Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Rok przed wydarzeniami z Mrocznego widma Yoda, Mace Windu i inni członkowie Najwyższej Rady Jedi wyruszają na misję w głąb galaktyki, będącej o krok od wielkich przemian.
Jedi od zawsze podróżowali wśród gwiazd, broniąc pokoju i sprawiedliwości. Tymczasem galaktyka stopniowo ulega zmianom, a wraz z nią zmieniają się również i oni. Działalność zakonu, którego siedziba na Coruscant jest obecnie odizolowana od reszty świata, coraz bardziej skupia się na dbaniu o przyszłość Republiki, a dwunastoosobowa Najwyższa Rada Jedi zajmuje się tylko problemami o skali galaktycznej. Kiedy okazuje się, że na planecie Kwenn ma zostać zamknięta kolejna placówka Jedi z czasów złotej ery Republiki, Qui-Gon Jinn uświadamia Radzie, jak bardzo zakon stał się oderwany od życia zwykłych istot. Mace Windu proponuje w związku z tym coś nietypowego – członkowie Rady mają się wybrać na Kwenn, aby pomóc planecie i przypomnieć każdemu, że Jedi wciąż istnieją i pragną udzielać im wsparcia, jak przez wszystkie minione wieki.
Nie wszyscy jednak traktują przybycie Jedi jako powód do radości. W związku z brakiem aktywności zakonu w tym sektorze zawładnęły nim rywalizujące ze sobą gangi. Aby zachować swoje wpływy, przestępcy jednoczą się, chcąc wyeliminować członków Rady. Dla władzy są gotowi doprowadzić do śmierci niezliczonych niewinnych istot.
Z dala od Coruscant mistrzowie muszą zmierzyć się z niewygodną prawdą: nikt nie myśli o przyszłości więcej niż Najwyższa Rada Jedi, ale ich pomocy potrzebują najbardziej ci, którzy żyją tu i teraz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Skup się na Żywej Mocy, mój młody padawanie.
Qui-Gon Jinn
Od niezliczonych pokoleń NAJWYŻSZA RADA JEDI, złożona z najmądrzejszych rycerzy zakonu, służy galaktyce swoją mądrością i wskazówkami. Zgodnie z wolą MOCY Rada pomogła w zaprowadzeniu ery pokoju i pomyślności, jakich wcześniej nie zaznano.
Te czasy jednak się kończą. Przeżarta korupcją REPUBLIKA GALAKTYCZNA odebrała ważne zasoby wielu potrzebującym światom. Rada jest rozdarta między spełnianiem życzeń Senatu a misją zakonu Jedi, polegającą przecież na ochronie wszystkich istot w całej galaktyce.
Zakon wycofuje się z działalności na niektórych obszarach, jednak Rada wciąż pragnie pomagać każdej potrzebującej osobie. Jednak oprócz Jedi, którzy wierzą, że Moc oczekuje od nich czegoś więcej, istnieją również mroczne siły, tylko czekające, by wykorzystać ich nieobecność…
ROZDZIAŁ 1
NA POKŁADZIE „KRÓLEWSKIEGO ZEFIRA”
W NADPRZESTRZENI
Dzień dobry!
Mistrz Jedi Qui-Gon Jinn, oparty o ścianę liniowca międzygwiezdnego, podniósł głowę. Obi-Wan Kenobi nie mówił jednak do niego. Okazało się, że znalazł wreszcie wolne miejsce w zatłoczonej kabinie pasażerskiej „Królewskiego Zefira” i właśnie odezwał się do ciemnowłosej kobiety, siedzącej po drugiej stronie przejścia. Qui-Gon nie potrzebował instynktu Jedi, by wyczuć jej niepokój. Zagadnięta, tylko mocniej przycisnęła do siebie torbę.
Obi-Wan również to zauważył i zaraz postanowił ją uspokoić.
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że pani spała.
– Nie spałam – odparła krótko.
– W nadprzestrzeni to rzeczywiście trudne. – Wskazał na wirujące pasma za brudnymi iluminatorami „Królewskiego Zefira”. – Trudno ocenić, jaka to pora dnia. Czuję, że nie lubi pani latać, tak jak ja…
Skrzywiła kwaśno twarz.
– To miejsce jest zajęte – rzekła sucho.
Obi-Wan rozejrzał się dookoła.
– Przepraszam, powinienem był…
– Lada chwila wróci mój mąż.
Obi-Wan szybko wstał.
– Proszę mi wybaczyć.
Ukłonił się i ruszył przejściem między fotelami w stronę Qui-Gona, który stał pod ścianą przy drzwiach do mesy, z dużą metalową walizką, którą przewozili. W oczach jego mistrza lśniły iskierki humoru.
– Kłopoty przy podchodzeniu do lądowania?
– Nie doleciałem nawet do właściwej galaktyki.
– Zanim dolecimy na Coruscant, na pewno zaprzyjaźnisz się chociaż z jedną osobą, Obi-Wanie. – Qui-Gon odwrócił głowę i rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym znajdowało się o wiele więcej pasażerów niż miejsc siedzących. – Rzekłbym, że zgodnie z zasadami rachunku prawdopodobieństwa inny scenariusz jest w zasadzie niemożliwy.
Qui-Gon często zachęcał swojego padawana, żeby wykorzystywał spokojniejsze chwile w trakcie ich międzygwiezdnych peregrynacji i próbował się z kimś bliżej zapoznać. Zaprzyjaźnić. Nie żeby Obi-Wan źle sobie radził z nawiązywaniem znajomości, wręcz przeciwnie – cechował go w tej dziedzinie naturalny talent. Jednak metody wychowania, które przekształcały małych adeptów w rycerzy Jedi, przyczyniały się również do izolowania ich od innych mieszkańców galaktyki – a przez to młodzi Jedi mogli nabierać niewłaściwego wyobrażenia o swoim miejscu we wszechświecie. To właśnie dlatego Qui-Gon często podróżował zwykłymi pasażerskimi statkami, takimi jak „Królewski Zefir” – o cokolwiek mylącej nazwie. Był to jeden z coraz mniej licznych statków kursujących po Ootmian Pabol, niegdyś ważnej trasie prowadzącej z Klina na Coruscant. Pozornie niekończący się lot statkiem, w którym cuchnęło jak w zgniatarce śmieci, stanowił przeżycie trudne i uczące pokory.
Po prawej stronie Qui-Gona rozsunęły się automatyczne drzwi. Patrzyli z Obi-Wanem, jak z mesy wychodzi znużony mężczyzna, niosąc w objęciach wiercące się dzieci. Nie zwracając uwagi na dwóch Jedi, mężczyzna podszedł do kobiety, z którą wcześniej próbował rozmawiać Obi-Wan. Podał żonie jedno z dzieci i pokazał jej torebkę z jedzeniem – takie skromne racje wydawano w mesie. Cała rodzina wyglądała na wyczerpaną, ale też bardzo głodną. Otworzyli szybko torebkę i w mig ją opróżnili.
Qui-Gon podszedł do nich i wyjął dwa małe przedmioty z fałd płaszcza. Młodzi rodzice unieśli głowy.
– Przepraszam. Upuścił pan żetony na posiłek.
– Nie są moje – odparł mężczyzna, patrząc na niego podejrzliwie. – Właśnie wykorzystałem nasz ostatni.
– A, czyli pewnie przylepiły się panu do butów. O to tu nietrudno. – Spojrzał na głodne dzieci, a potem znów popatrzył na rodziców. – Proszę. Nie powinny się zmarnować.
Matka przez chwilę mierzyła go nieufnym wzrokiem, a potem wzięła żetony i wstała. Z córeczką na biodrze skierowała się szybko do mesy, a Qui-Gon powrócił na posterunek.
Obi-Wan uśmiechnął się pod nosem.
– A, czyli śniadanie sobie odpuszczamy.
– I tak by ci nie smakowało.
– Zapewne masz rację, mistrzu. – Przesunął wzrok po ponurych twarzach w sali. – Obawiam się, że brak mi dobrego podejścia do zwykłych osób, mistrzu.
– O, i znowu to samo. – Qui-Gon pokręcił głową. – Każda istota jest lepsza od ciebie, Obi-Wanie. Pamiętaj o tym, a służba innym stanie się twoją drugą naturą.
– A mnie nigdy nie znudzi się słuchanie tego morału. – Obi-Wan wypatrzył inne wolne miejsce, całkiem niedaleko. Wyprostował się. – Wracam do boju.
– Może tym razem z większą energią. W mesie nie ma już ani odrobiny kafu.
– Tak jest.
Padawan dzielnie usiadł obok dużej, przygarbionej postaci. Qui-Gon widział już wcześniej tego pasażera – był to potężny przedstawiciel rasy Houk o szorstkiej niebieskiej skórze, bez widocznych uszu czy nosa. Zresztą żadnej z tych cech nie było teraz widać, ponieważ Houk owinął się płaszczem i naciągnął kaptur. Dziwne, bo w sali panowała naprawdę wysoka temperatura.
Obi-Wan upewnił się szybko, czy Houk nie śpi, po czym uśmiechnął się przesadnie szeroko i odezwał do niego.
– Witam!
Pasażer wytrzeszczył na niego wyłupiaste żółte oczy, warknął – i nagle podniósł się z fotela na całą swoją imponującą wysokość. Zrzucił płaszcz. W uprzęży na piersi miał blaster.
Obi-Wan otworzył szeroko oczy.
– Jeśli chciał mieć pan spokój, wystarczyło powiedzieć!
– Zamknij się! – Muskularny Houk odwrócił się do sali i wrzasnął: – Teraz!
Dwóch innych zakapturzonych pasażerów wstało z foteli i pozbyło się swoich okryć. Klatooinianin z blizną na twarzy i rogaty Devaronianin sięgnęli po broń. Devaronianin jako pierwszy podniósł rękę z blasterem – jego złociste oczy i ostre kły błysnęły, gdy krzyknął:
– Niech nikt się nie rusza!
Obi-Wan drgnął, jakby miał zamiar wstać – zaraz jednak znieruchomiał i spojrzał na swojego mistrza. Qui-Gon trzymał rękę nad mieczem świetlnym, schowanym pod swoją szatą, ale i on czekał. Rzucił uczniowi spojrzenie, które ten z pewnością zrozumiał. „Żadnego rozlewu krwi. Zbyt wiele tu niewinnych osób, które nie mają się gdzie ukryć”.
– Co to ma znaczyć?! – zawołał starszy pasażer.
Devaronianin zamachał blasterem.
– Niech no się przedstawię. Jestem Niezwykły Miotacz – tak, właśnie ten Miotacz! Na tym statku rozkazują teraz Parszywcy!
Parszywcy… Qui-Gon wiedział, że to jeden z kilku międzygwiezdnych gangów działających na terenie Klina, kolosalnego wąskiego trójkąta układów gwiezdnych, ciągnącego się od Światów Jądra po Zewnętrzne Rubieże. Nie była to organizacja znana na Coruscant, a jej nazwa nie wydawała się dobrym wyborem do celów werbunkowych. Jednak pasażerowie ją znali – zdradzały to ich zaniepokojone spojrzenia.
Nazwa ta zbulwersowała też kogoś innego – Houka stojącego obok Obi-Wana.
– Parszywcy? – zapytał. – Myślałem, że robimy to dla Kolczastych Czaszek.
– Dla Czaszek? – powtórzył basem Klatooinianin. – Rozmawialiśmy o tym, Ghor. Brudna Forsa zapłaci więcej niż tamte.
