także przodków-pionierów z amerykańskiego Zachodu czy też antenatów samego brata Orsona, którzy przeciwstawili się życzeniom potężnego i przebiegłego rządu Zjednoczonej Ziemi, władającego wieloma planetami. Jednak poprzednicy brata Orsona nie ulegli, lecz wyruszyli na własną wyprawę w głąb galaktycznej dziczy. Poprowadziła ich tam tylko wiara.

Bóg był wtedy po ich stronie, więc nie przegrali. I w tym właśnie brat Orson znalazł pocieszenie, gdy zbliżał się do domu.

Zostało mu do przejścia najwyżej kilkaset metrów, gdy niebo rozświetliła oślepiająca łuna. Promienie nadprzyrodzonego blasku uderzyły z nieba i przez chwilę bratu Orsonowi zdawało się, że to ramię Boga podniosło się nareszcie przeciwko agresorom. Ucieszył się, że oto nadszedł słuszny Boży Gniew.

Kiedy jednak promień światła trafił prosto w jego dom i w okamgnieniu rozbił go w drzazgi, nadzieja zmieniła się w zgrozę. I w niewyrażalny ból.

Jego żona. I cztery młodsze siostry Orsona juniora. Wszystkie… odeszły.

– Nie! Wielki Boże w niebiesiech! Nie!

Orson opadł na kolana i odchylił się na klęczkach. Uszło z niego powietrze. Nawet kiedy ujrzał, jak statek zniża się i ląduje obok dymiących zgliszczy, Orson nie miał ani sił, ani woli, by się podnieść.

Z pokładu zeskoczyły postacie. Dziwne postacie w fantastycznych pancerzach i o twarzach ukrytych za jakimiś maskami albo przyłbicami. Uniosły przedmioty, które Orson znał tylko z mgliście zapamiętanych opisów. W dzieciństwie wspominał mu o nich dziadek.

Broń.

Broń, z której trysnęły płonące purpurowe wiązki światła. Sąsiad z drugiej strony ulicy pobiegł na intruzów z uniesionym młotem. Jeden z najeźdźców wymierzył prosto w niego. Oślepiający promień odciął mężczyźnie głowę.

Bezgłowe ciało zwaliło się w pył i popiół.

Chłopcy zaczęli krzyczeć.

– Ojcze! Ojcze, co mamy robić?

Orson senior nie potrafił znaleźć słów. Jego dziewczynki zginęły. Jego żona została zabita. Wspólnotę zniszczono. W miejscu przepięknych miast Józefa i Magdaleny ziały wypalone kratery.

Zanim zdążył wymyślić odpowiedź, jedna z przerażających postaci ruszyła w ich stronę, unosząc jarzącą się broń. Purpurowy promień przeciął drobnego diakona Jonathana, jego ciało upadło na zgliszcza w dwóch częściach. Reszta chłopców skończyła podobnie, z urwanym krzykiem lub charcząc i w agonii wzywając matkę. Diakon Frederick w ostatniej chwili odepchnął Orsona juniora, zanim dosięgnął go śmiercionośny promień, i obaj potoczyli się w krzaki. Przez chwilę brat Orson miał nadzieję, że dwaj chłopcy zdołają uciec.

Jednak rozbłysk purpury z broni najeźdźcy przebił pierś Fredericka i chłopak znieruchomiał.

Agresor odwrócił się i stanął nad bratem Orsonem. Wycelował broń w jego twarz.

Ktoś jednak wpadł pomiędzy nich.

– Ty… ty… odwal się od mojego ojca! Ty… gówniany demonie z piekła rodem!

Brat Orson złapał syna za połę koszuli.

– Nie, Orsonie. Uciekaj! Znikaj stąd, ale już!

Najeźdźca nawet nie drgnął, jego broń mierzyła teraz w młodszego Orsona, który próbował osłonić ojca.

I wtedy obcy przemówił.

Był to głos czystego zła. Głos samego Szatana przekazywany przez marionetkę przybysza.

– Gdzie jest? Gdzie jest twój bohater?

Brat Orson splunął mu pod stopy.

– Bohater? Nasz Bóg to więcej niż bohater. Jest władcą wszelkiego stworzenia, to święty i jedyny Pan Izraela. Za to, co tutaj uczyniliście, strąci was na samo dno piekieł!

Najeźdźca roześmiał się urągliwie.

– Bóg? Stał się teraz bogiem? Powiedz mi, człowieku – ostatnie słowo wypluł jak obelgę. – Powiedz mi, gdzie jest Bohater Ziemi. Gdzie jest zdrajca? Gdzie jest Granger?

– Granger? Kto…?

– Powiedz mi albo mały zginie – oznajmił obcy tak beznamiętnym i rzeczowym tonem, że starszego Orsona przeszedł zimny dreszcz.

Orson nie widział twarzy przybysza pod przyłbicą lub hełmem, ale wyobrażał sobie, że za osłoną kryje się czerwone, rogate oblicze demona.

– Nie znam żadnego Grangera. Nie wiem nawet, kto to. Nigdy nie byłem na Ziemi.

Najeźdźca nieco opuścił broń. Odrobinę.

– Nigdy… Nigdy nie byłeś na Ziemi?

Wydawało się, że się zastanawia, po czym dotknął przegubu swojej metalowej rękawicy.

– Dyrektorze Talus. Jeden z tutejszych robaków twierdzi, że nigdy nie był na Ziemi. Możliwe, że żaden z tych ludzi nie został skażony przez Grangera ani nie znalazł się pod jego zaraźliwym wpływem. Czy powinniśmy darować im życie?

Nastała długa cisza, a potem zabrzmiał głos znikąd. Głos o wiele bardziej szatański niż ten pierwszy.

– Oczywiście, że nie, adiutancie Varus. Jeżeli pozwolimy im żyć, Granger zostanie ostrzeżony.

– Ależ, dyrektorze, sądziłem, że chcemy, aby Granger został ostrzeżony. Pragniemy przecież, żeby umykał przed nami w przerażeniu i popełniał błędy, które będziemy mogli wykorzystać przeciwko niemu. W jaki sposób zabicie tych tutaj pozwoli nam osiąg­nąć cel?

Znowu zapadła cisza.

– Dobrze, adiutancie Varus. Jednego możesz pozostawić przy życiu. Ale więcej nie waż się kwestionować moich rozkazów. Jestem hegemonem Findiri, a ty tylko adiutantem niskiego szczebla.

– Bez wątpienia w tej iteracji, dyrektorze. W następnej może się okazać, że to ja będę hegemonem.

Bezcielesny głos parsknął szyderczym śmiechem.

– Odważne słowa jak na prostego żołnierza! Może postępujący rozpad naszych genetycznych replikatorów przyśpiesza. A to znaczy, że musimy jak najszybciej odnaleźć Grangera. Nieważne. Jeżeli wykonamy naszą ostateczną misję, adiutancie, kolejne ­iteracje nie będą już potrzebne. Rób, co musisz. Koniec trans­misji.

Najeźdźca dotknął znowu przegubu, po czym uniósł broń.

– Ratownicy przybędą już wkrótce. A kiedy się pojawią, przekaż im… przekaż im, że to wszystko dla Grangera. Przez Grangera. Znajdziemy go. Dopadniemy. A kiedy tak się stanie… wszystkie jego zdradzieckie dzieła zostaną zniszczone. Nareszcie.

Orson junior stał między ojcem a obcym. Najeźdźca wyciągnął rękę i lekkim pchnięciem rzucił chłopca na ziemię. Broń przesunęła się z ojca na syna, potem znowu na ojca i znowu na syna, jakby obcy zastanawiał się, którego z nich zabić, a któremu darować życie.

Wreszcie broń zatrzymała się przed twarzą brata Orsona. Obcy dokonał wyboru.

– Twoja rasa jest słaba. Era ludzkości dobiega końca. Nadchodzi czas Findiri.

Słowa te zabrzmiały jak przekleństwo. W ostatnich chwilach życia brat Orson zastanawiał się, jakim cudem – skoro najeźdźca nie był nawet człowiekiem – tak dobrze rozumiał jego mowę. Nic więcej Orson Jedediah Martinez Frye Smith nie zdążył już pomyśleć. Ostatnie, co zobaczył, to oślepiający błysk w lufie broni, a tym, co usłyszał przed śmiercią, był paniczny krzyk syna.

1

Sektor Savannah

Wysoka orbita Nova Nairobi

Mostek OZF „Niepodległość”

– Melduj o stanie, chorąży.

