Star Wars. Żywa Moc - John Jackson Miller - ebook

Star Wars. Żywa Moc ebook

John Jackson Miller

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Rok przed wydarzeniami z Mrocznego widma Yoda, Mace Windu i inni członkowie Najwyższej Rady Jedi wyruszają na misję w głąb galaktyki, będącej o krok od wielkich przemian.

Jedi od zawsze podróżowali wśród gwiazd, broniąc pokoju i sprawiedliwości. Tymczasem galaktyka stopniowo ulega zmianom, a wraz z nią zmieniają się również i oni. Działalność zakonu, którego siedziba na Coruscant jest obecnie odizolowana od reszty świata, coraz bardziej skupia się na dbaniu o przyszłość Republiki, a dwunastoosobowa Najwyższa Rada Jedi zajmuje się tylko problemami o skali galaktycznej. Kiedy okazuje się, że na planecie Kwenn ma zostać zamknięta kolejna placówka Jedi z czasów złotej ery Republiki, Qui-Gon Jinn uświadamia Radzie, jak bardzo zakon stał się oderwany od życia zwykłych istot. Mace Windu proponuje w związku z tym coś nietypowego – członkowie Rady mają się wybrać na Kwenn, aby pomóc planecie i przypomnieć każdemu, że Jedi wciąż istnieją i pragną udzielać im wsparcia, jak przez wszystkie minione wieki.

Nie wszyscy jednak traktują przybycie Jedi jako powód do radości. W związku z brakiem aktywności zakonu w tym sektorze zawładnęły nim rywalizujące ze sobą gangi. Aby zachować swoje wpływy, przestępcy jednoczą się, chcąc wyeliminować członków Rady. Dla władzy są gotowi doprowadzić do śmierci niezliczonych niewinnych istot.

Z dala od Coruscant mistrzowie muszą zmierzyć się z niewygodną prawdą: nikt nie myśli o przyszłości więcej niż Najwyższa Rada Jedi, ale ich pomocy potrzebują najbardziej ci, którzy żyją tu i teraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 484

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chronologia Star Wars

Mapa

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce…

Skup się na Żywej Mocy, mój młody pada­wa­nie.

Qui-Gon Jinn

Wprowadzenie

Od nie­zli­czo­nych poko­leń NAJ­WYŻ­SZA RADA JEDI, zło­żona z naj­mą­drzej­szych ryce­rzy zakonu, służy galak­tyce swoją mądro­ścią i wska­zów­kami. Zgod­nie z wolą MOCY Rada pomo­gła w zapro­wa­dze­niu ery pokoju i pomyśl­no­ści, jakich wcze­śniej nie zaznano.

Te czasy jed­nak się koń­czą. Prze­żarta korup­cją REPU­BLIKA GALAK­TYCZNA ode­brała ważne zasoby wielu potrze­bu­ją­cym świa­tom. Rada jest roz­darta mię­dzy speł­nia­niem życzeń Senatu a misją zakonu Jedi, pole­ga­jącą prze­cież na ochro­nie wszyst­kich istot w całej galak­tyce.

Zakon wyco­fuje się z dzia­łal­no­ści na nie­któ­rych obsza­rach, jed­nak Rada wciąż pra­gnie poma­gać każ­dej potrze­bu­ją­cej oso­bie. Jed­nak oprócz Jedi, któ­rzy wie­rzą, że Moc ocze­kuje od nich cze­goś wię­cej, ist­nieją rów­nież mroczne siły, tylko cze­ka­jące, by wyko­rzy­stać ich nie­obec­ność…

Część pierwsza

Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

NA POKŁA­DZIE „KRÓ­LEW­SKIEGO ZEFIRA”

W NAD­PRZE­STRZENI

Dzień dobry!

Mistrz Jedi Qui-Gon Jinn, oparty o ścianę liniowca mię­dzy­gwiezd­nego, pod­niósł głowę. Obi-Wan Kenobi nie mówił jed­nak do niego. Oka­zało się, że zna­lazł wresz­cie wolne miej­sce w zatło­czo­nej kabi­nie pasa­żer­skiej „Kró­lew­skiego Zefira” i wła­śnie ode­zwał się do ciem­no­wło­sej kobiety, sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie przej­ścia. Qui-Gon nie potrze­bo­wał instynktu Jedi, by wyczuć jej nie­po­kój. Zagad­nięta, tylko moc­niej przy­ci­snęła do sie­bie torbę.

Obi-Wan rów­nież to zauwa­żył i zaraz posta­no­wił ją uspo­koić.

– Prze­pra­szam. Nie wie­dzia­łem, że pani spała.

– Nie spa­łam – odparła krótko.

– W nad­prze­strzeni to rze­czy­wi­ście trudne. – Wska­zał na wiru­jące pasma za brud­nymi ilu­mi­na­to­rami „Kró­lew­skiego Zefira”. – Trudno oce­nić, jaka to pora dnia. Czuję, że nie lubi pani latać, tak jak ja…

Skrzy­wiła kwa­śno twarz.

– To miej­sce jest zajęte – rze­kła sucho.

Obi-Wan rozej­rzał się dookoła.

– Prze­pra­szam, powi­nie­nem był…

– Lada chwila wróci mój mąż.

Obi-Wan szybko wstał.

– Pro­szę mi wyba­czyć.

Ukło­nił się i ruszył przej­ściem mię­dzy fote­lami w stronę Qui-Gona, który stał pod ścianą przy drzwiach do mesy, z dużą meta­lową walizką, którą prze­wo­zili. W oczach jego mistrza lśniły iskierki humoru.

– Kło­poty przy pod­cho­dze­niu do lądo­wa­nia?

– Nie dole­cia­łem nawet do wła­ści­wej galak­tyki.

– Zanim dole­cimy na Coru­scant, na pewno zaprzy­jaź­nisz się cho­ciaż z jedną osobą, Obi-Wanie. – Qui-Gon odwró­cił głowę i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu, w któ­rym znaj­do­wało się o wiele wię­cej pasa­że­rów niż miejsc sie­dzą­cych. – Rzekł­bym, że zgod­nie z zasa­dami rachunku praw­do­po­do­bień­stwa inny sce­na­riusz jest w zasa­dzie nie­moż­liwy.

Qui-Gon czę­sto zachę­cał swo­jego pada­wana, żeby wyko­rzy­sty­wał spo­koj­niej­sze chwile w trak­cie ich mię­dzy­gwiezd­nych pere­gry­na­cji i pró­bo­wał się z kimś bli­żej zapo­znać. Zaprzy­jaź­nić. Nie żeby Obi-Wan źle sobie radził z nawią­zy­wa­niem zna­jo­mo­ści, wręcz prze­ciw­nie – cecho­wał go w tej dzie­dzi­nie natu­ralny talent. Jed­nak metody wycho­wa­nia, które prze­kształ­cały małych adep­tów w ryce­rzy Jedi, przy­czy­niały się rów­nież do izo­lo­wa­nia ich od innych miesz­kań­ców galak­tyki – a przez to mło­dzi Jedi mogli nabie­rać nie­wła­ści­wego wyobra­że­nia o swoim miej­scu we wszech­świe­cie. To wła­śnie dla­tego Qui-Gon czę­sto podró­żo­wał zwy­kłymi pasa­żer­skimi stat­kami, takimi jak „Kró­lew­ski Zefir” – o cokol­wiek mylą­cej nazwie. Był to jeden z coraz mniej licz­nych stat­ków kur­su­ją­cych po Oot­mian Pabol, nie­gdyś waż­nej tra­sie pro­wa­dzą­cej z Klina na Coru­scant. Pozor­nie nie­koń­czący się lot stat­kiem, w któ­rym cuch­nęło jak w zgnia­tarce śmieci, sta­no­wił prze­ży­cie trudne i uczące pokory.

Po pra­wej stro­nie Qui-Gona roz­su­nęły się auto­ma­tyczne drzwi. Patrzyli z Obi-Wanem, jak z mesy wycho­dzi znu­żony męż­czy­zna, nio­sąc w obję­ciach wier­cące się dzieci. Nie zwra­ca­jąc uwagi na dwóch Jedi, męż­czy­zna pod­szedł do kobiety, z którą wcze­śniej pró­bo­wał roz­ma­wiać Obi-Wan. Podał żonie jedno z dzieci i poka­zał jej torebkę z jedze­niem – takie skromne racje wyda­wano w mesie. Cała rodzina wyglą­dała na wyczer­paną, ale też bar­dzo głodną. Otwo­rzyli szybko torebkę i w mig ją opróż­nili.

Qui-Gon pod­szedł do nich i wyjął dwa małe przed­mioty z fałd płasz­cza. Mło­dzi rodzice unie­śli głowy.

– Prze­pra­szam. Upu­ścił pan żetony na posi­łek.

– Nie są moje – odparł męż­czy­zna, patrząc na niego podejrz­li­wie. – Wła­śnie wyko­rzy­sta­łem nasz ostatni.

– A, czyli pew­nie przy­le­piły się panu do butów. O to tu nie­trudno. – Spoj­rzał na głodne dzieci, a potem znów popa­trzył na rodzi­ców. – Pro­szę. Nie powinny się zmar­no­wać.

Matka przez chwilę mie­rzyła go nie­uf­nym wzro­kiem, a potem wzięła żetony i wstała. Z córeczką na bio­drze skie­ro­wała się szybko do mesy, a Qui-Gon powró­cił na poste­ru­nek.

Obi-Wan uśmiech­nął się pod nosem.

– A, czyli śnia­da­nie sobie odpusz­czamy.

– I tak by ci nie sma­ko­wało.

– Zapewne masz rację, mistrzu. – Prze­su­nął wzrok po ponu­rych twa­rzach w sali. – Oba­wiam się, że brak mi dobrego podej­ścia do zwy­kłych osób, mistrzu.

– O, i znowu to samo. – Qui-Gon pokrę­cił głową. – Każda istota jest lep­sza od cie­bie, Obi-Wanie. Pamię­taj o tym, a służba innym sta­nie się twoją drugą naturą.

– A mnie ni­gdy nie znu­dzi się słu­cha­nie tego morału. – Obi-Wan wypa­trzył inne wolne miej­sce, cał­kiem nie­da­leko. Wypro­sto­wał się. – Wra­cam do boju.

– Może tym razem z więk­szą ener­gią. W mesie nie ma już ani odro­biny kafu.

– Tak jest.

Pada­wan dziel­nie usiadł obok dużej, przy­gar­bio­nej postaci. Qui-Gon widział już wcze­śniej tego pasa­żera – był to potężny przed­sta­wi­ciel rasy Houk o szorst­kiej nie­bie­skiej skó­rze, bez widocz­nych uszu czy nosa. Zresztą żad­nej z tych cech nie było teraz widać, ponie­waż Houk owi­nął się płasz­czem i nacią­gnął kap­tur. Dziwne, bo w sali pano­wała naprawdę wysoka tem­pe­ra­tura.

Obi-Wan upew­nił się szybko, czy Houk nie śpi, po czym uśmiech­nął się prze­sad­nie sze­roko i ode­zwał do niego.

– Witam!

Pasa­żer wytrzesz­czył na niego wyłu­pia­ste żółte oczy, wark­nął – i nagle pod­niósł się z fotela na całą swoją impo­nu­jącą wyso­kość. Zrzu­cił płaszcz. W uprzęży na piersi miał bla­ster.

Obi-Wan otwo­rzył sze­roko oczy.

– Jeśli chciał mieć pan spo­kój, wystar­czyło powie­dzieć!

– Zamknij się! – Musku­larny Houk odwró­cił się do sali i wrza­snął: – Teraz!

Dwóch innych zakap­tu­rzo­nych pasa­że­rów wstało z foteli i pozbyło się swo­ich okryć. Kla­to­oinia­nin z bli­zną na twa­rzy i rogaty Deva­ro­nia­nin się­gnęli po broń. Deva­ro­nia­nin jako pierw­szy pod­niósł rękę z bla­ste­rem – jego zło­ci­ste oczy i ostre kły bły­snęły, gdy krzyk­nął:

– Niech nikt się nie rusza!

Obi-Wan drgnął, jakby miał zamiar wstać – zaraz jed­nak znie­ru­cho­miał i spoj­rzał na swo­jego mistrza. Qui-Gon trzy­mał rękę nad mie­czem świetl­nym, scho­wa­nym pod swoją szatą, ale i on cze­kał. Rzu­cił uczniowi spoj­rze­nie, które ten z pew­no­ścią zro­zu­miał. „Żad­nego roz­lewu krwi. Zbyt wiele tu nie­win­nych osób, które nie mają się gdzie ukryć”.

– Co to ma zna­czyć?! – zawo­łał star­szy pasa­żer.

Deva­ro­nia­nin zama­chał bla­ste­rem.

– Niech no się przed­sta­wię. Jestem Nie­zwy­kły Mio­tacz – tak, wła­śnie ten Mio­tacz! Na tym statku roz­ka­zują teraz Par­szywcy!

Par­szywcy… Qui-Gon wie­dział, że to jeden z kilku mię­dzy­gwiezd­nych gan­gów dzia­ła­ją­cych na tere­nie Klina, kolo­sal­nego wąskiego trój­kąta ukła­dów gwiezd­nych, cią­gną­cego się od Świa­tów Jądra po Zewnętrzne Rubieże. Nie była to orga­ni­za­cja znana na Coru­scant, a jej nazwa nie wyda­wała się dobrym wybo­rem do celów wer­bun­ko­wych. Jed­nak pasa­że­ro­wie ją znali – zdra­dzały to ich zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia.

Nazwa ta zbul­wer­so­wała też kogoś innego – Houka sto­ją­cego obok Obi-Wana.

– Par­szywcy? – zapy­tał. – Myśla­łem, że robimy to dla Kol­cza­stych Cza­szek.

– Dla Cza­szek? – powtó­rzył basem Kla­to­oinia­nin. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym, Ghor. Brudna Forsa zapłaci wię­cej niż tamte.

– Zamknij się, Wungo. – Mio­tacz pogro­ził Kla­to­oinia­ni­nowi bla­ste­rem. – Poga­damy, kiedy tu skoń­czymy.