– Zamknij się, Wungo. – Miotacz pogroził Klatooinianinowi blasterem. – Pogadamy, kiedy tu skończymy.
Kolczaste Czaszki. Brudna Forsa. Qui-Gon znał te nazwy. Były to gangi z tutejszego podziemia, coraz częściej działającego nad ziemią. Ukradkiem przesunął walizkę, którą przewozili, pod pobliski fotel. Jakoś na pewno uda się wybrnąć z tej sytuacji. Qui-Gon musiał tylko wymyślić jak.
– To szaleństwo – oświadczył młody ojciec, przytulając do siebie kurczowo zapłakanego synka. – Nie mamy nic, co by nam można ukraść!
– A to widać. – Miotacz wskazał blasterem sufit. – Kradniemy statek. – Skinął na Houka. – Ghor, wiesz, co robić.
Ghor wyjął pustą płócienną torbę spod fotela i ruszył przejściem między siedzeniami.
– Dawać tu broń! – warknął.
Odwrócił się tyłem do Obi-Wana – wreszcie jakiś uśmiech losu! – ale nie, Qui-Gon wiedział, że to nie jest dobra chwila, by wkroczyć do akcji, bo Klatooinianin Wungo również chodził między pasażerami. I też podstawiał im worek, ale domagał się tylko wartościowych przedmiotów.
– Mówiliście, że chcecie tylko statek – oburzył się jakiś Rodianin.
– Morda w kubeł! – warknął Wungo.
Starszy pasażer wyjąkał, szlochając:
– C-co z nami będzie?
Miotacz zaśmiał się drwiąco.
– Wysadzimy was wszystkich na najbliższym postoju.
– Gdzie? – zaniepokoił się młody ojciec. – Co nas tam czeka?
Devaronianin podniósł z irytacją głos:
– Przestańcie jęczeć. Macie szczęście, że nie wyrzucimy was przez śluzę!
Qui-Gon widział i słyszał już aż nadto. Porywacze nie mieli planu ani nawet nie uzgodnili między sobą, dla kogo pracują. Amatorszczyzna często oznaczała lekkomyślność i prowadziła do tragedii – jeśli on, Qui-Gon, nie zrobi czegoś szybko i rozsądnie. Rzucił swojemu padawanowi jeszcze jedno spojrzenie, wiedząc, że ten zorientuje się, o co chodzi, i zrobił krok naprzód.
Podniósł ręce, pokazując, że są puste, i odezwał się łagodnym tonem:
– Moi drodzy, nie musicie tego robić.
Miotacz spiorunował go wzrokiem.
– Kim jesteś?
– Kimś, kto chciałby tylko spokojnej podróży. – Założył ramiona na piersiach. – Nie chcę, żeby komuś stała się krzywda.
– Krzywda stanie się tylko tobie! – obiecał zjadliwie Miotacz.
Ghor wycelował w Qui-Gona.
– Dobra, skoroś taki odważny… – burknął. – Gdzie masz blaster?
– Zwykle obchodzę się bez niego.
Ogromny gangster parsknął śmiechem.
– Takiś dobry, co?
Miotacz zawarczał.
– Dajcie temu wielkiemu bohaterowi nauczkę, a potem do kokpitu.
– To ty się znasz na lataniu – przypomniał Ghor.
– Rób, co mówię!
Gdy koledzy Miotacza ruszyli ku Qui-Gonowi, za jego plecami rozległ się szelest rozsuwających się drzwi do mesy. Obejrzał się – do sali wchodziła matka z niesfornym dzieckiem na ręku. Dopiero po trzech krokach zobaczyła wycelowane w siebie blastery.
– Leerah, uciekaj! – krzyknął jej mąż.
Kobieta w panice potknęła się o próg i straciła równowagę. Córka wyślizgnęła jej się z rąk – pod nią była metalowa podłoga. Kobieta krzyknęła przeraźliwie… Zaraz jednak umilkła – wpatrywała się z niedowierzaniem w dziecko. Dziewczynka unosiła się w powietrzu, nogami do góry, tak nisko nad podłogą, że omiatała ją włosami.
– Wszyscy ciągle coś tu upuszczają – mruknął Qui-Gon z ręką wyciągniętą przed siebie.
Dziewczynka śmiała się, zachwycona, póki matka nie porwała jej z powrotem w objęcia.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu patrzyli na tę scenę jak zamurowani – ale największe zaskoczenie malowało się na twarzach porywaczy. Miotacz miał szeroko otwarte usta.
– Jedi! – syknął.
– A dokładniej – powiedział Obi-Wan – mistrz Jedi. – Wstał. – W dodatku nie byle jaki. Raz zaproponowano mu nawet fotel w Najwyższej Radzie Jedi. Wiecie, co to jest?
Grymas na obliczu Miotacza wskazywał, że przynajmniej on o niej słyszał.
– Tam są podobno sami najlepsi. Szefowie – burknął.
Ghor wytrzeszczył oczy na Qui-Gona.
– W takim razie co on tu robi?
– Odmówił im – wyjaśnił Obi-Wan. – Uznał, że oderwie go to od jego głównego zajęcia.
– Czyli?
– Ochrony komercyjnych lotów kosmicznych. Statki, które chroni, nigdy nie są porywane.
Ghor prychnął.
– Ochrona? Jedi nie robią takich rzeczy. – Popatrzył na Devaronianina. – Nie robią. Prawda?
– Oczywiście, że nie! – żachnął się Miotacz. – Obecnie Jedi praktycznie nie zaglądają w te strony.
– A jednak – rzekł Qui-Gon.
Wungo przenosił pełen paniki wzrok z Qui-Gona na uratowaną dziewczynkę i z powrotem.
– Widzieliście, jak ją zatrzymał w powietrzu? – syknął. – Nie wiedziałem, że tak umieją.
– Jedi nie obnoszą się ze swoimi umiejętnościami. – Obi-Wan zrobił krok naprzód. – Ale wieści się rozchodzą. Z pewnością słyszeliście plotki.
Miotacz zmarszczył brwi.
– Jakie plotki?
– O tajemnych mocach Jedi. Niektóre są naprawdę niezwykłe. Na przykład możemy pozbawić kogoś zbroi, wypowiadając parę słów.
Ghor zacisnął mocniej palce na blasterze.
– Ach tak?
Qui-Gon pokręcił głową.
– Dzisiaj tego nie zrobię – powiedział. – Ani niczego… bardziej spektakularnego.
Wungo wbił w niego niepewny wzrok.
– Czyli czego?
– Niech cię o to głowa nie boi. – Qui-Gon złożył dłonie. – Jak się nazywa planeta, na której mieliście wszystkich wysadzić?
Na to pytanie Miotacz potrafił odpowiedzieć.
– Randon.
– Doskonale. Zadbam o to, żeby pilot tam się zatrzymał. A potem wasza trójka wyokrętuje się i znajdzie sobie środek transportu, żeby wrócić tam, skąd się wzięliście. – Uniósł brew. – Miejmy nadzieję, że będzie to statek, na którego pokład wejdziecie legalnie.
– Wyokrętuje się? – powtórzył Miotacz.
– To znaczy wysiądzie – podpowiedział Obi-Wan.
– Wiem, co to znaczy…! – Devaronianin urwał i parsknął śmiechem. – Nie zamierzamy wysiadać z tego statku.
– Och, myślę, że zdecydowanie będziecie chcieli.
– A jeśli nie?
– Alternatywa jest… nieprzyjemna – odparł Qui-Gon. Spojrzał na Obi-Wana. – Mój współpracownik może to potwierdzić.
Ghor podążył za wzrokiem Qui-Gona.
– Jesteś jego współpracownikiem?
Obi-Wan pochylił głowę w ukłonie.
– Jeszcze jeden rycerz Jedi? – burknął Miotacz.
– Tak jakby. – Obi-Wan musnął palcami padawański warkoczyk. – To skomplikowane.
Miotacz zaklął soczyście i rozejrzał się.
– Świetnie. A jest was tu więcej?
– Nieważne – powiedział nerwowo Wungo. – Ja chcę się dowiedzieć, co to za nieprzyjemna alternatywa!
– Nie jestem pewien, czy na pewno chcesz – odparł Obi-Wan i spojrzał z niepokojem na Qui-Gona. – Mistrzu, powiedz mi, że nie zamierzasz zrobić tego, co mi się zdaje. – Skrzywił się i wzdrygnął. – Nie chcę znowu sprzątać.
– Nie powiedziałem, że to moje preferowane rozwiązanie! – zaprotestował Qui-Gon. – Tylko jeśli nie będę miał wyboru.
Miotacz nie wyglądał na przekonanego.
– Kolejna tajemna umiejętność Jedi? Czemu nigdy o tym nie słyszałem?
– Doskonałe pytanie! – pochwalił go Obi-Wan. – Może istnieje powód, dla którego o tym nie słyszałeś?
– Bo wcale nie umiecie robić takich rzeczy!
– Albo?
Minęła chwila, zanim trzem porywaczom zaświtało w głowach, o co może chodzić. Pierwszy wpadł na rozwiązanie Wungo.
– Nikt, komu to zrobiliście, nie przeżył?
– Oczywiście, że nie. – Qui-Gon spojrzał niepewnie na Obi-Wana. – Rzekłbym raczej, że zdecydowanie nie.
Obi-Wan miał taką minę, jakby na myśl o tym robiło mu się niedobrze.
– To znaczy, nawet gdybyście przeżyli, naprawdę wolelibyście nie – powiedział ze współczuciem.
Wungo opuścił blaster.
– Dobra. Ja odpadam – oznajmił.
– Taaak – zawtórował Ghor. – Ja też już nie chcę.
Miotacz zaczynał wpadać w furię.
– Co wy, durnie, pleciecie? Pracujecie dla mnie. Po prostu ich zastrzelimy!
– A może my zastrzelimy ciebie – warknął Ghor. Podniósł znów blaster, tym razem mierząc do Miotacza. – Kto w ogóle zrobił z ciebie dowódcę?
Qui-Gon podniósł ręce.
– Nie musicie tego robić. Istnieje wyjście z tej sytuacji.
– Na początek potrzebujemy tej broni – dodał Obi-Wan. Podszedł do Ghora i wyciągnął do niego rękę. – Przechowamy ją w bezpiecznym miejscu.
Qui-Gon skinął głową.
– I zapewniam, że ją zwrócimy.
Wungo prawie się potknął, w pośpiechu oddając broń, a Ghor wręcz wcisnął blaster do ręki Obi-Wana.
Miotacz gapił się na nich w osłupieniu. W końcu jęknął z rozpaczą i opuścił blaster. Obi-Wan szybko mu go odebrał.
– Wszyscy poczuliby się również o wiele bardziej komfortowo, gdybyście poczekali w ładowni – rzekł Qui-Gon.
– W ładowni? – zapytał Wungo i rozpromienił się. – Tam, gdzie są wszystkie ciekawe rzeczy?
– Nie, w jednej z tych pustych. Nieładnie by było, gdybyście zabrali bagaż pasażerom. – Qui-Gon odebrał porywaczowi worek z kosztownościami.
– Chcecie nas tam zamknąć! – wybuchnął Miotacz.
– Tak będzie lepiej, zapewniam – odparł uspokajającym tonem Qui-Gon, odstawiając worek na bok. – Dzięki temu ja i mój partner nie będziemy musieli was pilnować. A wy nie będziecie musieli przebywać w jednym pomieszczeniu z nami.
To wystarczyło. Obi-Wan otworzył drzwi i wskazał je zachęcającym gestem.
– Zapraszam panów.