Admirał Shelby Proctor czuła napięcie. Jej dłoń zaciskała się na podłokietniku fotela, kościste białe kłykcie niemal przebijały coraz cieńszą skórę.

„Starość to suka” –pomyślała i zmusiła się do rozluźnienia chwytu.

Nie powinna tak się napinać.

„Wszystko będzie dobrze” – przekonywała się w duchu. To na pewno tylko zwykłe nieporozumienie. Może jakiś konwój statków handlowych. Albo przelatująca w pobliżu flota Dolmasi, wracająca na Verdra-Dol na okresową walkę na śmierć i życie, w której wyłonią nowego przywódcę. Albo Chińska Demokratyczna Republika Międzygwiezdna postanowiła przeprowadzić manewry i nie raczyła powiadomić sił Zjednoczonej Ziemi. Chińczykom często zdarzało się popełnić takie komunikacyjne faux pas. Flota Konfederacji Rosyjskiej też z tego słynęła, nie wspominając o Kalifacie. Z pewnością znalazłoby się wiele możliwych wyjaśnień…

To na pewno błąd, że czujniki dalekiego zasięgu na Nova Nairobi wykryły zbliżającą się flotę.

Wielką.

Przecież to nie Findiri, na pewno nie.

„Tylko nie oni, błagam! Nie jesteśmy jeszcze gotowi”.

A czy kiedyś w ogóle będą gotowi? W ciągu ostatnich trzydziestu lat dwukrotnie starli się z Rojem i za każdym razem ledwie udało się przeżyć te konfrontacje. W obu przypadkach ludziom pomógł łut niewiarygodnego szczęścia oraz nadzwyczajny heroizm i poświęcenie, na jakie zdobyła się cywilizacja homo sapiens, byle nie zniknąć w pomroce galaktycznych dziejów.

– Został nam tylko jeden skok transkwantowy do systemu Nova Nairobi, pani admirał. Napęd kwantowy prawie już wystygł po poprzednim skoku – powiedział sternik, chorąży Destachio, którego w duchu zaczęła przezywać Pistachio, bo zdaniem Proctor miał mózg nie większy od pistacji. Naprawdę.

Zamknęła oczy.

Wystarczy poczekać…

Zerknęła spod zmrużonych powiek. Chorąży Des­tachio przechylił głowę, jakby w głębokim namyśle. A potem spojrzał na Proctor.

No i oto się zaczyna.

– Chyba że chce pani, żebym zszedł do maszynowni, pani admirał. Mogę pomóc komandorowi wymyślić skuteczniejszy algorytm chłodzenia. Albo możemy skoczyć od razu, mieścimy się w marginesie standardu pięć sigma dopuszczalnego ryzyka według anali…

Proctor uniosła rękę, żeby go uciszyć.

– Nie trzeba, chorąży. Pięć minut jest w porządku. Ostatecznie to nie koniec świata. Na razie.

Pistachio z zakłopotaniem spuścił wzrok.

– Ach, no tak… Rozumiem, pani admirał. – Zakłopotanie zaraz jednak zmieniło się w zmartwienie. – O nie. Znowu to zrobiłem…

– W porządku, synu. Odetchnij i wracaj do pracy. – Proctor zmusiła się do uśmiechu i pokrzepiająco skinęła głową. Chorąży wyraźnie się odprężył i pochylił nad swoim pulpitem.

Boże, ci rekruci.

Finalne starcie z Rojem wydarzyło się kilka miesięcy temu, a jego pokłosiem były miliardy ofiar i zniszczenie ukochanej Brytanii. Dlatego dowództwo Zjednoczonej Floty Ziemi w akcie desperacji powołało do służby prawie wszystkich kadetów z najstarszych trzech roczników akademii i przyznało im dyplomy en masse.W ten sposób starało się obsadzić okręty i odtworzyć straszliwie zdziesiątkowane siły zbrojne. W rezultacie Proctor musiała radzić sobie z tępakami pokroju chorążego Destachio.

Byli tak bardzo nieprzygotowani do służby. Jednak na wojnie walczy się siłami, jakie się ma do dyspozycji. Proctor wolałaby załogę, którą dowodziła jeszcze dwa miesiące temu. Tęskniła za Jerushą Whitehorse, Ethanem Zivikiem, Rayną Scott, nawet za Qwertym. Wszyscy dostali awanse i inne przydziały. Weterani wojny, która ocaliła cywilizację ludzkości i nie tylko, spektakularnie szybko pięli się na szczyty w łańcuchu dowodzenia. Nic dziwnego, skoro prawdopodobnie nadciągało kolejne starcie. Ludzie z doświadczeniem byli na wagę złota.

Czy naprawdę wybuchnie kolejna wojna? Znowu?

Proctor modliła się, żeby udało się tego uniknąć.

Jednak ostrzeżenia ponownie ucieleśnionego Gran­gera i sygnały z przyczółków dalekiego zasięgu wskazywały, że nie należy robić sobie nadziei.

– Pani admirał – odezwała się chorąży Sapphira Sampono, kolejna rekrutka, która służyła dopiero od tygodnia – przekaz metaprzestrzenny od admirała Oppenheimera. Prosi o rozmowę wirtualną.

– Dziękuję, chorąży. Odbiorę tutaj. – Proctor nacis­nęła kilka klawiszy na swojej konsoli, aby włączyć osłonę audiowizualną. Lepiej, żeby załoga mostka nie poznała najnowszych ponurych wieści, zwłaszcza tych od admirała Zjednoczonych Sił Obronnych. Przez osłonę nie przedostanie się żaden dźwięk, a obraz będzie rozmyty.

– Słucham, Christianie.

Na ekranie pojawiła się twarz Oppenheimera. Jednak ze względu na żałośnie niskie pasmo nadawania zarówno jego wizerunek, jak i głos nie były rzeczywiste, lecz generowane komputerowo podczas nadawania. Działało to w obie strony i sprawiało bardzo nienaturalne wrażenie.

– Shelby. Dotarłaś już?

– Prawie.

– Dobrze. Pamiętaj, zaglądasz i zaraz się wycofujesz. Twoi ludzie nie są gotowi do walki. Przynajmniej dopóki nie pojawi się admirał Okoye ze swoją armadą. Dołączę do was, gdy tylko będę mógł, ale na pewno nie zdążę przed Okoye.

Proctor przewróciła oczyma, dobrze wiedząc, że w transmisji nie będzie to widoczne. Oppenheimer zobaczy tylko kamienną twarz sześćdziesięcioośmioletniej kobiety, emerytowanej jeszcze niedawno admirał Zjednoczonej Floty, byłej wykładowczyni egzobiologii z jeszcze niedawno pełnej życia planety Brytania. Kogoś, kto nie miał cierpliwości, żeby słuchać banałów.

– Do rzeczy, Christian. Oboje doskonale wiemy, że moja załoga nie potrafi odróżnić wyrzutni pocisków od lasera, więc na pewno nie fatygowałeś się z połączeniem metaprzestrzennym, żeby mi o tym przypominać. O co chodzi?

Nastąpiła długa pauza. Proctor może i nie widziała wyrazu twarzy Oppenheimera, ale bez trudu domyś­liła się, co znaczy ta nieprzyjemna cisza na łączach. Zwłaszcza że zaraz po tym usłyszała ciężkie westchnienie – zdaje się, że system transmisji metaprzestrzennej jednak przenosił przynajmniej niektóre sygnały niewerbalne.

– Chodzi o Tima – powiedział wreszcie admirał.

– Żadnych postępów?

– Niewielkie. Jego pamięć trochę się poprawiła. Rice chce wypróbować na nim nowe podejście, ale…

„O rany” –pomyślała Proctor. Po cudzie powtórnego ucieleśnienia, które wydarzyło się w pomieszczeniu za nieprzechodnimi drzwiami, Tim miał… kłopoty z pamięcią. Ogromne kłopoty.

– Kolejne problemy?

– W zasadzie dwa. Po pierwsze, rozprawa jednak się odbędzie. Co prawda przed sądem cywilnym, ale tak czy inaczej jesteśmy w czarnej dupie.

– Szlag. Naprawdę zdecydowała się przez to przechodzić? Co z Sepulvedą? Nic nie może zrobić? Po cholerę został prezydentem, skoro nie wolno mu ułaskawić, kogo tylko zechce?