Kol­cza­ste Czaszki. Brudna Forsa. Qui-Gon znał te nazwy. Były to gangi z tutej­szego pod­zie­mia, coraz czę­ściej dzia­ła­ją­cego nad zie­mią. Ukrad­kiem prze­su­nął walizkę, którą prze­wo­zili, pod pobli­ski fotel. Jakoś na pewno uda się wybrnąć z tej sytu­acji. Qui-Gon musiał tylko wymy­ślić jak.

– To sza­leń­stwo – oświad­czył młody ojciec, przy­tu­la­jąc do sie­bie kur­czowo zapła­ka­nego synka. – Nie mamy nic, co by nam można ukraść!

– A to widać. – Mio­tacz wska­zał bla­ste­rem sufit. – Krad­niemy sta­tek. – Ski­nął na Houka. – Ghor, wiesz, co robić.

Ghor wyjął pustą płó­cienną torbę spod fotela i ruszył przej­ściem mię­dzy sie­dze­niami.

– Dawać tu broń! – wark­nął.

Odwró­cił się tyłem do Obi-Wana – wresz­cie jakiś uśmiech losu! – ale nie, Qui-Gon wie­dział, że to nie jest dobra chwila, by wkro­czyć do akcji, bo Kla­to­oinia­nin Wungo rów­nież cho­dził mię­dzy pasa­że­rami. I też pod­sta­wiał im worek, ale doma­gał się tylko war­to­ścio­wych przed­mio­tów.

– Mówi­li­ście, że chce­cie tylko sta­tek – obu­rzył się jakiś Rodia­nin.

– Morda w kubeł! – wark­nął Wungo.

Star­szy pasa­żer wyją­kał, szlo­cha­jąc:

– C-co z nami będzie?

Mio­tacz zaśmiał się drwiąco.

– Wysa­dzimy was wszyst­kich na naj­bliż­szym postoju.

– Gdzie? – zanie­po­koił się młody ojciec. – Co nas tam czeka?

Deva­ro­nia­nin pod­niósł z iry­ta­cją głos:

– Prze­stań­cie jęczeć. Macie szczę­ście, że nie wyrzu­cimy was przez śluzę!

Qui-Gon widział i sły­szał już aż nadto. Pory­wa­cze nie mieli planu ani nawet nie uzgod­nili mię­dzy sobą, dla kogo pra­cują. Ama­torsz­czy­zna czę­sto ozna­czała lek­ko­myśl­ność i pro­wa­dziła do tra­ge­dii – jeśli on, Qui-Gon, nie zrobi cze­goś szybko i roz­sąd­nie. Rzu­cił swo­jemu pada­wa­nowi jesz­cze jedno spoj­rze­nie, wie­dząc, że ten zorien­tuje się, o co cho­dzi, i zro­bił krok naprzód.

Pod­niósł ręce, poka­zu­jąc, że są puste, i ode­zwał się łagod­nym tonem:

– Moi dro­dzy, nie musi­cie tego robić.

Mio­tacz spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Kim jesteś?

– Kimś, kto chciałby tylko spo­koj­nej podróży. – Zało­żył ramiona na pier­siach. – Nie chcę, żeby komuś stała się krzywda.

– Krzywda sta­nie się tylko tobie! – obie­cał zja­dli­wie Mio­tacz.

Ghor wyce­lo­wał w Qui-Gona.

– Dobra, sko­roś taki odważny… – burk­nął. – Gdzie masz bla­ster?

– Zwy­kle obcho­dzę się bez niego.

Ogromny gang­ster par­sk­nął śmie­chem.

– Takiś dobry, co?

Mio­tacz zawar­czał.

– Daj­cie temu wiel­kiemu boha­te­rowi nauczkę, a potem do kok­pitu.

– To ty się znasz na lata­niu – przy­po­mniał Ghor.

– Rób, co mówię!

Gdy kole­dzy Mio­ta­cza ruszyli ku Qui-Gonowi, za jego ple­cami roz­legł się sze­lest roz­su­wa­ją­cych się drzwi do mesy. Obej­rzał się – do sali wcho­dziła matka z nie­sfor­nym dziec­kiem na ręku. Dopiero po trzech kro­kach zoba­czyła wyce­lo­wane w sie­bie bla­stery.

– Leerah, ucie­kaj! – krzyk­nął jej mąż.

Kobieta w panice potknęła się o próg i stra­ciła rów­no­wagę. Córka wyśli­zgnęła jej się z rąk – pod nią była meta­lowa pod­łoga. Kobieta krzyk­nęła prze­raź­li­wie… Zaraz jed­nak umil­kła – wpa­try­wała się z nie­do­wie­rza­niem w dziecko. Dziew­czynka uno­siła się w powie­trzu, nogami do góry, tak nisko nad pod­łogą, że omia­tała ją wło­sami.

– Wszy­scy cią­gle coś tu upusz­czają – mruk­nął Qui-Gon z ręką wycią­gniętą przed sie­bie.

Dziew­czynka śmiała się, zachwy­cona, póki matka nie porwała jej z powro­tem w obję­cia.

Wszy­scy obecni w pomiesz­cze­niu patrzyli na tę scenę jak zamu­ro­wani – ale naj­więk­sze zasko­cze­nie malo­wało się na twa­rzach pory­wa­czy. Mio­tacz miał sze­roko otwarte usta.

– Jedi! – syk­nął.

– A dokład­niej – powie­dział Obi-Wan – mistrz Jedi. – Wstał. – W dodatku nie byle jaki. Raz zapro­po­no­wano mu nawet fotel w Naj­wyż­szej Radzie Jedi. Wie­cie, co to jest?

Gry­mas na obli­czu Mio­ta­cza wska­zy­wał, że przy­naj­mniej on o niej sły­szał.

– Tam są podobno sami naj­lepsi. Sze­fo­wie – burk­nął.

Ghor wytrzesz­czył oczy na Qui-Gona.

– W takim razie co on tu robi?

– Odmó­wił im – wyja­śnił Obi-Wan. – Uznał, że ode­rwie go to od jego głów­nego zaję­cia.

– Czyli?

– Ochrony komer­cyj­nych lotów kosmicz­nych. Statki, które chroni, ni­gdy nie są pory­wane.

Ghor prych­nął.

– Ochrona? Jedi nie robią takich rze­czy. – Popa­trzył na Deva­ro­nia­nina. – Nie robią. Prawda?

– Oczy­wi­ście, że nie! – żach­nął się Mio­tacz. – Obec­nie Jedi prak­tycz­nie nie zaglą­dają w te strony.

– A jed­nak – rzekł Qui-Gon.

Wungo prze­no­sił pełen paniki wzrok z Qui-Gona na ura­to­waną dziew­czynkę i z powro­tem.

– Widzie­li­ście, jak ją zatrzy­mał w powie­trzu? – syk­nął. – Nie wie­dzia­łem, że tak umieją.

– Jedi nie obno­szą się ze swo­imi umie­jęt­no­ściami. – Obi-Wan zro­bił krok naprzód. – Ale wie­ści się roz­cho­dzą. Z pew­no­ścią sły­sze­li­ście plotki.

Mio­tacz zmarsz­czył brwi.

– Jakie plotki?

– O tajem­nych mocach Jedi. Nie­które są naprawdę nie­zwy­kłe. Na przy­kład możemy pozba­wić kogoś zbroi, wypo­wia­da­jąc parę słów.

Ghor zaci­snął moc­niej palce na bla­ste­rze.

– Ach tak?

Qui-Gon pokrę­cił głową.

– Dzi­siaj tego nie zro­bię – powie­dział. – Ani niczego… bar­dziej spek­ta­ku­lar­nego.

Wungo wbił w niego nie­pewny wzrok.

– Czyli czego?

– Niech cię o to głowa nie boi. – Qui-Gon zło­żył dło­nie. – Jak się nazywa pla­neta, na któ­rej mie­li­ście wszyst­kich wysa­dzić?

Na to pyta­nie Mio­tacz potra­fił odpo­wie­dzieć.

– Ran­don.

– Dosko­nale. Zadbam o to, żeby pilot tam się zatrzy­mał. A potem wasza trójka wyokrę­tuje się i znaj­dzie sobie śro­dek trans­portu, żeby wró­cić tam, skąd się wzię­li­ście. – Uniósł brew. – Miejmy nadzieję, że będzie to sta­tek, na któ­rego pokład wej­dzie­cie legal­nie.

– Wyokrę­tuje się? – powtó­rzył Mio­tacz.

– To zna­czy wysią­dzie – pod­po­wie­dział Obi-Wan.

– Wiem, co to zna­czy…! – Deva­ro­nia­nin urwał i par­sk­nął śmie­chem. – Nie zamie­rzamy wysia­dać z tego statku.

– Och, myślę, że zde­cy­do­wa­nie będzie­cie chcieli.

– A jeśli nie?

– Alter­na­tywa jest… nie­przy­jemna – odparł Qui-Gon. Spoj­rzał na Obi-Wana. – Mój współ­pra­cow­nik może to potwier­dzić.

Ghor podą­żył za wzro­kiem Qui-Gona.

– Jesteś jego współ­pra­cow­ni­kiem?

Obi-Wan pochy­lił głowę w ukło­nie.

– Jesz­cze jeden rycerz Jedi? – burk­nął Mio­tacz.

– Tak jakby. – Obi-Wan musnął pal­cami pada­wań­ski war­ko­czyk. – To skom­pli­ko­wane.

Mio­tacz zaklął soczy­ście i rozej­rzał się.

– Świet­nie. A jest was tu wię­cej?

– Nie­ważne – powie­dział ner­wowo Wungo. – Ja chcę się dowie­dzieć, co to za nie­przy­jemna alter­na­tywa!

– Nie jestem pewien, czy na pewno chcesz – odparł Obi-Wan i spoj­rzał z nie­po­ko­jem na Qui-Gona. – Mistrzu, powiedz mi, że nie zamie­rzasz zro­bić tego, co mi się zdaje. – Skrzy­wił się i wzdry­gnął. – Nie chcę znowu sprzą­tać.

– Nie powie­dzia­łem, że to moje pre­fe­ro­wane roz­wią­za­nie! – zapro­te­sto­wał Qui-Gon. – Tylko jeśli nie będę miał wyboru.

Mio­tacz nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego.

– Kolejna tajemna umie­jęt­ność Jedi? Czemu ni­gdy o tym nie sły­sza­łem?

– Dosko­nałe pyta­nie! – pochwa­lił go Obi-Wan. – Może ist­nieje powód, dla któ­rego o tym nie sły­sza­łeś?

– Bo wcale nie umie­cie robić takich rze­czy!

– Albo?

Minęła chwila, zanim trzem pory­wa­czom zaświ­tało w gło­wach, o co może cho­dzić. Pierw­szy wpadł na roz­wią­za­nie Wungo.

– Nikt, komu to zro­bi­li­ście, nie prze­żył?

– Oczy­wi­ście, że nie. – Qui-Gon spoj­rzał nie­pew­nie na Obi-Wana. – Rzekł­bym raczej, że zde­cy­do­wa­nie nie.

Obi-Wan miał taką minę, jakby na myśl o tym robiło mu się nie­do­brze.

– To zna­czy, nawet gdy­by­ście prze­żyli, naprawdę wole­li­by­ście nie – powie­dział ze współ­czu­ciem.

Wungo opu­ścił bla­ster.

– Dobra. Ja odpa­dam – oznaj­mił.

– Taaak – zawtó­ro­wał Ghor. – Ja też już nie chcę.

Mio­tacz zaczy­nał wpa­dać w furię.

– Co wy, dur­nie, ple­cie­cie? Pra­cu­je­cie dla mnie. Po pro­stu ich zastrze­limy!

– A może my zastrze­limy cie­bie – wark­nął Ghor. Pod­niósł znów bla­ster, tym razem mie­rząc do Mio­ta­cza. – Kto w ogóle zro­bił z cie­bie dowódcę?

Qui-Gon pod­niósł ręce.

– Nie musi­cie tego robić. Ist­nieje wyj­ście z tej sytu­acji.

– Na począ­tek potrze­bu­jemy tej broni – dodał Obi-Wan. Pod­szedł do Ghora i wycią­gnął do niego rękę. – Prze­cho­wamy ją w bez­piecz­nym miej­scu.

Qui-Gon ski­nął głową.

– I zapew­niam, że ją zwró­cimy.

Wungo pra­wie się potknął, w pośpie­chu odda­jąc broń, a Ghor wręcz wci­snął bla­ster do ręki Obi-Wana.

Mio­tacz gapił się na nich w osłu­pie­niu. W końcu jęk­nął z roz­pa­czą i opu­ścił bla­ster. Obi-Wan szybko mu go ode­brał.

– Wszy­scy poczu­liby się rów­nież o wiele bar­dziej kom­for­towo, gdy­by­ście pocze­kali w ładowni – rzekł Qui-Gon.

– W ładowni? – zapy­tał Wungo i roz­pro­mie­nił się. – Tam, gdzie są wszyst­kie cie­kawe rze­czy?

– Nie, w jed­nej z tych pustych. Nie­ład­nie by było, gdy­by­ście zabrali bagaż pasa­że­rom. – Qui-Gon ode­brał pory­wa­czowi worek z kosz­tow­no­ściami.

– Chce­cie nas tam zamknąć! – wybuch­nął Mio­tacz.

– Tak będzie lepiej, zapew­niam – odparł uspo­ka­ja­ją­cym tonem Qui-Gon, odsta­wia­jąc worek na bok. – Dzięki temu ja i mój part­ner nie będziemy musieli was pil­no­wać. A wy nie będzie­cie musieli prze­by­wać w jed­nym pomiesz­cze­niu z nami.

To wystar­czyło. Obi-Wan otwo­rzył drzwi i wska­zał je zachę­ca­ją­cym gestem.

– Zapra­szam panów.

Trzech prze­stęp­ców popa­trzyło po sobie i, mru­cząc pod nosem, pode­szło do niego.

– Mam nadzieję, że nie dowie­dzą się o tym Par­szywcy – burk­nął Mio­tacz.

– Ja bym do nich i tak nie przy­stę­po­wał – mruk­nął Obi-Wan. – Okropna nazwa.

Qui-Gon odwró­cił się do pasa­że­rów.

– Pro­szę wyba­czyć to zamie­sza­nie. Ale teraz znajdą tu pań­stwo jesz­cze trzy wolne miej­sca.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

NA POKŁA­DZIE „KRÓ­LEW­SKIEGO ZEFIRA”

W NAD­PRZE­STRZENI

Zrób sztuczkę, zrób sztuczkę!