Trzech przestępców popatrzyło po sobie i, mrucząc pod nosem, podeszło do niego.
– Mam nadzieję, że nie dowiedzą się o tym Parszywcy – burknął Miotacz.
– Ja bym do nich i tak nie przystępował – mruknął Obi-Wan. – Okropna nazwa.
Qui-Gon odwrócił się do pasażerów.
– Proszę wybaczyć to zamieszanie. Ale teraz znajdą tu państwo jeszcze trzy wolne miejsca.
ROZDZIAŁ 2
NA POKŁADZIE „KRÓLEWSKIEGO ZEFIRA”
W NADPRZESTRZENI
Zrób sztuczkę, zrób sztuczkę!
Dziewczynka zapewne dopiero niedawno zaczęła mówić, ale te akurat słowa wypowiadała wyraźnie – i w kółko. Powiększały gwar, wypełniający kabinę pasażerską „Królewskiego Zefira” po zniknięciu porywaczy. Stewarda, który wreszcie przyszedł, żeby sprawdzić, co się dzieje, od razu zalały niezliczone skargi.
Qui-Gon powstrzymał się od dalszych występów przed dziewczynką. Pomimo przedstawienia, jakie odegrali tak zręcznie z Obi-Wanem, Jedi zwykle nie popisywali się swoimi niezwykłymi umiejętnościami. Była to zdaniem mistrza Jedi rozsądna zasada. Wyczyny dokonywane na oczach wielu osób tylko poszerzały niepokojącą przepaść dzielącą zakon Jedi i zwykłych mieszkańców galaktyki. Qui-Gon miał jednak nadzieję, że nastrój na statku ulegnie nieco poprawie.
Ten stan trwał jednak tylko do powrotu jego padawana z ładowni.
– Nasi niedoszli porywacze są bezpiecznie zamknięci – oznajmił Obi-Wan, wchodząc do kabiny. – Dalsza podróż powinna upływać spokojnie.
– Spokojnie…? – Leerah podeszła szybko i zabrała swoje niesforne dziecko. – Obiecujecie nam spokojną podróż?
Obi-Wan machnął rękę.
– Nie oczekujemy podziękowań. Dobrze, że choć tyle mogliśmy zrobić…
– Ja wam nie dziękuję! I zdecydowanie choć tyle mogliście zrobić!
Wytrzeszczył oczy.
– Przepraszam…?
Leerah odwróciła się gwałtownie, przyciskając dziecko do siebie, i wskazała pozostałych pasażerów.
– Większość z nas pochodzi z Tharbena. Pamiętacie Tharben?
– A, oczywiście – odparł Obi-Wan, nieco zdziwiony. – Kilka lat temu byłem tam w placówce Jedi. Piękna planeta.
– Owszem, była piękna – rzekł ostro mąż kobiety. – Ale przez wysoką przestępczość w tej części Klina gildie zaczęły coraz rzadziej korzystać z Ootmian Pabol i Republika przestała dofinansowywać patrole sił bezpieczeństwa naszej planety. – Spojrzał przenikliwie na padawana. – Naprawdę nie wiesz, co się stało później?
Qui-Gon ulitował się nad swoim zakłopotanym uczniem.
– Zakon Jedi zamknął placówkę na Tharbenie w ubiegłym roku, Obi-Wanie.
– Och. – Padawan, zawstydzony, spuścił wzrok.
– Mój uczeń nie jest informowany o takich sprawach. – Qui-Gon przechylił głowę. – Co się w związku z tym stało?
Tym razem głos zabrał starszy pasażer siedzący kilka metrów dalej.
– Tharben znajduje się na skraju Przestworzy Huttów, więc zarówno Republice, jak i gangom opłacało się dbanie o to, by planeta funkcjonowała sprawnie. Przydawała się jako baza postojowa i handlowa, do robienia interesów z niebezpieczniejszymi miejscami. Ale teraz nie ma żadnej przeciwwagi. – Wycelował palec w Jedi. – Wy ją zapewnialiście.
Obi-Wan spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Zaraz. Jeśli jest to przy Ootmian Pabol, to tam nadal jest bezpiecznie. Przecież Republika zajmuje się…
Qui-Gon uciszył go gestem. Teraz powinni tylko słuchać.
Steward, zadowolony, że nie jest już obiektem pretensji pasażerów, dodał swoje dwa kredyty.
– Gwiezdne mapy nie pokazują prawdziwego stanu rzeczy. Granica Republiki poza Środkowymi Rubieżami jest tylko teoretyczna – i tak to wygląda od lat. Trasy nadprzestrzenne w Klinie, prowadzące do Przestworzy Huttów, są dotknięte sporą plagą piratów. Istnieją rozległe rejony, w których jest zbyt niebezpiecznie i nikt tam nie lata. – Zrobił zakłopotaną minę. – Jak zresztą widzieliście.
Leerah, zapinająca właśnie córce pasy na fotelu, powiedziała:
– Urodziłam się i wychowałam na Tharbenie. Zdarzały się tam czasem złe rzeczy, ale ja nigdy niczego takiego nie widziałam. A teraz wszystko dzieje się na naszych oczach. Kiedy fabryki nie mogły już płacić haraczu, gangi je spaliły – a razem z fabrykami zniknęła praca moja i Vale’a. – Wstała i zatoczyła ręką wokół siebie. – Przynajmniej na tym szlaku statki jeszcze latają. – Spojrzała z ukosa na stewarda. – Bo latają, prawda?
Steward natychmiast stanął w obronie reputacji swojej firmy.
– Kompania Królewskie Przewozy ma szczęście – dzisiejsze kłopoty to zdecydowanie coś wyjątkowego. I póki tak zostanie, będziemy nadal latać. Wciąż jest dużo lotów komercyjnych na Ord Jannak i Kwenn.
– Na… – Obi-Wan urwał i obejrzał się na Qui-Gona. Wyraźnie miał wątpliwości, czy powinien powiedzieć głośno, co o tym wiedział.
Jego mistrz go wyręczył.
– Wczoraj właśnie zamknęliśmy placówkę Jedi na Ord Jannak. – Qui-Gon podniósł walizkę. – Przewozimy rzeczy stamtąd na Coruscant.
W sali zawrzało – wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
– Cudownie! – zawołała Leerah. – Cały Ootmian Pabol po prostu umrze. Czyli wydostaliśmy się stamtąd w ostatniej chwili!
Obi-Wan zaczekał, aż gwar trochę przycichnie, i podniósł rękę.
– Te placówki to nie posterunki policyjne! To tylko miejsca, w których rycerze Jedi mogą się zatrzymać i prowadzić badania, kiedy odwiedzają jakąś planetę. – Wzruszył ramionami. – Jedi prawie tam nie bywali.
– Nie myśl, że o tym nie wiemy – odparł pochmurnie starszy pasażer. – Ale nie zawsze tak było. Moi dziadkowie mówili, że placówka na Tharbenie w ich czasach zawsze była pełna życia. I Jedi często z niej wychodzili, żeby pomagać mieszkańcom. – Pokręcił głową. – I nawet kiedy przylatywali coraz rzadziej, wiedzieliśmy, że kiedyś ktoś jednak się tam pojawi. Ten budynek wciąż coś znaczył.
Odzywało się coraz więcej osób. Jedna z nich poruszyła inny temat – była to Ithorianka z dzieckiem w objęciach, która wskazała na Leerah i Vale’a.
– Widziałam, co dla nich zrobiłeś, Jedi. Dałeś im żetony na posiłek. A masz żetony dla wszystkich?
– A jutro? – rzucił ktoś inny. – Co wtedy zrobisz?
Qui-Gon starał się utrzymać spokojny ton rozmowy.
– Kiedy dolecimy na Coruscant, zapewniam was, że instytucja Republiki, która zajmuje się uchodźcami…
– Nie jesteśmy uchodźcami! – krzyknął ktoś.
– Proszę mi wybaczyć. Zajmuje się osobami zmuszonymi opuścić nagle swoje miejsce zamieszkania. Ona zadba we współpracy z wami, żebyście mieli zakwaterowanie i wyżywienie.
– Cierpię na przewlekłą chorobę – odezwał się jeden z pasażerów. – Nie mogę mieć przerwy w leczeniu.
– Zajmą się również i tym.
– Mnie niewiele zostało do ukończenia studiów! – rzekł inny. – Co teraz z moim dyplomem?
– To też da się zrobić. – Qui-Gon miał świadomość, że nie do niego należało załatwienie wszystkiego i że nikt nie mógł tego od niego oczekiwać. Ale i tak zamierzał spróbować. Wyjął komlink. – Przysięgam, natychmiast skontaktuję się z kim trzeba.
– Przekazujesz nas komuś innemu – podsumowała Leerah i machnęła ręką z irytacją. – Zawsze tyle słyszałam o Jedi. Nigdy żadnego nie widziałam, ale wszyscy mówili, że to przez to, że ratujecie ludzi, a zaraz potem odchodzicie. – Obrzuciła Obi-Wana lekceważącym spojrzeniem i prychnęła. – Czyli w końcu przyszła kolej i na nas!
– To niesprawiedliwe! – wyrwało się Obi-Wanowi. Chłopak jednak zaraz złagodził głos. – To znaczy, to nie do końca tak…
Dzieci Leerah, wytrącone z równowagi zamieszaniem, płakały.
Obi-Wan wyglądał, jakby zupełnie nie wiedział, co powinien zrobić. Qui-Gon potrafił zrozumieć dlaczego. Galaktyczna skala obowiązków zakonu sprawiała, że Jedi skupiali się obecnie przede wszystkim na tym, co wielu zwało Mocą kosmiczną – szeroką perspektywą, obejmującą wszystkich w chwili obecnej oraz w przyszłości. I tak właśnie postępowali członkowie Najwyższej Rady. Ambitni padawanowie, którzy stawiali ich sobie za wzór, starali się również koncentrować na astropolitycznej scenie galaktyki – na sprawach o wielkim znaczeniu.
Choć jednak członkowie Rady, tacy jak mistrz Yoda, regularnie pouczali padawanów, by pamiętali o chwili teraźniejszej, o tym, gdzie znajdują się obecnie, wielu uczniów zapominało, że problemy, które wydawały się drobne w skali galaktyki, dla jednostki mogły być czymś przytłaczającym. Nadzieje i obawy żywych istot wchodziły w skład tego aspektu Mocy, który Qui-Gon starał się zrozumieć przez całe swoje życie.
A Żywa Moc wymuszała działanie tu i teraz. Qui-Gon postawił na podłodze walizkę z głośnym stukiem. Pasażerowie ucichli.
Odszukał wzrokiem stewarda.
– Jak daleko do Coruscant?
– Jeszcze dość daleko. Mamy wcześniej kilka postojów.
– Nie szkodzi. – Qui-Gon podniósł ręce w uspokajającym geście i zwrócił się do pasażerów. – To prawda, że mamy zadania, przez które musimy lecieć dalej. Ale na razie jesteśmy z wami i ja oraz mój uczeń wysłuchamy wszystkiego, co zechcecie nam powiedzieć. – Spojrzał poważnie na Leerah. – I nie poprzestanę na wysłaniu wiadomości. Masz moje słowo.
Nie odwróciła wzroku.
– Słowo Jedi…?
– Słowo kogoś, kto chce pomóc.
Po chwili skinęła głową.
W sali znów rozległ się gwar – pasażerowie zastanawiali się z sąsiadami, o czym powinni powiedzieć Jedi i kto zabierze głos.