– Jesteśmy społeczeństwem prawa, Shelby. Nawet jeśli wydarzyło się to podczas wojny i w warunkach bojowych, a kapitana Grangera nie można osądzać za śmierć załogi „Chesapeake’a”, kodeks cywilny i lokalne sądy wciąż zachowały swoją jurysdykcję. Krótko mówiąc, udało się unieważnić wszystkie pozwy oprócz tego jednego. Wdowa po asystencie dowódcy maszynowni zażądała procesu. Nie zgodziła się na żadną ofertę ugody. Proponowaliśmy jej miliard, Shelby. Za taką sumę mogłaby kupić własną prywatną wyspę w tropikalnych regionach Nowego Dublina. Nic z tego. Nie wzięła złamanego grosza. Stwierdziła, że chce tylko sprawiedliwości. I pozostał już tylko jeden sposób, żeby to osiągnąć.

– A Tim? Już wie?

– Jeszcze nie. Jego obrońcy wciąż ustalają strategię. Uznaliśmy, że nie należy go męczyć, skoro nadal potrzebna mu terapia.

– Trzeba będzie mu powiedzieć, Christian.

– Nie. Musimy mu pomóc, żeby skupił się na odzyskaniu pamięci. Zbyt wiele od tego zależy.

„Niech cię szlag, Christian”.

Nawet w czasach, gdy go poznała, wiele lat temu, gdy oboje służyli pod rozkazami kapitana Grangera na „Konstytucji” i na „Wojowniku”, Oppenheimer był uparty i bezkompromisowy. Cechy te, po mianowaniu go naczelnym admirałem ZSO przez poprzedni rząd, chyba rozwinęły się w całkowity i nieskrępowany narcyzm. A przynajmniej takie wrażenie odnosiła Proctor.

– Ale to może pobudzić mu pamięć. Zmusić, żeby przypomniał sobie, jak był bezcielesnym okrętem.

Okrętem, który przez chwilę nazywali statkiem Golgotów, dopóki nie okazało się, że to liczący trzynaście miliardów lat wrak „Wiktorii”, okrętu, który Granger poprowadził w czarną dziurę pod koniec drugiej wojny z Rojem.

– Nie, mam wobec niego inne plany. Postanowiłem wysłać go na dość bezpieczną misję. Dam mu okręt i załogę. Oczywiście pod ścisłym nadzorem: umieszczę tam kogoś zaufanego. Może stanowisko kapitana obudzi jego wspomnienia.

– Dobra. – Proctor nawet nie próbowała się spierać, wiedziała, że to nie ma sensu. Zresztą pomysł wcale nie był taki zły. – A po drugie? Nie przerywasz mi zwiadu w strefie zagrożenia tylko po to, żeby mi powiedzieć o procesie.

– To ci się na pewno nie spodoba.

– Mów.

Miała wrażenie, że niemal widzi, jak na komputerową twarz admirała opada całun beznadziei i przygnębienia.

– Znasz przyczółek na Tau Ceti 3? Syjoński Raj?

– Fundamentalistów? Jakiś poboczny odłam po­bocznego odłamu mormonów? A może amiszów? Zawsze mi się myli…

– To po trochu jedni i drudzy. Ich podróż na planetę w zeszłym stuleciu stanowiła jedyny kontakt z nowoczesną technologią, na jaki sobie pozwolili. Cóż, okazało się, że nasi znajomi z Syjońskiego Raju mieli bliskie spotkanie z, jak się zdaje, Findiri.

– I przeżyli?

– Niestety nie. Ponad milion kolonistów zginęło lub zaginęło, wszyscy oprócz młodego chłopaka. Młodzieniec nazywa się Orson Frye Smith. Zdarzyło się to mniej więcej tydzień temu, ale dowiedzieliśmy się dopiero wczoraj, kiedy administracja Ziemi wysłała do nich misję dyplomatyczną, aby sprawdzić, jak sobie radzą. Natrafili tylko na wrak satelity i niemal całkowicie zniszczone miasta i osady.

– Tydzień temu? Ale przecież ten system znajduje się najwyżej kilkaset lat świetlnych od Ziemi, prawda?

– Trzysta lat świetlnych od Ziemi, trochę bliżej Nowego Dublina, tak.

– Czyli jest w tym samym sektorze, co system, do którego właśnie lecimy! Wrogowie czają się u naszych bram, Christian. – Proctor ogarnął chłód, a w brzuchu ścisnęło ją z niepokoju. – Co to ma wspólnego z Timem?

– Niełatwo uwierzyć w opowieść dwunastolatka, ale był całkowicie pewien, że obcy, którzy zaatakowali Syjoński Raj, szukali kogoś. Kogoś konkretnego.

– Błagam, nie mów, że chodziło im o siedemdziesięcioletniego starca z dziurami w pamięci…

Oppenheimer westchnął ponownie.

– Początkowo myśleliśmy, że dzieciak albo widział Grangera, albo o nim słyszał w wiadomościach i dlatego przywołał go w swoich zeznaniach…

– Ale pewnie na całej planecie nie było żadnego sprzętu do odbioru transmisji międzygwiezdnych, prawda? Czy amiszo-mormońscy fundamentaliści w ogóle oglądają serwisy medialne?

– Właśnie. Dlatego potem uznaliśmy, że mógł dowiedzieć się o Timie od rodziców. Przecież nawet na takim zadupiu jak Syjoński Raj ktoś na pewno słyszał o Bohaterze Ziemi. A jednak nie. Tamtejszy guru, niech jego paranoiczna, wredna dusza spoczywa w spokoju, postarał się skutecznie odciąć swoją trzódkę od reszty ludzkości. Niewiele wieści docierało na tę planetę, jeszcze mniej było stamtąd wysyłane. Terapeuci, którzy pracują z chłopakiem, zgodnie twierdzą, że niczego nie zmyślił.

– Czyli obcy, kimkolwiek są, tropią Tima Grangera.

Admirał potwierdził skinieniem głowy.

– Niech się ustawią w kolejce. A poczekaj, aż usłyszysz drugą wiadomość.

– Przekazałeś mi już dwie wiadomości, Christianie. Proces Tima, poszukiwanie go przez Findiri…

– Szlag, źle policzyłem. Jest jeszcze trzecia wiadomość.

„Zdaje się, że nie tylko Tim ma kłopoty z pamięcią” – pomyślała Proctor złośliwie.

– No to mów.

– Chodzi o Trojaczki.

Nowy gatunek obcych, żyjący pod powierzchnią Chantany 3, ujawnił się zaledwie dwa tygodnie temu. Niedawna zastępczyni Proctor, Jerusha Whitehorse, właśnie leciała tam z misją dyplomatyczną na pokładzie OZF „Volz” i miała zająć się nie tylko prowadzeniem projektu poznawania języka i tłumaczenia go na ludzki, lecz także dowiedzieć się, jakim sposobem ta cywilizacja utrzymywała całą skorupę planety tak, by nie popękała i nie zwaliła się na ukrytą pod spodem kolonię.

– Nazywają siebie Itaranami, nie Trojaczkami. Przezywanie ich nie przysłuży się naszym zabiegom dyplomatycznym, zwłaszcza że prawie nic o nich wiemy.

– Dobra, dobra. W każdym razie poprosili nas o coś. Tak na marginesie, to informacja o najwyższym poziomie tajności.

– Żartujesz? Chodzi znowu o Tima?

– Brawo. Na ile możemy się zorientować, bo tłumaczenia wciąż są, dyplomatycznie rzecz ujmując, nieprecyzyjne, Trojaczki proszą o audiencjęu Tima. Okazuje się, że nasz przyjaciel to najbardziej poszukiwany człowiek w całej Galaktyce. Problem polega na tym, że nie mamy czasu na takie gówna. W szarych komórkach Grangera kryje się sekret, jak pokonać Findiri. Musimy skoncentrować wysiłki tylko na…

Holograficzna przesłona opadła, a przed stanowiskiem Proctor pojawiła się chorąży Sampono.

– Pani admirał, jesteśmy gotowi.

Proctor skinęła głową i odprawiła rekrutkę machnięciem ręki.

– Przepraszam, Christianie. Zaraz zaczynamy skok transkwantowy na Nova Nairobi. Dokończymy tę rozmowę później.

– Zgoda. Leć z Bogiem. „Śmiałek” pojawi się tam, gdy tylko będzie mógł. Bez odbioru.

Proctor wyłączyła osłonę holograficzną i ­wstała z fo­­tela. Ratowanie przyjaciela musiało poczekać. Na­desz­ła pora, by ocalić Nova Nairobi przed zagrożeniem z kos­mosu. Jakie pandemonium rozpęta się tym razem? I czy naprawdę sprawcami okażą się Findiri?