Dziew­czynka zapewne dopiero nie­dawno zaczęła mówić, ale te aku­rat słowa wypo­wia­dała wyraź­nie – i w kółko. Powięk­szały gwar, wypeł­nia­jący kabinę pasa­żer­ską „Kró­lew­skiego Zefira” po znik­nię­ciu pory­wa­czy. Ste­warda, który wresz­cie przy­szedł, żeby spraw­dzić, co się dzieje, od razu zalały nie­zli­czone skargi.

Qui-Gon powstrzy­mał się od dal­szych wystę­pów przed dziew­czynką. Pomimo przed­sta­wie­nia, jakie ode­grali tak zręcz­nie z Obi-Wanem, Jedi zwy­kle nie popi­sy­wali się swo­imi nie­zwy­kłymi umie­jęt­no­ściami. Była to zda­niem mistrza Jedi roz­sądna zasada. Wyczyny doko­ny­wane na oczach wielu osób tylko posze­rzały nie­po­ko­jącą prze­paść dzie­lącą zakon Jedi i zwy­kłych miesz­kań­ców galak­tyki. Qui-Gon miał jed­nak nadzieję, że nastrój na statku ule­gnie nieco popra­wie.

Ten stan trwał jed­nak tylko do powrotu jego pada­wana z ładowni.

– Nasi nie­do­szli pory­wa­cze są bez­piecz­nie zamknięci – oznaj­mił Obi-Wan, wcho­dząc do kabiny. – Dal­sza podróż powinna upły­wać spo­koj­nie.

– Spo­koj­nie…? – Leerah pode­szła szybko i zabrała swoje nie­sforne dziecko. – Obie­cu­je­cie nam spo­kojną podróż?

Obi-Wan mach­nął rękę.

– Nie ocze­ku­jemy podzię­ko­wań. Dobrze, że choć tyle mogli­śmy zro­bić…

– Ja wam nie dzię­kuję! I zde­cy­do­wa­nie choć tyle mogli­ście zro­bić!

Wytrzesz­czył oczy.

– Prze­pra­szam…?

Leerah odwró­ciła się gwał­tow­nie, przy­ci­ska­jąc dziecko do sie­bie, i wska­zała pozo­sta­łych pasa­że­rów.

– Więk­szość z nas pocho­dzi z Thar­bena. Pamię­ta­cie Thar­ben?

– A, oczy­wi­ście – odparł Obi-Wan, nieco zdzi­wiony. – Kilka lat temu byłem tam w pla­cówce Jedi. Piękna pla­neta.

– Ow­szem, była piękna – rzekł ostro mąż kobiety. – Ale przez wysoką prze­stęp­czość w tej czę­ści Klina gil­die zaczęły coraz rza­dziej korzy­stać z Oot­mian Pabol i Repu­blika prze­stała dofi­nan­so­wy­wać patrole sił bez­pie­czeń­stwa naszej pla­nety. – Spoj­rzał prze­ni­kli­wie na pada­wana. – Naprawdę nie wiesz, co się stało póź­niej?

Qui-Gon uli­to­wał się nad swoim zakło­po­ta­nym uczniem.

– Zakon Jedi zamknął pla­cówkę na Thar­be­nie w ubie­głym roku, Obi-Wanie.

– Och. – Pada­wan, zawsty­dzony, spu­ścił wzrok.

– Mój uczeń nie jest infor­mo­wany o takich spra­wach. – Qui-Gon prze­chy­lił głowę. – Co się w związku z tym stało?

Tym razem głos zabrał star­szy pasa­żer sie­dzący kilka metrów dalej.

– Thar­ben znaj­duje się na skraju Prze­stwo­rzy Hut­tów, więc zarówno Repu­blice, jak i gan­gom opła­cało się dba­nie o to, by pla­neta funk­cjo­no­wała spraw­nie. Przy­da­wała się jako baza posto­jowa i han­dlowa, do robie­nia inte­re­sów z nie­bez­piecz­niej­szymi miej­scami. Ale teraz nie ma żad­nej prze­ciw­wagi. – Wyce­lo­wał palec w Jedi. – Wy ją zapew­nia­li­ście.

Obi-Wan spoj­rzał na niego z zasko­cze­niem.

– Zaraz. Jeśli jest to przy Oot­mian Pabol, to tam na­dal jest bez­piecz­nie. Prze­cież Repu­blika zaj­muje się…

Qui-Gon uci­szył go gestem. Teraz powinni tylko słu­chać.

Ste­ward, zado­wo­lony, że nie jest już obiek­tem pre­ten­sji pasa­że­rów, dodał swoje dwa kre­dyty.

– Gwiezdne mapy nie poka­zują praw­dzi­wego stanu rze­czy. Gra­nica Repu­bliki poza Środ­ko­wymi Rubie­żami jest tylko teo­re­tyczna – i tak to wygląda od lat. Trasy nad­prze­strzenne w Kli­nie, pro­wa­dzące do Prze­stwo­rzy Hut­tów, są dotknięte sporą plagą pira­tów. Ist­nieją roz­le­głe rejony, w któ­rych jest zbyt nie­bez­piecz­nie i nikt tam nie lata. – Zro­bił zakło­po­taną minę. – Jak zresztą widzie­li­ście.

Leerah, zapi­na­jąca wła­śnie córce pasy na fotelu, powie­działa:

– Uro­dzi­łam się i wycho­wa­łam na Thar­be­nie. Zda­rzały się tam cza­sem złe rze­czy, ale ja ni­gdy niczego takiego nie widzia­łam. A teraz wszystko dzieje się na naszych oczach. Kiedy fabryki nie mogły już pła­cić hara­czu, gangi je spa­liły – a razem z fabry­kami znik­nęła praca moja i Vale’a. – Wstała i zato­czyła ręką wokół sie­bie. – Przy­naj­mniej na tym szlaku statki jesz­cze latają. – Spoj­rzała z ukosa na ste­warda. – Bo latają, prawda?

Ste­ward natych­miast sta­nął w obro­nie repu­ta­cji swo­jej firmy.

– Kom­pa­nia Kró­lew­skie Prze­wozy ma szczę­ście – dzi­siej­sze kło­poty to zde­cy­do­wa­nie coś wyjąt­ko­wego. I póki tak zosta­nie, będziemy na­dal latać. Wciąż jest dużo lotów komer­cyj­nych na Ord Jan­nak i Kwenn.

– Na… – Obi-Wan urwał i obej­rzał się na Qui-Gona. Wyraź­nie miał wąt­pli­wo­ści, czy powi­nien powie­dzieć gło­śno, co o tym wie­dział.

Jego mistrz go wyrę­czył.

– Wczo­raj wła­śnie zamknę­li­śmy pla­cówkę Jedi na Ord Jan­nak. – Qui-Gon pod­niósł walizkę. – Prze­wo­zimy rze­czy stam­tąd na Coru­scant.

W sali zawrzało – wszy­scy zaczęli mówić jed­no­cze­śnie.

– Cudow­nie! – zawo­łała Leerah. – Cały Oot­mian Pabol po pro­stu umrze. Czyli wydo­sta­li­śmy się stam­tąd w ostat­niej chwili!

Obi-Wan zacze­kał, aż gwar tro­chę przy­cich­nie, i pod­niósł rękę.

– Te pla­cówki to nie poste­runki poli­cyjne! To tylko miej­sca, w któ­rych ryce­rze Jedi mogą się zatrzy­mać i pro­wa­dzić bada­nia, kiedy odwie­dzają jakąś pla­netę. – Wzru­szył ramio­nami. – Jedi pra­wie tam nie bywali.

– Nie myśl, że o tym nie wiemy – odparł pochmur­nie star­szy pasa­żer. – Ale nie zawsze tak było. Moi dziad­ko­wie mówili, że pla­cówka na Thar­be­nie w ich cza­sach zawsze była pełna życia. I Jedi czę­sto z niej wycho­dzili, żeby poma­gać miesz­kań­com. – Pokrę­cił głową. – I nawet kiedy przy­la­ty­wali coraz rza­dziej, wie­dzie­li­śmy, że kie­dyś ktoś jed­nak się tam pojawi. Ten budy­nek wciąż coś zna­czył.

Odzy­wało się coraz wię­cej osób. Jedna z nich poru­szyła inny temat – była to Itho­rianka z dziec­kiem w obję­ciach, która wska­zała na Leerah i Vale’a.

– Widzia­łam, co dla nich zro­bi­łeś, Jedi. Dałeś im żetony na posi­łek. A masz żetony dla wszyst­kich?

– A jutro? – rzu­cił ktoś inny. – Co wtedy zro­bisz?

Qui-Gon sta­rał się utrzy­mać spo­kojny ton roz­mowy.

– Kiedy dole­cimy na Coru­scant, zapew­niam was, że insty­tu­cja Repu­bliki, która zaj­muje się uchodź­cami…

– Nie jeste­śmy uchodź­cami! – krzyk­nął ktoś.

– Pro­szę mi wyba­czyć. Zaj­muje się oso­bami zmu­szo­nymi opu­ścić nagle swoje miej­sce zamiesz­ka­nia. Ona zadba we współ­pracy z wami, żeby­ście mieli zakwa­te­ro­wa­nie i wyży­wie­nie.

– Cier­pię na prze­wle­kłą cho­robę – ode­zwał się jeden z pasa­że­rów. – Nie mogę mieć prze­rwy w lecze­niu.

– Zajmą się rów­nież i tym.

– Mnie nie­wiele zostało do ukoń­cze­nia stu­diów! – rzekł inny. – Co teraz z moim dyplo­mem?

– To też da się zro­bić. – Qui-Gon miał świa­do­mość, że nie do niego nale­żało zała­twie­nie wszyst­kiego i że nikt nie mógł tego od niego ocze­ki­wać. Ale i tak zamie­rzał spró­bo­wać. Wyjął kom­link. – Przy­się­gam, natych­miast skon­tak­tuję się z kim trzeba.

– Prze­ka­zu­jesz nas komuś innemu – pod­su­mo­wała Leerah i mach­nęła ręką z iry­ta­cją. – Zawsze tyle sły­sza­łam o Jedi. Ni­gdy żad­nego nie widzia­łam, ale wszy­scy mówili, że to przez to, że ratu­je­cie ludzi, a zaraz potem odcho­dzi­cie. – Obrzu­ciła Obi-Wana lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem i prych­nęła. – Czyli w końcu przy­szła kolej i na nas!

– To nie­spra­wie­dliwe! – wyrwało się Obi-Wanowi. Chło­pak jed­nak zaraz zła­go­dził głos. – To zna­czy, to nie do końca tak…

Dzieci Leerah, wytrą­cone z rów­no­wagi zamie­sza­niem, pła­kały.

Obi-Wan wyglą­dał, jakby zupeł­nie nie wie­dział, co powi­nien zro­bić. Qui-Gon potra­fił zro­zu­mieć dla­czego. Galak­tyczna skala obo­wiąz­ków zakonu spra­wiała, że Jedi sku­piali się obec­nie przede wszyst­kim na tym, co wielu zwało Mocą kosmiczną – sze­roką per­spek­tywą, obej­mu­jącą wszyst­kich w chwili obec­nej oraz w przy­szło­ści. I tak wła­śnie postę­po­wali człon­ko­wie Naj­wyż­szej Rady. Ambitni pada­wa­no­wie, któ­rzy sta­wiali ich sobie za wzór, sta­rali się rów­nież kon­cen­tro­wać na astro­po­li­tycz­nej sce­nie galak­tyki – na spra­wach o wiel­kim zna­cze­niu.

Choć jed­nak człon­ko­wie Rady, tacy jak mistrz Yoda, regu­lar­nie pouczali pada­wa­nów, by pamię­tali o chwili teraź­niej­szej, o tym, gdzie znaj­dują się obec­nie, wielu uczniów zapo­mi­nało, że pro­blemy, które wyda­wały się drobne w skali galak­tyki, dla jed­nostki mogły być czymś przy­tła­cza­ją­cym. Nadzieje i obawy żywych istot wcho­dziły w skład tego aspektu Mocy, który Qui-Gon sta­rał się zro­zu­mieć przez całe swoje życie.

A Żywa Moc wymu­szała dzia­ła­nie tu i teraz. Qui-Gon posta­wił na pod­ło­dze walizkę z gło­śnym stu­kiem. Pasa­że­ro­wie uci­chli.

Odszu­kał wzro­kiem ste­warda.

– Jak daleko do Coru­scant?

– Jesz­cze dość daleko. Mamy wcze­śniej kilka posto­jów.

– Nie szko­dzi. – Qui-Gon pod­niósł ręce w uspo­ka­ja­ją­cym geście i zwró­cił się do pasa­że­rów. – To prawda, że mamy zada­nia, przez które musimy lecieć dalej. Ale na razie jeste­śmy z wami i ja oraz mój uczeń wysłu­chamy wszyst­kiego, co zechce­cie nam powie­dzieć. – Spoj­rzał poważ­nie na Leerah. – I nie poprze­stanę na wysła­niu wia­do­mo­ści. Masz moje słowo.

Nie odwró­ciła wzroku.

– Słowo Jedi…?

– Słowo kogoś, kto chce pomóc.

Po chwili ski­nęła głową.

W sali znów roz­legł się gwar – pasa­że­ro­wie zasta­na­wiali się z sąsia­dami, o czym powinni powie­dzieć Jedi i kto zabie­rze głos.

Obi-Wan pod­szedł, pod­niósł walizkę i szep­nął do swo­jego mistrza:

– Chyba tęsk­nię za tymi chwi­lami, kiedy ktoś celuje do nas z bla­stera.

– Czę­sto ci mówię, żebyś zwa­żał na Żywą Moc. Dziś dosta­łeś nie­co­dzienną szansę, by usły­szeć jej słowa. – Qui-Gon poło­żył dłoń na ramie­niu swo­jego ucznia i wyszep­tał: – Nie zlek­ce­waż ich. # Roz­dział 3

ROZ­DZIAŁ 3

CORU­SCANT

Jeden tom ręcz­nie spi­sa­nych uwag doty­czą­cych naprawy mie­cza świetl­nego. Jedna naukowa publi­ka­cja z roz­wa­ża­niami na temat Poetyki Jedi. Jeden pod­ręcz­nik oma­wia­jący kod – nie­ak­tu­alny.