Obi-Wan podszedł, podniósł walizkę i szepnął do swojego mistrza:
– Chyba tęsknię za tymi chwilami, kiedy ktoś celuje do nas z blastera.
– Często ci mówię, żebyś zważał na Żywą Moc. Dziś dostałeś niecodzienną szansę, by usłyszeć jej słowa. – Qui-Gon położył dłoń na ramieniu swojego ucznia i wyszeptał: – Nie zlekceważ ich. # Rozdział 3
ROZDZIAŁ 3
CORUSCANT
Jeden tom ręcznie spisanych uwag dotyczących naprawy miecza świetlnego. Jedna naukowa publikacja z rozważaniami na temat Poetyki Jedi. Jeden podręcznik omawiający kod – nieaktualny.
W przedsionku Archiwów w Świątyni Jedi na Coruscant Eeth Koth patrzył, jak archiwistka segreguje zawartość walizki przywiezionej przez Qui-Gona Jinna z zamkniętej placówki na Ord Jannak. Wiedział, że w tamtym miejscu nie zostało wiele wartościowych rzeczy i to, co znajdowało się w walizce, chyba to potwierdzało.
Archiwistka znów się odezwała.
– Jeden identyfikator gościa pozwalający na wstęp do głównego gmachu na Ord Jannak – nieważny. Dwie datakarty z oznaczeniem, że zostały wyczyszczone z danych. Jeden… – Archiwistka urwała, podnosząc do oczu arkusz flimsi. – Coś, czego nie rozpoznaję. – Odwróciła się do Eetha. – Mistrzu?
Wziął go od niej. Specjalizował się w rzadkich przedmiotach, ale okazało się, że w tym przypadku jego wiedza zawiodła.
– Muszę cię prosić o pomoc z tym dokumentem – powiedział do Qui-Gona.
– Trochę czasu nam zajęło, zanim się domyśliliśmy – odparł lekko zakłopotany Qui-Gon. – To rachunek za wyżywienie pewnego Hutta, któremu pozwolono odwiedzić placówkę wiele wieków temu.
Zabrak przesunął wzrok po liście liczb na dokumencie.
– Imponujące. Rozumiem, czemu postanowili to zachować. Na wieczną pamiątkę…
– Albo jako ostrzeżenie, żeby już nikt nigdy nie wydawał tyle na gościa – mruknął Qui-Gon.
Eeth, jeden z najnowszych nabytków w Najwyższej Radzie Jedi, nadzorował obecny etap zamykania placówek na różnych planetach. Zamykanie różnych instytucji stanowiło coś zwyczajnego w galaktyce, w której obroty na zmianę się zwiększały i zmniejszały, przez co różne zasoby przenoszono gdzie indziej, by lepiej je wykorzystać. Jednak gdy zamykano placówki Jedi, nawet małe i rzadko używane, jak ta na Ord Jannak, wymagało to specjalnych procedur. Zakon nierzadko musiał przekazać oficjalnie budynek placówki władzom danej planety. Zawsze też należało przejrzeć na miejscu rzeczy i dokumenty, zabytkowe lub dotyczące ważnych spraw, a najistotniejsze przewożono na Coruscant, gdzie członek Najwyższej Rady wydawał ostateczną decyzję, co powinno się znaleźć w archiwach Jocasty Nu.
Eeth dobrze sobie radził z przetwarzaniem informacji docierających z galaktyki i miał dużą wiedzę o położeniu większości odległych placówek zakonu. Z początku stanowiło to jego chwilowe zajęcie, ale z czasem przeistoczyło się w stały obowiązek – coraz uciążliwszy. Wydawało się bowiem, że ilekroć Yoda i Adi Gallia wychodzili ze spotkania z kanclerzem Valorumem, należało się spodziewać polecenia zamknięcia kolejnej placówki Jedi.
Jednak zdaniem Eetha trywialne rzeczy zabrane z Ord Jannak stanowiły tylko potwierdzenie, że tamtejszą placówkę zlikwidowano słusznie.
– To miejsce świeciło pustkami przez lata.
– Tak też wyglądało – przyznał Qui-Gon.
– Czyli załatwione. – Eeth dał znak swoim pomocnikom, żeby pozbyli się rzeczy z Ord Jannak, a potem spojrzał na walizkę, w której Qui-Gon je przywiózł. Na jednym z jej boków widniał wypukły symbol – złoty puchar w ośmioramiennej gwieździe. – To nie należy do nas.
Qui-Gon skinął głową.
– Kiedy skierowałeś nas na Ord Jannak, nie mieliśmy ze sobą nic, w czym można by coś przewieźć. Zanim wsiedliśmy na pokład statku, dostaliśmy to od kompanii Królewskie Przewozy – to ich logo.
Eeth przyjrzał się uważniej.
– Marka Bezpieczny Bagaż. Naprawdę dobra. – Obmacał rogi. – Elektroniczne zabezpieczenia przed skanowaniem. Mocne.
– Kompania wypożycza je kurierom, bankowcom – każdemu, kto podróżuje z przedmiotami, na których mu zależy. Jak już widziałeś, blokada działa na hasło głosowe. Fragment z kodeksu to pomysł Obi-Wana.
Eeth się uśmiechnął.
– Kod z kodeksu.
– Obi-Wan nie gardzi grami słów. – Usta Qui-Gona drgnęły w uśmiechu.
– Każę to zwrócić do biura Królewskich Przewozów. – Eeth zatrzasnął walizkę. – W takim razie zamykamy tę sprawę. Na was dwóch zawsze można polegać, mistrzu Qui-Gonie. Zdaję sobie sprawę, że takie zadania nie należą do szczególnie ekscytujących, ale musi je wykonywać Jedi odpowiedniej rangi, a nie ktoś spoza zakonu. Dziękuję za drobiazgowość.
– Uczniowie powinni widzieć na własne oczy, jak się robi takie rzeczy.
– Ale nie ma potrzeby przesadzać. I chociaż możecie być wezwani na rozmowę w tej sprawie, to teraz jesteście wolni – do kolejnego zadania. Jeszcze raz dziękuję.
– Doceniam to, mistrzu. – Qui-Gon umilkł na chwilę. – Zanim odejdę, chciałbym jednak porozmawiać o czymś z Radą.
Eeth spojrzał na niego uważnie.
– O tej placówce?
– Tak… Ale też o czymś innym. – Qui-Gon zmarszczył brwi. – To naprawdę sprawa, o której powinna usłyszeć cała Rada. Kiedy macie kolejne posiedzenie?
Eeth przyznał, że nie wie.
– Już dawno powinno się odbyć, ale byłem tak zajęty obowiązkami tutaj, że nie jestem nawet pewien, gdzie kto się znajduje. Wielu z nas jest poza planetą. To w niczym nie przeszkadza…
– Ale trzeba to wcześniej zorganizować. – Qui-Gon skinął głową. – Ja też mam inne sprawy do załatwienia. Przywieźliśmy ze sobą nie tylko tę walizkę.
– Dotarłem do turbiny – zabrzmiał głucho głos z góry.
– Wybornie – rzekł Plo Koon, pchając ciężką metalową kratę. – Nie śpiesz się.
Na pierwszy rzut oka każdy, kto ujrzałby scenę w hangarze serwisowym w Świątyni Jedi, mógłby sądzić, że Plo próbuje złapać ogromny statek transportowy własnymi rękami. Jednostka wisiała dwa metry nad najniższym punktem platformy i tam właśnie stał Kel Dor, z uniesionymi w pogotowiu rękami odzianymi w rękawice. W rzeczywistości statek utrzymywały w powietrzu cztery repulsorowe podnośniki, stojące pod rufą i dziobem, zaś Plo przekazywał narzędzia do dolnego włazu technicznego i odbierał je stamtąd.
Nie należało to raczej do zadań członka Rady, ale remonty floty planetarnej Jedi bardzo się opóźniały i Plo uznał, że najlepiej będzie zmotywować techników własnym przykładem.
Z włazu znów odezwał się głos:
– Wypuszczam chłodziwo. Uwaga.
Plo uznał, że potrwa to z minutę. Odwrócił głowę… i wytrzeszczył oczy, bo przeczucie nieuchronnego niebezpieczeństwa zwróciło jego uwagę na jeden z generatorów podnośników repulsorowych podtrzymujących przód transportowca. W rozbłysku krótkiego spięcia urządzenie przestało działać. Statek gwałtownie się przechylił, grożąc zmiażdżeniem pracujących pod nim mechaników. Jednak gdy tylko zaczął się obniżać w stronę Plo, ten wyciągnął rękę i, czerpiąc z Mocy, unieruchomił jednostkę. Był to jednak tylko chwilowy ratunek. Plo wiedział, że nie zdoła unosić tak wielkiej maszyny. Drugą ręką wykonał gest w kierunku zepsutego generatora i wywarł nacisk umysłem na dźwignię, która przełączała urządzenie z głównego ogniwa zasilania na rezerwowe. Moc mu sprzyjała – generator zaszumiał, uruchamiając się na nowo.
Róg statku, znów pchany siłą antygrawitacyjną, podniósł się – jednak zbyt szybko. Z włazu nad Jedi posypały się klucze. Plo, sięgając umysłem do przedmiotów po raz trzeci w ciągu kilku sekund, uchwycił narzędzia w powietrzu nad swoją głową. Niestety ta umiejętność nie pomogła mu w starciu z ostatnim przedmiotem, który wypadł z chwiejącego się statku – niezamkniętego wiadra ze zużytym płynem chłodniczym. Na jego widok poluzował uchwyt na narzędziach – a zawartość wiadra chlusnęła na jego twarz.
– Mistrzu Plo!
– Nie podchodźcie! – zawołał, czy raczej wybełkotał niewyraźnie Plo do techników. Natychmiast zajął się też problemem bełkotania, usuwając płyn z aparatu oddechowego, a potem przetarł gogle, żeby sprawdzić, co się dzieje ze statkiem. Sytuacja wyglądała na ustabilizowaną.
Ujrzał też coś innego – twarz z rogami skierowanymi w dół, spoglądającą na niego z włazu. Saesee Tiin patrzył chłodno na kolegę.
– A więc to tu się podziewasz – rzucił.
Plo strząsnął płyn z szaty.
– Nie śmiej się ze mnie.
– Czy kiedykolwiek mi się to zdarzyło?
– Cóż – nie.
W bursztynowych oczach Saeseego błyszczała irytacja.
– Miałeś podawać mi narzędzia.
– Mistrzu Tiin, czyżbyś nie zauważył, jak zakołysał się statek?
– Mam pracę. – Saesee obrzucił wzrokiem narzędzia rozrzucone na platformie. – A one są tam.
I tyle właśnie empatii można było oczekiwać od Saeseego, Plo dobrze to wiedział. Żaden z nich nie należał do najwylewniejszych Jedi, ale Plo jednak doskonale radził sobie z logistyką zarządzania dużymi zespołami, zaś Saesee specjalizował się wyłącznie w statkach kosmicznych. W lataniu – i w naprawianiu ich. Oznaczało to w ostatnich czasach, że większość rozmówców Saeseego należała do jednej z dwóch grup – podwykonawców lub droidów, ewentualnie uczniów werbowanych przez Plo do naprawiania transportowców Jedi, wymagających regularnego serwisowania. Zarządzanie taką grupą wiązało się zdecydowanie z nieustającą frustracją, którą zwiększały jeszcze próby zmodernizowania floty.
– Mistrzu Plo.
Głos, który odezwał się za nim, nie był głosem jednego z techników, ale pewnego znajomego mu padawana. Obi-Wan Kenobi podał mu ręcznik.