– Boże, dopomóż – wymamrotała pod nosem.

2

Sektor Veracruz

Chantana 3

OZF „Tyler S. Volz”

Mostek

„Kapitan Jerusha Whitehorse. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić”.

Kapitan OZF „Tyler Volz” powtarzała sobie w du­chu raz po raz swój nowy stopień, gdy szła do mesy. Tymczasem nowa załoga już zdążyła przechrzcić jej okręt i pieszczotliwie nazywała go „Chojrak”. Jerusha została komandorem w niemal rekordowym czasie, jednak stało się to jeszcze przed przełomem,przed powrotem Roju, przed zagładą Brytanii i przed ogromnymi stratami w ludziach, które wymusiły zaciąg na jednostki Floty Zjednoczonej Ziemi, zarówno te, które ocalały po starciu z obcymi, jak i te nowo zbudowane. Potrzebne były tylko załogi i ich oficerowie.

Kadeci automatycznie otrzymali awanse i dyplomy, po czym informowano ich, że brakujące kwalifikacje zdobędą podczas pracy na pokładzie. Samo w sobie nie stanowiłoby to jeszcze wystarczającej zachęty, jednak oferowane premie były tak absurdalnie wysokie, że nie tylko rekrut świeżo po akademii, ale także przeciętny mechanik, technik systemów plazmowych i hydraulicznych, a nawet absolwent wyższej uczelni cywilnej nie mógłby odmówić.

Natomiast oficerowie, którzy jak Jerusha ­walczyli w bitwie nad Penumbrą i pokonali Rój podczas spa­dania w czarną dziurę, a potem zdołali wrócić i o wszystkim opowiedzieć, zostali niemal natychmiast awansowani na stanowiska dowodzenia.

– Tu jesteś – sapnął mężczyzna za jej plecami, gdy stanęła niemal w progu mesy.

Ethan Zivik. Dowódca eskadr powietrznych i kos­micz­nych. I jej narzeczony. I bezczelny łotrzyk, jak ostatnio matka Jerushy określiła przyszłego męża córki.

Twarz miał zaczerwienioną.

– Moje eskadry są uziemione. Wszystkie. Wiesz dlaczego? Jakiś nowy, bezdennie głupi rekrut zostawił po przeglądzie niezabezpieczone obwody plazmowe. Kiedy rano otworzyła się gródź do hangaru… bum! Każdy myśliwiec został oblany prekursorem fuzyjnym. Oczyszczenie choćby połowy z nich zajmie pewnie cały dzień.

Weszli do mesy razem. Powitała ich kolejka ciąg­nąca się prawie pod drzwi. Wielu niecierpliwych oficerów i starszych członków załogi starało się nie zdradzać niezadowolenia, że muszą czekać na śniadanie i kawę. Zivik od razu ruszył do kontuaru, ale Whitehorse złapała go za ramię i pokręciła głową. Ethan potulnie stanął na końcu wraz z narzeczoną. Na okręcie Jerushy oficerowie nie mogli liczyć na specjalne traktowanie w jadalni i Whitehorse z uporem starała się dawać dobry przykład.

– Sześćdziesiąt dwa procent załóg we flocie to narybek, Ethanie. Komandor Shin-Wentworth do­pie­ro niedawno skończył układać odpowiednią rotację na wachtach, bo tydzień temu dołączyli do nas nowicjusze. Wiesz, ile średnio odsłużyli ci nowi?

– Najwyżej dwa miesiące? – wyszczerzył się Zivik, zadowolony z udanego żartu. Uważał, że podał nieprawdopodobnie krótki okres praktyk, po którym nikogo by jeszcze nie wpuszczono na pokład okrętu, i w ten sposób osiągnął efekt komiczny.

– Dwa tygodnie.

– Cholera.

– Właśnie. – Jerusha wskazała nieszczęsnych re­krutów wyznaczonych do obowiązków w mesie. Po­dawali jajecznicę, tosty i owoce oraz serwowali kawę, ale choć uwijali się jak w ukropie, wydawali się powolni i nieefektywni. – Nie tylko twoja ekipa ucierpiała.

– Nie możemy tak działać, Jeru. Na szczęście to tylko misja dyplomatyczna, mamy po prostu zrozumieć język Itaran i nawiązać stosunki z ich gatunkiem. Wyobraź sobie, co by się działo, gdybyśmy musieli lecieć na prawdziwą misję. Wiesz, taką, w której się strzela…

– Musimy jakoś to znieść, skoro i tak nie mamy innego wyjścia. I może zamiast narzekania na brak kwalifikacji załogi, wziąłbyś się za swoją robotę i wyszkolił nieszczęśników, żeby mogli sprostać wy­maganiom Zjednoczonej Floty, co?

– Tak jest, ma’am! – Zivik zasalutował z karykaturalną przesadą jak nadgorliwy oficer.

Głośny łomot i brzęk na początku kolejki przerwał im przekomarzania. Jeden z nowicjuszy właśnie upuścił tacę z talerzami. Całe szczęście, że zastawa była z nietłukących się materiałów, ale, dobry Boże, co za hałas!

– Ta kolejka wcale się nie posuwa naprzód. – Ethan wspiął się na palce, aby sprawdzić, co wstrzymuje postęp. – Zaraz zaczynasz wachtę, prawda? Chyba lepiej skorzystaj ze swojej rangi, na mostku przyda się kapitan.

– W zasadzie właśnie skończyłam zmianę. Zamierzałam coś zjeść i iść do łóżka.

– Och? – Nadstawił uszu na słowo „łóżko”.

– Nic z tego. – Jerusha nie odrywała wzroku od zamieszania przy kontuarze. – Właściwie nie potrzebuję jeszcze snu. Chodź.

Chwyciła Zivika za ramię i pociągnęła go na początek kolejki.

– Nareszcie! Wiesz, nic złego się nie stanie, jeśli od czasu do czasu wykorzystasz swój stopień. No, rozumiesz, to żadna frajda, gdy się jest kapitanem, ale nie można czasami przeskoczyć kolejki po kawę… – Uśmiechał się z zadowoleniem.

– Ethan – westchnęła Whitehorse – nie przeskakujemy kolejki. Żadnych dyskusji.

– No to co… O nie.

Jerusha pochyliła się do nowego rekruta, który właś­nie zbierał talerze. Cała kolejka stanęła, bo młodzieniec – nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat – przestał serwować jedzenie, aby posprzątać. Kiedy podniósł głowę i zobaczył Whitehorse, zbladł jak kreda.

– Pani kapitan! Ja… och, przepraszam. Zaraz to posprzątam.

– Zrobiła się duża kolejka, kadecie.

Jego twarz pobladła jeszcze bardziej.

– No… no tak… Tak, ma’am. – Spojrzał na dziewczynę, która właśnie podeszła z dużą tacą bekonu. – Hej, chodź tutaj, cholera, i pomóż posprzątać!

Whitehorse odprawiła ją machnięciem ręki.

– Zlekceważ ten rozkaz, kadetko. Skup się na rozdaniu śniadania. – Dotknęła ramienia chłopaka. – Ty też. Ja się zajmę tym bałaganem.

Młody rekrut popatrzył na nią z niedowierzaniem.

– Uch, ma’am?

– Jąkam się?

– Nie, ma’am! – Chłopak niemal podbiegł do kontuaru, przy którym początek kolejki niecierpliwie czekał na posiłek.

– No, Ethan, pomóż mi.

– Myślałem, że chciałaś, żebym przeszkolił załogę hangaru?

– Potem. Najpierw przeszkolimy załogę mesy.

– Niby jak? Zrobimy za nich robotę?

– Daruj sobie, komandorze.

Tym sprawiła, że zamilkł. Za każdym razem, gdy używała jego stopnia, wiedział, że chodzi o sprawy służbowe i nie życzy sobie, aby zachowywał się jak… cóż, jak narzeczony.

We dwoje pozbierali talerze i zanieśli do kuchni, aby zostały umyte. Kiedy wrócili do jadalni, kolejka przesunęła się bardzo nieznacznie.

– Kadecie? – Jerusha podeszła do dzieciaka, który wcześniej upuścił naczynia. – Kto tu dowodzi?

– No, technicznie rzecz biorąc, w tej chwili ja.

– Och.

– No właśnie. To znaczy tak jest, ma’am. Przez dwa lata byłem kierownikiem w Taco i Więcej w Sacramento, zanim się zaciągnąłem. Główny steward skończył zmianę, a mnie mianował wczoraj asystentem, bo poprzedni prawie spalił sobie palce, gdy próbował zrobić pizzę.