W przed­sionku Archi­wów w Świą­tyni Jedi na Coru­scant Eeth Koth patrzył, jak archi­wistka segre­guje zawar­tość walizki przy­wie­zio­nej przez Qui-Gona Jinna z zamknię­tej pla­cówki na Ord Jan­nak. Wie­dział, że w tam­tym miej­scu nie zostało wiele war­to­ścio­wych rze­czy i to, co znaj­do­wało się w walizce, chyba to potwier­dzało.

Archi­wistka znów się ode­zwała.

– Jeden iden­ty­fi­ka­tor gościa pozwa­la­jący na wstęp do głów­nego gma­chu na Ord Jan­nak – nie­ważny. Dwie data­karty z ozna­cze­niem, że zostały wyczysz­czone z danych. Jeden… – Archi­wistka urwała, pod­no­sząc do oczu arkusz flimsi. – Coś, czego nie roz­po­znaję. – Odwró­ciła się do Eetha. – Mistrzu?

Wziął go od niej. Spe­cja­li­zo­wał się w rzad­kich przed­mio­tach, ale oka­zało się, że w tym przy­padku jego wie­dza zawio­dła.

– Muszę cię pro­sić o pomoc z tym doku­men­tem – powie­dział do Qui-Gona.

– Tro­chę czasu nam zajęło, zanim się domy­śli­li­śmy – odparł lekko zakło­po­tany Qui-Gon. – To rachu­nek za wyży­wie­nie pew­nego Hutta, któ­remu pozwo­lono odwie­dzić pla­cówkę wiele wie­ków temu.

Zabrak prze­su­nął wzrok po liście liczb na doku­men­cie.

– Impo­nu­jące. Rozu­miem, czemu posta­no­wili to zacho­wać. Na wieczną pamiątkę…

– Albo jako ostrze­że­nie, żeby już nikt ni­gdy nie wyda­wał tyle na gościa – mruk­nął Qui-Gon.

Eeth, jeden z naj­now­szych nabyt­ków w Naj­wyż­szej Radzie Jedi, nad­zo­ro­wał obecny etap zamy­ka­nia pla­có­wek na róż­nych pla­ne­tach. Zamy­ka­nie róż­nych insty­tu­cji sta­no­wiło coś zwy­czaj­nego w galak­tyce, w któ­rej obroty na zmianę się zwięk­szały i zmniej­szały, przez co różne zasoby prze­no­szono gdzie indziej, by lepiej je wyko­rzy­stać. Jed­nak gdy zamy­kano pla­cówki Jedi, nawet małe i rzadko uży­wane, jak ta na Ord Jan­nak, wyma­gało to spe­cjal­nych pro­ce­dur. Zakon nie­rzadko musiał prze­ka­zać ofi­cjal­nie budy­nek pla­cówki wła­dzom danej pla­nety. Zawsze też nale­żało przej­rzeć na miej­scu rze­czy i doku­menty, zabyt­kowe lub doty­czące waż­nych spraw, a naj­istot­niej­sze prze­wo­żono na Coru­scant, gdzie czło­nek Naj­wyż­szej Rady wyda­wał osta­teczną decy­zję, co powinno się zna­leźć w archi­wach Joca­sty Nu.

Eeth dobrze sobie radził z prze­twa­rza­niem infor­ma­cji docie­ra­ją­cych z galak­tyki i miał dużą wie­dzę o poło­że­niu więk­szo­ści odle­głych pla­có­wek zakonu. Z początku sta­no­wiło to jego chwi­lowe zaję­cie, ale z cza­sem prze­isto­czyło się w stały obo­wią­zek – coraz uciąż­liw­szy. Wyda­wało się bowiem, że ile­kroć Yoda i Adi Gal­lia wycho­dzili ze spo­tka­nia z kanc­le­rzem Valo­ru­mem, nale­żało się spo­dzie­wać pole­ce­nia zamknię­cia kolej­nej pla­cówki Jedi.

Jed­nak zda­niem Eetha try­wialne rze­czy zabrane z Ord Jan­nak sta­no­wiły tylko potwier­dze­nie, że tam­tej­szą pla­cówkę zli­kwi­do­wano słusz­nie.

– To miej­sce świe­ciło pust­kami przez lata.

– Tak też wyglą­dało – przy­znał Qui-Gon.

– Czyli zała­twione. – Eeth dał znak swoim pomoc­ni­kom, żeby pozbyli się rze­czy z Ord Jan­nak, a potem spoj­rzał na walizkę, w któ­rej Qui-Gon je przy­wiózł. Na jed­nym z jej boków wid­niał wypu­kły sym­bol – złoty puchar w ośmio­ra­mien­nej gwieź­dzie. – To nie należy do nas.

Qui-Gon ski­nął głową.

– Kiedy skie­ro­wa­łeś nas na Ord Jan­nak, nie mie­li­śmy ze sobą nic, w czym można by coś prze­wieźć. Zanim wsie­dli­śmy na pokład statku, dosta­li­śmy to od kom­pa­nii Kró­lew­skie Prze­wozy – to ich logo.

Eeth przyj­rzał się uważ­niej.

– Marka Bez­pieczny Bagaż. Naprawdę dobra. – Obma­cał rogi. – Elek­tro­niczne zabez­pie­cze­nia przed ska­no­wa­niem. Mocne.

– Kom­pa­nia wypo­ży­cza je kurie­rom, ban­kow­com – każ­demu, kto podró­żuje z przed­mio­tami, na któ­rych mu zależy. Jak już widzia­łeś, blo­kada działa na hasło gło­sowe. Frag­ment z kodeksu to pomysł Obi-Wana.

Eeth się uśmiech­nął.

– Kod z kodeksu.

– Obi-Wan nie gar­dzi grami słów. – Usta Qui-Gona drgnęły w uśmie­chu.

– Każę to zwró­cić do biura Kró­lew­skich Prze­wo­zów. – Eeth zatrza­snął walizkę. – W takim razie zamy­kamy tę sprawę. Na was dwóch zawsze można pole­gać, mistrzu Qui-Gonie. Zdaję sobie sprawę, że takie zada­nia nie należą do szcze­gól­nie eks­cy­tu­ją­cych, ale musi je wyko­ny­wać Jedi odpo­wied­niej rangi, a nie ktoś spoza zakonu. Dzię­kuję za dro­bia­zgo­wość.

– Ucznio­wie powinni widzieć na wła­sne oczy, jak się robi takie rze­czy.

– Ale nie ma potrzeby prze­sa­dzać. I cho­ciaż może­cie być wezwani na roz­mowę w tej spra­wie, to teraz jeste­ście wolni – do kolej­nego zada­nia. Jesz­cze raz dzię­kuję.

– Doce­niam to, mistrzu. – Qui-Gon umilkł na chwilę. – Zanim odejdę, chciał­bym jed­nak poroz­ma­wiać o czymś z Radą.

Eeth spoj­rzał na niego uważ­nie.

– O tej pla­cówce?

– Tak… Ale też o czymś innym. – Qui-Gon zmarsz­czył brwi. – To naprawdę sprawa, o któ­rej powinna usły­szeć cała Rada. Kiedy macie kolejne posie­dze­nie?

Eeth przy­znał, że nie wie.

– Już dawno powinno się odbyć, ale byłem tak zajęty obo­wiąz­kami tutaj, że nie jestem nawet pewien, gdzie kto się znaj­duje. Wielu z nas jest poza pla­netą. To w niczym nie prze­szka­dza…

– Ale trzeba to wcze­śniej zor­ga­ni­zo­wać. – Qui-Gon ski­nął głową. – Ja też mam inne sprawy do zała­twie­nia. Przy­wieź­li­śmy ze sobą nie tylko tę walizkę.

– Dotar­łem do tur­biny – zabrzmiał głu­cho głos z góry.

– Wybor­nie – rzekł Plo Koon, pcha­jąc ciężką meta­lową kratę. – Nie śpiesz się.

Na pierw­szy rzut oka każdy, kto ujrzałby scenę w han­ga­rze ser­wi­so­wym w Świą­tyni Jedi, mógłby sądzić, że Plo pró­buje zła­pać ogromny sta­tek trans­por­towy wła­snymi rękami. Jed­nostka wisiała dwa metry nad naj­niż­szym punk­tem plat­formy i tam wła­śnie stał Kel Dor, z unie­sio­nymi w pogo­to­wiu rękami odzia­nymi w ręka­wice. W rze­czy­wi­sto­ści sta­tek utrzy­my­wały w powie­trzu cztery repul­so­rowe pod­no­śniki, sto­jące pod rufą i dzio­bem, zaś Plo prze­ka­zy­wał narzę­dzia do dol­nego włazu tech­nicz­nego i odbie­rał je stam­tąd.

Nie nale­żało to raczej do zadań członka Rady, ale remonty floty pla­ne­tar­nej Jedi bar­dzo się opóź­niały i Plo uznał, że naj­le­piej będzie zmo­ty­wo­wać tech­ni­ków wła­snym przy­kła­dem.

Z włazu znów ode­zwał się głos:

– Wypusz­czam chło­dziwo. Uwaga.

Plo uznał, że potrwa to z minutę. Odwró­cił głowę… i wytrzesz­czył oczy, bo prze­czu­cie nie­uchron­nego nie­bez­pie­czeń­stwa zwró­ciło jego uwagę na jeden z gene­ra­to­rów pod­no­śni­ków repul­so­ro­wych pod­trzy­mu­ją­cych przód trans­por­towca. W roz­bły­sku krót­kiego spię­cia urzą­dze­nie prze­stało dzia­łać. Sta­tek gwał­tow­nie się prze­chy­lił, gro­żąc zmiaż­dże­niem pra­cu­ją­cych pod nim mecha­ni­ków. Jed­nak gdy tylko zaczął się obni­żać w stronę Plo, ten wycią­gnął rękę i, czer­piąc z Mocy, unie­ru­cho­mił jed­nostkę. Był to jed­nak tylko chwi­lowy ratu­nek. Plo wie­dział, że nie zdoła uno­sić tak wiel­kiej maszyny. Drugą ręką wyko­nał gest w kie­runku zepsu­tego gene­ra­tora i wywarł nacisk umy­słem na dźwi­gnię, która prze­łą­czała urzą­dze­nie z głów­nego ogniwa zasi­la­nia na rezer­wowe. Moc mu sprzy­jała – gene­ra­tor zaszu­miał, uru­cha­mia­jąc się na nowo.

Róg statku, znów pchany siłą anty­gra­wi­ta­cyjną, pod­niósł się – jed­nak zbyt szybko. Z włazu nad Jedi posy­pały się klu­cze. Plo, się­ga­jąc umy­słem do przed­mio­tów po raz trzeci w ciągu kilku sekund, uchwy­cił narzę­dzia w powie­trzu nad swoją głową. Nie­stety ta umie­jęt­ność nie pomo­gła mu w star­ciu z ostat­nim przed­mio­tem, który wypadł z chwie­ją­cego się statku – nie­za­mknię­tego wia­dra ze zuży­tym pły­nem chłod­ni­czym. Na jego widok polu­zo­wał uchwyt na narzę­dziach – a zawar­tość wia­dra chlu­snęła na jego twarz.

– Mistrzu Plo!

– Nie pod­chodź­cie! – zawo­łał, czy raczej wybeł­ko­tał nie­wy­raź­nie Plo do tech­ni­ków. Natych­miast zajął się też pro­ble­mem beł­ko­ta­nia, usu­wa­jąc płyn z apa­ratu odde­cho­wego, a potem prze­tarł gogle, żeby spraw­dzić, co się dzieje ze stat­kiem. Sytu­acja wyglą­dała na usta­bi­li­zo­waną.

Ujrzał też coś innego – twarz z rogami skie­ro­wa­nymi w dół, spo­glą­da­jącą na niego z włazu. Saesee Tiin patrzył chłodno na kolegę.

– A więc to tu się podzie­wasz – rzu­cił.

Plo strzą­snął płyn z szaty.

– Nie śmiej się ze mnie.

– Czy kie­dy­kol­wiek mi się to zda­rzyło?

– Cóż – nie.

W bursz­ty­no­wych oczach Saese­ego błysz­czała iry­ta­cja.

– Mia­łeś poda­wać mi narzę­dzia.

– Mistrzu Tiin, czyż­byś nie zauwa­żył, jak zako­ły­sał się sta­tek?

– Mam pracę. – Saesee obrzu­cił wzro­kiem narzę­dzia roz­rzu­cone na plat­for­mie. – A one są tam.

I tyle wła­śnie empa­tii można było ocze­ki­wać od Saese­ego, Plo dobrze to wie­dział. Żaden z nich nie nale­żał do naj­wy­lew­niej­szych Jedi, ale Plo jed­nak dosko­nale radził sobie z logi­styką zarzą­dza­nia dużymi zespo­łami, zaś Saesee spe­cja­li­zo­wał się wyłącz­nie w stat­kach kosmicz­nych. W lata­niu – i w napra­wia­niu ich. Ozna­czało to w ostat­nich cza­sach, że więk­szość roz­mów­ców Saese­ego nale­żała do jed­nej z dwóch grup – pod­wy­ko­naw­ców lub dro­idów, ewen­tu­al­nie uczniów wer­bo­wa­nych przez Plo do napra­wia­nia trans­por­tow­ców Jedi, wyma­ga­ją­cych regu­lar­nego ser­wi­so­wa­nia. Zarzą­dza­nie taką grupą wią­zało się zde­cy­do­wa­nie z nie­usta­jącą fru­stra­cją, którą zwięk­szały jesz­cze próby zmo­der­ni­zo­wa­nia floty.

– Mistrzu Plo.

Głos, który ode­zwał się za nim, nie był gło­sem jed­nego z tech­ni­ków, ale pew­nego zna­jo­mego mu pada­wana. Obi-Wan Kenobi podał mu ręcz­nik.

– Dzię­kuję, Obi-Wanie. – Plo wytarł sobie twarz. – Widzę, że wró­ci­li­ście z Klina.

– Że też nie dotar­łem tu minutę wcze­śniej… – Obi-Wan uklek­nął i zaczął zbie­rać klu­cze z pod­łogi.