– Dziękuję, Obi-Wanie. – Plo wytarł sobie twarz. – Widzę, że wróciliście z Klina.
– Że też nie dotarłem tu minutę wcześniej… – Obi-Wan ukleknął i zaczął zbierać klucze z podłogi.
Saesee zeskoczył z włazu z pustą skrzynką na narzędzia. Mocno zbudowany Iktotchi zręcznie uniknął poślizgnięcia się na płynie rozlanym na platformie.
– Kenobi – rzekł. Nigdy nikogo nie witał elokwentniej. – Zamierzasz dołączyć do naszego zespołu?
– Obawiam się, że jestem w trakcie innej misji, mistrzu Tiin. – Obi-Wan włożył narzędzia do skrzynki. – Qui-Gon chciałby wziąć jeden z promów transportowych. W kosmoporcie znajduje się grupa podróżnych, której nie stać na opłatę za przejazd do centrum migracyjnego po drugiej stronie Coruscant.
Saesee wytrzeszczył oczy.
– To oficjalny wniosek o statek?
– Nie, ale dotyczy to czegoś, co wydarzyło się podczas naszej ostatniej misji. A właściwie w drodze powrotnej.
– Nie zajmują się tym stosowne instytucje Republiki? – zdziwił się Plo Koon.
– Jest problem z finansowaniem. Mistrz Qui-Gon miał nadzieję, że uda się go w ten sposób obejść. – Obi-Wan zesztywniał. – Zajmujemy się tym… w naszym wolnym czasie.
– To godne pochwały – odparł Plo i powiódł ręką po hangarze. – Niestety, jak widzisz, większość naszej planetarnej floty jest uziemiona.
Obi-Wan pokiwał z rezygnacją głową.
– Zawsze warto zapytać – westchnął.
– Mechanicy nie mogą pracować szybciej – powiedział Saesee. – I nawet Jedi są w stanie im pomóc tylko do pewnego stopnia. Cierpliwości.
Plo nie miał złudzeń w sprawie tego, kto był pomysłodawcą tej prośby – ani co do tego, jaką cierpliwość wykazywał Qui-Gon, gdy chodziło o zmniejszenie cierpienia innych. Plo pochwalał oczywiście jego szlachetne zamiary, choć nie do końca mógł się zgodzić z takim samowolnym wykorzystywaniem zasobów Jedi. Wiedział jednak, że Qui-Gon z pewnością będzie szukał innej możliwości.
– Moc dopomoże – rzekł więc tylko.
– Przepraszam, mistrzu Plo – odezwał się uprzejmy głos.
Plo odwrócił się i zobaczył, że jest to jeden z techników zajmujących się serwisowaniem droidów, Heezo, który podszedł do nich, żeby pomóc w sprzątaniu platformy. Selonianin zwrócił się do wszystkich:
– Proszę mi wybaczyć, ale usłyszałem, jaki macie problem. – Spojrzał na Obi-Wana. – Znam kierowczynię z branży muzycznej, która jest mi winna przysługę. Naprawiłem jej kiedyś droida. Czy waszym znajomym nie będzie przeszkadzało, że zostaną podwiezieni luksusowym śmigobusem?
– Przeszkadzało? – Obi-Wan uśmiechnął się od ucha do ucha. – Będą zachwyceni. Od bardzo dawna nie spotkali się z dobrym traktowaniem.
– Zorganizuję to. – Heezo spojrzał pytająco na Plo. – Za twoim pozwoleniem, mistrzu.
– Oczywiście. – Plo wziął mop od Heeza. – Zajmij się tym, a ja tu skończę sprzątać.
Technik ukłonił się i poszedł szybko do wyjścia.
Plo rozłożył ręce.
– Widzisz? Moc już dopomogła.
Obi-Wan podziękował – i zaraz poprosił o coś jeszcze.
– Mistrz Qui-Gon miał nadzieję na rozmowę z całą Radą. Czy w najbliższym czasie będziecie mieli jakieś zebranie?
Saesee prychnął.
– A kto to wie. – I wskazał na chaos wokół. Wszędzie, przy każdym promie i innych pojazdach repulsorowych krzątali się technicy.
– Rozumiem. – Obi-Wan skinął głową i przed odejściem ukłonił się uprzejmie. – Zgodnie z twoją radą, mistrzu, będziemy cierpliwie czekać.
Dwaj mistrzowie Jedi odprowadzili go wzrokiem.
– Uczeń zaiste godny szacunku – stwierdził Plo. – Mam nadzieję, że Qui-Gon nie wpędzi go w żadne kłopoty.
Saesee wcisnął mu w ręce skrzynkę z narzędziami.
– Martw się mniej, pracuj więcej.
ROZDZIAŁ 4
BAZA SZCZELINIARZY
KELDOOINE
Dość wcześnie podczas swej kariery Zilastra wymyśliła zasadę: „Nie da się przeprowadzić rozsądnego spotkania, jeśli żaden z jego uczestników rozsądku nie posiada”. W ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od tamtej pory, przydawała jej się aż nazbyt często. Jednak dziś po raz pierwszy przyszła kobiecie do głowy w trakcie walki.
Wiązki z blasterów przelatywały korytarzem frachtowca „Morleen” – jasne krechy, na których drodze nie należało stawać. Nawet wystawienie głowy za róg groziło śmiercią. Z bocznego przejścia Zilastra widziała jedynie drzwi po drugiej stronie tunelu – był tam jej zastępca, który właśnie ją zauważył. Burlug, z rasy Feeorinów, miał macki na głowie, tak jak ona, choć niebieskie – jej własne, jak u wszystkich Nautolan, były zielone. Stanowił znacznie widoczniejszy cel od niej, dlatego zawołał głośno, żeby przekrzyczeć kanonadę:
– Zostań tam, Zil!
– Burlużku, co się dzieje?!
– Tal i Krins nie żyją. Nasz niespodziany gość rozwalił ich, jak tylko chcieli się z nim dogadać.
– Przynajmniej sama nie będę musiała ich zabijać – warknęła Zilastra. A miała nadzieję na spokojne spotkanie. Wezbrała w niej złość. „Abordaż, w moim własnym kosmoporcie… Co za burdel!”
Przyjmowanie łupów należało do najprostszych zadań jej załogi. W bezpiecznym, należącym do nich kosmoporcie na Keldooine dokładnie oglądano pryzy. Cenne towary zabierano, a inny zespół ustalał, w jakim stanie jest statek, używając do tego listy inspekcyjnej, której pozazdrościłby im każdy urzędnik Republiki.
Zanim jednak dochodziło do tego wszystkiego, statek należało zabezpieczyć. Przechwycenie i przekierowanie dużej ilości towaru odbywało się w nerwowej atmosferze i podczas tranzytu rzadko znajdowali czas na unieszkodliwienie wszystkich osób na jego pokładzie. W porcie stanowiło to w zasadzie formalność – dzięki przewadze liczebnej jej podwładnych. A potem wszystko odbywało się jak od zarania dziejów piractwa. Większość wziętych do niewoli członków załogi przechodziło na ich stronę raczej bez wybrzydzania. Dołączenie do piratów było lepsze niż bezrobocie czy brutalna śmierć. Nawet teoretycznie lojalni kapitanowie liniowców pasażerskich zmieniali zdanie, gdy się ich nieco przycisnęło.
Jednak właściciele niezależnych frachtowców, takich jak „Morleen”, należeli do innej kategorii: byli bardzo przywiązani do swoich statków, a jeszcze bardziej do swojego wizerunku, w który mocno wierzyli. Niejeden taki typ, uważając się za bohatera, odmawiał poddania swojej jednostki, a niektórzy chowali się w korytarzykach technicznych całymi dniami, czekając na to, by dostać z blastera od jej podwładnych.
Albo na szansę narobienia jej problemów.
Odgłos wystrzałów nie ustawał, więc Zilastra poprawiła sobie rękawice, a potem dobyła blasterów. Detonatory termiczne były tu bezużyteczne – uszkodziłyby tylko frachtowiec. A jeśli użyje granatu gazowego, to cały proces przyjęcia statku jeszcze bardziej się wydłuży. Nie, trzeba pójść na całość, zanim…
Wystrzały ucichły.
Burlug spojrzał na nią.
– Nic nie rób. To pułapka.
– Serio…?
Usłyszała trzask zamykającego się włazu kokpitu – a parę sekund później rozległ się cichy szum uruchamianych silników frachtowca. Jego właścicielka nadal próbowała ocalić swój cholerny statek!
Na szczęście istniało jeszcze jedno rozwiązanie, którego Zilastra nie uwzględniała podczas strzelaniny. Na ścianie obok niej znajdował się interkom. Włożyła do kabury jeden z blasterów i włączyła urządzenie.
– Hej, słuchaj. Ty tam w kokpicie.
Szum z głośnika. A potem zachrypnięty głos.
– Nie będę z tobą gadać. Spadaj z mojego statku!
– A tak, często to słyszę. Jestem Zilastra.
Cisza. Po chwili osoba w kokpicie znów się odezwała.
– Zilastra? Ze Szczeliniarzy?
– Cieszę się, że o mnie słyszałaś. To znaczy, że wiesz, co zrobię.
Znów cisza. Burlug pokręcił głową.
– Nie sądzę…
– Czekaj – powiedziała bezgłośnie Zilastra. Zwykle zajmowało to dziesięć sekund.
Właścicielka frachtowca zdecydowała się w pięć.
– Pozwól mi zatrzymać „Morleen”.
– Co?
– Ten statek. Jest mój. Weź sam ładunek.
Zilastra też to już nieraz słyszała.
– Co przewozisz?
– Zbiorniki z kwasem przemysłowym. Czterdzieści tysięcy hektolitrów, dla Introsphere na Gorse.
Ech. Zilastra skrzywiła w uśmiechu zielone usta.
Tymczasem silniki frachtowca zaczynały się już naprawdę rozgrzewać, sądząc po odgłosie. Przekręciła gałkę interkomu.
– No dobrze, masz szczęście. Tak się składa, że jest na to kupiec – akurat tutaj, na Keldooine.
– I co?
– Zostawię ci jeden z tych zbiorników. Sprzedasz go i będziesz mogła sobie znaleźć transport poza planetę.
– Co?! – W głosie właścicielki brzmiało zaskoczenie. – Nie! Chcę mój statek!
– Taka jest moja propozycja. Ja zatrzymuję „Morleen”. Jak chcesz z kimś negocjować, to następnym razem daj się złapać sprzedawcy używanych statków. – Nastawiła ucha – silniki szumiały coraz głośniej. – Jeśli twój statek odleci, moi podwładni go zestrzelą, nawet ze mną na pokładzie.
– Co? Naprawdę wydasz taki rozkaz?
– Myślałam, że o mnie słyszałaś. Masz dziesięć sekund. – Zilastra wyłączyła interkom i wyjęła drugi blaster.
Po dziesięciu sekundach kobieta istotnie zmądrzała. Silniki zgasły. A gdy właz do kokpitu się rozsunął, zgasło też życie właścicielki statku – trafionej z obu blasterów Zilastry, ustawionych na tryb zabijania.
Burlug wyszedł zza rogu korytarza i spojrzał na ciało, leżące obok zwłok byłych zbirów Zilastry.
– Stara dobra Zilastra. Uśmiech, a potem strzał.
– Marnowała mój czas. – Zilastra włożyła broń do kabur. – Zabierz ją stąd.
Burlug, który miał masę ciała dwukrotnie większą od swojej szefowej, bez trudu podniósł bezwładne zwłoki byłej właścicielki statku.
– Dokąd?