– No dobrze, asystencie głównego stewarda… – Zerknęła na plakietkę z nazwiskiem. – Fenton. Powiedz mi, co mam robić. Mogę ci pomóc przez godzinę, ale potem naprawdę muszę się przespać.

– Ma’am? – powiedział Fenton z niedowierzaniem.

– Ma’am? –powtórzył Zivik identycznym tonem.

– Ani słowa więcej, komandorze – warknęła Jerusha, a potem zwróciła się znowu do Fentona. – Zaprzęgnij nas oboje do pracy, Fenton. No już. Trzeba ruszyć tę kolejkę.

Pół godziny później zdołali na tyle rozładować tłok, że w kolejce pozostało zaledwie kilka osób, a dzieciak, który służył jako asystent głównego stewarda, wyglądał na o wiele mniej zdenerwowanego.

– No dobrze, stewardzie Fenton, wbrew powszechnym przekonaniom nawet kapitan musi kiedyś spać. Poradzisz sobie teraz?

Młodzieniec uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Tak jest, pani kapitan!

Whitehorse uniosła rękę, żeby zasalutować, gdy steward zrobił to samo.

– W przyszłym tygodniu chcę burrito. Od dawna go nie jadłam. Poradzisz sobie z przygotowaniem?

– Tak jest, ma’am!

Jerusha zakończyła salut i ruszyła do wyjścia.

– A co ze śniadaniem? – Zivik pojawił się u jej boku i zrównał krok.

– Boże, Ethan, oczy mi się kleją. Śniadanie może poczekać.

Na szczęście do kwatery kapitańskiej nie było daleko, bo kabiny starszych oficerów znajdowały się nad mesą i kuchnią. Gdy tylko za parą zamknęły się drzwi, Whitehorse sięgnęła do włącznika światła.

– Hej, nie zapraszałam cię… och. – Poczuła jego dłoń na pośladku.

– Wciąż śpiąca? – Zivik zaczął całować ją w szyję.

– Przestań. Nie… – Pomimo protestów zachichotała, gdy zza jej pleców pogłaskał ją po biuście. Jerusha odsunęła jego dłoń, ale zaraz chwyciła ją i przeniosła niżej.

– Doprawdy, Ethan, gdyby załoga wiedziała, że komendant eskadr pieprzy kapitan, byłby…

– Hm, no co?

– Skandal. – Sięgnęła do tyłu i przycisnęła jego udo do siebie. – To skandaliczne.

– Skandaliczne, że oficer pieprzy swoją żonę?

– To były oświadczyny? – Whitehorse odwróciła się i pocałowała go namiętnie.

– Wybacz, mała, ale już się oświadczyłem.

Całowała go jeszcze przez chwilę, a potem nieco się odsunęła.

– Oświadczyny bez ustalenia daty ślubu są jak… – Spojrzała mu w oczy, a potem przyciągnęła go znowu.

– Są jak co?

– Nie mogę wymyślić żadnej metafory.

– Porównania.

– Co?

Całowanie się z Ethanem stanowiło najlepszy sposób, aby stracić poczucie czasu, o czym Jerusha świetnie już wiedziała. Stanowiło też doskonały sposób na spędzanie czasu. Czekanie na raporty stanu systemów okrętu i diagnostyki techniczne? Całowanie się. Czekanie na rozkazy z dowództwa floty? Całowanie się. Czekanie, aż Zivik usiądzie z nią i ustali datę ślubu? Jeszcze więcej całowania się. Dobry Boże, Jerusha czuła się jak nastolatka przeżywająca burzę hormonów. A przecież od dawna już nią nie była. I nie powinna sobie na to pozwalać.

Nie wtedy, gdy została najnowszą i pewnie najmłodszą kapitan w annałach Floty Zjednoczonej Ziemi.

– Porównania, czyli coś jest jak coś innego. Metafory wymagają większej ekwilibrystyki słownej. Do­prawdy, skończyłaś w ogóle podstawówkę? – Zivik wrócił do całowania ją w szyję.

A Whitehorse mu pozwoliła.

– Dzięki, mamuniu. Tylko żadnych malinek. Nie chcę stracić respektu wśród załogi.

– Żartujesz? Od mostka po maszynownię wszyscy będą ci przybijać piątki.

– Boże, chłopcy i te wasze… No, cokolwiek to jest, co tak lubicie.

– Hej. – Zivik zniżył głos, co wskazywało, że zamierza zmienić temat. – A jeśli chodzi o mesę? Przyznaję, że na początku uznałem twoje postępowanie za głupie. Nie zachowywałaś się jak kapitan. Ale potem zrozumiałem. Przyglądałem się, jak te dzieciaki zaczęły wykonywać swoją pracę. I podsłuchałem, co mówią niektórzy oficerowie w kolejce. Zwłaszcza gdy mówili o tobie.

– Co takiego mówili?

– No wiesz. Same komplementy. Uznali, że jesteś świetną dowódczynią. Pamiętasz Petersa z maszynowni? Wiesz, tego porucznika, który zawsze chodzi skrzywiony i nigdy się nie uśmiecha? No, i właś­nie Peters powiedział do kumpla, nie ściemniam: „Nareszcie kapitan z charyzmą, prawdziwa liderka”.

– Peters? Jestem pod wrażeniem!

Zza drzwi zabrzmiał sygnał i Jerusha z Ethanem odskoczyli od siebie jak oparzeni. Whitehorse poprawiła włosy i mundur. Zivik wytarł usta i czym prędzej usiadł przy biurku, po czym machnięciem ręki dał znać, że jest gotów.

– Proszę! – Jerusha uznała, że chyba zabrzmiało to zbyt głośno. Szlag.

Drzwi rozsunęły się i w progu stanął pierwszy oficer, komandor Shin-Wentworth. Skinął uprzejmie głową. Nie wyglądał, jakby zdawał sobie sprawę, że właśnie przerwał parze czułe tête-à-tête.

– Pani kapitan, dostaliśmy odmowę na naszą prośbę. Mamy kontynuować prace nad tłumaczeniem ze zwykłym zespołem ksenolingwistów, bez pomocy oficera wspomaganego przez Valarisi.

– Niech to szlag! Pewnie im się wydaje, że jakimś magicznym sposobem sami poradzimy sobie z rozszyfrowaniem nieskończenie zagmatwanych koniugacji Itaran? To potrwa wiele lat! A to przecież tylko jeden z dialektów. Na razie zidentyfikowaliśmy co najmniej jedenaście. I to tylko w społeczności Itaran, z którą mieliśmy kontakt na Chantanie 3. A podobno mają jeszcze kolonie, przynajmniej tak twierdzą. Nie możemy pogadać z Oppenheimerem? Przebić się jakoś przez biurokrację?

– Ma’am, admirał Oppenheimer osobiście odrzucił naszą prośbę – stwierdził Shin-Wentworth.

– No… No to jest totalnym dupkiem. – Zerknęła na Zivika. – Metafora?

– Myślę, że w tym przypadku chyba po prostu trzymamy się faktów – odpowiedział Ethan z powagą.

Shin-Wentworth drgnął lekko. Należał do osób dość prostolinijnych. Ten naukowiec z krwi i kości znalazł się na stanowisku oficera tylko dlatego, że załodze rozpaczliwie potrzebny był ktoś, kto miał choć odrobinę doświadczenia w dowodzeniu, oraz ze względu na doświadczenie związane z fizyką wielowymiarowych pól kwantowych. Pierwszy oficer i zastępca Whitehorse nie miał cierpliwości do sarkazmu, żartów czy czegoś równie frywolnego, co wykraczało poza ścisły profesjonalizm. Przynajmniej jeżeli chodziło o załogę. Tolerował tego rodzaju zachowanie u Jerushy, ale tylko dlatego, że przewyższała go stopniem.

Whitehorse skinieniem ręki zaprosiła go do gabinetu, mieszczącego się obok kajuty kapitańskiej. Zivik ruszył za nimi, mamrocząc pod nosem.

– Nawet z wielkim morfologiem Qwertym w własnej osobie będziemy czekać pewnie miesiącami, żeby zrozumieć choćby połowę, nie?

– Pani kapitan, zespół tłumaczy zrobił wyjątkowo duży postęp w pracach. Kilka dni temu oprogramowanie translacyjne zostało zaktualizowane przez programistów floty i okazało się bardzo elastyczne. Udało nam się porozmawiać z Itaranami i rzeczywiście osiągnęliśmy porozumienie na poziomie pięćdziesięciu procent. Komandor porucznik Qwerty spodziewa się, że dojdziemy do dziewięćdziesięciu procent w ciągu tygodnia.