Saesee zesko­czył z włazu z pustą skrzynką na narzę­dzia. Mocno zbu­do­wany Iktot­chi zręcz­nie unik­nął pośli­zgnię­cia się na pły­nie roz­la­nym na plat­for­mie.

– Kenobi – rzekł. Ni­gdy nikogo nie witał elo­kwent­niej. – Zamie­rzasz dołą­czyć do naszego zespołu?

– Oba­wiam się, że jestem w trak­cie innej misji, mistrzu Tiin. – Obi-Wan wło­żył narzę­dzia do skrzynki. – Qui-Gon chciałby wziąć jeden z pro­mów trans­por­to­wych. W kosmo­por­cie znaj­duje się grupa podróż­nych, któ­rej nie stać na opłatę za prze­jazd do cen­trum migra­cyj­nego po dru­giej stro­nie Coru­scant.

Saesee wytrzesz­czył oczy.

– To ofi­cjalny wnio­sek o sta­tek?

– Nie, ale doty­czy to cze­goś, co wyda­rzyło się pod­czas naszej ostat­niej misji. A wła­ści­wie w dro­dze powrot­nej.

– Nie zaj­mują się tym sto­sowne insty­tu­cje Repu­bliki? – zdzi­wił się Plo Koon.

– Jest pro­blem z finan­so­wa­niem. Mistrz Qui-Gon miał nadzieję, że uda się go w ten spo­sób obejść. – Obi-Wan zesztyw­niał. – Zaj­mu­jemy się tym… w naszym wol­nym cza­sie.

– To godne pochwały – odparł Plo i powiódł ręką po han­ga­rze. – Nie­stety, jak widzisz, więk­szość naszej pla­ne­tar­nej floty jest uzie­miona.

Obi-Wan poki­wał z rezy­gna­cją głową.

– Zawsze warto zapy­tać – wes­tchnął.

– Mecha­nicy nie mogą pra­co­wać szyb­ciej – powie­dział Saesee. – I nawet Jedi są w sta­nie im pomóc tylko do pew­nego stop­nia. Cier­pli­wo­ści.

Plo nie miał złu­dzeń w spra­wie tego, kto był pomy­sło­dawcą tej prośby – ani co do tego, jaką cier­pli­wość wyka­zy­wał Qui-Gon, gdy cho­dziło o zmniej­sze­nie cier­pie­nia innych. Plo pochwa­lał oczy­wi­ście jego szla­chetne zamiary, choć nie do końca mógł się zgo­dzić z takim samo­wol­nym wyko­rzy­sty­wa­niem zaso­bów Jedi. Wie­dział jed­nak, że Qui-Gon z pew­no­ścią będzie szu­kał innej moż­li­wo­ści.

– Moc dopo­może – rzekł więc tylko.

– Prze­pra­szam, mistrzu Plo – ode­zwał się uprzejmy głos.

Plo odwró­cił się i zoba­czył, że jest to jeden z tech­ni­ków zaj­mu­ją­cych się ser­wi­so­wa­niem dro­idów, Heezo, który pod­szedł do nich, żeby pomóc w sprzą­ta­niu plat­formy. Selo­nia­nin zwró­cił się do wszyst­kich:

– Pro­szę mi wyba­czyć, ale usły­sza­łem, jaki macie pro­blem. – Spoj­rzał na Obi-Wana. – Znam kie­row­czy­nię z branży muzycz­nej, która jest mi winna przy­sługę. Napra­wi­łem jej kie­dyś dro­ida. Czy waszym zna­jo­mym nie będzie prze­szka­dzało, że zostaną pod­wie­zieni luk­su­so­wym śmi­go­bu­sem?

– Prze­szka­dzało? – Obi-Wan uśmiech­nął się od ucha do ucha. – Będą zachwy­ceni. Od bar­dzo dawna nie spo­tkali się z dobrym trak­to­wa­niem.

– Zor­ga­ni­zuję to. – Heezo spoj­rzał pyta­jąco na Plo. – Za twoim pozwo­le­niem, mistrzu.

– Oczy­wi­ście. – Plo wziął mop od Heeza. – Zaj­mij się tym, a ja tu skoń­czę sprzą­tać.

Tech­nik ukło­nił się i poszedł szybko do wyj­ścia.

Plo roz­ło­żył ręce.

– Widzisz? Moc już dopo­mo­gła.

Obi-Wan podzię­ko­wał – i zaraz popro­sił o coś jesz­cze.

– Mistrz Qui-Gon miał nadzieję na roz­mowę z całą Radą. Czy w naj­bliż­szym cza­sie będzie­cie mieli jakieś zebra­nie?

Saesee prych­nął.

– A kto to wie. – I wska­zał na chaos wokół. Wszę­dzie, przy każ­dym pro­mie i innych pojaz­dach repul­so­ro­wych krzą­tali się tech­nicy.

– Rozu­miem. – Obi-Wan ski­nął głową i przed odej­ściem ukło­nił się uprzej­mie. – Zgod­nie z twoją radą, mistrzu, będziemy cier­pli­wie cze­kać.

Dwaj mistrzo­wie Jedi odpro­wa­dzili go wzro­kiem.

– Uczeń zaiste godny sza­cunku – stwier­dził Plo. – Mam nadzieję, że Qui-Gon nie wpę­dzi go w żadne kło­poty.

Saesee wci­snął mu w ręce skrzynkę z narzę­dziami.

– Martw się mniej, pra­cuj wię­cej.

Rozdział 4

ROZ­DZIAŁ 4

BAZA SZCZE­LI­NIA­RZY

KEL­DO­OINE

Dość wcze­śnie pod­czas swej kariery Zila­stra wymy­śliła zasadę: „Nie da się prze­pro­wa­dzić roz­sąd­nego spo­tka­nia, jeśli żaden z jego uczest­ni­ków roz­sądku nie posiada”. W ciągu dzie­się­ciu lat, które upły­nęły od tam­tej pory, przy­da­wała jej się aż nazbyt czę­sto. Jed­nak dziś po raz pierw­szy przy­szła kobie­cie do głowy w trak­cie walki.

Wiązki z bla­ste­rów prze­la­ty­wały kory­ta­rzem frach­towca „Mor­leen” – jasne kre­chy, na któ­rych dro­dze nie nale­żało sta­wać. Nawet wysta­wie­nie głowy za róg gro­ziło śmier­cią. Z bocz­nego przej­ścia Zila­stra widziała jedy­nie drzwi po dru­giej stro­nie tunelu – był tam jej zastępca, który wła­śnie ją zauwa­żył. Bur­lug, z rasy Feeori­nów, miał macki na gło­wie, tak jak ona, choć nie­bie­skie – jej wła­sne, jak u wszyst­kich Nauto­lan, były zie­lone. Sta­no­wił znacz­nie widocz­niej­szy cel od niej, dla­tego zawo­łał gło­śno, żeby prze­krzy­czeć kano­nadę:

– Zostań tam, Zil!

– Bur­lużku, co się dzieje?!

– Tal i Krins nie żyją. Nasz nie­spo­dziany gość roz­wa­lił ich, jak tylko chcieli się z nim doga­dać.

– Przy­naj­mniej sama nie będę musiała ich zabi­jać – wark­nęła Zila­stra. A miała nadzieję na spo­kojne spo­tka­nie. Wez­brała w niej złość. „Abor­daż, w moim wła­snym kosmo­por­cie… Co za bur­del!”

Przyj­mo­wa­nie łupów nale­żało do naj­prost­szych zadań jej załogi. W bez­piecz­nym, nale­żą­cym do nich kosmo­por­cie na Kel­do­oine dokład­nie oglą­dano pryzy. Cenne towary zabie­rano, a inny zespół usta­lał, w jakim sta­nie jest sta­tek, uży­wa­jąc do tego listy inspek­cyj­nej, któ­rej pozaz­dro­ściłby im każdy urzęd­nik Repu­bliki.

Zanim jed­nak docho­dziło do tego wszyst­kiego, sta­tek nale­żało zabez­pie­czyć. Prze­chwy­ce­nie i prze­kie­ro­wa­nie dużej ilo­ści towaru odby­wało się w ner­wo­wej atmos­fe­rze i pod­czas tran­zytu rzadko znaj­do­wali czas na uniesz­ko­dli­wie­nie wszyst­kich osób na jego pokła­dzie. W por­cie sta­no­wiło to w zasa­dzie for­mal­ność – dzięki prze­wa­dze liczeb­nej jej pod­wład­nych. A potem wszystko odby­wało się jak od zara­nia dzie­jów pirac­twa. Więk­szość wzię­tych do nie­woli człon­ków załogi prze­cho­dziło na ich stronę raczej bez wybrzy­dza­nia. Dołą­cze­nie do pira­tów było lep­sze niż bez­ro­bo­cie czy bru­talna śmierć. Nawet teo­re­tycz­nie lojalni kapi­ta­no­wie liniow­ców pasa­żer­skich zmie­niali zda­nie, gdy się ich nieco przy­ci­snęło.

Jed­nak wła­ści­ciele nie­za­leż­nych frach­tow­ców, takich jak „Mor­leen”, nale­żeli do innej kate­go­rii: byli bar­dzo przy­wią­zani do swo­ich stat­ków, a jesz­cze bar­dziej do swo­jego wize­runku, w który mocno wie­rzyli. Nie­je­den taki typ, uwa­ża­jąc się za boha­tera, odma­wiał pod­da­nia swo­jej jed­nostki, a nie­któ­rzy cho­wali się w kory­ta­rzy­kach tech­nicz­nych całymi dniami, cze­ka­jąc na to, by dostać z bla­stera od jej pod­wład­nych.

Albo na szansę naro­bie­nia jej pro­ble­mów.

Odgłos wystrza­łów nie usta­wał, więc Zila­stra popra­wiła sobie ręka­wice, a potem dobyła bla­ste­rów. Deto­na­tory ter­miczne były tu bez­u­ży­teczne – uszko­dzi­łyby tylko frach­to­wiec. A jeśli użyje gra­natu gazo­wego, to cały pro­ces przy­ję­cia statku jesz­cze bar­dziej się wydłuży. Nie, trzeba pójść na całość, zanim…

Wystrzały uci­chły.

Bur­lug spoj­rzał na nią.

– Nic nie rób. To pułapka.

– Serio…?

Usły­szała trzask zamy­ka­ją­cego się włazu kok­pitu – a parę sekund póź­niej roz­legł się cichy szum uru­cha­mia­nych sil­ni­ków frach­towca. Jego wła­ści­cielka na­dal pró­bo­wała oca­lić swój cho­lerny sta­tek!

Na szczę­ście ist­niało jesz­cze jedno roz­wią­za­nie, któ­rego Zila­stra nie uwzględ­niała pod­czas strze­la­niny. Na ścia­nie obok niej znaj­do­wał się inter­kom. Wło­żyła do kabury jeden z bla­ste­rów i włą­czyła urzą­dze­nie.

– Hej, słu­chaj. Ty tam w kok­pi­cie.

Szum z gło­śnika. A potem zachryp­nięty głos.

– Nie będę z tobą gadać. Spa­daj z mojego statku!

– A tak, czę­sto to sły­szę. Jestem Zila­stra.

Cisza. Po chwili osoba w kok­pi­cie znów się ode­zwała.

– Zila­stra? Ze Szcze­li­nia­rzy?

– Cie­szę się, że o mnie sły­sza­łaś. To zna­czy, że wiesz, co zro­bię.

Znów cisza. Bur­lug pokrę­cił głową.

– Nie sądzę…

– Cze­kaj – powie­działa bez­gło­śnie Zila­stra. Zwy­kle zaj­mo­wało to dzie­sięć sekund.

Wła­ści­cielka frach­towca zde­cy­do­wała się w pięć.

– Pozwól mi zatrzy­mać „Mor­leen”.

– Co?

– Ten sta­tek. Jest mój. Weź sam ładu­nek.

Zila­stra też to już nie­raz sły­szała.

– Co prze­wo­zisz?

– Zbior­niki z kwa­sem prze­my­sło­wym. Czter­dzie­ści tysięcy hek­to­li­trów, dla Intro­sphere na Gorse.

Ech. Zila­stra skrzy­wiła w uśmie­chu zie­lone usta.

Tym­cza­sem sil­niki frach­towca zaczy­nały się już naprawdę roz­grze­wać, sądząc po odgło­sie. Prze­krę­ciła gałkę inter­komu.

– No dobrze, masz szczę­ście. Tak się składa, że jest na to kupiec – aku­rat tutaj, na Kel­do­oine.

– I co?

– Zosta­wię ci jeden z tych zbior­ni­ków. Sprze­dasz go i będziesz mogła sobie zna­leźć trans­port poza pla­netę.

– Co?! – W gło­sie wła­ści­cielki brzmiało zasko­cze­nie. – Nie! Chcę mój sta­tek!

– Taka jest moja pro­po­zy­cja. Ja zatrzy­muję „Mor­leen”. Jak chcesz z kimś nego­cjo­wać, to następ­nym razem daj się zła­pać sprze­dawcy uży­wa­nych stat­ków. – Nasta­wiła ucha – sil­niki szu­miały coraz gło­śniej. – Jeśli twój sta­tek odleci, moi pod­władni go zestrzelą, nawet ze mną na pokła­dzie.

– Co? Naprawdę wydasz taki roz­kaz?

– Myśla­łam, że o mnie sły­sza­łaś. Masz dzie­sięć sekund. – Zila­stra wyłą­czyła inter­kom i wyjęła drugi bla­ster.

Po dzie­się­ciu sekun­dach kobieta istot­nie zmą­drzała. Sil­niki zga­sły. A gdy właz do kok­pitu się roz­su­nął, zga­sło też życie wła­ści­cielki statku – tra­fio­nej z obu bla­ste­rów Zila­stry, usta­wio­nych na tryb zabi­ja­nia.

Bur­lug wyszedł zza rogu kory­ta­rza i spoj­rzał na ciało, leżące obok zwłok byłych zbi­rów Zila­stry.

– Stara dobra Zila­stra. Uśmiech, a potem strzał.

– Mar­no­wała mój czas. – Zila­stra wło­żyła broń do kabur. – Zabierz ją stąd.

Bur­lug, który miał masę ciała dwu­krot­nie więk­szą od swo­jej sze­fo­wej, bez trudu pod­niósł bez­władne zwłoki byłej wła­ści­cielki statku.

– Dokąd?