Zilastra pokazała kciukiem do tyłu.
– Należy do niej jeden z tych zbiorników z kwasem w ładowni. Umowa to umowa. – Spojrzała na trupy swoich podwładnych. – Ich też.
– Jasne.
Zilastra też miała ochotę na kąpiel, choć raczej w czymś o wiele mniej niebezpiecznym. Nautolanie w wodzie czuli się jak ryby, a choć praca zmuszała ją do przebywania w przestrzeni kosmicznej, Zilastra lubiła się wymoczyć. Miała jednak jeszcze sporo do załatwienia.
– Burlużku, a gdzie ona się w ogóle chowała?
– Pod tym kolektorem ciepła. Wkradła się do kokpitu tak, że nikt jej nie zauważył.
– Po prostu świetnie! – Takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Zilastra rozejrzała się w prawo i w lewo. – A gdzie dzieciak?
Sięgnęła po komlink… Nie, lepiej będzie użyć systemu komunikacyjnego statku. Po chwili jej głos zagrzmiał we wszystkich korytarzach.
– Kyla Lohmata! Wyłaź natychmiast!
Metalowy panel ściany za Zilastrą upadł na pokład z brzękiem. Ciemnowłosa dwunastolatka wyczołgała się z dziury wysokiej na metr. Miała smugi smaru na twarzy i ubraniu. Zasalutowała, a jej szeroko rozstawione brązowe oczy błyszczały figlarnie.
– Na rozkaz, wasza wysokość!
Zilastra machnęła dłonią w rękawiczce.
– Nie jestem w nastroju. Mam dwa trupy przez pilotkę, którą przegapiliśmy. Sprawdzanie korytarzyków technicznych to twoja robota!
Kyla wygramoliła się na nogi.
– Znalazłam coś innego. Wiedziałam, że będziesz chciała to zobaczyć.
– I postanowiłaś tutaj dopełznąć, żeby mi to powiedzieć?
– Wszędzie strzelali. – Kyla podniosła panel, który wypchnęła ze ściany. Jak cały korytarz, i on był poznaczony śladami strzałów z blastera byłej właścicielki frachtowca. Dziewczynka błysnęła zębami w uśmiechu. – Chodź! Do ładowni! – I dała nura z powrotem do korytarzyka, zanim Zilastra zdążyła ją złapać. Uklęknęła i zajrzała do środka – Kyla posuwała się przejściem szybko jak gryzoń. Zilastra wiedziała, że się nie zmieści, więc krzyknęła za nią:
– Jaki masz problem ze schodami?!
– Tędy krócej!
Zilastra zacisnęła zęby, poirytowana. Burlug rzucił nad jej głową:
– Mądry dzieciak. – I parsknął śmiechem, przytrzymując zwłoki pilotki przerzucone przez swoje potężne ramię. – Dzięki temu nie musi słuchać bury od szefowej. Ja też bym dał tam nura, gdybym się tylko zmieścił!
– Idź do ładowni, zanim załatwię was oboje. – Zilastra zaczekała, aż ją minie, i ruszyła za nim. Dłuższą drogą do ładowni – zwykłym korytarzem.
W życiu Zilastry nie było miejsca na własne dzieci. Już i tak miała trudno, kiedy tworzyła gang Szczeliniarzy z wyrzutków z czterech innych organizacji, działających w tej części Klina. Jednak jakimś cudem stała się dla Kyli swego rodzaju zastępczym rodzicem. Dziewczynka podróżowała na gapę statkiem handlowym, przejętym przez Zilastrę. Nie miała dokąd pójść, więc została. Chudzina miała talent do wciskania się w miejsca, w które nikt inny się nie mieścił, i znajdywania rzeczy, których nikt inny nie umiał znaleźć, dzięki czemu naprawdę się im przydawała.
W dodatku wśród wszystkich jej podwładnych, łaknących awansu i starających się nieustannie wywrzeć na niej dobre wrażenie, ta niepoprawna mała przybłęda naprawdę się wyróżniała. Dawała z siebie wszystko – ale w ogóle nie próbowała knuć żadnych intryg. Zilastra nie do końca ją przypominała, kiedy była młodsza, ale zdecydowanie rozumiała, jak to jest, kiedy trzeba sobie samej radzić. Umiała też docenić cudzą skuteczność działania i ostatnio powierzyła nawet swojej znajdzie specjalne zadanie.
Zaczęła jednak wątpić w słuszność tej decyzji, gdy dotarła do ładowni. Zgodnie ze słowami poległej w boju kapitan statku, stały tam zbiorniki, przymocowane do pokładu. Opróżnić je można było jedynie w specjalnej instalacji odbiorczej, z użyciem odpowiedniego sprzętu. Zilastra natychmiast zrozumiała, że ten łup na niewiele im się zda.
– Nie ma dzieciaka – mruknął Burlug. – A byłem pewien, że zdąży przed nami!
W Zilastrze aż się zagotowało.
– Znajda!
– Jestem tutaj! – rozległo się z góry.
Zilastra podniosła głowę. Jakimś cudem Kyla przedostała się na jeden z tych ogromnych zbiorników i przycupnęła przy otworze.
– Co jest grane? – zapytała piratka.
– Będziesz chciała to zobaczyć na własne oczy – odparła dziewczynka. – Nie jestem już jedyną gapowiczką! # Rozdział 5
ROZDZIAŁ 5
CORUSCANT
Wielkie Zachodnie Morze na Coruscant leżało naprawdę daleko od Świątyni Jedi, ale Yaddle miała poczucie, jakby właśnie tonęła – nie w żadnej płynnej substancji, ale w zalewie przytłaczających ją informacji.
– I jeszcze to – rzekła i wzięła głęboki oddech, żeby znów zanurkować w biurokracji. – Sprawa 50/17, dotycząca Yasha Helgana na Korelii.
Jej malutką zieloną sylwetkę przytłaczało półkoliste biurko w prywatnej sali biblioteki. Odczytywała sprawy z datapadu dla droida zapisującego dyktowane teksty. A przynajmniej tak jej się wydawało – czy droid w ogóle jeszcze tam stał? Holoksiążki, z których korzystała, piętrzyły się w stosach i przesłaniały jej niemal wszystko.
Poza prawą stroną biurka, nad którą ujrzała znajomą, miłą twarz.
– Mistrzu Qui-Gonie!
– Mistrzyni Yaddle. – Qui-Gon pochylił głowę w ukłonie. – Wybacz, że ci przeszkadzam. Akurat przechodziłem.
Uśmiechnęła się.
– Zawsze chętnie robię sobie przerwę podczas mojego sądnego dnia.
– Sądnego? A czym się zajmujesz?
– Kwestiami sądowymi. – Małe zielone dłonie wskazały dokumenty leżące wokół mistrzyni. – Sądy galaktyczne zwykle utrzymują, że Jedi nie ponoszą odpowiedzialności za wydarzenia, które zachodzą podczas ich oficjalnych zadań na obszarze Republiki.
– Zwykle… Ale nie zawsze?
– Właśnie – i są też inne rodzaje spraw. – Uniosła datapad. – Na przykład tutaj mamy powództwa cywilne dotyczące niesłusznego zatrzymania i we wszystkich tych sprawach brał udział Jedi, obecny podczas śledztwa lub zatrzymania. Jedi nie mogą być w takim przypadku pociągnięci do odpowiedzialności, ale dbamy o to, żeby składali zeznania. I to tylko jeden rodzaj takich spraw.
– Skomplikowane.
– Mhm. Jednym z powodów, dla których podjęłam się tego zadania, jest to, że żyję już bardzo długo i widziałam bardzo wiele… Zawsze istnieją jakieś precedensy. Poza sytuacjami, w których jednak ich nie ma. – Wskazała na ostatnią sprawę. – Oto seria niefortunnych zdarzeń w życiu biednego Yasha Helgana, padawana, który podczas przelotu taksówką powietrzną włączył miecz świetlny, żeby sobie nim poświecić. Ostrze przebiło oparcie siedzenia oraz droida kierowcę, w wyniku czego taksówka wjechała nagle w paradę z okazji Święta Nocy Pamięci.
Droid zapisujący cofnął się o krok. Qui-Gon poklepał go po metalowym ramieniu.
– Jestem pewien, że droid został naprawiony.
– Tak, kiedy już znaleziono wszystkie jego kawałki – mruknęła Yaddle. – Powiedzmy, że… wysunięto wówczas wiele roszczeń prawnych.
Zabrzęczał komlink Qui-Gona, mistrz przeprosił więc Yaddle i odebrał.
– Tak, Obi-Wanie?
– Załatwiłem transport dla tych, którzy tego potrzebowali.
– Dobrze. Tylko uważaj, co robisz z mieczem świetlnym.
– Co?
– Nie, nic. Ja wciąż próbuję odhaczyć punkty na mojej liście. – Qui-Gon rozłączył się i spojrzał na Yaddle przepraszającym wzrokiem. – Obawiam się, że muszę iść dalej.
– Jak przyszłość, zmienny jest zawsze i Qui-Gon – rzekła Yaddle i uśmiechnęła się, patrząc, jak wysoki mistrz znika za równie wysokim stosem dokumentów.
A potem spojrzała na czekającą ją pracę i westchnęła. „Iść dalej… Ledwo pamiętam, jak to jest, kiedy się gdzieś idzie!”
Dlaczego wszystko jest takie granatowe?
Niemal nikt nie dorównywał Adi Gallii pod względem dyscypliny umysłu. To między innymi dlatego jej koledzy z Najwyższej Rady Jedi często na nią składali sprawy dyplomatyczne, a w szczególności stosunki z Senatem i innymi instytucjami Republiki.
I bynajmniej nie chodziło tylko o to, że pamiętała nazwiska i tytuły – z tym radził sobie każdy droid protokolarny. Ale Adi potrafiła również zrozumieć punkt widzenia wszystkich, z którymi rozmawiała. Znała ich działalność ustawodawczą i najbłahsze szczegóły ich osobistych inicjatyw. Zazwyczaj nie potrzebowała też datapadu, choć odkryła, że jej rozmówcy czuli się lepiej, gdy miała urządzenie w ręku. Jej wystarczało samo skupienie.
Mimo to zdarzało się, że rozpraszały ją przedziwne rzeczy. Półtorej godziny od rozpoczęcia jednego z regularnych spotkań jej i mistrza Yody z kanclerzem Valorumem i senatorem Palpatine’em złapała się na tym, że coraz częściej błądzi wzrokiem po ścianach i meblach w pomieszczeniu. Finis Valorum świętował swoją reelekcję w taki sam sposób jak zwykle – całkowicie zmieniając kolorystykę wystroju swojego gabinetu (i nie szczędząc na to kredytów). Tym razem wybrał niemal hipnotyczny, intensywny granat, który miał zapewne wzbudzać u gości poczucie spokoju.
A może ich usypiać. Ale w końcu zebrania u Valoruma i tak wywierały taki efekt.
– Mamy jeszcze jeden problem na horyzoncie – rzekł kanclerz, siedzący w ciemnoniebieskim fotelu. Pochylił się nad ogromnym biurkiem i dodał posępnym tonem: – Na Garqi odnotowano spadek wpływów z turystyki o jeden przecinek dwa procent.
– Dwa procent? – upewnił się Yoda.
– Jeden przecinek dwa procent – poprawił Palpatine, siedzący obok Jedi. – Ale przekroczyło to prognozy w naszych modelach.
Valorum zajrzał do datapada.