Och, cudowna niespodzianka. Jednak to nadal aż tydzień.

– Komandorze, czas nas goni. Za tydzień Findiri mogą już nas zaatakować i zamiast tłumaczy będziemy potrzebowali ludzi do obsługi artylerii. Czas to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić. W ciągu tygodnia możemy zostać pokonani. Dlatego chciałam pomocy od towarzysza Valarisi. Ich rozumienie języków jest… – Postarała się użyć pojęć, które przemówiłyby do pierwszego. – Jest jedną z ich fundamentalnych zdolności i najwyższych kompetencji.

– Rozumiem to, pani kapitan. Ale admirał Oppenheimer na pewno miał swoje powody. Moim zdaniem niebezpiecznie jest polegać we wszystkim na Valarisi. Od Penumbry odnoszę wrażenie, że nabawiliśmy się kompleksu zbawiciela i uważamy, że Valarisi potrafią chodzić po wodzie i ocalić nas przed każdym zagrożeniem.

– Uch, w zasadzie oni są wodą, ważniaku – mruknął Zivik.

– Ethanie… – Whitehorse spojrzała na niego karcąco.

Doskonale wiedział, że Shin-Wentworth nie znosi, gdy się go tak przezywa. Albo w ogóle zwraca się do niego inaczej niż „komandorze” lub po nazwisku.

– Technicznie rzecz biorąc, wcale nie są wodą, komandorze. – Na ile Jerusha mogła ocenić, w pierwszym obudziła się jego dusza naukowca. – Woda jest tylko nośnikiem, pozwalającym Valarisi na przemieszczanie się fizycznie. Tak naprawdę stanowią zestaw skomplikowanych protein i…

– Tak, tak, wiem, czym są, ważniaku. Miałem jednego w sobie. Ty też. I kapitan. Nie potrzebujemy wykładu.

Whitehorse machnęła ręką.

– Dziękuję, komandorze Zivik. Proszę, upewnij się, że program szkoleniowy w tym tygodniu przebiegnie zgodnie z planem pomimo konieczności ulepszenia myśliwców. Możesz odejść.

Zivik przycisnął rękę do piersi, jakby został śmiertelnie zraniony, choć jego drwiący uśmieszek przeczył temu pokazowi. Jerusha posłała mu spojrzenie, które jak miała nadzieję, jasno przekazywało: nie teraz! Ethan wzruszył ramionami, ale wyszedł.

– Komandorze Shin-Wentworth, mógł pan przekazać mi wiadomość z mostka. Chodzi o coś jeszcze?

– Tak jest, ma’am. Jest jeszcze coś. – Pierwszy przeszedł kilka kroków, potem nabrał głęboko tchu i odwrócił się do Whitehorse, jakby podjął trudną decyzję. – Do moich obowiązków należy nie tylko wydawanie rozkazów załodze, pilnowanie dyscypliny i dbanie, aby na okręcie wszystko działało sprawnie jak w szwajcarskim zegarku, lecz także trzymanie ręki na pulsie i troska o morale podwładnych oraz o to, co myślą.

O Boże.Nie tylko kadeci w rekordowo krótkim czasie otrzymali dyplomy ukończenia akademii. Flo­ta Zjednoczonej Ziemi cierpiała na braki oficerów z doświadczeniem w dowodzeniu, dlatego tak kluczowe stanowiska, jak choćby zastępca kapitana, dostawali ludzie, którzy w normalnych warunkach nie powinni ich zajmować. Shin-Wentworth należał do tych, którzy nigdy by się nie doczekali takiego awansu.

– No i?

– Odniosłem wrażenie, że niektórych oficerów krępuje pani prywatny związek z komendantem eskadr bojowych i wpływa to niekorzystnie na ich profesjonalizm.

Niektórych oficerów. Akurat. Whitehorse doskonale wiedziała, że to określenie odnosi się do dokładnie jednej osoby: komandora Shin-Wentwortha. Nikt inny słowem się nie zająknął na ten temat, nikt nawet krzywo na nią nie spojrzał.

– Bynajmniej, komandorze, wcale nie o to chodzi. Wiem, co ich denerwuje. Chodzi personalnie o Zivika. Nie znoszą go. Nic dziwnego. Jest aroganckim dupkiem i szarogęsi się, jakby ten okręt należał do niego. Niech pan się tak nie dziwi, komandorze. Tak, świetnie znam wady komendanta eskadr bojowych.

Shin-Wentworth wzruszył ramionami.

– No tak. Właśnie taki jest.

– Pamięta pan, na jakim okręcie się znajdujemy, komandorze?

Pierwszy zawahał się, jakby myślał, że Jerusha poddaje go jakiemuś testowi.

– OZF „Tyler S. Volz”?

– OZF „Chojrak”. Tak właśnie nazywa go połowa załogi. W zasadzie połowa floty tak go nazywa. Cholera, nawet admirał Proctor używa tego przezwiska.

– Admirał Oppenheimer mówi zawsze „Volz” – zauważył Shin-Wentworth.

– Admirał Oppenheimer z całego serca nienawidził kapitana Volza. Jednak wszyscy pozostali, dosłownie wszyscy, kochali tego człowieka. Był dla nich Chojrakiem. Nawet obsługa kuchni zwracała się do niego tym przydomkiem. Na jego okręcie nie stosowano protokołu floty i nie używano stopni, mimo że najwyższe dowództwo zwracało mu na to uwagę więcej niż raz. Jednak nawet najmłodsi chorążowie, którzy ledwie tydzień wcześniej skończyli akademię, mówili do niego Chojrak. Wie pan dlaczego?

– Bo… był chojrakiem?

Whitehorse zaśmiała się krótko.

– To też. Pomógł wygrać drugą wojnę z Rojem. A dwa miesiące temu uratował nas wszystkich. Poświęcił życie, żeby nas ocalić. Oszacowano, że jego okręt pędził z prędkością stu kilometrów na sekundę, kiedy taranował jednostkę Roju. Kapitan Volz zdecydował, że zmieni się w chmurę atomów, byle tylko zapewnić nam przewagę w bitwie nad Penumbrą. Nie można zaprzeczyć, że był chojrakiem. Ale nie dlatego zwracano się do niego tym przydomkiem.

Shin-Wentworth milczał przez chwilę, zanim odpowiedział.

– Tak. Rozumiem, że załoga go kochała. Rozumiem, że był bohaterem. Miał jaja. I tak zwaną „osobowość”. – Ostatnie słowo podkreślił gestem palców oznaczającym cudzysłów.

– Kapitan Volz nie miał „osobowości”, komandorze Shin-Wentworth. – Whitehorse powtórzyła jego gest. – On miał cholernie wielką osobowość, prawdziwą i charyzmatyczną jak ewangelia. Miał serce i zuchwałość. I jaja, a jakże. Udowodnił to. – Wskazała drzwi. – A komandor Zivik? Jego syn? Czego pan się spodziewał? Jest jak ojciec. I wie pan co? On także to udowodnił. Wielokrotnie. Bez niego przegralibyśmy nie tylko bitwę nad Penumbrą, lecz także starcie o Nowy Dublin. I kto wie ile jeszcze innych bitew. Dlatego proszę mi nie opowiadać bzdur, że jacyś członkowie załogi oburzają się na mój związek z komendantem eskadr bojowych. Jak oboje doskonale wiemy, nie z tym mają problem.

Nie dodała czegoś, o czym oboje wiedzieli równie dobrze – flirty albo romanse z pilotami myśliwców nie wzbudzały szeptów dezaprobaty lub oburzenia, raczej uniesione kciuki. Może pierwszy interpretował je jako oznaki oburzenia, ale Whitehorse podejrzewała, że wszystko to zrodziło się tylko w jego głowie. Facet zwyczajnie i po prostu był purytańskim dupkiem.

Tyle że sprawa wcale nie była taka oczywista. Whitehorse wiedziała, że rodzice, rodzeństwo oraz bratanice i bratankowie Shin-Wentwortha zginęli – wszyscy oprócz brata, który służył w Zjednoczonej Flocie. Reszta bliskich mieszkała na Brytanii i została zmiażdżona, starta na proch, a potem w okamgnieniu wyparowała. Żona i dzieci pierwszego oficera przebywali wtedy bezpiecznie na Paradiso, ale rodzina to rodzina. Jerusha zdawała sobie sprawę, że Shin-Wentworth nosił w sobie ból, który zapewne starannie ukrywał. Nie usprawiedliwiało to jego zachowania, ale przynajmniej wiedziała, że ten mężczyzna nie był wyłącznie dupkiem.