Zila­stra poka­zała kciu­kiem do tyłu.

– Należy do niej jeden z tych zbior­ni­ków z kwa­sem w ładowni. Umowa to umowa. – Spoj­rzała na trupy swo­ich pod­wład­nych. – Ich też.

– Jasne.

Zila­stra też miała ochotę na kąpiel, choć raczej w czymś o wiele mniej nie­bez­piecz­nym. Nauto­la­nie w wodzie czuli się jak ryby, a choć praca zmu­szała ją do prze­by­wa­nia w prze­strzeni kosmicz­nej, Zila­stra lubiła się wymo­czyć. Miała jed­nak jesz­cze sporo do zała­twie­nia.

– Bur­lużku, a gdzie ona się w ogóle cho­wała?

– Pod tym kolek­to­rem cie­pła. Wkra­dła się do kok­pitu tak, że nikt jej nie zauwa­żył.

– Po pro­stu świet­nie! – Takie rze­czy nie powinny się zda­rzać. Zila­stra rozej­rzała się w prawo i w lewo. – A gdzie dzie­ciak?

Się­gnęła po kom­link… Nie, lepiej będzie użyć sys­temu komu­ni­ka­cyj­nego statku. Po chwili jej głos zagrzmiał we wszyst­kich kory­ta­rzach.

– Kyla Loh­mata! Wyłaź natych­miast!

Meta­lowy panel ściany za Zila­strą upadł na pokład z brzę­kiem. Ciem­no­włosa dwu­na­sto­latka wyczoł­gała się z dziury wyso­kiej na metr. Miała smugi smaru na twa­rzy i ubra­niu. Zasa­lu­to­wała, a jej sze­roko roz­sta­wione brą­zowe oczy błysz­czały figlar­nie.

– Na roz­kaz, wasza wyso­kość!

Zila­stra mach­nęła dło­nią w ręka­wiczce.

– Nie jestem w nastroju. Mam dwa trupy przez pilotkę, którą prze­ga­pi­li­śmy. Spraw­dza­nie kory­ta­rzy­ków tech­nicz­nych to twoja robota!

Kyla wygra­mo­liła się na nogi.

– Zna­la­złam coś innego. Wie­dzia­łam, że będziesz chciała to zoba­czyć.

– I posta­no­wi­łaś tutaj dopeł­znąć, żeby mi to powie­dzieć?

– Wszę­dzie strze­lali. – Kyla pod­nio­sła panel, który wypchnęła ze ściany. Jak cały kory­tarz, i on był pozna­czony śla­dami strza­łów z bla­stera byłej wła­ści­cielki frach­towca. Dziew­czynka bły­snęła zębami w uśmie­chu. – Chodź! Do ładowni! – I dała nura z powro­tem do kory­tarzyka, zanim Zila­stra zdą­żyła ją zła­pać. Uklęk­nęła i zaj­rzała do środka – Kyla posu­wała się przej­ściem szybko jak gry­zoń. Zila­stra wie­działa, że się nie zmie­ści, więc krzyk­nęła za nią:

– Jaki masz pro­blem ze scho­dami?!

– Tędy kró­cej!

Zila­stra zaci­snęła zęby, poiry­to­wana. Bur­lug rzu­cił nad jej głową:

– Mądry dzie­ciak. – I par­sk­nął śmie­chem, przy­trzy­mu­jąc zwłoki pilotki prze­rzu­cone przez swoje potężne ramię. – Dzięki temu nie musi słu­chać bury od sze­fo­wej. Ja też bym dał tam nura, gdy­bym się tylko zmie­ścił!

– Idź do ładowni, zanim zała­twię was oboje. – Zila­stra zacze­kała, aż ją minie, i ruszyła za nim. Dłuż­szą drogą do ładowni – zwy­kłym kory­ta­rzem.

W życiu Zila­stry nie było miej­sca na wła­sne dzieci. Już i tak miała trudno, kiedy two­rzyła gang Szcze­li­nia­rzy z wyrzut­ków z czte­rech innych orga­ni­za­cji, dzia­ła­ją­cych w tej czę­ści Klina. Jed­nak jakimś cudem stała się dla Kyli swego rodzaju zastęp­czym rodzi­cem. Dziew­czynka podró­żo­wała na gapę stat­kiem han­dlo­wym, prze­ję­tym przez Zila­strę. Nie miała dokąd pójść, więc została. Chu­dzina miała talent do wci­ska­nia się w miej­sca, w które nikt inny się nie mie­ścił, i znaj­dy­wa­nia rze­czy, któ­rych nikt inny nie umiał zna­leźć, dzięki czemu naprawdę się im przy­da­wała.

W dodatku wśród wszyst­kich jej pod­wład­nych, łak­ną­cych awansu i sta­ra­ją­cych się nie­ustan­nie wywrzeć na niej dobre wra­że­nie, ta nie­po­prawna mała przy­błęda naprawdę się wyróż­niała. Dawała z sie­bie wszystko – ale w ogóle nie pró­bo­wała knuć żad­nych intryg. Zila­stra nie do końca ją przy­po­mi­nała, kiedy była młod­sza, ale zde­cy­do­wa­nie rozu­miała, jak to jest, kiedy trzeba sobie samej radzić. Umiała też doce­nić cudzą sku­tecz­ność dzia­ła­nia i ostat­nio powie­rzyła nawet swo­jej znaj­dzie spe­cjalne zada­nie.

Zaczęła jed­nak wąt­pić w słusz­ność tej decy­zji, gdy dotarła do ładowni. Zgod­nie ze sło­wami pole­głej w boju kapi­tan statku, stały tam zbior­niki, przy­mo­co­wane do pokładu. Opróż­nić je można było jedy­nie w spe­cjal­nej insta­la­cji odbior­czej, z uży­ciem odpo­wied­niego sprzętu. Zila­stra natych­miast zro­zu­miała, że ten łup na nie­wiele im się zda.

– Nie ma dzie­ciaka – mruk­nął Bur­lug. – A byłem pewien, że zdąży przed nami!

W Zila­strze aż się zago­to­wało.

– Znajda!

– Jestem tutaj! – roz­le­gło się z góry.

Zila­stra pod­nio­sła głowę. Jakimś cudem Kyla prze­do­stała się na jeden z tych ogrom­nych zbior­ni­ków i przy­cup­nęła przy otwo­rze.

– Co jest grane? – zapy­tała piratka.

– Będziesz chciała to zoba­czyć na wła­sne oczy – odparła dziew­czynka. – Nie jestem już jedyną gapo­wiczką! # Roz­dział 5

ROZ­DZIAŁ 5

CORU­SCANT

Wiel­kie Zachod­nie Morze na Coru­scant leżało naprawdę daleko od Świą­tyni Jedi, ale Yad­dle miała poczu­cie, jakby wła­śnie tonęła – nie w żad­nej płyn­nej sub­stan­cji, ale w zale­wie przy­tła­cza­ją­cych ją infor­ma­cji.

– I jesz­cze to – rze­kła i wzięła głę­boki oddech, żeby znów zanur­ko­wać w biu­ro­kra­cji. – Sprawa 50/17, doty­cząca Yasha Hel­gana na Kore­lii.

Jej malutką zie­loną syl­wetkę przy­tła­czało pół­ko­li­ste biurko w pry­wat­nej sali biblio­teki. Odczy­ty­wała sprawy z data­padu dla dro­ida zapi­su­ją­cego dyk­to­wane tek­sty. A przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało – czy droid w ogóle jesz­cze tam stał? Holok­siążki, z któ­rych korzy­stała, pię­trzyły się w sto­sach i prze­sła­niały jej nie­mal wszystko.

Poza prawą stroną biurka, nad którą ujrzała zna­jomą, miłą twarz.

– Mistrzu Qui-Gonie!

– Mistrzyni Yad­dle. – Qui-Gon pochy­lił głowę w ukło­nie. – Wybacz, że ci prze­szka­dzam. Aku­rat prze­cho­dzi­łem.

Uśmiech­nęła się.

– Zawsze chęt­nie robię sobie prze­rwę pod­czas mojego sąd­nego dnia.

– Sąd­nego? A czym się zaj­mu­jesz?

– Kwe­stiami sądo­wymi. – Małe zie­lone dło­nie wska­zały doku­menty leżące wokół mistrzyni. – Sądy galak­tyczne zwy­kle utrzy­mują, że Jedi nie pono­szą odpo­wie­dzial­no­ści za wyda­rze­nia, które zacho­dzą pod­czas ich ofi­cjal­nych zadań na obsza­rze Repu­bliki.

– Zwy­kle… Ale nie zawsze?

– Wła­śnie – i są też inne rodzaje spraw. – Unio­sła data­pad. – Na przy­kład tutaj mamy powódz­twa cywilne doty­czące nie­słusz­nego zatrzy­ma­nia i we wszyst­kich tych spra­wach brał udział Jedi, obecny pod­czas śledz­twa lub zatrzy­ma­nia. Jedi nie mogą być w takim przy­padku pocią­gnięci do odpo­wie­dzial­no­ści, ale dbamy o to, żeby skła­dali zezna­nia. I to tylko jeden rodzaj takich spraw.

– Skom­pli­ko­wane.

– Mhm. Jed­nym z powo­dów, dla któ­rych pod­ję­łam się tego zada­nia, jest to, że żyję już bar­dzo długo i widzia­łam bar­dzo wiele… Zawsze ist­nieją jakieś pre­ce­densy. Poza sytu­acjami, w któ­rych jed­nak ich nie ma. – Wska­zała na ostat­nią sprawę. – Oto seria nie­for­tun­nych zda­rzeń w życiu bied­nego Yasha Hel­gana, pada­wana, który pod­czas prze­lotu tak­sówką powietrzną włą­czył miecz świetlny, żeby sobie nim poświe­cić. Ostrze prze­biło opar­cie sie­dze­nia oraz dro­ida kie­rowcę, w wyniku czego tak­sówka wje­chała nagle w paradę z oka­zji Święta Nocy Pamięci.

Droid zapi­su­jący cof­nął się o krok. Qui-Gon pokle­pał go po meta­lo­wym ramie­niu.

– Jestem pewien, że droid został napra­wiony.

– Tak, kiedy już zna­le­ziono wszyst­kie jego kawałki – mruk­nęła Yad­dle. – Powiedzmy, że… wysu­nięto wów­czas wiele rosz­czeń praw­nych.

Zabrzę­czał kom­link Qui-Gona, mistrz prze­pro­sił więc Yad­dle i ode­brał.

– Tak, Obi-Wanie?

– Zała­twi­łem trans­port dla tych, któ­rzy tego potrze­bo­wali.

– Dobrze. Tylko uwa­żaj, co robisz z mie­czem świetl­nym.

– Co?

– Nie, nic. Ja wciąż pró­buję odha­czyć punkty na mojej liście. – Qui-Gon roz­łą­czył się i spoj­rzał na Yad­dle prze­pra­sza­ją­cym wzro­kiem. – Oba­wiam się, że muszę iść dalej.

– Jak przy­szłość, zmienny jest zawsze i Qui-Gon – rze­kła Yad­dle i uśmiech­nęła się, patrząc, jak wysoki mistrz znika za rów­nie wyso­kim sto­sem doku­men­tów.

A potem spoj­rzała na cze­ka­jącą ją pracę i wes­tchnęła. „Iść dalej… Ledwo pamię­tam, jak to jest, kiedy się gdzieś idzie!”

Dla­czego wszystko jest takie gra­na­towe?

Nie­mal nikt nie dorów­ny­wał Adi Gal­lii pod wzglę­dem dys­cy­pliny umy­słu. To mię­dzy innymi dla­tego jej kole­dzy z Naj­wyż­szej Rady Jedi czę­sto na nią skła­dali sprawy dyplo­ma­tyczne, a w szcze­gól­no­ści sto­sunki z Sena­tem i innymi insty­tu­cjami Repu­bliki.

I by­naj­mniej nie cho­dziło tylko o to, że pamię­tała nazwi­ska i tytuły – z tym radził sobie każdy droid pro­to­ko­larny. Ale Adi potra­fiła rów­nież zro­zu­mieć punkt widze­nia wszyst­kich, z któ­rymi roz­ma­wiała. Znała ich dzia­łal­ność usta­wo­daw­czą i naj­błah­sze szcze­góły ich oso­bi­stych ini­cja­tyw. Zazwy­czaj nie potrze­bo­wała też data­padu, choć odkryła, że jej roz­mówcy czuli się lepiej, gdy miała urzą­dze­nie w ręku. Jej wystar­czało samo sku­pie­nie.

Mimo to zda­rzało się, że roz­pra­szały ją prze­dziwne rze­czy. Pół­to­rej godziny od roz­po­czę­cia jed­nego z regu­lar­nych spo­tkań jej i mistrza Yody z kanc­le­rzem Valo­ru­mem i sena­to­rem Pal­pa­tine’em zła­pała się na tym, że coraz czę­ściej błą­dzi wzro­kiem po ścia­nach i meblach w pomiesz­cze­niu. Finis Valo­rum świę­to­wał swoją reelek­cję w taki sam spo­sób jak zwy­kle – cał­ko­wi­cie zmie­nia­jąc kolo­ry­stykę wystroju swo­jego gabi­netu (i nie szczę­dząc na to kre­dy­tów). Tym razem wybrał nie­mal hip­no­tyczny, inten­sywny gra­nat, który miał zapewne wzbu­dzać u gości poczu­cie spo­koju.

A może ich usy­piać. Ale w końcu zebra­nia u Valo­ruma i tak wywie­rały taki efekt.

– Mamy jesz­cze jeden pro­blem na hory­zon­cie – rzekł kanc­lerz, sie­dzący w ciem­no­nie­bie­skim fotelu. Pochy­lił się nad ogrom­nym biur­kiem i dodał posęp­nym tonem: – Na Garqi odno­to­wano spa­dek wpły­wów z tury­styki o jeden prze­ci­nek dwa pro­cent.

– Dwa pro­cent? – upew­nił się Yoda.

– Jeden prze­ci­nek dwa pro­cent – popra­wił Pal­pa­tine, sie­dzący obok Jedi. – Ale prze­kro­czyło to pro­gnozy w naszych mode­lach.

Valo­rum zaj­rzał do data­pada.