– Grupa robocza do spraw gospodarczych, na której czele stoi senator Palpatine, ma teorię, że to pośredni skutek strajków w sektorze produkcji kafu, który zaopatruje znaczną część branży turystycznej poza szczytem sezonu.
Adi nagle zrozumiała, do czego zmierzał kanclerz.
– Sugeruje pan wysłanie tam rycerzy Jedi? Do pomocy w rozmowach z pracownikami?
– Jeśli ich tam poślemy na urlop, niewiele to pomoże – odparł uszczypliwie Valorum.
Yoda i Adi wymienili ukradkiem spojrzenia. „Cierpliwości”.
– Na Chamble mamy podobną sytuację – dodał kanclerz. – Tyle że tam strajkuje miejscowa policja. Niepokoje z tym związane wpłynęły na wartość rynkową Bansche Tech. Korporacja poniosła wielkie straty.
Adi zanotowała sobie tę sprawę w pamięci.
– Czyli negocjatorzy na Chamble.
– Och, nie. – Palpatine podniósł wzrok znad datapada. – Senator z Chamble mówi, że jej rząd absolutnie nie podejmie żadnych negocjacji. Chce tylko ochrony dla firm.
– Siłami policyjnymi nie jesteśmy – odparł Yoda. – Ani w służbie korporacji firmą ochroniarską.
Takie żądania wysuwano wobec zakonu nieustannie i zarówno Yoda, jak i Adi zachowywali zupełny spokój.
– Wystarczyłaby wizyta Jedi – rzucił Valorum, odwracając wzrok. Oglądając sobie paznokcie, dodał: – Gdzieś, gdzie mieszkańcy zobaczą was na terenie korporacji. Może moglibyście zwiedzić jej obiekty?
– Oczywiście tylko jeśli mistrzowie uznają, że warto poświęcać na to ich bardzo cenny czas. – Palpatine uśmiechnął się uprzejmie do Jedi. – Takie decyzje leżą wyłącznie w waszej gestii. Może moglibyście zorganizować tam misję szkoleniową. Są spektakularne i przyciągają uwagę.
Yoda spojrzał na Adi.
– Mistrzyni Gallio…
– Zanotowałam – odparła, tym razem dla pozoru używszy datapada. Palpatine, sojusznik kanclerza, zawsze wydawał się mieć na podorędziu propozycję rozwiązania dla każdego problemu, który zgłaszał Radzie. To właśnie dlatego Valorum zabierał go na te spotkania.
Wzięła głęboki oddech.
– Kolejna sprawa?
Za jej plecami otworzyły się drzwi i droid asystent podszedł do biurka, niosąc parę ciemnoczerwonych butów. „Zupełnie nie pasują do gabinetu” – przemknęło przez głowę Adi. Czerwień była trochę zbyt intensywna, a motywy z błyszczących koralików po bokach wyglądały zdecydowanie tandetnie. Valorum z pewnością nie włożyłby takich butów.
– Są produkowane na Hafernii. To nowy członek Republiki – wyjaśnił kanclerz.
Polecił, by droid pokazał je z bliska Adi, która przyjrzała im się uważnie. „Cóż, może Hafernianom się podobają”. Udało jej się też wymyślić pozytywny i niekłamliwy komentarz.
– Na pewno są dumni ze swoich wyrobów – rzekła.
– O tak – powiedział kanclerz. – Chcieliby przysłać kilka palet do Świątyni.
– Palet, hmmm? – powtórzył Yoda.
– Palet z butami.
Adi była zupełnie zbita z tropu.
– Z radością przekażemy je potrzebującym. – Nie mogła oderwać wzroku od tych zbrodni na rzemiośle. – Jeśli nie sądzi pan, że są na to trochę zbyt eleganckie.
– Och, nie – odparł Valorum. – Nie są przeznaczone na cele dobroczynne. Są dla was.
– Dla nas?
– Dla Jedi. Chodzi o to, żebyście je nosili, oczywiście.
Wytrzeszczyła oczy.
– Jedi… mieliby nosić te buty…
– Tylko od czasu do czasu – uspokoił ją kanclerz. – Żeby pokazać Hafernii, że Republika z radością przyjmuje ich produkty.
Palpatine machnął ręką.
– I oczywiście przekazują je za darmo.
Buty nadawały się na parkiet taneczny – ale zdecydowanie nie na misje.
– Nie sądzę, żeby się nam przydały, kanclerzu. – Pokazała je siedzącemu obok Yodzie. – Prawda, mistrzu?
Yoda zachichotał.
– Wiele rzeczy wiem. Ale butów nigdy nie nosiłem!
– No tak, rzeczywiście. – Zmarszczyła brwi. – Doceniam ten gest Hafernian, kanclerzu, ale Jedi nie wspierają publicznie żadnych produktów.
Palpatine uniósł brwi.
– Ależ wręcz przeciwnie. Wspieracie Republikę Galaktyczną i szerzenie dobrych rządów.
No cóż, w istocie tak było, ale ta sprawa wydawała się Adi śmieszna! Na innych spotkaniach Valorum nieraz żądał od nich równie niemożliwych rzeczy i do Adi w końcu dotarło, że wiele z nich nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. Kanclerz służył jako tuba do przekazywania próśb i wniosków swoich sojuszników. Często chciał tylko móc powiedzieć, że podał taki wniosek dalej.
Buty wyglądały na jedną z takich właśnie spraw.
– Cóż, naprawdę są okropne – stwierdził Valorum. Popatrzyli z Palpatine’em na siebie i prychnęli śmiechem.
– Hafernianie rzadko opuszczają swoją planetę – rzekł senator. – Nigdy się nie zorientują.
„A, to z głowy”. Adi zwróciła buty droidowi i przygarbiła się w fotelu. Znowu zmarnowali czas na dyskusję o czymś, czego i tak nie mieli zrobić.
Zanim droid wyszedł, zwrócił się do nich z informacją:
– W poczekalni znajduje się Jedi. Przedstawił się jako Qui-Gon Jinn.
Adi nie wiedziała, że wrócił na Coruscant.
– Zapewne czeka na nas – rzekła.
– Zawsze uwagi coś nowego wymaga – stwierdził sentencjonalnie Yoda. Spojrzał na Adi. – Tym ty się zajmij, proszę. Za stary jestem, żeby w tę i we w tę biegać.
Wyraźnie chciał dać jej szanse na ucieczkę ze spotkania, ale nie mogła się na to zgodzić.
– Mistrz Qui-Gon z pewnością przyszedł do ciebie, mistrzu.
– Kanclerzowi nie powinniśmy zajmować tym czasu. Dłuższe nogi twoje.
Z tym nie mogła się nie zgodzić. Wstała i poszła za droidem. Jak też Yoda znosił takie oficjalne spotkania po tylu wiekach?
Poczekalnia przed biurem kanclerza w Gmachu Rządowym Republiki miała wystrój w poprzedniej kolorystyce. Najwyraźniej architekt wnętrz Valoruma i jego wykonawcy do tego pomieszczenia jeszcze nie dotarli. Adi uśmiechnęła się na widok czekającego tam Jedi.
– Mistrzu Qui-Gonie, dobrze cię znów widzieć.
Ukłonił się.
– I ciebie również, mistrzyni. – Skrzywił się z zakłopotaniem. – Powiedziałem droidowi, żeby wam nie przeszkadzał.
– Uczynił mi przysługę. – Roześmiała się. – Co cię tu sprowadza?
– Załatwiałem pewne sprawy związane z moją ostatnią wyprawą. Kiedy jednak usłyszałem, że jesteście tutaj z mistrzem Yodą, postanowiłem tu wstąpić, licząc na to, że spotkanie już się skończyło. Jest pewna kwestia, o której chciałbym porozmawiać z całą Radą.
– Mam nadzieję, że przetrwam do tego czasu. – Rzuciła okiem na drzwi do biura Wielkiego Kanclerza. – Spotkanie może jeszcze potrwać i raczej nie będę w stanie skontaktować się z innymi członkami Rady. Ale jeśli zobaczysz któregoś z nich, poproś, żeby ustalili dla ciebie termin tego zebrania.
– Dobrze. – Ukłonił się ponownie. – Przykro mi, że wyciągnąłem cię ze spotkania.
– Już kiedyś ci mówiłam, nigdy nie przepraszaj za to, że zrobiłeś coś słusznego. – Uśmiechnęła się pod nosem. – I komu ja to mówię….
Odprowadziła Qui-Gona wzrokiem, a potem przygotowała się psychicznie i wróciła do biura. Uczestnicy spotkania przeszli do czegoś, co stało się stałym etapem tych nasiadówek – i co wszyscy postanowili zgodnie i bez większego zastanowienia nazwać realokacjami zasobów. Valorum i Yoda byli pogrążeni w żywej dyskusji, ale gdy Palpatine zauważył, że wróciła, nachylił się i podał jej datapad.
– Oto lista posunięć, które na razie zalecamy, mistrzyni Gallio.
– Przyjrzę się im bardzo uważnie.
Ale jej wzrok padł najpierw znów na co innego. Nie na rozmawiających, nie na kolejne jednostki przemieszczające się za wielkim prostokątnym oknem. Nachyliła się do Palpatine’a, osłoniła usta, żeby tylko on ją słyszał, i wskazała na ściany.
– Skąd taki właśnie odcień niebieskiego?
– Są gusta i guściki – odszepnął Palpatine. – Czasem zastanawiam się, jak by to wszystko wyglądało w czerwieni.
ROZDZIAŁ 6
BAZA SZCZELINIARZY
KELDOOINE
No popatrzcie mi tylko na to – mruknęła Zilastra. Nadal znajdowali się w ładowni „Morleen”. Nieco wcześniej wezwała posiłki w postaci IK-111, swojego droida zabójcy, ale raczej niepotrzebnie. Mieli przed sobą trzy chwiejące się, wykrzywione postacie w brudnych ubraniach. Z trudem trzymały się na nogach przed wymierzonymi w nie blasterami czarnego droida. Zilastra pokręciła głową. „Co za łachudry!”
Wydobyli ich z jedynego zbiornika na pokładzie frachtowca, w którym nie znaleźli kwasu. Do środka można było się dostać tylko przez otwór na górze. Zbiornik miał dziesięć metrów wysokości. Pół godziny zajęło im wyciągnięcie tych gapowiczów za pomocą liny.
– Jak przechodziłam wcześniej, usłyszałam ich krzyki – wyjaśniła Kyla. – Raczej nie są członkami załogi. Cuchną, jakby siedzieli tam już sporo czasu. Chyba tam po prostu utknęli.
– Cofnij się, IK. – Zilastra sprawdziła, czy droid jej posłuchał. – Skąd ten statek przyleciał?
– Z Randona – odpowiedział Burlug. Stał na schodach obok innego zbiornika, szykując się do pozbycia trupa byłej właścicielki przejętego frachtowca. – Mała, myślisz, że to gapowicze?
– W życiu bym się nie schowała tak głupio. – Kyla wzruszyła ramionami.
Devaronianin. Houk. Klatooinianin. Zilastra pstryknęła palcami.
– To wy próbowaliście porwać „Królewski Zefir”!
Nie odzywali się, ale Zilastra, jak każdy dobry gracz, umiała odczytywać inne istoty. Houk miał poważną twarz, ale rozbiegane oczy. Bał się, że była policjantką. Klatooinianin bał się, że nią nie była. U niego z kolei poruszało się wszystko poza oczami – wiercił się nerwowo.
Devaronianin zaś, gdy wspomniała o ich nieudanym przestępstwie, podniósł głowę. Ach, był z tego dumny, choć nie miał z czego – i jego zachowanie oznaczało jeszcze coś, a mianowicie to, że to on nimi dowodził, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zilastra zwróciła się więc do niego.
– Ktoś ty?
– Niezwykły Miotacz. Ten Niezwykły Miotacz.
– Czyżby było więcej Miotaczy?
Miotacz wyciągnął rękę, co spotkało się z poirytowanym, ostrzegawczym pomrukiem droida. Devaronianin opuścił ją więc szybko i próbował zamaskować niepewność.
– To ja jestem mózgiem naszej grupy.
– A to bardzo dla was przykro.
Zilastra zaczęła przechadzać się przed nimi w tę i we w tę. Stojąca z boku Kyla nie spuszczała z niej wzroku.
– Słyszałaś o nich? – zapytała.
– Trzech bandziorów zaatakowało statek pasażerski na Ootmian Pabol. Po ich kwaterze można poznać, jak dobrze im to poszło. – Wbiła wzrok w nerwowego Klatooinianina. – Złapaliście pierwszy transport, który miał silnik. Dobrze mówię?
Klatooinianin zerknął na Burluga, wrzucającego właśnie zwłoki do zbiornika z kwasem. Mlasnęło obrzydliwie. Niedoszły porywacz o mało nie osunął się na ziemię.
– Nie ma co gadać z Wungiem, kochana – powiedział Miotacz. – Mówiłem ci, to ja tu jestem od myślenia. – Uderzył się w pierś. – Widzę, że działacie w tej samej branży. Miło poznać inną…
Zilastra rzuciła się na Miotacza, łapiąc jego rogi. Zacisnęła na nich mocno ręce i wykorzystała je jak dźwignię, żeby wykręcić mu szyję.
– Au! Puszczaj!
– Nikt nie ma prawa atakować statków kompanii Królewskie Przewozy! – oświadczyła Zilastra, wykręcając mu kark jeszcze mocniej. Pod Miotaczem ugięły się nogi.
Wungo wzdrygnął się i skrzywił.
– Czy… to twoje terytorium?
Miotacz, pomimo bólu, wykrztusił:
– Ale… Mieliśmy dać wam ten statek, przysięgam. Mówiliśmy o tym, no nie, Ghor?
– Właśnie! – potwierdził Houk. – Mieliśmy dać statek Parszywcom!
Zilastra wbiła w niego wściekły wzrok.
Ghorowi zadrżały usta.
– Zaraz, nie. Mówiliśmy o Kolczastych Czaszkach.
Kiedy Zilastra nic na to nie odpowiedziała, Wungo wyjąkał:
– N-nie, czekaj. Mówiliśmy o Brudnej Forsie!
Cisza. Miotacz, łapiąc gwałtownie powietrze, wykrztusił w końcu:
– Zatrute Ostrza?
– Jestem Zilastra – oznajmiła. Szarpnęła do góry rogi Miotacza i przyciągnęła jego udręczone oblicze do siebie. – I dowodzę Szczeliniarzami!
– Właśnie! – rzekł szybko Miotacz, jakby właśnie go oświeciło. – Chcieliśmy porwać ten statek dla Szczeliniarzy!
Ghor pokiwał głową.
– Tak. Dla Meliniarzy.
Zilastra skrzywiła się.
– Szczeliniarzy, ty głupku. I jak to niby – chcieliście go porwać dla mnie?
– Żeby ci pokazać, co umiemy – wyjaśnił Miotacz. – No, gdyby się udało…
– Nie chcę, żeby ktoś napadał na statki Królewskich Przewozów. Dla mnie czy dla kogokolwiek innego. I każdy, kto pracuje na terenie Klina, powinien to wiedzieć. Zrozumiano?
Miotacz wytrzeszczył na nią oczy.
– Eee… Nie.
O nie, Zilastra z pewnością nie będzie im tego wyjaśniać. Puściła Devaronianina – osunął się na kolana. Odwróciła się i spojrzała na Burluga.
– Jeszcze trzech do kąpieli w kwasie – poleciła i pstryknęła palcami. – I to już. Chodź, Kyla!
Towarzysze Miotacza, wciąż trzymani na muszce, zaczęli krzyczeć. Devaronianin jako jedyny wyrzucił z siebie zdanie złożone z sensownych słów.
– Zaczekaj! Nie rozumiem! – zawołał, gdy Zilastra ruszyła do drzwi. – Właśnie nam powiedziałaś, że nie chcesz, żeby ktoś porywał statki tej kompanii. A myśmy go nie porwali! Zanim zdążyliśmy przejąć nad nim kontrolę, powstrzymał nas Jedi!
Ach, to nienawistne słowo… Zmrużyła oczy i przystanęła. Odwróciła się.
– Czy ty mi mówisz, że zostaliście powstrzymani przez Jedi?
– Tak. – Ghor pokiwał żywiołowo głową. – I to nie był byle jaki Jedi. Ale mistrz Jedi!
– I to nie byle jaki mistrz Jedi – dodał Wungo. – Ale doktor od mózgu!
Zilastra spojrzała na niego, zaskoczona.
– Co?
– No wiesz, jeden z tych takich, co to mówią do ciebie i pytają, czemu kradniesz rzeczy. – W końcu przypomniał mu się właściwy termin. – Doradca.
Przez głowę Zilastry przemknęło kilka przypuszczeń, jak należało rozumieć to słowo. Zmarszczyła brwi i wybrała najidiotyczniejszą.
– Chodzi ci o to, że był z Najwyższej Rady Jedi?
– Właśnie – potwierdził Miotacz. – Tylko że nie był. Miał być, ale był zbyt niebezpieczny i potężny!
– Tak było! – Ghor postanowił pośpiesznie dodać swoje dwa kredyty. – Strzelał zabójczymi blasterowymi wiązkami z oczu!
Wungo skinął głową.
– A ten drugi zamienił mnie w słup lodu! A tylko mnie dotknął!
– Ale z ciebie dureń – warknęła i spojrzała na nich ze złością. – I jak to „ten drugi”?
– Było ich dwóch – wyjaśnił Miotacz. – Tamten chyba też był człowiekiem Rady.
– Członkiem Rady – poprawiła Zilastra i zaraz dotarło do niej, na co zmarnowała ostatnią minutę swojego życia. Odetchnęła głęboko. – Jeśli ten Jedi naprawdę was złapał, to czemu nie jesteście w areszcie – albo nie wyciągnęliście kopyt? I nie mówcie mi, że uciekliście. Nie potrafiliście nawet wyleźć z tego zbiornika.
Zapadła chwila ciszy. Trójka gapowiczów zapewne zastanawiała się, jaką wersję jej sprzedać. W końcu Miotacz przyznał niechętnie:
– Kontrolowali nasze umysły.
– Bo ktoś na pewno powinien. – Nie uwierzyła im w tę bajeczkę. Jedi podobno umieli wpływać na słabe umysły, ale ten efekt nie trwał długo. Z drugiej strony nie było innego racjonalnego wyjaśnienia dla tej historii. Popatrzyła na Kylę. – Mała, wyciągnij raport z…
– Już mam. – Dziewczynka trzymała w ręce datapad. – Twój informator na Randonie mówi, że był to jeden Jedi z uczniem. – Prychnęła śmiechem. – I nawet nie włączyli mieczy świetlnych.
„Bezczelniachy” – pomyślała Zilastra. Choć Republika i zakon Jedi wycofali się z tego szlaku handlowego, Jedi nadal działali tam bezkarnie – albo tak im się wydawało. Kretyni tacy jak Miotacz i jego kumple tylko im to ułatwiali. Dla takich niedołęg nie było miejsca w żadnym szanującym się gangu, a już z pewnością nie pośród Szczeliniarzy.
Sprawa ta jednak trochę ją zaniepokoiła. Jedi na pokładzie statku Królewskich Przewozów? Trochę za blisko jej interesów. Może był to przypadek, ale jeśli istniało nawet małe prawdopodobieństwo, że jej najbardziej znienawidzeni wrogowie węszyli w pobliżu z powodu jej planów, oznaczało to, że Zilastra musiała podjąć decyzję, która wzbudzała w niej jeszcze większą niechęć niż Jedi.
– Nie zabijemy was – oznajmiła w końcu. – Ale opowiecie nam wszystko, co się tam zdarzyło. Każdy najmniejszy drobiazg.
Trzej niedoszli porywacze statków, w porywie poczucia ulgi, zaczęli mówić wszyscy naraz.
Zilastra podniosła ostrzegawczo palec wskazujący.
– Ale najpierw pomożecie posprzątać ten statek. – Spojrzała na Burluga. – Te dwa trupy nadal są z przodu?
– I więcej zwłok na rufie. Ci, co nie chcieli do nas dołączyć. – Mężczyzna zatrzasnął pokrywę na zbiorniku z kwasem. – I narobiło się tam trochę syfu.
– Zabierz tych typków ze sobą. A jeśli będą sprawiali problemy…
Nie musiała kończyć zdania. Burlug wyszedł, a za nim, posłusznie, wykuśtykali trzej gangsterzy.
Zilastra spojrzała na Kylę.
– Dziś w nocy znowu idziesz do biura Królewskich Przewozów w kosmoporcie, prawda?
– Uhu. Jak zwykle – mogę wynosić tylko po jednej.
– Kiedy już tam będziesz, sprawdź, czy mają coś w bazie danych o Jedi. Nie chcę, żeby nam tu węszyli. Kapujesz?
– Jasne.
– I uważaj – tamta okolica jest na terenie Ostrzy. Zawracał ci tam kiedyś ktoś głowę?
– Raz, ale poradziłam sobie. Mam ochroniarkę. Pomogła mi odstraszyć paru zbirów.
Zilastra zmarszczyła brwi, choć nie tylko przez to, że ktoś napastował Kylę.
– Jaką ochroniarkę? Nie dałam ci nikogo.
– Poznałam ją na ulicy. Kradła skuter. Nazywam ją Rozruszką. Och, gdybyś widziała, jak walczy! Zaproponowałam jej, żeby mnie woziła tam i z powrotem.
– Pewnie pomaga jej to, że jest w stanie dosięgnąć przełączników. – Zilastra parsknęła śmiechem. – Czyli znajda znalazła sobie podwładną. Na pewno możesz jej ufać?
– A powinnam ufać komukolwiek, kogo mi dasz za szofera?
„Przynajmniej ktoś pamięta moje nauki” – pomyślała Zilastra i się uśmiechnęła.
– Spadaj. Ja muszę sprawdzić, czy pod podłogą nie kryje się zespół z kantyny.
ROZDZIAŁ 7
CORUSCANT
A teraz, adepci, zajmiemy się pozycjami w walce, gdy macie przed sobą przeciwnika różniącego się od was wzrostem.
Ki-Adi-Mundi, stojący pośrodku grupy dzieci w hełmach w sali treningowej Świątyni Jedi na Coruscant, ustawił się we właściwej pozycji i włączył miecz świetlny. Kontakt z najmłodszym pokoleniem zakonu wyrywał go z rutyny, wiedział również, że lekcja z członkiem Rady zawsze była dla adeptów wyjątkowym, zapamiętywanym na długo przeżyciem.
Dziś dostało im się aż dwóch jej członków. Naprzeciw Ki-Adi-Mundiego stał bowiem Yarael Poof, Quermianin o białej jak alabaster skórze i bardzo długiej szyi, dzięki której górował nad Ki-Adim i dziećmi. Jednak Yarael nie robił tego, co powinien.
– Nie dobyłeś broni – poinformował go Ki-Adi-Mundi. – No, już! Broń się!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