Shin-Wentworth pokiwał głową.

– Rozumiem, pani kapitan, naprawdę. Ale… czy nie mogłaby pani… poprosić komandora Zivika, żeby trochę się opanował? Ta zuchwałość i puszenie się jest zachowaniem, które pasuje typowemu śmiałkowi z myśliwca, nie dowódcy. Nie chodzi też tylko o to, że komandor Zivik to dowódca eskadr bojowych. Jest pani narzeczonym. A także… cóż, celebrytą. Nie powinno pani dziwić, że sławni ludzie znajdują się pod lupą, a chociaż bardzo ich kochamy, jednak równie mocno nienawidzimy i wyolbrzymiamy każdą ich pomyłkę czy potknięcie, a potem uznajemy je za personalną obrazę. Bóg jeden wie, że kiedy byłem wicedyrektorem Akceleratora Pendletona w Centralii… To nieduże miasteczko w stanie Waszyngton, pani kapitan. Nie mogłem kichnąć w kawiarni o wpół do dziewiątej, bo już w południe połowa mieszkańców myślała, że złapałem pentawirusa.

– Cóż… – Whitehorse nie dokończyła, w porę się opamiętała. Pierwszy miał całkowitą rację. Niestety. Ethan powinien się opanować. – Dziękuję, komandorze. Zastanowię się nad tym głębiej. Czy coś jeszcze?

– Tak, ma’am. Itaranie zaraz tu będą. Wysłali prom prawie dwadzieścia minut temu, niezapowiedziany, i wkrótce będą dokować.

– Trojaczki do nas lecą? – Westchnęła.

Itaranie należeli do wyjątkowo… spontanicznych. Lekkomyślnych, żeby nie powiedzieć kapryśnych. Żartownisie? Nie za bardzo. Za to mieli po trzy palce u rąk, więc szybko zaczęto przezywać ich Trojaczkami.

– Nie wiemy, jak przyjmą swoje coraz bardziej popularne przezwisko, pani kapitan, więc może lepiej nie zachęcajmy do jego używania.

Whitehorse westchnęła ponownie. Dlaczego zgodziła się, aby ten człowiek został jej zastępcą? Och, racja, nie miała nic do powiedzenia w tej kwestii. Oppenheimer go wybrał.

– Wyjaśnili, dlaczego przylatują?

– Trudno powiedzieć, wziąwszy pod uwagę problemy z porozumieniem. Na ile jednak mogliśmy się zorientować, chcą się zobaczyć z panią.

– Ze mną? Rozmawiałam z nimi wcześniej. Rozumieliśmy wtedy może dziesięć procent z tego, co przekazywali, więc po co chcą się ze mną znowu spotkać? Osobiście?

– Tak. Z panią. Nie wyjaśnili. Po prostu oznaj­mili, że lecą, żeby się z panią spotkać. Może to wizyta grzecz­nościowa albo coś podobnego, nie wiadomo.

Whitehorse wyprostowała się i wygładziła mundur.

– Lądowisko w hangarze drugim, tak? Pierwszy wciąż jest w remoncie?

– Tak jest, ma’am.

Komandor wyszedł za nią z gabinetu kapitańskiego. Skierowali się do windy, którą mogli dostać się do lądowiska w hangarze na szczycie okrętu. Kadeci prosto po akademii zatrzymywali się i salutowali, a White­horse odpowiadała skinieniem głowy. Wiedziała, że w tych salutach nie chodzi tylko o respekt dla jej stopnia, widziała to w ich oczach, gdy przechodziła. Wielu z tych kadetów zwyczajnie się również gapiło.

Na nią. Na małą Jerushę Whitehorse.

„Kim jestem, że tak mi się przyglądają?” – pomyślała.

– Możemy sprawić, żeby przestali się tak zachowywać? – wyszeptała przez zaciśnięte zęby do Shin-Wentwortha.

– A czego się pani spodziewała, ma’am? Jest pani bohaterką znad Penumbry. Walczyła pani razem z Volzem, Proctor i nawet z Grangerem. Należy pani do legendy.

– Do legendy? Dobry Boże…

– Lepiej niech się pani przyzwyczaja, ma’am.

– Marne szanse.

Rozdzielili się przy wejściu do hangaru.

– Będę w laboratorium. Chcę przejrzeć ostatnie skany itarańskiego habitatu pod skorupą. Wczoraj wieczorem zastanawialiśmy się, czy skorupę może utrzymywać efekt temporalno-grawitacyjny na po­ziomie kwantowym. Dzisiejsze skany powinny rzucić trochę światła na tę teorię.

Whitehorse skinęła głową.

– Efekt temporalny, co? Jeżeli dzięki efektom temporalno-grawitacyjno-kwantowym zdoła pan ściąg­nąć dla mnie trochę dodatkowego czasu na sen, powiadomi mnie pan?

Shin-Wentworth odpowiedział zaskakująco do­bro­dusznym skinieniem głowy.

– Zrobię, co w mojej mocy, ma’am.

Może jednak nie okaże się tak złym zastępcą, jak Jerusha się obawiała…

3

Sektor Savannah

Wysoka orbita nad Nova Nairobi

OZF „Niepodległość”

Mostek

– Na ekran, poruczniku.

– Tak jest, pani admirał!

Spokojne białe obłoki nad sielankowym, zielono-błękitnym światem zastąpiło coś o wiele mniej spokojnego i z całą pewnością nie sielankowego.

Nie.

Nie teraz.

Jeszcze nie teraz, gdy wciąż trwa odbudowa Zjednoczonej Ziemi, żałoba po Brytanii i po utraconej połowie floty. „Błagam, nie teraz”.

Do planety zbliżył się gigantyczny okręt. Proctor nie uwierzyłaby własnym oczom, gdyby wcześniej nie widziała okrętów, które zniszczyły Brytanię. Tamte miały rozmiary księżyców. Ten wyglądał jak absurdalnie duży, wirujący bęben. Oskrzydlały go dziesiątki krążowników, dorównujących bez trudu „Niepodległości”.

I cała ta formacja gnała na złamanie karku na Nova Nairobi.

Proctor przycisnęła dłoń do ust.

– Mój Boże… Sądziłam, że mamy więcej czasu. Nie jesteśmy gotowi.

Nikt nie odpowiedział. Cisza na mostku niemal dzwoniła w uszach. Jednak admirał wiedziała, że to tylko spokój przed dzikim, katastrofalnym sztormem. Albo raczej jak przebudzenie…

– Pani admirał? Co robimy?

Admirał Shelby Proctor wstała z fotela dowódcy na środku mostka.

– Chorąży Sampono? Co z naszymi siłami zbrojnymi? Iloma jednostkami dysponujemy?

Młoda kobieta, zbyt młoda – jak uważała Proctor – zerknęła na swój pulpit. Na jej twarzy odmalowała się najpierw niepewność, zanim przypomniała sobie właściwą sekwencję komendy.

– Mamy tylko połowę sił, pani admirał. Dziewiętnaście krążowników, jedenaście niszczycieli.

– A grupa bojowa admirała Okoye? Czy już przyleciała?

– Tak jest, ma’am.

– Co z Oppenheimerem? „Śmiałek” się pojawił?

– Nie, pani admirał.

– Dobrze, chorąży. Połącz mnie ze wszystkimi jednostkami floty.

– Tak jest, pani admirał.

Proctor odczekała, zanim podniosła głos i zaczęła mówić. Zdawała sobie sprawę, że zwłaszcza młodzi oficerowie słuchają jej w napięciu.

– Do wszystkich jednostek i wszystkich załóg. Mówi admirał Shelby Proctor. Tak, to prawda. Liczyłam, że będziemy mieć więcej czasu, okazało się jednak, że czas to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić. Ukrywający się od dawna gatunek Findiri właśnie się pojawił, i to w sporej sile. Nie mamy zatem wyboru. Możemy zrobić tylko jedno: walczyć. Walczyć jak wszyscy diabli. Jeżeli nie powstrzymamy ich tutaj, zostawimy całą naszą cywilizację bez obrony. Musimy być jak mur. Jak tarcza. Nikt się przez nas nie przebije.

Nabrała głęboko tchu.

Te dzieciaki nie były gotowe do walki.

– Admirale Okoye, proszę ze swoją grupą bojową wykonać manewr ofensywny Proctor Alfa. Admirale Leghari, wykona pan manewr Proctor Sigma z połową naszej floty. Sama poprowadzę resztę sił prosto na ten bęben, może spróbuję uniknąć ostrzału, żeby nie trafić swoich. Z Bogiem. Proctor, bez odbioru. – Odwróciła się do sternika. – Chorąży Destachio? Ruszajmy. Prosto na to monstrum. Uwaga, załoga, pełna gotowość do walki.

OZF „Niepodległość” zerwał się do lotu, osłaniany przez trzy ciężkie krążowniki i niszczyciela. Formacja ruszyła na gigantyczną jednostkę obcych, zbliżającą się do Nova Nairobi, bujnego i pięknego świata, jednej z najnowszych kolonii Zjednoczonej Ziemi.

Założenie tej kolonii stanowiło akt nadziei po okresie zniszczeń. Trzydzieści lat temu, podczas wojny z Rojem, ludzkość traciła całe planety, podobnie jak zaledwie dwa miesiące temu, jednak podbój kosmosu został podjęty, a ludzie znowu zaczęli osiedlać się na nowych światach i zapuszczać tam korzenie.

Jak zwykle.

A teraz pozostała im tylko nadzieja.

– Komandorze Urda, co wiemy o tym okręcie? Włączył już systemy bojowe? Co z myśliwcami?

Młody mężczyzna pokręcił głową.

– Na razie nie wykrywam żadnej broni. Ale właśnie wypuścił myśliwce, pani admirał. Kilka tysięcy tak na oko.

– Co z jego eskortą?

„Eskorta, też coś” – zaśmiała się w duchu. Wiele z tych okrętów dorównywało rozmiarami „Niepodległości” i zapewne miało porównywalną siłę ognia.

– One również wypuszczają myśliwce, ma’am. I właś­nie zmieniają szyk. Wygląda na to, że się przegru­powują, żeby przeciwdziałać manewrom naszych grup bojowych.

– Szlag. Czyli nie są głupi. – Proctor odwróciła się do stanowiska dowódcy eskadr. – Komandorze Jin, wysłaliśmy już myśliwce?

– Ostatni właśnie wystartował, ma’am. Razem z eskadrami pozostałych grup bojowych to trzysta dwanaście jednostek.

– Trzysta dwanaście przeciwko kilku tysiącom. Przynajmniej mamy większe szanse niż w starciu z Rojem. Wtedy było trzysta przeciwko milionom.

– Jakoś sobie poradziliśmy – zauważył Jin.

– Pani admirał? – wtrącił Urda. – Wygląda na to, że okręt flagowy włączył systemy uzbrojenia. Z jego poszycia wysunęło się kilkaset wieżyczek. Wszystkie zostały wymierzone w nasze okręty.

– Mamy jakiś odczyt, co to za broń? Antymateria? Wyrzutnie pocisków? Lasery?

– Nie wykrywamy żadnych śladów antymaterii, ma’am.

„Dzięki Bogu za drobne łaski” – pomyślała Proctor.

Jedna z wieżyczek na środku obracającego się bębna rozbłysła, a wiązka światła uderzyła w OZF „Okinawa”, flankujący „Niepodległość”. Oślepiający błysk przeciążył ekrany, a kiedy wizja wróciła, ukazał się przygnębiający obraz.

– Niech to szlag – wyszeptała Proctor. – Raport o ofiarach?

– Z moich obliczeń wynika, że zginęło co najmniej pięćdziesięciu członków załogi, ma’am – odpowiedziała Sampono.

W poszyciu „Okinawy” ział otwór głęboki na kilkadziesiąt metrów i szeroki na kilkanaście. Okręt wyraźnie stracił główne źródło zasilania i poruszał się bezwładnie, pchany rozpędem po wcześniejszym kursie, a do tego zaczął się obracać wokół włas­nej osi.

– Kręci się. Ta broń ma sporą siłę uderzeniową. To jakiś promień jonowy? – zapytała Proctor Urdę.

– Tak jest, pani admirał. Na dodatek usmażył „Okinawie” elektrykę w miejscu trafienia. Załoga przekierowuje moc, ale chyba nie uda im się odzys­kać pełnej sprawności bojowej.

– Wszystkie działa i lasery, namierzyć wieżyczki z bronią wroga. Zniszczyć. Natychmiast.

Wieżyczki dział rozmieszczone na poszyciu „Niepodległości” obróciły się i włączyły systemy celownicze, a potem wypuściły stukilogramowe pociski z prędkością ponad dwudziestu kilometrów na sekundę. Za szybko, aby można je było śledzić wzrokiem, ale rezultat okazał się spektakularny.

– Doskonale – stwierdziła Proctor z uśmiechem. Siły ludzi miały jednak szansę w tym starciu. Kilkadziesiąt wieżyczek dział jonowych eksplodowało, a gigantyczny, rotujący bęben rozrzucił je w przestrzeni jak krople wody.

– Myśliwce rozpoczęły walkę – zameldował komandor Jin. Zaraz potem jednak pokręcił głową. – Cholera, te dranie są szybkie. Nigdy w życiu nie widziałem tak błyskawicznych manewrów. Są lepsi niż Dolmasi. Nawet lepsi od Roju. Wydają się przewidywać każdy nasz ruch.

Proctor obserwowała z niezadowoleniem, jak przestrzeń między flotami zmienia się w cmentarzysko myśliwców Zjednoczonej Ziemi, mimo że w tle eksplodowały kolejne wieżyczki dział jonowych wroga.

– Zbliżmy się tam. Może działa kinetyczne „Niepodległości” trochę im przeszkodzą.

– Wystawimy się za bardzo na atak, pani admirał – ostrzegł Jin.

– Zdaję sobie z tego sprawę, komandorze. Nie ma­my jednak wyboru. Jeżeli będziemy zwlekać, nie zostanie nam ani jeden myśliwiec.

„Niepodległość” pomknęła naprzód i niedługo potem przebiła się przez skupisko walczących myśliwców tuż przy krawędzi wielkiego bębna. Okręt przeciwników wydawał się rozciągać na setki kilometrów. Przewyższał rozmiarami nawet statki pokoleniowe Skiohra. Proctor nigdy w życiu nie spotkała tak wielkiej jednostki kosmicznej. Z jednym wyjątkiem.

Okręty Roju zdolne do niszczenia planet. Udało się je pokonać zaledwie dwa miesiące temu. A ten koszmarny okręt był niemal tak wielki jak księżyc.

– Pani admirał, przyleciał „Śmiałek” – zameldowała Sampono.

– Świetnie. Połącz mnie z Oppenheimerem.

– Łączę.

– Christian? Nie wygląda to zachęcająco. Dostaniemy wsparcie?

Nie rozmawiali o wsparciu na łączu metaprzestrzennym ze względów bezpieczeństwa, ale teraz, gdy wokół toczyła się bitwa, względy bezpieczeństwa przestały się liczyć.

– Niestety, Shelby – nadeszła odpowiedź po chwili ciszy. – Dolmasi nie zamierzają się ruszyć. Skiohra też. Dolmasi nie raczyli nawet wyjaśnić dlaczego, a Skiohra jak zwykle zarzucili mnie pokrętnym bełkotem, z którego nie wynika nic zrozumiałego.

– Czyli zostaliśmy sami.

– Na to wygląda.

– Co z Valarisi?

– Statki, które dla nich budujemy, wciąż nie są skończone. Zresztą większość Valarisi została na Kioto 3, kotłują się w zbiorniku przy placówce badawczej floty.

Proctor z irytacją pokręciła głową. Kłóciła się o to z Oppenheimerem wiele razy i nie zamierzała teraz tego powtarzać. Nie był to ani czas, ani miejsce na takie spory.

– Wiesz, o co mi chodzi. Postąpiłeś zgodnie z moją radą, prawda?

– Shelby, posłuchaj…

Nadludzkim wysiłkiem woli opanowała się na tyle, by nie podnieść głosu do krzyku.

– Nie posłuchałeś mnie…?

– Shelby, do jasnej cholery! Nie możemy trzymać Valarisi na naszych okrętach! Mówiłem ci, stanowią za duże zagrożenie dla bezpieczeństwa. Ogromne zagrożenie…

– No cóż, Christian. Na szczęście jednego zabrałam ze sobą.

– Co…?

– Tak, wbrew twoim rozkazom. Później postawisz mnie za to przed trybunałem wojskowym, ale na razie musimy spróbować. Dam ci znać, co z tego wyszło.