– Grupa robo­cza do spraw gospo­dar­czych, na któ­rej czele stoi sena­tor Pal­pa­tine, ma teo­rię, że to pośredni sku­tek straj­ków w sek­to­rze pro­duk­cji kafu, który zaopa­truje znaczną część branży tury­stycz­nej poza szczy­tem sezonu.

Adi nagle zro­zu­miała, do czego zmie­rzał kanc­lerz.

– Suge­ruje pan wysła­nie tam ryce­rzy Jedi? Do pomocy w roz­mo­wach z pra­cow­ni­kami?

– Jeśli ich tam poślemy na urlop, nie­wiele to pomoże – odparł uszczy­pli­wie Valo­rum.

Yoda i Adi wymie­nili ukrad­kiem spoj­rze­nia. „Cier­pli­wo­ści”.

– Na Cham­ble mamy podobną sytu­ację – dodał kanc­lerz. – Tyle że tam straj­kuje miej­scowa poli­cja. Nie­po­koje z tym zwią­zane wpły­nęły na war­tość ryn­kową Ban­sche Tech. Kor­po­ra­cja ponio­sła wiel­kie straty.

Adi zano­to­wała sobie tę sprawę w pamięci.

– Czyli nego­cja­to­rzy na Cham­ble.

– Och, nie. – Pal­pa­tine pod­niósł wzrok znad data­pada. – Sena­tor z Cham­ble mówi, że jej rząd abso­lut­nie nie podej­mie żad­nych nego­cja­cji. Chce tylko ochrony dla firm.

– Siłami poli­cyj­nymi nie jeste­śmy – odparł Yoda. – Ani w służ­bie kor­po­ra­cji firmą ochro­niar­ską.

Takie żąda­nia wysu­wano wobec zakonu nie­ustan­nie i zarówno Yoda, jak i Adi zacho­wy­wali zupełny spo­kój.

– Wystar­czy­łaby wizyta Jedi – rzu­cił Valo­rum, odwra­ca­jąc wzrok. Oglą­da­jąc sobie paznok­cie, dodał: – Gdzieś, gdzie miesz­kańcy zoba­czą was na tere­nie kor­po­ra­cji. Może mogli­by­ście zwie­dzić jej obiekty?

– Oczy­wi­ście tylko jeśli mistrzo­wie uznają, że warto poświę­cać na to ich bar­dzo cenny czas. – Pal­pa­tine uśmiech­nął się uprzej­mie do Jedi. – Takie decy­zje leżą wyłącz­nie w waszej gestii. Może mogli­by­ście zor­ga­ni­zo­wać tam misję szko­le­niową. Są spek­ta­ku­larne i przy­cią­gają uwagę.

Yoda spoj­rzał na Adi.

– Mistrzyni Gal­lio…

– Zano­to­wa­łam – odparła, tym razem dla pozoru używ­szy data­pada. Pal­pa­tine, sojusz­nik kanc­le­rza, zawsze wyda­wał się mieć na podo­rę­dziu pro­po­zy­cję roz­wią­za­nia dla każ­dego pro­blemu, który zgła­szał Radzie. To wła­śnie dla­tego Valo­rum zabie­rał go na te spo­tka­nia.

Wzięła głę­boki oddech.

– Kolejna sprawa?

Za jej ple­cami otwo­rzyły się drzwi i droid asy­stent pod­szedł do biurka, nio­sąc parę ciem­no­czer­wo­nych butów. „Zupeł­nie nie pasują do gabi­netu” – prze­mknęło przez głowę Adi. Czer­wień była tro­chę zbyt inten­sywna, a motywy z błysz­czą­cych kora­li­ków po bokach wyglą­dały zde­cy­do­wa­nie tan­det­nie. Valo­rum z pew­no­ścią nie wło­żyłby takich butów.

– Są pro­du­ko­wane na Hafer­nii. To nowy czło­nek Repu­bliki – wyja­śnił kanc­lerz.

Pole­cił, by droid poka­zał je z bli­ska Adi, która przyj­rzała im się uważ­nie. „Cóż, może Hafer­nia­nom się podo­bają”. Udało jej się też wymy­ślić pozy­tywny i nie­kłam­liwy komen­tarz.

– Na pewno są dumni ze swo­ich wyro­bów – rze­kła.

– O tak – powie­dział kanc­lerz. – Chcie­liby przy­słać kilka palet do Świą­tyni.

– Palet, hmmm? – powtó­rzył Yoda.

– Palet z butami.

Adi była zupeł­nie zbita z tropu.

– Z rado­ścią prze­ka­żemy je potrze­bu­ją­cym. – Nie mogła ode­rwać wzroku od tych zbrodni na rze­mio­śle. – Jeśli nie sądzi pan, że są na to tro­chę zbyt ele­ganc­kie.

– Och, nie – odparł Valo­rum. – Nie są prze­zna­czone na cele dobro­czynne. Są dla was.

– Dla nas?

– Dla Jedi. Cho­dzi o to, żeby­ście je nosili, oczy­wi­ście.

Wytrzesz­czyła oczy.

– Jedi… mie­liby nosić te buty…

– Tylko od czasu do czasu – uspo­koił ją kanc­lerz. – Żeby poka­zać Hafer­nii, że Repu­blika z rado­ścią przyj­muje ich pro­dukty.

Pal­pa­tine mach­nął ręką.

– I oczy­wi­ście prze­ka­zują je za darmo.

Buty nada­wały się na par­kiet taneczny – ale zde­cy­do­wa­nie nie na misje.

– Nie sądzę, żeby się nam przy­dały, kanc­le­rzu. – Poka­zała je sie­dzą­cemu obok Yodzie. – Prawda, mistrzu?

Yoda zachi­cho­tał.

– Wiele rze­czy wiem. Ale butów ni­gdy nie nosi­łem!

– No tak, rze­czy­wi­ście. – Zmarsz­czyła brwi. – Doce­niam ten gest Hafer­nian, kanc­le­rzu, ale Jedi nie wspie­rają publicz­nie żad­nych pro­duk­tów.

Pal­pa­tine uniósł brwi.

– Ależ wręcz prze­ciw­nie. Wspie­ra­cie Repu­blikę Galak­tyczną i sze­rze­nie dobrych rzą­dów.

No cóż, w isto­cie tak było, ale ta sprawa wyda­wała się Adi śmieszna! Na innych spo­tka­niach Valo­rum nie­raz żądał od nich rów­nie nie­moż­li­wych rze­czy i do Adi w końcu dotarło, że wiele z nich nie miało dla niego naj­mniej­szego zna­cze­nia. Kanc­lerz słu­żył jako tuba do prze­ka­zy­wa­nia próśb i wnio­sków swo­ich sojusz­ni­ków. Czę­sto chciał tylko móc powie­dzieć, że podał taki wnio­sek dalej.

Buty wyglą­dały na jedną z takich wła­śnie spraw.

– Cóż, naprawdę są okropne – stwier­dził Valo­rum. Popa­trzyli z Pal­pa­tine’em na sie­bie i prych­nęli śmie­chem.

– Hafer­nia­nie rzadko opusz­czają swoją pla­netę – rzekł sena­tor. – Ni­gdy się nie zorien­tują.

„A, to z głowy”. Adi zwró­ciła buty dro­idowi i przy­gar­biła się w fotelu. Znowu zmar­no­wali czas na dys­ku­sję o czymś, czego i tak nie mieli zro­bić.

Zanim droid wyszedł, zwró­cił się do nich z infor­ma­cją:

– W pocze­kalni znaj­duje się Jedi. Przed­sta­wił się jako Qui-Gon Jinn.

Adi nie wie­działa, że wró­cił na Coru­scant.

– Zapewne czeka na nas – rze­kła.

– Zawsze uwagi coś nowego wymaga – stwier­dził sen­ten­cjo­nal­nie Yoda. Spoj­rzał na Adi. – Tym ty się zaj­mij, pro­szę. Za stary jestem, żeby w tę i we w tę bie­gać.

Wyraź­nie chciał dać jej szanse na ucieczkę ze spo­tka­nia, ale nie mogła się na to zgo­dzić.

– Mistrz Qui-Gon z pew­no­ścią przy­szedł do cie­bie, mistrzu.

– Kanc­le­rzowi nie powin­ni­śmy zaj­mo­wać tym czasu. Dłuż­sze nogi twoje.

Z tym nie mogła się nie zgo­dzić. Wstała i poszła za dro­idem. Jak też Yoda zno­sił takie ofi­cjalne spo­tka­nia po tylu wie­kach?

Pocze­kal­nia przed biu­rem kanc­le­rza w Gma­chu Rzą­do­wym Repu­bliki miała wystrój w poprzed­niej kolo­ry­styce. Naj­wy­raź­niej archi­tekt wnętrz Valo­ruma i jego wyko­nawcy do tego pomiesz­cze­nia jesz­cze nie dotarli. Adi uśmiech­nęła się na widok cze­ka­ją­cego tam Jedi.

– Mistrzu Qui-Gonie, dobrze cię znów widzieć.

Ukło­nił się.

– I cie­bie rów­nież, mistrzyni. – Skrzy­wił się z zakło­po­ta­niem. – Powie­dzia­łem dro­idowi, żeby wam nie prze­szka­dzał.

– Uczy­nił mi przy­sługę. – Roze­śmiała się. – Co cię tu spro­wa­dza?

– Zała­twia­łem pewne sprawy zwią­zane z moją ostat­nią wyprawą. Kiedy jed­nak usły­sza­łem, że jeste­ście tutaj z mistrzem Yodą, posta­no­wi­łem tu wstą­pić, licząc na to, że spo­tka­nie już się skoń­czyło. Jest pewna kwe­stia, o któ­rej chciał­bym poroz­ma­wiać z całą Radą.

– Mam nadzieję, że prze­trwam do tego czasu. – Rzu­ciła okiem na drzwi do biura Wiel­kiego Kanc­le­rza. – Spo­tka­nie może jesz­cze potrwać i raczej nie będę w sta­nie skon­tak­to­wać się z innymi człon­kami Rady. Ale jeśli zoba­czysz któ­re­goś z nich, poproś, żeby usta­lili dla cie­bie ter­min tego zebra­nia.

– Dobrze. – Ukło­nił się ponow­nie. – Przy­kro mi, że wycią­gną­łem cię ze spo­tka­nia.

– Już kie­dyś ci mówi­łam, ni­gdy nie prze­pra­szaj za to, że zro­bi­łeś coś słusz­nego. – Uśmiech­nęła się pod nosem. – I komu ja to mówię….

Odpro­wa­dziła Qui-Gona wzro­kiem, a potem przy­go­to­wała się psy­chicz­nie i wró­ciła do biura. Uczest­nicy spo­tka­nia prze­szli do cze­goś, co stało się sta­łym eta­pem tych nasia­dó­wek – i co wszy­scy posta­no­wili zgod­nie i bez więk­szego zasta­no­wie­nia nazwać realo­ka­cjami zaso­bów. Valo­rum i Yoda byli pogrą­żeni w żywej dys­ku­sji, ale gdy Pal­pa­tine zauwa­żył, że wró­ciła, nachy­lił się i podał jej data­pad.

– Oto lista posu­nięć, które na razie zale­camy, mistrzyni Gal­lio.

– Przyj­rzę się im bar­dzo uważ­nie.

Ale jej wzrok padł naj­pierw znów na co innego. Nie na roz­ma­wia­ją­cych, nie na kolejne jed­nostki prze­miesz­cza­jące się za wiel­kim pro­sto­kąt­nym oknem. Nachy­liła się do Pal­pa­tine’a, osło­niła usta, żeby tylko on ją sły­szał, i wska­zała na ściany.

– Skąd taki wła­śnie odcień nie­bie­skiego?

– Są gusta i guściki – odszep­nął Pal­pa­tine. – Cza­sem zasta­na­wiam się, jak by to wszystko wyglą­dało w czer­wieni.

Rozdział 6

ROZ­DZIAŁ 6

BAZA SZCZE­LI­NIA­RZY

KEL­DO­OINE

No popa­trz­cie mi tylko na to – mruk­nęła Zila­stra. Na­dal znaj­do­wali się w ładowni „Mor­leen”. Nieco wcze­śniej wezwała posiłki w postaci IK-111, swo­jego dro­ida zabójcy, ale raczej nie­po­trzeb­nie. Mieli przed sobą trzy chwie­jące się, wykrzy­wione posta­cie w brud­nych ubra­niach. Z tru­dem trzy­mały się na nogach przed wymie­rzo­nymi w nie bla­ste­rami czar­nego dro­ida. Zila­stra pokrę­ciła głową. „Co za łachu­dry!”

Wydo­byli ich z jedy­nego zbior­nika na pokła­dzie frach­towca, w któ­rym nie zna­leźli kwasu. Do środka można było się dostać tylko przez otwór na górze. Zbior­nik miał dzie­sięć metrów wyso­ko­ści. Pół godziny zajęło im wycią­gnię­cie tych gapo­wi­czów za pomocą liny.

– Jak prze­cho­dzi­łam wcze­śniej, usły­sza­łam ich krzyki – wyja­śniła Kyla. – Raczej nie są człon­kami załogi. Cuchną, jakby sie­dzieli tam już sporo czasu. Chyba tam po pro­stu utknęli.

– Cof­nij się, IK. – Zila­stra spraw­dziła, czy droid jej posłu­chał. – Skąd ten sta­tek przy­le­ciał?

– Z Ran­dona – odpo­wie­dział Bur­lug. Stał na scho­dach obok innego zbior­nika, szy­ku­jąc się do pozby­cia trupa byłej wła­ści­cielki prze­ję­tego frach­towca. – Mała, myślisz, że to gapo­wi­cze?

– W życiu bym się nie scho­wała tak głu­pio. – Kyla wzru­szyła ramio­nami.

Deva­ro­nia­nin. Houk. Kla­to­oinia­nin. Zila­stra pstryk­nęła pal­cami.

– To wy pró­bo­wa­li­ście porwać „Kró­lew­ski Zefir”!

Nie odzy­wali się, ale Zila­stra, jak każdy dobry gracz, umiała odczy­ty­wać inne istoty. Houk miał poważną twarz, ale roz­bie­gane oczy. Bał się, że była poli­cjantką. Kla­to­oinia­nin bał się, że nią nie była. U niego z kolei poru­szało się wszystko poza oczami – wier­cił się ner­wowo.

Deva­ro­nia­nin zaś, gdy wspo­mniała o ich nie­uda­nym prze­stęp­stwie, pod­niósł głowę. Ach, był z tego dumny, choć nie miał z czego – i jego zacho­wa­nie ozna­czało jesz­cze coś, a mia­no­wi­cie to, że to on nimi dowo­dził, a przy­naj­mniej tak mu się wyda­wało. Zila­stra zwró­ciła się więc do niego.

– Ktoś ty?

– Nie­zwy­kły Mio­tacz. Ten Nie­zwy­kły Mio­tacz.

– Czyżby było wię­cej Mio­ta­czy?

Mio­tacz wycią­gnął rękę, co spo­tkało się z poiry­to­wa­nym, ostrze­gaw­czym pomru­kiem dro­ida. Deva­ro­nia­nin opu­ścił ją więc szybko i pró­bo­wał zama­sko­wać nie­pew­ność.

– To ja jestem mózgiem naszej grupy.

– A to bar­dzo dla was przy­kro.

Zila­stra zaczęła prze­cha­dzać się przed nimi w tę i we w tę. Sto­jąca z boku Kyla nie spusz­czała z niej wzroku.

– Sły­sza­łaś o nich? – zapy­tała.

– Trzech ban­dzio­rów zaata­ko­wało sta­tek pasa­żer­ski na Oot­mian Pabol. Po ich kwa­te­rze można poznać, jak dobrze im to poszło. – Wbiła wzrok w ner­wo­wego Kla­to­oinia­nina. – Zła­pa­li­ście pierw­szy trans­port, który miał sil­nik. Dobrze mówię?

Kla­to­oinia­nin zer­k­nął na Bur­luga, wrzu­ca­ją­cego wła­śnie zwłoki do zbior­nika z kwa­sem. Mla­snęło obrzy­dli­wie. Nie­do­szły pory­wacz o mało nie osu­nął się na zie­mię.

– Nie ma co gadać z Wun­giem, kochana – powie­dział Mio­tacz. – Mówi­łem ci, to ja tu jestem od myśle­nia. – Ude­rzył się w pierś. – Widzę, że dzia­ła­cie w tej samej branży. Miło poznać inną…

Zila­stra rzu­ciła się na Mio­ta­cza, łapiąc jego rogi. Zaci­snęła na nich mocno ręce i wyko­rzy­stała je jak dźwi­gnię, żeby wykrę­cić mu szyję.

– Au! Pusz­czaj!

– Nikt nie ma prawa ata­ko­wać stat­ków kom­pa­nii Kró­lew­skie Prze­wozy! – oświad­czyła Zila­stra, wykrę­ca­jąc mu kark jesz­cze moc­niej. Pod Mio­ta­czem ugięły się nogi.

Wungo wzdry­gnął się i skrzy­wił.

– Czy… to twoje tery­to­rium?

Mio­tacz, pomimo bólu, wykrztu­sił:

– Ale… Mie­li­śmy dać wam ten sta­tek, przy­się­gam. Mówi­li­śmy o tym, no nie, Ghor?

– Wła­śnie! – potwier­dził Houk. – Mie­li­śmy dać sta­tek Par­szyw­com!

Zila­stra wbiła w niego wście­kły wzrok.

Gho­rowi zadrżały usta.

– Zaraz, nie. Mówi­li­śmy o Kol­cza­stych Czasz­kach.

Kiedy Zila­stra nic na to nie odpo­wie­działa, Wungo wyją­kał:

– N-nie, cze­kaj. Mówi­li­śmy o Brud­nej For­sie!

Cisza. Mio­tacz, łapiąc gwał­tow­nie powie­trze, wykrztu­sił w końcu:

– Zatrute Ostrza?

– Jestem Zila­stra – oznaj­miła. Szarp­nęła do góry rogi Mio­ta­cza i przy­cią­gnęła jego udrę­czone obli­cze do sie­bie. – I dowo­dzę Szcze­li­nia­rzami!

– Wła­śnie! – rzekł szybko Mio­tacz, jakby wła­śnie go oświe­ciło. – Chcie­li­śmy porwać ten sta­tek dla Szcze­li­nia­rzy!

Ghor poki­wał głową.

– Tak. Dla Meli­nia­rzy.

Zila­stra skrzy­wiła się.

– Szcze­li­nia­rzy, ty głupku. I jak to niby – chcie­li­ście go porwać dla mnie?

– Żeby ci poka­zać, co umiemy – wyja­śnił Mio­tacz. – No, gdyby się udało…

– Nie chcę, żeby ktoś napa­dał na statki Kró­lew­skich Prze­wo­zów. Dla mnie czy dla kogo­kol­wiek innego. I każdy, kto pra­cuje na tere­nie Klina, powi­nien to wie­dzieć. Zro­zu­miano?

Mio­tacz wytrzesz­czył na nią oczy.

– Eee… Nie.

O nie, Zila­stra z pew­no­ścią nie będzie im tego wyja­śniać. Puściła Deva­ro­nia­nina – osu­nął się na kolana. Odwró­ciła się i spoj­rzała na Bur­luga.

– Jesz­cze trzech do kąpieli w kwa­sie – pole­ciła i pstryk­nęła pal­cami. – I to już. Chodź, Kyla!

Towa­rzy­sze Mio­ta­cza, wciąż trzy­mani na muszce, zaczęli krzy­czeć. Deva­ro­nia­nin jako jedyny wyrzu­cił z sie­bie zda­nie zło­żone z sen­sow­nych słów.

– Zacze­kaj! Nie rozu­miem! – zawo­łał, gdy Zila­stra ruszyła do drzwi. – Wła­śnie nam powie­dzia­łaś, że nie chcesz, żeby ktoś pory­wał statki tej kom­pa­nii. A myśmy go nie porwali! Zanim zdą­ży­li­śmy prze­jąć nad nim kon­trolę, powstrzy­mał nas Jedi!

Ach, to nie­na­wistne słowo… Zmru­żyła oczy i przy­sta­nęła. Odwró­ciła się.

– Czy ty mi mówisz, że zosta­li­ście powstrzy­mani przez Jedi?

– Tak. – Ghor poki­wał żywio­łowo głową. – I to nie był byle jaki Jedi. Ale mistrz Jedi!

– I to nie byle jaki mistrz Jedi – dodał Wungo. – Ale dok­tor od mózgu!

Zila­stra spoj­rzała na niego, zasko­czona.

– Co?

– No wiesz, jeden z tych takich, co to mówią do cie­bie i pytają, czemu krad­niesz rze­czy. – W końcu przy­po­mniał mu się wła­ściwy ter­min. – Doradca.

Przez głowę Zila­stry prze­mknęło kilka przy­pusz­czeń, jak nale­żało rozu­mieć to słowo. Zmarsz­czyła brwi i wybrała naj­idio­tycz­niej­szą.

– Cho­dzi ci o to, że był z Naj­wyż­szej Rady Jedi?

– Wła­śnie – potwier­dził Mio­tacz. – Tylko że nie był. Miał być, ale był zbyt nie­bez­pieczny i potężny!

– Tak było! – Ghor posta­no­wił pośpiesz­nie dodać swoje dwa kre­dyty. – Strze­lał zabój­czymi bla­ste­ro­wymi wiąz­kami z oczu!

Wungo ski­nął głową.

– A ten drugi zamie­nił mnie w słup lodu! A tylko mnie dotknął!

– Ale z cie­bie dureń – wark­nęła i spoj­rzała na nich ze zło­ścią. – I jak to „ten drugi”?

– Było ich dwóch – wyja­śnił Mio­tacz. – Tam­ten chyba też był czło­wie­kiem Rady.

– Człon­kiem Rady – popra­wiła Zila­stra i zaraz dotarło do niej, na co zmar­no­wała ostat­nią minutę swo­jego życia. Ode­tchnęła głę­boko. – Jeśli ten Jedi naprawdę was zła­pał, to czemu nie jeste­ście w aresz­cie – albo nie wycią­gnę­li­ście kopyt? I nie mów­cie mi, że ucie­kli­ście. Nie potra­fi­li­ście nawet wyleźć z tego zbior­nika.

Zapa­dła chwila ciszy. Trójka gapo­wi­czów zapewne zasta­na­wiała się, jaką wer­sję jej sprze­dać. W końcu Mio­tacz przy­znał nie­chęt­nie:

– Kon­tro­lo­wali nasze umy­sły.

– Bo ktoś na pewno powi­nien. – Nie uwie­rzyła im w tę bajeczkę. Jedi podobno umieli wpły­wać na słabe umy­sły, ale ten efekt nie trwał długo. Z dru­giej strony nie było innego racjo­nal­nego wyja­śnie­nia dla tej histo­rii. Popa­trzyła na Kylę. – Mała, wycią­gnij raport z…

– Już mam. – Dziew­czynka trzy­mała w ręce data­pad. – Twój infor­ma­tor na Ran­do­nie mówi, że był to jeden Jedi z uczniem. – Prych­nęła śmie­chem. – I nawet nie włą­czyli mie­czy świetl­nych.

„Bez­czel­nia­chy” – pomy­ślała Zila­stra. Choć Repu­blika i zakon Jedi wyco­fali się z tego szlaku han­dlo­wego, Jedi na­dal dzia­łali tam bez­kar­nie – albo tak im się wyda­wało. Kre­tyni tacy jak Mio­tacz i jego kum­ple tylko im to uła­twiali. Dla takich nie­do­łęg nie było miej­sca w żad­nym sza­nu­ją­cym się gangu, a już z pew­no­ścią nie pośród Szcze­li­nia­rzy.

Sprawa ta jed­nak tro­chę ją zanie­po­ko­iła. Jedi na pokła­dzie statku Kró­lew­skich Prze­wo­zów? Tro­chę za bli­sko jej inte­re­sów. Może był to przy­pa­dek, ale jeśli ist­niało nawet małe praw­do­po­do­bień­stwo, że jej naj­bar­dziej znie­na­wi­dzeni wro­go­wie węszyli w pobliżu z powodu jej pla­nów, ozna­czało to, że Zila­stra musiała pod­jąć decy­zję, która wzbu­dzała w niej jesz­cze więk­szą nie­chęć niż Jedi.

– Nie zabi­jemy was – oznaj­miła w końcu. – Ale opo­wie­cie nam wszystko, co się tam zda­rzyło. Każdy naj­mniej­szy dro­biazg.

Trzej nie­do­szli pory­wa­cze stat­ków, w pory­wie poczu­cia ulgi, zaczęli mówić wszy­scy naraz.

Zila­stra pod­nio­sła ostrze­gaw­czo palec wska­zu­jący.

– Ale naj­pierw pomo­że­cie posprzą­tać ten sta­tek. – Spoj­rzała na Bur­luga. – Te dwa trupy na­dal są z przodu?

– I wię­cej zwłok na rufie. Ci, co nie chcieli do nas dołą­czyć. – Męż­czy­zna zatrza­snął pokrywę na zbior­niku z kwa­sem. – I naro­biło się tam tro­chę syfu.

– Zabierz tych typ­ków ze sobą. A jeśli będą spra­wiali pro­blemy…

Nie musiała koń­czyć zda­nia. Bur­lug wyszedł, a za nim, posłusz­nie, wykuś­ty­kali trzej gang­ste­rzy.

Zila­stra spoj­rzała na Kylę.

– Dziś w nocy znowu idziesz do biura Kró­lew­skich Prze­wo­zów w kosmo­por­cie, prawda?

– Uhu. Jak zwy­kle – mogę wyno­sić tylko po jed­nej.

– Kiedy już tam będziesz, sprawdź, czy mają coś w bazie danych o Jedi. Nie chcę, żeby nam tu węszyli. Kapu­jesz?

– Jasne.

– I uwa­żaj – tamta oko­lica jest na tere­nie Ostrzy. Zawra­cał ci tam kie­dyś ktoś głowę?

– Raz, ale pora­dzi­łam sobie. Mam ochro­niarkę. Pomo­gła mi odstra­szyć paru zbi­rów.

Zila­stra zmarsz­czyła brwi, choć nie tylko przez to, że ktoś napa­sto­wał Kylę.

– Jaką ochro­niarkę? Nie dałam ci nikogo.

– Pozna­łam ją na ulicy. Kra­dła sku­ter. Nazy­wam ją Roz­ruszką. Och, gdy­byś widziała, jak wal­czy! Zapro­po­no­wa­łam jej, żeby mnie woziła tam i z powro­tem.

– Pew­nie pomaga jej to, że jest w sta­nie dosię­gnąć prze­łącz­ni­ków. – Zila­stra par­sk­nęła śmie­chem. – Czyli znajda zna­la­zła sobie pod­władną. Na pewno możesz jej ufać?

– A powin­nam ufać komu­kol­wiek, kogo mi dasz za szo­fera?

„Przy­naj­mniej ktoś pamięta moje nauki” – pomy­ślała Zila­stra i się uśmiech­nęła.

– Spa­daj. Ja muszę spraw­dzić, czy pod pod­łogą nie kryje się zespół z kan­tyny.

Rozdział 7

ROZ­DZIAŁ 7

CORU­SCANT

A teraz, adepci, zaj­miemy się pozy­cjami w walce, gdy macie przed sobą prze­ciw­nika róż­nią­cego się od was wzro­stem.

Ki-Adi-Mundi, sto­jący pośrodku grupy dzieci w heł­mach w sali tre­nin­go­wej Świą­tyni Jedi na Coru­scant, usta­wił się we wła­ści­wej pozy­cji i włą­czył miecz świetlny. Kon­takt z naj­młod­szym poko­le­niem zakonu wyry­wał go z rutyny, wie­dział rów­nież, że lek­cja z człon­kiem Rady zawsze była dla adep­tów wyjąt­ko­wym, zapa­mię­ty­wa­nym na długo prze­ży­ciem.

Dziś dostało im się aż dwóch jej człon­ków. Naprze­ciw Ki-Adi-Mun­diego stał bowiem Yarael Poof, Quer­mia­nin o bia­łej jak ala­ba­ster skó­rze i bar­dzo dłu­giej szyi, dzięki któ­rej góro­wał nad Ki-Adim i dziećmi. Jed­nak Yarael nie robił tego, co powi­nien.

– Nie doby­łeś broni – poin­for­mo­wał go Ki-Adi-Mundi. – No, już! Broń się!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki