Star Wars Dynastia Thrawna. Chaos - Timothy Zahn - ebook

Star Wars Dynastia Thrawna. Chaos ebook

Timothy Zahn

4,4

Opis

Poza granicami odległej galaktyki leżą Nieznane Regiony: mroczne i niezbadane, pełne tajemnic i niebezpieczeństw. W tym chaosie tylko tajemnicza Dynastia Chissów jest niezmienna, na tle nieustannych przemian wyróżnia się swoją stabilnością. Jednak do czasu… Wypracowane przez setki lat reguły gry mogą okazać się niewystarczające w nowej rzeczywistości. Stolica Chissów została zaatakowana, a po wrogu nie został żaden ślad. By wytropić przeciwników, potrzebny jest ktoś, kto okaże się równie wyjątkowy jak okoliczności ataku. To starszy kapitan Mitth’raw’nuruodo, jeden z najzdolniejszych młodych oficerów Dynastii, urodzony bez tytułu, ale adoptowany przez potężną rodzinę Mitthów, która nadała mu imię Thrawn. Jego niekonwencjonalne podejście do rozwiązywania problemów może okazać się tym, czego Chissowie potrzebują teraz najbardziej. Thrawn rusza na swoją pierwszą misję, ale im bardziej zagłębia się w obszar kosmosu, który jego ludzie nazywają Chaosem, tym lepiej zdaje sobie sprawę, że jego misja nie jest tym, czym mu się wydawała.

"Dynastia Thrawna. Chaos" to pierwsza część nowej epickiej trylogii „Star Wars” Timothy'ego Zahna, autora bestsellerów „New York Timesa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (117 ocen)
66
35
11
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joorzech

Dobrze spędzony czas

Autor w formie fajnie pisze powieści z star wars nie osoadzona w realiach star wars całkiem nowy świat choć poprzednie książki autora z uniwersum czytelną z chęcią z tą nieco się męczyłem
20
Valril

Dobrze spędzony czas

Wolno się rozkręca, ale ogólnie fajna. Wreszcie historia spoza galaktyki :)
10
erture

Całkiem niezła

Lubię książki tego autora, im dalej im do StarWars tym lepiej. Ta jest tak w pół drogi, niby to Gwiezdne Wojny TM ale, pomijając jeden fragment, niewiele tu tej franczyzy, świetlne miecze nie robią "bziu", krążowniki nie mkną z rykiem przez próżnię, moc nie rzuca się w oczy. Tak trzymać
00
Soontir1

Nie oderwiesz się od lektury

Zahn nie zawodzi. Najlepszy autor w nowym kanonie SW.
00
BSloboda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Zahn w dobrej formie jak zawsze. Nie mogę się doczekać pozostałych tomów nowej trylogii.
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Wszyst­kim sto­ją­cym na kra­wę­dzi cha­osu

Dra­ma­tis Per­so­nae

Dra­ma­tis Per­so­nae

THRAWN | Mitth’raw’nuru­odo – zasłu­żony adop­to­wany rodziny Mit­thów

ZIARA | Irizi’ar’alani – zro­dzona z krwi człon­kini rodziny Irizi

THA­LIAS | Mitth’ali’astov – zasłu­żona adop­to­wana rodziny Mit­thów

THUR­FIAN | Mitth’urf’ianico – syn­dyk rodziny Mit­thów

SAMA­KRO | Ufsa’mak’ro – zasłu­żony adop­to­wany rodziny Ufsa

GENE­RAŁ BA’KIF

CHE’RI – gwiaz­do­ga­torka

QILORI Z UAN­DU­ALONU – nawi­ga­tor, czło­nek Tro­pi­cieli (nie­wy­wo­dzący się z rasy Chis­sów)

GENE­RAŁ YIV DOBRO­CZYŃCA – dowódca Nikar­du­nów

Dyna­stia Chis­sów

Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych

UFSA

PLIKH

IRIZI

BOADIL

DASKLO

MITTH

CLARR

OBBIC

CHAF

Hie­rar­chia rodzinna Chis­sów

ZRO­DZONY Z KRWI

ZRO­DZONY W PRÓ­BIE

KUZYN

ZASŁU­ŻONY ADOP­TO­WANY

DOSTOJNY KREW­NIAK

Hie­rar­chia poli­tyczna

PATRIAR­CHA – głowa rodziny

MÓWCA – główny syn­dyk rodziny

SYN­DYK – czło­nek Syn­dy­kury, głów­nego organu rzą­dzą­cego Dyna­stią

PATRIEL – zaj­muje się spra­wami rodziny na danej pla­ne­cie

RADNY – zaj­muje się spra­wami rodziny na danym tery­to­rium

ARY­STOKR – urzęd­nik śred­niego szcze­bla jed­nej z Dzie­wię­ciu Rodzin Rzą­dzą­cych

Dawno, dawno temu poza gra­ni­cami odle­głej galak­tyki….

Dawno, dawno temupoza gra­ni­cami odle­głej galak­tyki….

Wpro­wa­dze­nie

Od tysięcy lat sta­nowi wyspę spo­koju pośród oce­anu Cha­osu. Jest ośrod­kiem wła­dzy, przy­kła­dem sta­bi­li­za­cji i ostoją pra­wo­ści. Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych strzeże jej od środka, a Chis­sań­ska Eks­pan­syjna Flota Obronna ochra­nia od zewnątrz. Nie nie­po­koi sąsia­dów, wro­gów obraca w pył. Jest świa­tłem, cywi­li­za­cją i chwałą.

Oto Dyna­stia Chis­sów.

Pro­log

Atak na Csillę, ojczy­stą pla­netę Dyna­stii Chis­sów, był nagły, nie­spo­dzie­wany i pomimo swych skrom­nych roz­mia­rów zadzi­wia­jąco sku­teczny.

Trzy duże okręty wyszły z nad­prze­strzeni po trzech róż­nych wek­to­rach podej­ścia, a następ­nie skie­ro­wały się wprost na pla­netę. Ich działa lase­rowe z pełną mocą roz­po­częły ostrzał plat­form defen­syw­nych globu i orbi­tu­ją­cych wokół niego jed­no­stek Chis­sań­skiej Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej. Choć wzięte z zasko­cze­nia, zarówno plat­formy, jak i okręty już po minu­cie odpo­wie­działy ogniem. Wtedy napast­nicy zmie­nili kurs, zmie­rza­jąc ku lodo­wej powierzchni ata­ko­wa­nego świata, gdzie w sku­pi­sku świa­teł odzna­czała się jego sto­lica – Csa­plar. Gdy tylko zna­leźli się w odpo­wied­nim zasięgu, do ognia lase­rowego dołą­czyły salwy rakiet.

Ich wysiłki speł­zły jed­nak na niczym. Plat­formy defen­sywne z łatwo­ścią radziły sobie z nad­cią­ga­ją­cymi poci­skami, pod­czas gdy flota wzięła na cel same okręty agre­so­rów, ście­ra­jąc je w pył i pil­nu­jąc, by żaden z wpa­da­ją­cych w atmos­ferę frag­men­tów poszy­cia nie był wystar­cza­jąco duży, by prze­trwać tę gorącą podróż. Wróg został uniesz­ko­dli­wiony w pięt­na­ście minut po wej­ściu do układu.

„Groźba zaże­gnana” – pomy­ślał ponuro Naczelny Gene­rał Ba’kif, prze­mie­rza­jąc szybko kory­tarz pro­wa­dzący do Kopuły, w któ­rej syn­dycy i pozo­stali Ary­sto­krzy zbie­rali się już, powra­ca­jąc ze schro­nów.

Nad­szedł czas praw­dzi­wej furii i zemsty.

Och, z pew­no­ścią nie zabrak­nie ani jed­nej, ani dru­giej. Będąc główną wła­dzą wyko­naw­czą Dyna­stii, Syn­dy­kura z lubo­ścią pie­lę­gno­wała swój wize­ru­nek, na który skła­dały się roz­waga, szla­chet­ność i nie­za­chwiana god­ność. W więk­szo­ści wypad­ków, poza nie­unik­nio­nymi prze­py­chan­kami poli­tycz­nymi, było to wystar­cza­jąco bli­skie prawdy.

Jed­nak nie dziś, nie w dniu sesji ple­nar­nej Syn­dy­kury. Mówcy mieli prze­cież kalen­da­rze wypeł­nione popo­łu­dnio­wymi, pry­wat­nymi spo­tka­niami, co ozna­czało, że gdy roz­brzmiał alarm, pra­wie cała wier­chuszka Ary­sto­kry Dyna­stii znaj­do­wała się w biu­rach, salach kon­fe­ren­cyj­nych i na kory­ta­rzach. Umiesz­czone głę­boko pod Kopułą schrony były sto­sun­kowo duże i nie­mal wygodne, jed­nak od ostat­niego ataku na Csillę minęły dekady i Ba’kif wąt­pił, by kto­kol­wiek z obec­nych przed­sta­wi­cieli rządu kie­dy­kol­wiek miał szansę zoba­czyć je na wła­sne oczy.

Dwie godziny przy­mu­so­wej bez­czyn­no­ści, pod­czas któ­rych Siły Obronne upew­niały się, że pla­ne­cie nie grozi ponowny atak, nie spodo­bały się poli­ty­kom i Ba'kif był pewien, że nad­cho­dząca burza będzie mało roz­ważna, szla­chetna i nie­za­chwia­nie godna.

Nie mylił się.

– Ja oso­bi­ście chciał­bym wie­dzieć – ode­zwał się Mówca rodziny Ufsa po wysłu­cha­niu raportu Ba’kifa – kim byli ci obcy, któ­rzy śmieli sądzić, że atak na nas ujdzie im bez­kar­nie. Kto to był, gene­rale, chcemy wie­dzieć, kto to był?!

– Oba­wiam się, że nie umiem odpo­wie­dzieć, Mówco – odparł Ba’kif.

– Dla­czego? – naci­skał Mówca. – Macie prze­cież szczątki. Macie zapisy danych, ciała, pro­file broni. Z pew­no­ścią da się z tego wywnio­sko­wać, kim byli.

– Zaata­ko­wano Dyna­stię – wtrą­ciła ponu­rym gło­sem Mów­czyni rodziny Mit­thów, jakby sądziła, że ten drobny fakt mógł umknąć pozo­sta­łym. – Musimy wie­dzieć, kogo należy uka­rać za tak aro­gancki czyn.

– Tak – potwier­dził Ufsa, spo­glą­da­jąc na drugą stronę stołu.

Ba’kif z tru­dem powstrzy­mał wes­tchnie­nie. W daw­nych cza­sach poważne zagro­że­nie dla Dyna­stii zwy­kle jed­no­czyło Rodziny Rzą­dzące i zawie­szało codzienne poli­tyczne intrygi. Do tej chwili żywił odro­binę nadziei na to, że dzi­siej­szy atak mógł wywo­łać podobną reak­cję.

Naj­wy­raź­niej jed­nak nic takiego nie miało się wyda­rzyć. Zwłasz­cza jeśli cho­dziło o Ufsa i Mit­thów, znaj­du­ją­cych się obec­nie w samym środku wyjąt­kowo skom­pli­ko­wa­nej kam­pa­nii, w któ­rej zdo­bycz sta­no­wiły nowo otwarte kopal­nie na The­ar­ter­rze. Rodzi­nie Ufsa naj­wy­raź­niej nie podo­bało się, że główny rywal miał uszczk­nąć nieco splen­doru zwią­za­nego z tym wyda­rze­niem.

– Co wię­cej – dodał Mówca, spoj­rze­niem pro­wo­ku­jąc Mit­thkę do ponow­nego wtrą­ce­nia się – potrze­bu­jemy zapew­nie­nia, że Siły Obronne posia­dają zasoby pozwa­la­jące na ochronę Chis­sów przed ponow­nym ata­kiem tego nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego wroga.

Questis, doty­kowy czyt­nik danych leżący przed Ba’kifem, roz­ja­rzył się, gdy poja­wił się na nim nowy raport. Gene­rał pod­niósł urzą­dze­nie, pod­trzy­mu­jąc je lewą ręką, a pal­cem sunął po kra­wę­dzi, by prze­wi­nąć ekran.

– Syn­dy­kura nie powinna się mar­twić o swoje bez­pie­czeń­stwo – rzekł po chwili. – Wła­śnie otrzy­ma­łem infor­ma­cję, że cztery dodat­kowe okręty Eks­pan­syj­nej Floty zostały prze­kie­ro­wane z Napo­rara i lecą już jako wspar­cie dla Sił Obron­nych, które obec­nie patro­lują naszą prze­strzeń.

Skrzy­wił się w duchu. Mło­dzi męż­czyźni i kobiety, gotowi oddać życie, by chro­nić swój ojczy­sty świat. Szla­chetne i hono­rowe poświę­ce­nie… a zarówno on, jak i wszy­scy pozo­stali w Kopule wie­dzieli, że gdyby kie­dy­kol­wiek oka­zało się potrzebne, byłoby cał­ko­witą i nie­po­we­to­waną stratą.

Na szczę­ście, nie wyglą­dało na to, by dzi­siaj potrze­bo­wali takiej ofiary.

– A jeśli zaata­kują inne światy Dyna­stii? – naci­skał Ufsa.

– Pozo­stałe okręty wysłano już w celu wzmoc­nie­nia patroli w sąsia­du­ją­cych ukła­dach, na wypa­dek, gdyby oka­zało się, że sta­no­wią kolejne cele – odparł Ba’kif.

– Czy ktoś jesz­cze rapor­to­wał o obec­no­ści wroga? – zapy­tał Mówca Clar­rów.

– Na razie nie, Mówco – rzekł gene­rał. – Wedle naszej obec­nej wie­dzy, był to poje­dyn­czy incy­dent.

– Wąt­pię, gene­rale – par­sk­nęła teatral­nie Mów­czyni rodziny Obbic. – Nikt nie nasyła ot tak okrę­tów na Dyna­stię, by potem rzu­cić zabawki i iść do domu. Ktoś spi­skuje prze­ciwko nam. Należy tego kogoś zna­leźć i dać mu porządną nauczkę.

Trwało to jesz­cze dobrą godzinę, w trak­cie któ­rej każda z Dzie­wię­ciu Rodzin Rzą­dzą­cych – i nie­mało Wiel­kich Rodzin, aspi­ru­ją­cych do dołą­cze­nia do tego eli­tar­nego grona – upew­niało się, że ich wyrazy obu­rze­nia i deter­mi­na­cji zostały odno­to­wane.

Dla Ba’kifa była to w więk­szo­ści po pro­stu strata czasu. Na szczę­ście, bogate doświad­cze­nie mili­tarne nauczyło go, jak słu­chać poli­ty­ków tak, by móc jed­no­cze­śnie zasta­na­wiać się nad waż­niej­szymi spra­wami.

Mówcy i syn­dycy chcieli wie­dzieć, kto zaata­ko­wał Dyna­stię. To było jed­nak nie­wła­ściwe podej­ście.

Znacz­nie cie­kaw­sze było nie kto, lecz dla­czego.

Obbic miała rację. Nikt nie ata­ko­wał Csilli dla kaprysu. A już tym bar­dziej kaprysu kosz­tu­ją­cego trzy duże okręty, któ­rych strata nie przy­nio­sła żad­nej oczy­wi­stej korzy­ści. Zatem albo napast­nik sro­dze się prze­li­czył, albo jego celem było coś znacz­nie sub­tel­niej­szego.

Co mogło być takim celem?

Więk­szość Syn­dy­kury naj­wy­raź­niej uwa­żała, że atak sta­no­wił pre­lu­dium do więk­szej ofen­sywy i gdy tylko skoń­czą stro­szyć piórka, zaczną z pew­no­ścią naci­skać na Siły Obronne, by ścią­gnęły swoje jed­nostki z rubieży w celu ochrony więk­szych ukła­dów. Co wię­cej, pew­nie spró­bują zmu­sić Eks­pan­syjną Flotę Obronną do podob­nego manewru: opusz­cze­nia gra­nic i wzmoc­nie­nia pozy­cji wewnątrz Dyna­stii.

A więc co było celem tego wszyst­kiego? Skło­nie­nie Chis­sów, by poświę­cili wię­cej uwagi wła­snemu tery­to­rium? W takim przy­padku zadość­uczy­nie­nie żąda­niom Syn­dy­kury doty­czą­cym bez­pie­czeń­stwa oka­za­łoby się wyj­ściem zgod­nym z zamie­rze­niami wroga. Z dru­giej strony, jeśli syn­dycy mieli rację odno­śnie początku więk­szej ofen­sywy, pozo­sta­wie­nie Eks­pan­syj­nej Floty w Cha­osie mogłoby się oka­zać rów­nie fatal­nym posu­nię­ciem. Tak czy siak, jeśli się pomylą, zabrak­nie czasu na napra­wie­nie błędu, gdy prawda już wyj­dzie na jaw.

Gdy tak roz­wa­żał różne moż­li­wo­ści, przy­szło mu do głowy coś jesz­cze. A może wróg wcale nie chciał odcią­gnąć uwagi Dyna­stii od cze­goś, co się miało wyda­rzyć, ale cze­goś, co już się wyda­rzyło?

Ten wariant mógł przy­naj­mniej spraw­dzić od razu. Dys­kret­nie wpi­sał zapy­ta­nie na swoim questi­sie.

Mniej wię­cej w poło­wie spo­tka­nia w Kopule, gdy na­dal pró­bo­wał ukoić obawy Ary­sto­krów, znał już odpo­wiedź.

Być może.

Gdy gene­rał wresz­cie wró­cił do swo­jego biura, jeden z adiu­tan­tów już na niego cze­kał.

– Udało ci się go odna­leźć? – zapy­tał dowódca.

– Tak jest, sir – odparł adiu­tant. – Jest na Napo­ra­rze, gdzie prze­cho­dzi ostatni etap fizjo­te­ra­pii zwią­za­nej z obra­że­niami, któ­rych doznał pod­czas dzia­łań prze­ciwko pira­tom Vaga­ari.

Ba’kif się skrzy­wił. Dzia­ła­nia te, cho­ciaż w mili­tar­nym sen­sie zakoń­czone suk­ce­sem, oka­zały się abso­lut­nym poli­tycz­nym fia­skiem. Minęły mie­siące, a wielu Ary­sto­krów wciąż uty­ski­wało na cały ten bała­gan.

– Kiedy będzie dostępny?

– Kiedy tylko pan sobie zaży­czy, sir. Powie­dział, że jest do pań­skiej dys­po­zy­cji w każ­dej chwili.

– Dosko­nale – rzekł Ba’kif, patrząc na zega­rek. Przy­go­to­wa­nie „Wichru” do lotu zaj­mie pół godziny, podróż na Napo­rar potrwa cztery, kolejne pół godziny na zado­ko­wa­nie w cen­trum medycz­nym Chis­sań­skiej Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej. – Poin­for­muj go, że ma być gotów za pięć godzin.

– Tak jest, sir. – Adiu­tant wyraź­nie się zawa­hał. – Czy życzy pan sobie, bym zare­je­stro­wał roz­kaz czy może kwa­li­fi­kuje się to raczej jako podróż pry­watna?

– Reje­struj – potwier­dził gene­rał.

Ary­sto­krzy będą nie­za­do­wo­leni, gdy się o tym dowie­dzą. Syn­dy­kura może chcieć nawet zmon­to­wać jakiś try­bu­nał, żeby zmar­no­wać jesz­cze tro­chę jego czasu zupeł­nie nie­po­trzeb­nymi pyta­niami, jed­nak Ba’kif miał zamiar zro­bić wszystko zgod­nie z regu­la­mi­nem.

– Roz­kaz Naczel­nego Gene­rała Ba’kifa – kon­ty­nu­ował, sły­sząc, że jego głos obniża się o ton, jak zawsze, gdy cho­dziło o for­malne roz­kazy i raporty. – Przy­go­to­wać trans­port dla mnie i star­szego kapi­tana Mitth’raw’nuru­odo. Cel podróży: Dioya. Powód: śledz­two w spra­wie porzu­co­nego statku zna­le­zio­nego dwa dni temu w ukła­dzie zewnętrz­nym.

– Tak jest, sir – odpo­wie­dział bez zwłoki sztucz­nie neu­tral­nym gło­sem adiu­tant, w żaden spo­sób nie zdra­dza­jąc oso­bi­stych prze­my­śleń na ten temat. Nie wszy­scy, któ­rzy nie mieli zbyt dobrej opi­nii o kapi­ta­nie Thraw­nie, musieli być w końcu człon­kami Ary­sto­kry.

W tej chwili Ba’kif jed­nak się nimi nie przej­mo­wał. Zna­lazł pierw­szą połowę odpo­wie­dzi na pyta­nie: „Dla­czego?”.

Znał jed­nak tylko jedną osobę, która mogła roz­wią­zać tę zagadkę w cało­ści.

Wspo­mnie­nia I

„Spo­śród wszyst­kich obo­wiąz­ków spy­cha­nych na człon­ków rodziny śred­niego szcze­bla — jak zauwa­żył cierpko Ary­stokr Mitth’urf’ianico, idąc kory­ta­rzem szkol­nym — rekru­ta­cja była jed­nym z naj­gor­szych”. Nudna, wią­zała się ze zbyt wie­loma podró­żami i naj­czę­ściej sta­no­wiła zwy­kłą stratę czasu. Tu, na Ren­to­rze — bli­sko Csilli, a jed­no­cze­śnie para­dok­sal­nie na total­nej pro­win­cji — wie­dział dokład­nie, jakim rezul­ta­tem zakoń­czy się ta wycieczka.

Mimo to, jeśli jakiś gene­rał — nawet świeżo mia­no­wany — twier­dził, że ma obie­cu­ją­cego rekruta, spraw­dze­nie tej infor­ma­cji było po pro­stu rodzin­nym obo­wiąz­kiem.

Gene­rał Ba’kif cze­kał już na bal­ko­nie nad salą wspólną, gdy Ary­stokr się tam poja­wił. Na obli­czu woj­sko­wego malo­wał się wyraz kon­tro­lo­wa­nego entu­zja­zmu, choć sama twarz była zde­cy­do­wa­nie za młoda jak na wyż­szego ofi­cera. Z dru­giej strony, rodzinne konek­sje ist­niały wła­śnie po to.

Wzrok Ba’kifa roz­ja­śnił się na widok gościa.

— Ary­stokr Mitth’urf’ianico? — zapy­tał.

— Jam nim. Gene­rał Ba’kif?

— Jam nim.

Mając za sobą for­mal­no­ści, mogli uży­wać już znacz­nie wygod­niej­szej tytu­la­tury i imion rdze­nio­wych.

— A więc gdzie jest ten uczeń, godny w twoim mnie­ma­niu mojego obla­ty­wa­nia całej pla­nety? — zapy­tał Thur­fian.

— Tam — odparł Ba’kif, wska­zu­jąc na rzędy uczniów recy­tu­ją­cych poranne przy­sięgi. — Trzeci rząd od tyłu, po pra­wej.

A więc był dowódcą rzędu? Umiar­ko­wa­nie impo­nu­jące.

— Imię?

— Kivu’raw’nuru.

Kivu. Thur­fian nie znał tej rodziny.

— Coś wię­cej? — zapy­tał, wycią­ga­jąc questisa i wpi­su­jąc nazwę rodu.

— Jego oceny, talent i logiczne rozu­mo­wa­nie wymy­kają się naszej skali — powie­dział gene­rał. — Czy­nią z niego ide­al­nego kan­dy­data do Aka­de­mii Taha­rim na Napo­ra­rze.

— Hm — mruk­nął Thur­fian, przy­glą­da­jąc się wyni­kom wyszu­ki­wa­nia. Kivu byli chyba naj­mniej zna­nym rodem, jaki kie­dy­kol­wiek poja­wił się w Dyna­stii Chis­sów. Nic dziw­nego, że sam o nich nie sły­szał. — A dla­czego skon­tak­to­wa­łeś się z nami?

— Ponie­waż Mit­tho­wie wciąż mają jesz­cze dwa wolne miej­sca rekru­ta­cyjne — odparł Ba’kif. — Jeśli nie weź­miesz Vurawna, to nie dosta­nie teraz szansy i straci rok.

— A czy to byłaby aż taka kata­strofa?

Twarz woj­sko­wego stę­żała.

— Ow­szem, tak sądzę — powie­dział, poda­jąc roz­mówcy wła­sny questis. — Oto jego wyniki.

Thur­fian zaci­snął usta, prze­wi­ja­jąc ekran. Widy­wał lep­sze, ale nie­zbyt czę­sto.

— Nie widzę tu infor­ma­cji o tym, by rodzina przy­go­to­wała go do służby woj­sko­wej.

— Bo tak się nie stało — przy­tak­nął Ba’kif. — To pomniej­szy ród, bez zaso­bów i konek­sji, jakie mają Mit­tho­wie.

— Jeśli uwa­żali, że jest taki wyjąt­kowy, powinni byli zna­leźć lub stwo­rzyć takie zasoby — odparł zgryź­li­wie Thur­fian. — A więc myślisz, że Mit­tho­wie powinni wyko­nać odważny ruch i przy­jąć go w swe sze­regi bez zbęd­nych pytań?

— Pytaj, o co tylko chcesz — powie­dział Ba’kif. — Wszystko jest przy­go­to­wane tak, by można było go zwol­nić z pierw­szych zajęć na roz­mowę.

— Czy Ary­sto­krzy są aż tak prze­wi­dy­walni? — Thur­fian uśmiech­nął się lekko.

— Ary­sto­krzy? Nie. — Ba’kif odwza­jem­nił uśmiech. — Ale ich rywa­li­za­cja ow­szem.

— Trudno się nie zgo­dzić — przy­tak­nął Thur­fian, ponow­nie przy­glą­da­jąc się zapi­som doty­czą­cym Vurawna. Jeśli chło­pak choćby w poło­wie zre­ali­zuje drze­miący w nim poten­cjał, mógłby oka­zać się war­to­ścio­wym nabyt­kiem dla rodziny Mit­thów.

Nie­gdyś, tysiące lat temu, rodziny były tylko rodzi­nami — gru­pami istot złą­czo­nych przez krew lub mał­żeń­stwo, zamknię­tymi na innych. Jed­nak nie­od­łączne ogra­ni­cze­nia takiego układu dopro­wa­dziły do upadku i roz­war­stwie­nia, a nie­któ­rzy z Patriar­chów zaczęli eks­pe­ry­men­to­wać z meto­dami wcie­la­nia obcych do rodzin ina­czej niż poprzez mał­żeń­stwo. W efek­cie powstał obecny sys­tem — obie­cu­jące jed­nostki mogły być przy­jęte poprzez tak zwaną „adop­cję zasłu­żoną”. Z kolei ci spo­śród nich, któ­rzy udo­wod­nili swoją war­tość, mogli ocze­ki­wać wynie­sie­nia do zro­dzo­nych w Pró­bie, a może nawet otrzy­mać tytuł dostoj­nego krew­niaka.

Ten Vurawn z pew­no­ścią speł­niał kry­te­ria pozwa­la­jące na adop­cję zasłu­żoną. Co wię­cej, jeżeli Mit­tho­wie go wezmą, Irizi zostaną z niczym. Nie­wąt­pli­wie był to jeden z prze­ja­wów rywa­li­za­cji pomię­dzy rodzi­nami, wspo­mnia­nej przez Ba’kifa.

Ale nawet to nie miało zna­cze­nia. Syn­dy­kura wresz­cie przy­chy­liła się do odwiecz­nych próśb Sił Obron­nych o roz­sze­rze­nie ich moż­li­wo­ści i upraw­nień, co wła­śnie zaowo­co­wało powsta­niem Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej. Jej misją z kolei było pil­no­wa­nie inte­re­sów Chis­sów w tych czę­ściach Cha­osu, które znaj­do­wały się poza gra­ni­cami Dyna­stii, a także pozna­wa­nie tam­tej­szych form życia i okre­śla­nie stop­nia zagro­że­nia, jakie sobą repre­zen­tują.

Choć raz Ary­sto­krzy naprawdę nie poską­pili woj­sku fun­du­szy. Eks­pan­syjna Flota wła­śnie budo­wała swoje nowe okręty, bazy i ośrodki wspar­cia. Będą potrze­bo­wali wszyst­kich kom­pe­tent­nych ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy, jakich tylko dostaną.

Ten Vurawn wyglą­dał na kogoś, kto dobrze spraw­dzi się w takiej roli. Na męż­czy­znę, który może przy­spo­rzyć tam chwały imie­niu swo­jemu i swo­jej rodziny.

— Dobrze — oznaj­mił wresz­cie. — Poroz­ma­wiajmy z nim. Zobaczmy, jak pora­dzi sobie w trak­cie praw­dzi­wego prze­słu­cha­nia.

— Mam nadzieję, że ośro­dek jest nie­da­leko — powie­dział Vurawn, gdy pojazd Thur­fiana ruszył żwawo przez zie­mie Ren­tora. — Opusz­czam już wszyst­kie dzi­siej­sze zaję­cia. Instruk­to­rzy będą nie­za­do­wo­leni, jeśli opu­ścił­bym także jutrzej­sze.

— Będzie dobrze — zapew­nił Thur­fian, wyczu­wa­jąc w gło­sie chło­paka uda­waną cier­pli­wość. Czy mały naprawdę nie rozu­miał, jak wielki zaszczyt go spo­tkał?

Naj­wy­raź­niej nie. Uczęsz­cza­nie na zaję­cia zda­wało mu się ważne. Adop­cja przez jedną z Dzie­wię­ciu Rodzin Rzą­dzą­cych — nie.

Ren­tor nie sta­no­wił poli­tycz­nego czy kul­tu­ral­nego zagłę­bia, więc Thur­fian wie­dział, że będzie musiał przy­go­to­wać się na pewną dozę igno­ran­cji. Mimo to, ten brak świa­do­mo­ści wyróż­niał Vurawna nawet spo­śród wielu grubo cio­sa­nych ple­be­ju­szy, jakich znał.

Nie zmie­niało to faktu, że jeśli Ba’kif dobrze oce­nił chło­paka, czeka go kariera woj­skowa. Poli­tyka nie była tam aż tak istotna.

Jeśli Vurawn sta­nie się Mit­them, czego z pew­no­ścią nie dałoby się jesz­cze zagwa­ran­to­wać. Thur­fian wysłał co prawda wła­sny raport, jed­nak chło­paka wciąż cze­kała roz­mowa z Rad­nymi, pil­nu­ją­cymi inte­re­sów Mit­thów na Ren­to­rze, po któ­rej mogło nastą­pić krót­kie spo­tka­nie z tutej­szą Patrielką, jeśli opi­nia Rad­nych okaże się wystar­cza­jąco dobra. Po wszyst­kim rezul­taty roz­mów zostaną prze­słane do osta­tecz­nej oceny do sie­dziby rodu na Csilli. Dopiero wtedy Vurawn dowie się, czy zosta­nie zaszczy­cony adop­cją zasłu­żoną. Cały pro­ces trwał zwy­kle około dwóch, trzech mie­sięcy. Thur­fian widział i takie, które cią­gnęły się nawet pół roku…

Jego questis zabrzę­czał, wycią­gnął go więc z kie­szeni i włą­czył.

Na ekra­nie wid­niała wia­do­mość tek­stowa. Bar­dzo krótka wia­do­mość tek­stowa.

„Adop­cja zasłu­żona Vurawna zaak­cep­to­wana”.

Thur­fian zdę­biał. „Zaak­cep­to­wana?”

Nie­moż­liwe. Roz­mowy… Ewa­lu­acja Patrielki… Decy­zje w sie­dzi­bie rodu…

A jed­nak. Na jego oczach ktoś pomi­nął cały ten pro­ces i żadna ze zwy­cza­jo­wych pro­ce­dur nie miała już zna­cze­nia.

Po praw­dzie to żadna nie była już potrzebna. Zapewne Patrielka otrzy­mała tę samą wia­do­mość, a jedy­nym, co się wyda­rzy, gdy dojadą do ośrodka, będzie krótka cere­mo­nia wyj­ścia Vurawna z rodziny Kivu i przy­ję­cia go w poczet Mit­thów.

— Czy coś się stało? — zapy­tał chło­pak.

— Nie, wszystko w porządku — rzekł Thur­fian, cho­wa­jąc questisa z powro­tem do kie­szeni. A więc młody został przy­jęty wyłącz­nie na pod­sta­wie opi­nii Thur­fiana, a być może jesz­cze szkol­nych wyni­ków i rapor­tów?

Bez sensu. Choć chło­pak robił wra­że­nie, to wciąż za mało. Naj­wy­raź­niej jakiś wysoko posta­wiony czło­nek rodu obser­wo­wał jego dzi­siej­szą misję. Zapewne ta sama osoba obser­wo­wała Vurawna i zde­cy­do­wała, że przy­ję­cie go w sze­regi Mit­thów leży w inte­re­sie rodziny.

A zatem skoro decy­zja już zapa­dła, dla­czego Thur­fian został w ogóle wysłany do tej szkoły? Jego reko­men­da­cja nie mogła prze­cież aż tak się liczyć na Csilli.

Oczy­wi­ście, że nie. Ta wycieczka miała zale­d­wie ukryć fakt, że Vurawn już dawno został wybrany do adop­cji zasłu­żo­nej. Czy­sta poli­tyka. W końcu, jeśli cho­dziło o Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych, poli­tyka była zawsze klu­czowa.

Skrzy­wił się, kiedy w końcu zdo­łał pozbie­rać myśli. W żaden spo­sób nie oka­zał po sobie zasko­cze­nia, gdy otrzy­mał wia­do­mość — był Ary­sto­krem, stwo­rze­niem poli­tycz­nym, wystar­cza­jąco długo i wie­dział, jak nie ujaw­niać swo­ich emo­cji poprzez głos czy też mimikę. Jed­nak Vurawn w jakiś spo­sób zorien­to­wał się, że wia­do­mość oka­zała się wystar­cza­jąco nie­spo­dzie­wana, by o nią zapy­tać.

Przyj­rzał się chło­pa­kowi. Rzadko spo­ty­kało się taki zmysł obser­wa­cji. Może było w nim wię­cej, niż doj­rzał na pierw­szy rzut oka. Jakaś iskra, która kie­dyś przy­nie­sie honor i chwałę jemu i jego rodzi­nie.

Naj­wy­raź­niej ktoś w domu myślał podob­nie i zde­cy­do­wał, że rodziną, któ­rej ów honor i owa sława przy­padną w udziale, będą Mit­tho­wie.

Wciąż otwar­tym pozo­sta­wało pyta­nie, czy poślą chło­paka do Aka­de­mii Taha­rim. Jed­nak bio­rąc pod uwagę tajem­ni­czego dobro­dzieja pocią­ga­ją­cego za sznurki, było to zapewne do prze­wi­dze­nia.

Wbił gniewny wzrok w szybko zmie­nia­jący się pod nimi kra­jo­braz. Nie lubił być mani­pu­lo­wany. A już na pewno nie lubił patrzeć, jak ktoś dla kaprysu wyrzuca do kosza porządne i uświę­cone wie­kami pro­ce­dury.

Był jed­nak Ary­sto­krem oraz Mit­them i to nie do niego nale­żało oce­nia­nie decy­zji podej­mo­wa­nych przez jego ród. On miał jedy­nie wypeł­niać powie­rzone mu zada­nia.

Być może kie­dyś to się zmieni.

— Nie, nic się nie stało — powie­dział. — Dosta­łem po pro­stu infor­ma­cję, że zosta­łeś zaak­cep­to­wany.

— Już? — Vurawn spoj­rzał na niego sze­roko otwar­tymi oczami.

— Tak — przy­tak­nął Thur­fian, skry­cie cie­sząc się z jego zdzi­wie­nia. Zatem dało się go zasko­czyć. I wie­dział o poli­tyce przy­naj­mniej tyle, by dostrzec nie­na­tu­ral­ność sytu­acji. — Po dotar­ciu do ośrodka zapewne przej­dziemy cere­mo­nię.

— Adop­cji zasłu­żo­nej, jak rozu­miem?

A więc dzie­ciak coś tam wie­dział o Rodzi­nach Rzą­dzą­cych.

— Tak wszystko się zaczyna — powie­dział mu star­szy męż­czy­zna. — Jeśli i kiedy przej­dziesz Próby, zosta­niesz awan­so­wany na zro­dzo­nego w Pró­bie.

— A potem na dostoj­nego krew­niaka — powie­dział w zamy­śle­niu Vurawn.

Thur­fian wes­tchnął cicho. To z pew­no­ścią ni­gdy się nie wyda­rzy. Nie, gdy w grę wcho­dzi ktoś z tak mało istot­nej rodziny.

— Być może. Na razie zacznij się przy­zwy­cza­jać do nowego imie­nia, Mitth’raw’nuru.

— Tak jest — wyszep­tał chło­pak.

Thur­fian przy­glą­dał mu się kątem oka. Ba’kif uwa­żał, że chło­pak może przy­nieść chwałę Mit­thom. Jed­nak mógł też spro­wa­dzić na nich wstyd i roz­cza­ro­wa­nie. Tak już dzia­łał ten świat.

Tak czy siak, doko­nało się.

„Vurawn” prze­stał ist­nieć. Jego miej­sce zajął „Thrawn”.

Roz­dział 1

Ba’kifowi prze­mknęło przez myśl, że są takie momenty, kiedy dobrze wyj­rzeć ze względ­nego bez­pie­czeń­stwa Dyna­stii Chis­sów i spoj­rzeć w Chaos. Dawało to szansę doce­nie­nia wszyst­kiego, co uosa­biała i zna­czyła Dyna­stia. Porzą­dek i nie­złom­ność. Sta­bi­li­za­cję i siłę. Oświe­ce­nie, kul­turę i splen­dor. Była wyspą spo­koju pośród splą­ta­nych nad­prze­strzen­nych szla­ków i nie­usta­jąco zmie­nia­ją­cych się ście­żek, spo­wal­nia­ją­cych podróż i hamu­ją­cych roz­wój han­dlu mię­dzy żyją­cymi tam isto­tami.

Jed­nak legendy mówiły, iż Chaos nie zawsze był taki. Nie­gdyś, u zara­nia podróży kosmicz­nych, mię­dzy gwiaz­dami poru­szano się rów­nie łatwo, jak czy­niono to obec­nie w Dyna­stii. W końcu, tysiące lat temu, cała seria łań­cu­cho­wych eks­plo­zji super­no­wych wyrzu­ciła olbrzy­mie masy mate­rii pędzą­cej z olbrzy­mią pręd­ko­ścią mię­dzy gwiaz­dami. Nisz­czy­ciel­ska siła miaż­dżyła aste­ro­idy, a cza­sem i całe pla­nety, gdzie indziej zaś roz­świe­tlała kolejne super­nowe, zde­rza­jąc się z gwiaz­dami z szyb­ko­ścią bli­ską pręd­ko­ści świa­tła. Ruch tych wszyst­kich mas w powią­za­niu z obsza­rami olbrzy­mich stru­mieni elek­tro­ma­gne­tycz­nych stwo­rzył nie­sta­bilne, nie­usta­jąco zmie­nia­jące się szlaki nad­prze­strzenne. To z kolei spra­wiło, że każda podróż dal­sza niż o kilka ukła­dów pla­ne­tar­nych stała się trudna i nie­bez­pieczna.

Jed­nak ta nie­sta­bil­ność miała dwie strony. Ogra­ni­cze­nia, które utrud­niały podróże i chro­niły Chis­sów przed groźbą inwa­zji, kom­pli­ko­wały także zwiad i zbie­ra­nie infor­ma­cji. W tym mroku kryły się zagro­że­nia, ukryte światy i tyrani, żądni pod­bo­jów i znisz­czeń.

Wyglą­dało na to, że jeden z tych despo­tów odna­lazł wła­śnie Dyna­stię.

– Jesteś pewna, że lecimy we wła­ści­wym kie­runku? – Ba’kif skie­ro­wał pyta­nie do mło­dej kobiety, sie­dzą­cej za ste­rami ich promu.

– Tak, gene­rale, jestem pewna – odparła. Gry­mas skry­wa­nego bólu prze­mknął przez jej twarz. – Byłam czę­ścią zespołu, który to zna­lazł.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął Ba’kif. Nastą­piła kolejna, krótka chwila ciszy, w trak­cie któ­rej znów wpa­try­wał się w odle­głe gwiazdy…

– Tam – powie­działa nagle pilotka. – Dzie­sięć stopni na prawą burtę.

– Widzę – potwier­dził. – Pod­pro­wadź nas od burty.

– Tak jest, sir.

Sta­tek ruszył do przodu, powoli zbli­ża­jąc się do celu. Ba’kif wyj­rzał przez ilu­mi­na­tor, czu­jąc nara­sta­jący cię­żar w żołądku. Oglą­da­nie holo czy nagrań znisz­czo­nego statku uchodź­czego to jedno, ale zoba­cze­nie na wła­sne oczy bru­tal­nej prawdy o rzezi było czymś zupeł­nie innym.

Star­szy kapi­tan Thrawn poru­szył się u jego boku.

– To wcale nie byli piraci – powie­dział.

– Dla­czego tak sądzisz? – zapy­tał gene­rał.

– Uszko­dze­nia wska­zują na chęć znisz­cze­nia, a nie unie­ru­cho­mie­nia statku.

– Być może więk­szo­ści znisz­czeń doko­nano po gra­bieży.

– Mało praw­do­po­dobne – odparł Thrawn. – Kąt więk­szo­ści śla­dów po strza­łach wska­zuje na atak od rufy.

Ba’kif ski­nął głową. Podą­żał tym samym tokiem rozu­mo­wa­nia, co dopro­wa­dziło go do iden­tycz­nych wnio­sków.

Rozu­mo­wa­nie i jeden klu­czowy, kosz­marny fakt.

– Odpo­wiedzmy naj­pierw na oczy­wi­ste pyta­nia – zapro­po­no­wał. – Czy ten sta­tek jest w jaki­kol­wiek spo­sób powią­zany z jed­nost­kami, które zaata­ko­wały dwa dni temu Csillę?

– Nie. – Thrawn zare­ago­wał natych­miast. – Nie widzę pomię­dzy nimi żad­nych powią­zań arty­stycz­nych lub kon­struk­cyj­nych.

Ba’kif znowu poki­wał głową, ponow­nie docho­dząc do takiego samego wnio­sku.

– A więc moż­liwe, że oba wyda­rze­nia nie mają ze sobą nic wspól­nego.

– Gdyby tak było, sta­no­wi­łoby to wyjąt­kowo cie­kawy zbieg oko­licz­no­ści – powie­dział star­szy kapi­tan. – Uwa­żam za bar­dziej praw­do­po­dobne, że atak na Csillę sta­no­wił jedy­nie dywer­sję, mającą skie­ro­wać naszą uwagę do wewnątrz i z dala od tego incy­dentu.

– W rze­czy samej – zgo­dził się gene­rał. – A bio­rąc pod uwagę koszt dywer­sji, nale­ża­łoby zało­żyć, że komuś naprawdę zależy, byśmy nie przy­glą­dali się temu stat­kowi.

– W rze­czy samej – powie­dział z namy­słem Thrawn. – Zasta­na­wia mnie, dla­czego pozo­sta­wili wrak, zamiast znisz­czyć go do końca.

– Mogę to panu wyja­śnić, sir – wtrą­ciła pilotka. – Słu­ży­łam na okrę­cie patro­lo­wym, który zare­je­stro­wał atak. Byli za daleko, byśmy zdo­łali inter­we­nio­wać czy nawet uzy­skać jakieś sen­sowne dane z sen­so­rów, jed­nak napast­nicy ewi­dent­nie zauwa­żyli naszą obec­ność i posta­no­wili nie ryzy­ko­wać kon­fron­ta­cji. Nim tu dotar­li­śmy i zaczę­li­śmy badać sta­tek, sko­czyli już w nad­prze­strzeń.

– A więc już wie­dzie­li­śmy o ataku – pod­su­mo­wał Ba’kif. – Dywer­sja miała więc praw­do­po­dob­nie odcią­gnąć naszą uwagę.

– A przy­naj­mniej dać im tro­chę czasu, nim się nad tym pochy­limy – dodał Thrawn. – Jak pan myśli, jak dużo czasu, sir?

Ba’kif pokrę­cił głową.

– Nie da się tego okre­ślić z cał­ko­witą pew­no­ścią. Jed­nak bio­rąc pod uwagę wście­kłość Syn­dy­kury po ataku na Csillę, zakła­dam, że przy­naj­mniej przez trzy albo cztery mie­siące będą naci­skać na flotę, by ta zna­la­zła im win­nych. Oczy­wi­ście zakła­da­jąc, że nie ziden­ty­fi­ku­jemy ich wcze­śniej.

– Nie ziden­ty­fi­ku­jemy – powie­dział Thrawn. – Prze­glą­da­łem nagra­nia z ataku, statki wyglą­dają na stare, wręcz prze­sta­rzałe. Kto­kol­wiek je wysłał, wybrał z pew­no­ścią te jak naj­mniej przy­po­mi­na­jące sprzęt, z któ­rego obec­nie korzy­sta.

Gene­rał uśmiech­nął się ponuro.

– Być może nawet nie­wiel­kie podo­bień­stwo nam wystar­czy.

– Być może. – Thrawn wska­zał na wrak statku. – Zakła­dam, że wej­dziemy na pokład?

Ba’kif spoj­rzał na pilotkę. Miała napiętą twarz, skóra wokół jej oczu zmarsz­czyła się lekko. Była już raz na tym statku i ewi­dent­nie nie miała ochoty na powtórkę.

– Tak – odparł. – Tylko my dwaj. Załoga promu zostaje tu na straży.

– Przy­ją­łem – powie­dział Thrawn. – Za pozwo­le­niem, przy­go­tuję ska­fan­dry.

– Wyko­nać – pole­cił Ba’kif. – Zaraz do cie­bie dołą­czę.

Pocze­kał, aż za Thraw­nem zamkną się drzwi.

– Rozu­miem, że niczego nie rusza­li­ście? – zapy­tał pilotkę.

– Nie, sir. Ale…

– Ale?

– Nie rozu­miem, dla­czego chciał pan, żeby­śmy go zosta­wili w tym sta­nie, a nie spro­wa­dzili do bazy i pod­dali dokład­niej­szym oglę­dzi­nom – powie­działa. – Nie mam poję­cia, jak cokol­wiek w środku może się panu przy­dać.

– Może pani się zdziwi – odparł. – A może oboje się zdzi­wimy.

Spoj­rzał w stronę śluzy, do któ­rej udał się Thrawn.

– Wła­ści­wie na to liczę.

Ba’kif widział wszyst­kie holo, które załoga patrolu wysłała do Syn­dy­kury na Csilli i kwa­tery głów­nej Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej na Napo­ra­rze.

Rze­czy­wi­stość jed­nak, podob­nie jak i sam sta­tek, wyglą­dała o wiele gorzej.

Znisz­czone kon­sole. Usma­żone banki danych i moduły. Roz­bite wiązki sen­so­rów i sys­temy wykry­wa­jące.

No i ciała. Te wszyst­kie ciała.

A przy­naj­mniej to, co z nich zostało.

– To nie był frach­to­wiec. – Spo­kojny głos Thrawna docho­dził z gło­śnika w heł­mie Ba’kifa. – Jedy­nie sta­tek uchodź­czy.

Ba’kif ski­nął bez słowa. Doro­śli, mło­dzież, dzieci – zwłoki nale­żały do istot znaj­du­ją­cych się na róż­nych eta­pach życia.

Wszy­scy zostali zgła­dzeni z jed­no­li­cie bru­talną sku­tecz­no­ścią.

– Czy udało się coś wyczy­tać z raportu floty? – spy­tał Thrawn.

– Pra­wie nic – przy­znał Ba’kif. – Jak już zauwa­ży­łeś, takiego typu statku nie ma w naszych bazach. Kod gene­tyczny ofiar rów­nież jest nam nie­znany. Sądząc po wiel­ko­ści, sta­tek nie był przy­sto­so­wany do dale­kich podróży, jed­nak w Cha­osie znaj­duje się prze­cież wiele ukła­dów pla­ne­tar­nych i ośrod­ków cywi­li­za­cyj­nych, któ­rych ni­gdy nie odwie­dzi­li­śmy.

– Z kolei ich cechy feno­ty­piczne… – Thrawn mach­nął ręką.

– Są trudne do odczy­ta­nia – przy­tak­nął ponuro Ba’kif, nie zdo­ław­szy powstrzy­mać dresz­czu. Amu­ni­cja wybu­chowa spra­wiła, że nawet naj­lep­sze ekipy rekon­struk­cyjne po pro­stu nie miały za bar­dzo z czym pra­co­wać. – Mia­łem nadzieję, że może dostrze­żesz coś, co prze­oczyli.

– Dostrze­gam kilka takich rze­czy – stwier­dził Thrawn. – Pod­sta­wowa struk­tura statku odzna­cza się pew­nymi wzor­cami, które praw­do­po­dob­nie da się odnieść do innych aspek­tów ich kul­tury. Rów­nież ich stroje są cha­rak­te­ry­styczne.

– W jaki spo­sób? – spy­tał Ba’kif. – Cho­dzi o mate­riał? Wzor­nic­two? Krój?

– To i wię­cej. Cho­dzi o swego rodzaju atmos­ferę, ogólne odczu­cie, które składa się w moim umy­śle w pewną całość.

– Nie dał­byś rady nam tego kie­dyś usys­te­ma­ty­zo­wać?

Thrawn zwró­cił się w jego stronę i przez wizjer hełmu Ba’kif doj­rzał krzywy uśmiech młod­szego męż­czy­zny.

– Doprawdy, gene­rale. Gdy­bym mógł to po pro­stu spi­sać, już dawno bym tak zro­bił.

– Wiem – odparł Ba’kif. – Choć byłoby nam wszyst­kim łatwiej, gdy­byś to potra­fił.

– Zga­dzam się – przy­tak­nął Thrawn. – Pro­szę jed­nak być pew­nym, że roz­po­znam te istoty, jeśli je znowu spo­tkam. Zakła­dam, że chce pan się dowie­dzieć, skąd pocho­dzi ten sta­tek.

– W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach tak bym wła­śnie zro­bił – rzekł Ba’kif. – Jed­nak mając na wzglę­dzie obecne wzbu­rze­nie i gniew Syn­dy­kury, może być nam trudno wyrwać grupę zada­niową z Sił Obron­nych Dyna­stii.

– W razie potrzeby jestem gotów wyko­nać tę misję samo­dziel­nie.

Ba’kif poki­wał głową. Oczy­wi­ście, spo­dzie­wał się, że Thrawn zgłosi się na ochot­nika. Jeśli coś spra­wiało mu przy­jem­ność, było to wła­śnie uga­nia­nie się za nie­zna­nym i roz­wią­zy­wa­nie trud­nych zaga­dek. Bio­rąc jesz­cze pod uwagę jego wyjąt­kową zdol­ność dostrze­ga­nia związ­ków przy­czy­nowo-skut­ko­wych tam, gdzie inni nie potra­fili ich zoba­czyć – i fakt, że zde­cy­do­wana więk­szość Ary­sto­krów z rado­ścią pozby­łaby się go na jakiś czas z zasięgu wzroku – nada­wał się ide­al­nie do tego zada­nia.

Nie­stety, nie było to wcale pro­ste.

– Będę potrze­bo­wał cze­goś odpo­wied­nio wypo­sa­żo­nego na taką misję – cią­gnął Thrawn, roz­glą­da­jąc się po wraku. – „Sprin­ghawk” nadałby się cał­kiem nie­źle.

– Prze­czu­wa­łem, że to powiesz – powie­dział kwa­śno Ba’kif. – Masz świa­do­mość, że ode­brano ci go nie bez powodu, prawda?

– Oczy­wi­ście – odparł Thrawn. – Naczelny Admi­rał Ja’fosk i Rada nie byli zado­wo­leni z pod­ję­tych przeze mnie dzia­łań wobec pira­tów Vaga­ari. Jestem jed­nak pewien, że ich gniew już minął.

– Być może – rzekł wymi­ja­jąco Ba’kif. – Jed­nakże… cóż. Powiedzmy po pro­stu, że twoja repu­ta­cja wśród pozo­sta­łych człon­ków Rady pozo­staje wąt­pliwa.

Spo­wo­do­wana dzia­ła­niami Thrawna iry­ta­cja Rady Hie­rar­chii Obron­nej była nie­wąt­pli­wie ofi­cjal­nym powo­dem ode­bra­nia mu dowódz­twa nad „Sprin­ghaw­kiem”. I nie cho­dziło wyłącz­nie o nie­au­to­ry­zo­waną akcję prze­ciwko pira­tom, ale także o będące jej rezul­ta­tem śmierć syn­dyka Mitth’ras’safisa oraz utratę cen­nej, obcej tech­no­lo­gii.

Jed­nak ist­niały także inne, zaku­li­sowe powody. Zwień­czona suk­ce­sem kam­pa­nia Thrawna, bez względu na jej popar­cie ze strony Ary­sto­kry czy też jego brak, przy­spo­rzyła „Sprin­ghaw­kowi” sławy i chluby, więc rodzina Ufsa uznała, że okręt powi­nien być dowo­dzony przez jedno z nich. Potem już wystar­czyła tylko dys­kretna pety­cja do Rady, zapewne nawet dys­kret­niej­sza wymiana przy­sług czy obiet­nic przy­szłych zysków i było po Thraw­nie.

Co pozo­sta­wało, rzecz jasna, w zupeł­nej sprzecz­no­ści z pro­to­ko­łem. Ary­sto­kra nie powinna mieć żad­nego wpływu na przy­działy woj­skowe. Co nie zna­czyło, że tak się cza­sem nie działo.

Cała rzecz w tym, że jak zwy­kle Thrawn dostrze­gał jedy­nie ogólny zarys sytu­acji, zupeł­nie nie zauwa­ża­jąc poli­tycz­nych niu­an­sów.

Z dru­giej strony, poja­wiała się szansa na przy­po­mnie­nie cywil­nym przy­wód­com Dyna­stii, że to Rada, a nie Syn­dy­kura dowo­dzi woj­skiem. Syn­dycy wzięli sobie „Sprin­ghawka”? Nad­szedł czas, by Rada ode­brała im swoją wła­sność.

– Zoba­czę, co da się zro­bić – powie­dział w końcu. – „Sprin­ghawk” ma za kilka dni dołą­czyć do odwe­to­wego ataku admi­rał Ar’alani na Paata­atu­sów, ale póź­niej będziemy chyba w sta­nie przy­wró­cić twoje dowódz­two.

– Naprawdę sądzi­cie, że to Paata­atu­so­wie stoją za ata­kiem na Csillę?

– Ja tak nie sądzę. – Gene­rał pokrę­cił głową. – Ani więk­szość Rady. Ale jeden z syn­dy­ków cią­gle wraca do tej teo­rii, a pozo­stali powoli się do niej prze­ko­nują. Poza tym, Paata­atu­so­wie i tak znowu szar­pali nasze gra­nice, więc zasłu­żyli sobie na szyb­kiego klapsa.

– Przy­pusz­czam, że to roz­sądne – powie­dział Thrawn. – Zamiast jed­nak cze­kać do zakoń­cze­nia ope­ra­cji, chciał­bym wejść na okręt jesz­cze przed ata­kiem. Nie­ko­niecz­nie jako jego dowódca, ale w celu obser­wa­cji i ewa­lu­acji ofi­ce­rów i wojow­ni­ków.

– To moż­liwe – odparł Ba’kif. – Z dru­giej strony, dla­czego nie jako dowódca? Przed­sta­wię temat Ar’alani i zoba­czę, czy się zgo­dzi.

– Jestem pewien, że nie będzie miała nic prze­ciwko. – Thrawn ski­nął głową. – Mam rozu­mieć, że na czas śledz­twa zosta­nie mi przy­dzie­lona jakaś gwiaz­do­ga­torka?

– Naj­praw­do­po­dob­niej tak. – Sze­regi gwiaz­do­ga­to­rek były mocno prze­rze­dzone w ostat­nim cza­sie, ale śledz­two Thrawna może zapro­wa­dzić go bar­dzo daleko i nie było sensu zmu­szać go do znacz­nie powol­niej­szej podróży sko­kami. – Spraw­dzę, które są wolne, gdy wró­cimy na Napo­rar.

– Dzię­kuję. – Thrawn wska­zał w kie­runku rufy. – Zakła­dam, że napast­nicy nie zosta­wili wiele z maszy­nowni czy maga­zy­nów?

– Prak­tycz­nie nic – przy­tak­nął ponuro Ba’kif. – Wła­ści­wie tylko wię­cej roze­rwa­nych na strzępy ciał.

– Tak czy siak, chciał­bym się tam rozej­rzeć.

– Oczy­wi­ście – zgo­dził się Ba’kif. – Tędy.

Kapi­tan Ufsa’mak’ro przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wał się w nowe roz­kazy wid­nie­jące na questi­sie, który podał mu jego pierw­szy ofi­cer.

Nie. Nie jego pierw­szy ofi­cer. Star­szy koman­dor Plikh’ar’ill­morf był teraz ofi­cerem star­szego kapi­tana Mitth’raw’nuru­odo. I to dru­gim ofi­cerem.

To sam Sama­kro został pierw­szym Thrawna.

Pod­niósł wzrok znad questisa i spoj­rzał na sztywno wypro­sto­wa­nego męż­czy­znę. Kha­rill goto­wał się z wście­kło­ści, choć sam zapewne sądził, że dobrze to ukrywa.

– Jakieś pyta­nia, star­szy koman­do­rze? – zapy­tał spo­koj­nie Sama­kro.

Brwi Kha­rilla drgnęły ledwo zauwa­żal­nie. Naj­wy­raź­niej spo­dzie­wał się, że kapi­tan „Sprin­ghawka” będzie rów­nie zły po otrzy­ma­niu tych nie­ocze­ki­wa­nych roz­ka­zów jak on sam.

– Nie pyta­nie, a komen­tarz, sir – wykrztu­sił przez ści­śnięte gar­dło.

– Niech zgadnę. – Sama­kro uniósł nieco questis. – Jesteś obu­rzony fak­tem, że ode­brano mi okręt i prze­ka­zano go star­szemu kapi­ta­nowi Thraw­nowi. Zasta­na­wiasz się, czy nie powin­ni­śmy zło­żyć skargi, osobno lub wspól­nie, a jeśli wspól­nie, to czy należy się naj­pierw skon­tak­to­wać z naszymi rodzi­nami. Sądzisz, że powin­ni­śmy wnieść także pro­test do admi­rał Ar’alani, Naczel­nego Admi­rała Ja’foska oraz Rady Hie­rar­chii Obron­nej, przy­pusz­czal­nie w tej wła­śnie kolej­no­ści, argu­men­tu­jąc, że zmiana struk­tury dowo­dze­nia na okrę­cie w przeded­niu bitwy jest nie tylko nie­mą­dra, ale i nie­bez­pieczna. Co wię­cej, jesteś abso­lut­nie prze­ko­nany, że powin­ni­śmy oka­zać nasze nie­za­do­wo­le­nie, wyko­nu­jąc roz­kazy Thrawna z tak małą dozą entu­zja­zmu, jak to tylko moż­liwe. Czy coś pomi­ną­łem?

Szczęka Kha­rilla zaczęła opa­dać już przy dru­gim zda­niu, a teraz była otwarta sze­rzej, niż star­szy koman­dor kie­dy­kol­wiek widział.

– E… nie, niczego pan nie pomi­nął, sir – wybą­kał pod­władny.

– A zatem – Sama­kro oddał mu questisa – skoro już to wszystko powie­dzia­łem, ty nie musisz. Wróć na sta­no­wi­sko i przy­go­tuj okręt do zmiany dowódcy.

Grdyka Kha­rilla poru­szyła się, ale zdo­był się tylko na ski­nię­cie głową.

– Tak jest, sir – powie­dział i się odwró­cił.

– Jesz­cze jedno – rzu­cił Sama­kro.

– Sir?

Oczy kapi­tana zwę­ziły się nie­bez­piecz­nie.

– Jeśli kie­dy­kol­wiek przy­ła­pię cię na nie­wy­peł­nia­niu roz­ka­zów – czy­ich­kol­wiek roz­ka­zów – lub wypeł­nia­niu pra­wo­moc­nego roz­kazu wol­niej lub nie­do­kład­niej, oso­bi­ście zacią­gnę cię przed try­bu­nał. Jasne?

– Bar­dzo jasne, sir – wyce­dził przez zęby Kha­rill.

– Dosko­nale. Odma­sze­ro­wać.

Przy­glą­dał się sztyw­nym ple­com Kha­rilla, gdy ten kie­ro­wał się kory­ta­rzem w stronę mostka „Sprin­ghawka”. Sama­kro miał nadzieję, że udało mu się prze­ko­nać młod­szego męż­czy­znę do choćby uda­wa­nia entu­zja­zmu przed nowym dowódcą okrętu, nawet jeśli sam go nie odczu­wał.

Miał nadzieję, że dobrze ukrył swoje praw­dziwe uczu­cia.

Był wście­kły. Wście­kły, obu­rzony, zdra­dzony. Jak Rada i Naczelny Admi­rał Ja’fosk śmieli zro­bić to jemu i „Sprin­ghaw­kowi”? Wszy­scy wie­dzieli, że Ba’kif śli­nił się na widok wszyst­kiego, czego tylko Thrawn dotknął, ale Ja’fosk powi­nien mieć wię­cej rozumu.

Mimo to roz­kazy zostały wydane i opro­te­sto­wa­nie ich, jak chciał tego Kha­rill, nie przy­nio­słoby niczego poza pod­sy­ce­niem i tak roz­pa­lo­nego już ognia. Sama­kro będzie więc wyko­ny­wał swoją robotę i dopil­nuje, by pozo­stali ofi­ce­ro­wie i wojow­nicy na okrę­cie zro­bili to samo.

I będzie jed­no­cze­śnie żywił nadzieję, że w jaki­kol­wiek poli­tyczny bała­gan wpa­kuje się tym razem Thrawn, nie zmie­cie ich on wszyst­kich z pokładu.

Wspo­mnie­nia II

Podróż dobie­gała końca, więc Al’iastov zamknęła Trze­cie Oko i wró­ciła do przy­ga­szo­nych świa­teł mostka „Tomry”, trans­por­towca Chis­sań­skich Sił Obron­nych. Unio­sła obie dło­nie znad przy­rzą­dów nawi­ga­cyj­nych, czu­jąc prze­możną pustkę zarówno w sercu, jak i w żołądku.

— Star­szy koman­do­rze? — zapy­tała nie­pew­nie, patrząc na ofi­cera sie­dzą­cego obok niej.

— Jeste­śmy na miej­scu — potwier­dził. — Dzię­kuję. Przej­muję ste­ro­wa­nie.

— Dobra — wymam­ro­tała. Wypięła się z uprzęży, wstała i ruszyła przez cichy mostek w stronę śluzy.

Prze­szła przez właz, a następ­nie podą­żyła kory­ta­rzem w stronę kajuty kapi­tań­skiej, w któ­rej przy­go­to­wano miej­sce dla niej i jej opie­kunki. „Tomra” nie opu­ściła ni­gdy dotąd Dyna­stii, nie miała więc zwy­cza­jo­wej kajuty gwiaz­do­ga­tor­skiej. Opie­kunka Al’iastov, Mafole, dość gło­śno na to narze­kała, natych­miast anta­go­ni­zu­jąc tym samym młod­szą kapi­tan Vor­lip.

Na innych stat­kach, na któ­rych słu­żyła, opie­kunka zwy­kle witała ją za most­kiem i odpro­wa­dzała do kajuty gwiaz­do­ga­tor­skiej. Jed­nak po kłótni z Vor­lip Mafole oznaj­miła, że nie opu­ści swej kabiny, póki nie dotrą na Napo­rar i powie­działa Al’iastov, że będzie musiała cho­dzić po pokła­dzie sama.

I gdy tak szła samot­nie dłu­gim kory­ta­rzem, czuła, jak łzy napły­wają jej do oczu.

Nie było żad­nego powodu, by wysy­łać gwiaz­do­ga­torkę w tę podróż. Wie­działa o tym. Trasy wewnątrz Dyna­stii nie przy­po­mi­nały tych w Cha­osie. Tu szlaki były pro­ste i piloci wie­dzieli, jak dole­cieć tam, dokąd chcieli.

Wła­śnie dla­tego flota chciała spraw­dzić Al’iastov tutaj. Takie rejsy były bez­piecz­nym spo­so­bem na zwe­ry­fi­ko­wa­nie, czy gwiaz­do­ga­torka jest wciąż w sta­nie wyko­ny­wać swoje obo­wiązki.

Pilot nie powie­dział ani słowa. Młod­sza kapi­tan Vor­lip też nie.

Ale Al’iastov wie­działa.

Nie była w sta­nie utrzy­mać „Tomry” na wła­ści­wym kur­sie. Pilot musiał kory­go­wać go w trak­cie rejsu.

Jej Trze­cie Oko już wła­ści­wie zani­kło. Nie mogła już wyko­ny­wać tej pracy. Jedyne życie, jakie do tej pory znała, skoń­czyło się. Jej życie skoń­czyło się cały rok wcze­śniej, niż się to zwy­kle działo.

W wieku trzy­na­stu lat.

— Dobrze się czu­jesz?

Al’iastov zatrzy­mała się w pół kroku, wycie­ra­jąc szybko łzy, które zasło­niły jej nad­cho­dzącą postać. Kilka kro­ków dalej stał młody męż­czy­zna w czar­nym mun­du­rze. Na koł­nie­rzu nie miał żad­nych ozna­czeń, co suge­ro­wało, że jest kade­tem, a na jego pago­nie wid­niało wscho­dzące słońce. Sym­bol jed­nej z Dzie­wię­ciu Rodzin, choć nie mogła sobie przy­po­mnieć, któ­rej.

— Nic mi nie jest — odparła. Jedna z jej opie­ku­nek powie­działa kie­dyś, że ni­gdy nie powinna narze­kać na samo­po­czu­cie. — Kim jesteś?

— Kadet Mitth’raw’nuru. Lecę do Aka­de­mii Taha­rim. A ty?

— Al’iastov. — Skrzy­wiła się, gdy przy­po­mniała sobie, że jej toż­sa­mość miała pozo­stać utaj­niona przed wszyst­kimi oprócz naj­wyż­szych rangą ofi­ce­rów. — Jestem córką kapi­tan — dodała, uży­wa­jąc wymówki, z któ­rej miała sko­rzy­stać w razie naga­by­wa­nia przez człon­ków załogi.

Thrawn uniósł nieco brwi, a Al’iastov poczuła się jesz­cze gorzej. Nie uwie­rzył. Nie tylko jej życie dobie­gało końca, ale i ona sama wła­śnie pew­nie wpa­ko­wała się w tara­paty.

— To zna­czy…

— Jasna sprawa — rzekł Thrawn. — Co się stało, Al’iastov? Czy mogę ci jakoś pomóc?

Dziew­czyna wes­tchnęła. Nie powinna prze­cież narze­kać. Ale chyba po raz pierw­szy w życiu nie dbała o to, co powinna, a czego nie.

— Nie sądzę… Ja… mar­twię się. O… sama nie wiem. O to, co teraz zro­bię.

— Rozu­miem — powie­dział chło­pak.

Al’iastov wstrzy­mała oddech. Czyżby zorien­to­wał się, kim jest? Bun­tow­ni­czy nastrój znik­nął, znów była w pełni świa­doma, że pakuje się w kło­poty.

— Naprawdę? — zapy­tała ostroż­nie.

— Oczy­wi­ście. Każde z nas odczuwa nie­pew­ność w trak­cie podróży przez życie. Nie wiem, co kon­kret­nie cię mar­twi, ale zapew­niam, że wszy­scy kadeci na pokła­dzie rów­nież stoją teraz przed poważ­nymi, życio­wymi zmia­nami.

Odro­binę jej ulżyło. A więc nie wie­dział, że jest gwiaz­do­ga­torką.

— Jed­nak wy wie­cie, dokąd zmier­za­cie. Jesteś kade­tem i skoń­czysz w Siłach Obron­nych. Ja nie wiem, co będę robiła.

— Jesteś córką kapi­tan okrętu — odparł. — To z pew­no­ścią otwiera wiele moż­li­wo­ści. Co wię­cej, moja podróż do Aka­de­mii nie ozna­cza, że wiem wszystko o mojej przy­szło­ści. A nie­pew­ność może z łatwo­ścią stać się jed­nym z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych sta­nów umy­słu.

Następ­nie, ku kom­plet­nemu zdzi­wie­niu Al’iastov, Thrawn przy­kląkł na jedno kolano, przez co jego twarz zna­la­zła się nieco niżej. Doro­śli pra­wie ni­gdy tego nie robili. Nawet więk­szość opie­ku­nek Al’iastov zwy­kle stała pro­sto, patrząc na nią z góry.

— A jed­nak choć wszy­scy sta­jemy na wielu roz­sta­jach, możemy wybrać naszą drogę — cią­gnął. — Też masz tę moż­li­wość. Wybierz ścieżkę, która jest wła­ściwa dla cie­bie.

— No nie wiem. — Al’iastov czuła, jak łzy znów napły­wają jej do oczu. Jakie niby wybory stały przed trzy­na­sto­let­nią gwiaz­do­ga­torką, która zawio­dła? Nikt z nią o tym nie roz­ma­wiał. — Ale dzię­kuję…

— Co tu się wypra­wia? — Ostry głos młod­szej kapi­tan Vor­lip dobiegł zza jej ple­ców. — Kim jesteś i co tu robisz?

— Kadet Mitth’raw’nuru. — Thrawn zerwał się na równe nogi. — Zwie­dza­łem sta­tek, gdy natkną­łem się na pani córkę. Wyglą­dała na zde­ner­wo­waną, więc zatrzy­ma­łem się, by zaofe­ro­wać pomoc.

— Nie powinno cię w ogóle być w tym kory­ta­rzu — sark­nęła Vor­lip. Minęła Al’iastov i sta­nęła przed Thraw­nem. — Nie widzia­łeś ozna­ko­wa­nia TYLKO DLA PER­SO­NELU?

— Zało­ży­łem, że przy­go­to­wano go na uży­tek ruchu cywil­nego. Jako kadet był­bym więc wła­śnie „per­so­ne­lem”.

— No więc nie jesteś — syk­nęła Vor­lip. — Powi­nie­neś być teraz z pozo­sta­łymi kade­tami.

— Pro­szę o wyba­cze­nie — powie­dział Thrawn. — Pra­gną­łem tylko poczuć okręt.

Skło­nił głowę i zaczął się odwra­cać.

Vor­lip wycią­gnęła ramię, zagra­dza­jąc mu przej­ście.

— Co masz na myśli, mówiąc „poczuć okręt”?

— Chcia­łem nauczyć się jego rytmu. Pokład deli­kat­nie wibruje, prze­ka­zu­jąc infor­ma­cje o zmia­nie trybu pracy sil­ni­ków. Naszą podróż przez nad­prze­strzeń zna­czyły drobne wah­nię­cia i korekty. Pęd powie­trza wska­zuje na drobne odchy­le­nia, gdy zmie­niamy kie­ru­nek. Kom­pen­sa­tory od czasu do czasu spóź­niają się z nadą­że­niem za tymi zmia­nami, co z kolei znów można odczuć w wibra­cjach pokładu.

— Doprawdy? — Vor­lip nie wyglą­dała już na zde­ner­wo­waną. — Który to twój lot kosmiczny w życiu?

— Pierw­szy, ni­gdy wcze­śniej nie opu­ści­łem domu.

— Rozu­miem. — Vor­lip zro­biła krok w jego stronę. — Zamknij oczy. Nie otwie­raj, dopóki nie wydam takiego pole­ce­nia.

Thrawn zro­bił, jak mu kazano. Vor­lip chwy­ciła go za ramiona i bez ostrze­że­nia zaczęła nim obra­cać.

Zasko­czony, roz­ło­żył ręce. Poty­kał się, bo stopy nie nadą­żały za górną czę­ścią ciała. Vor­lip nie prze­sta­wała nim krę­cić, sama rów­nież powoli poru­szała się dookoła. Gdy poko­nała mniej wię­cej jedną trze­cią drogi wokół kadeta, zatrzy­mała go.

— Nie otwie­raj oczu — powie­działa, przy­trzy­mu­jąc go w miej­scu. — W któ­rym kie­runku lecimy?

Przez chwilę nie odpo­wia­dał. Następ­nie uniósł dłoń i wska­zał w stronę dziobu „Tomry”.

— Tam.

Vor­lip trzy­mała go jesz­cze przez sekundę. Wresz­cie puściła i cof­nęła się o krok.

— Możesz otwo­rzyć oczy. — Po chwili dodała: — A teraz wra­caj do swo­ich kwa­ter. I ni­gdy już nie igno­ruj takiego znaku, chyba że masz pew­ność, że ci wolno.

— Tak, pani kapi­tan — odparł.

Zamru­gał kilka razy, odzy­sku­jąc rów­no­wagę, ski­nął Vor­lip, a także Al’iastov, do któ­rej rów­nież się uśmiech­nął, po czym odwró­cił się i odszedł.

— Prze­pra­szam — wyszep­tała dziew­czyna.

— Nic się nie stało. — Vor­lip wciąż patrzyła za odcho­dzą­cym Thraw­nem.

— Jesteś na niego zła? — zapy­tała Al’iastov. — Chciał mi tylko pomóc.

— Wiem.

— Jesteś więc zła na mnie?

Vor­lip spoj­rzała na nią, uśmie­cha­jąc się lekko.

— Oczy­wi­ście, że nie — odparła. — Nie zro­bi­łaś nic złego.

— Ale… — Al’iastov urwała, zmie­szana.

— Na nikogo nie jestem zła — powie­działa Vor­lip. — Po pro­stu… Mnie zajęło to pięt­na­ście rej­sów na czte­rech róż­nych stat­kach, nim wykształ­ci­łam tego rodzaju świa­do­mość. Ten cały Mitth’raw’nuru doko­nał tego pod­czas swo­jego pierw­szego lotu.

— Czy to dziwne?

— Bar­dzo — przy­tak­nęła Vor­lip.

— Wydaje się miły… — urwała Al’iastov, przy­po­mi­na­jąc sobie, co powie­dział o ścież­kach. — Co sta­nie się ze mną po odej­ściu stąd?

— Zosta­niesz adop­to­wana — odpo­wie­działa Vor­lip. — Zapewne przez jedną z Dzie­wię­ciu Rodzin Rzą­dzą­cych. Lubią mieć u sie­bie byłe gwiaz­do­ga­torki.

— Dla­czego?

— Kwe­stia pre­stiżu. Z pew­no­ścią rozu­miesz, jak rzadko poja­wiają się dziew­czynki o two­ich zdol­no­ściach. Adop­cja zasłu­żona to wielki honor dla kogoś takiego jak ty.

Al’iastov poczuła nagły ucisk w gar­dle.

— Nawet jeśli jeste­śmy do niczego nie­przy­datne?

— Nie mów takich głu­pot — zga­niła ją Vor­lip. — Każdy jest przy­datny. Mam na myśli to, że zosta­niesz powi­tana z otwar­tymi ramio­nami w rodzi­nie, która cię adop­tuje. Zajmą się tobą, zapew­nią dal­szą edu­ka­cję, a w końcu i naj­le­piej pasu­jącą do cie­bie karierę.

— Chyba że mnie wywalą.

— Powie­dzia­łam już, żebyś nie gadała głu­pot. Nikt cię zni­kąd nie wywali. Jesteś pre­sti­żo­wym nabyt­kiem dla rodziny, tak?

— Tak. — Al’iastov wciąż nie wie­rzyła w to do końca, ale dal­sza roz­mowa nie miała już sensu.

Cho­ciaż w sumie, może i miała…

— Czy będę mogła wybrać rodzinę?

Vor­lip zmarsz­czyła brwi.

— Nie wiem. Szcze­rze mówiąc, nie mam poję­cia na temat szcze­gó­łów takiego pro­cesu. A co, inte­re­suje cię jakiś kon­kretny ród?

— Ow­szem — powie­działa z prze­ko­na­niem Al’iastov. — Mit­tho­wie.

— Och, doprawdy? — Vor­lip obej­rzała się przez ramię. — Jak kadet Thrawn?

— Tak.

Vor­lip powoli wypu­ściła powie­trze.

— Jak mówi­łam, nie wiem, jak to się dokład­nie odbywa. Ale z pew­no­ścią nie ma powodu, dla któ­rego nie mia­ła­byś zapy­tać. Wła­ści­wie, jak się nad tym zasta­no­wić, to była gwiaz­do­ga­torka z two­imi wyni­kami powinna móc pro­sić, o co tylko zechce.

Stało się. Vor­lip powie­działa to na głos. „Była gwiaz­do­ga­torka”.

Nawi­ga­cyjna kariera Al’iastov ofi­cjal­nie dobie­gła końca.

Nagle zdała sobie sprawę, że, zaska­ku­jąco, zupeł­nie jej to nie prze­szka­dzało.

— On też tak powie­dział — wyszep­tała do Vor­lip. — Powie­dział, że mogę wybrać swoją ścieżkę.

— Cóż, kadeci mówią różne rze­czy. — Mach­nię­ciem ręki zbyła zarówno Thrawna, jak i roz­mowę z nim. — A teraz musi­cie zamel­do­wać się z opie­kunką w moim biu­rze. Mamy kilka for­mu­la­rzy do wypeł­nie­nia.

„Mitth’raw’nuru” — tak się przed­sta­wił. Al’iastov powta­rzała sobie to imię w myślach, idąc obok kapi­tan. „Mitth’raw’nuru”. Nie zapo­mni go.

A gdy przyj­dzie czas, rodzina Mit­thów z pew­no­ścią otrzyma odpo­wied­nią prośbę.

Roz­dział 2

Oficer przy­dzia­łowy pokrę­cił głową.

– Proś­bie odma­wiam – stwier­dził krótko. – Miłego dnia.

Mitth’ali’astov zamru­gała. Czyżby się prze­sły­szała?

– Nie rozu­miem, jak to „odma­wia pan”? – zapy­tała. – Mam tu prze­cież całą doku­men­ta­cję.

– To prawda. – Przy­dzia­łowy był nie­wzru­szony. – Jed­nak nale­żało ją zło­żyć cztery dni temu.

Tha­lias zaci­snęła zęby. Musiała wal­czyć z całą biu­ro­kra­tyczną machiną rodziny Mit­thów, by się tu dostać. I wal­czyła, kłami i pazu­rami! Teraz jed­nak, gdy było już za późno, pojęła, dla­czego odpu­ścili i pozwo­lili jej zło­żyć prośbę.

– Oba­wiam się, że nie rozu­miem. – Z tru­dem powstrzy­my­wała gniew na wła­sną rodzinę. Męż­czy­zna przed nią był klu­czem do otrzy­ma­nia przy­działu na „Sprin­ghawka”. Musiała go sobie zjed­nać. – Jestem człon­ki­nią rodziny Mit­thów, a „Sprin­ghaw­kiem” dowo­dzi czło­nek rodziny Mit­thów. Powie­dziano mi, że flota zezwala na obser­wa­cję.

– Zga­dza się – potwier­dził ofi­cer, ale jed­no­cze­śnie postu­kał pal­cem w swój questis. – Jed­nak takie zezwo­le­nie jest objęte pew­nymi ogra­ni­cze­niami. Jed­nym z nich jest trzy­ma­nie się wyzna­czo­nych ter­mi­nów.

– Teraz już rozu­miem – powie­działa. – Nie­stety, rodzina nie wyja­śniła mi tego wcze­śniej. Jak zwy­kle. Czy jest coś, co mógłby pan w tej sytu­acji zro­bić?

– Oba­wiam się, że nie – odparł już nieco łagod­niej. Obar­cze­nie kogoś innego odpo­wie­dzial­no­ścią za ten bała­gan spra­wiło, że stał się wobec Tha­lias nieco bar­dziej empa­tyczny. O to cho­dziło. – Należy wziąć prze­cież pod uwagę czas potrzebny na prze­ana­li­zo­wa­nie prośby, zwłasz­cza że rodziny pozo­sta­łych star­szych ofi­ce­rów mają prawo ją zakwe­stio­no­wać.

– Rozu­miem. Wszystko spro­wa­dza się do rodzin, czyż nie?

– To prawda, zwy­kle tak to wła­śnie wygląda – przy­znał ofi­cer.

– Cóż, skoro nie mogę wejść na pokład tego okrętu jako obser­wa­torka, może ist­nieje inny spo­sób? – Tha­lias nie dawała za wygraną. – Może jest jakieś inne sta­no­wi­sko, które mogę objąć? Jestem bie­gła w obsłu­dze kom­pu­te­rów, ana­li­zie danych…

– Przy­kro mi – prze­rwał jej. – Jesteś cywi­lem, a „Sprin­ghawk” nie ma żad­nych sta­no­wisk dla cywili.

Nagle zmarsz­czył brwi.

– Chyba że… chwi­leczkę. – Spoj­rzał na nią ponow­nie. – No pro­szę. Może… Jest tu sta­no­wi­sko, które może mogła­byś objąć. „Sprin­ghaw­kowi” wła­śnie przy­dzie­lono gwiaz­do­ga­torkę, ale nie mają jesz­cze dla niej opie­kunki. Masz jakieś doświad­cze­nie lub kwa­li­fi­ka­cje do pracy z dziećmi?

– Nie­spe­cjal­nie – przy­znała. – Ale kie­dyś sama byłam gwiaz­do­ga­torką. Czy to się liczy?

– Byłaś gwiaz­do­ga­torką? – Otwo­rzył sze­roko oczy. – Serio?

– Serio, serio – przy­tak­nęła.

– Cie­kawe – wymru­czał, a jego oczy ponow­nie się zwę­ziły, choć patrzył teraz jakby odro­binę w innym kie­runku. – Sto lat temu opie­kunki rekru­to­wano wyłącz­nie spo­śród byłych gwiaz­do­ga­to­rek. Tak przy­naj­mniej sły­sza­łem.

– Cie­kawe – powtó­rzyła za ofi­ce­rem Tha­lias. To była jej szansa.

Jeśli chciała z niej sko­rzy­stać.

A to wcale nie było pro­ste czy oczy­wi­ste pyta­nie. Ta część jej życia nale­żała już do prze­szło­ści. Co wię­cej, wielu wspo­mnień wcale nie chciała roz­grze­by­wać.

Oczy­wi­ście, wiele z nich było zwią­za­nych z kobie­tami, któ­rym zle­cano na okrę­tach opiekę nad nią. Nie­które cał­kiem roz­sądne, inne zupeł­nie jej nie rozu­miały. Tym razem zna­la­złaby się jed­nak po dru­giej stro­nie tej rela­cji, co powinno nieco pomóc.

Powinno. Mówiąc szcze­rze, ona sama pew­nie nie oka­zała się naj­ła­twiej­szym przy­dzia­łem dla swo­ich opie­ku­nek. Wiele poszcze­gól­nych chwil zlało się w jedną, jed­nak wyraź­nie pamię­tała kilka dłu­gich fochów i parę peł­no­praw­nych wybu­chów wście­kło­ści.

Gdyby jed­nak sama miała wziąć tę robotę – i sta­nąć twa­rzą w twarz z gwiaz­do­ga­torką ze wszyst­kimi tego kon­se­kwen­cjami – mogłaby spró­bo­wać oszczę­dzić nieco stresu jakiejś dziew­czynce…

Wypro­sto­wała ramiona. Przy­wo­ła­nie wła­snej mrocz­nej prze­szło­ści nie będzie łatwe. Ale może być też jej jedyną szansą na ponowne spo­tka­nie Thrawna. A z pew­no­ścią naj­lep­szą oka­zją, by mu się dokład­nie przyj­rzeć.

– Dobrze – zde­cy­do­wała. – Biorę to.

– Hola, hola! – Ofi­cer zga­sił jej entu­zjazm. – To nie takie pro­ste. Wciąż musisz…

Prze­rwał, gdy ktoś otwo­rzył drzwi za jej ple­cami. Tha­lias odwró­ciła się i zoba­czyła wcho­dzą­cego do biura męż­czy­znę w śred­nim wieku. Wysoko na żół­tej sza­cie zewnętrz­nej wid­niał przy­pięty herb wscho­dzą­cego słońca, sym­bol syn­dyka rodziny Mit­thów.

– Widzę, że udało mi się zdą­żyć na czas – sko­men­to­wał. – Mitth’ali’astov, jak sądzę?

– Zga­dza się. – Tha­lias zmarsz­czyła czoło. – Z kim mam przy­jem­ność?

– Syn­dyk Mitth’urf’ianico – przed­sta­wił się, po czym prze­niósł wzrok na ofi­cera. – Rozu­miem, że ta młoda dama stara się o przy­dział na „Sprin­ghawku”, zga­dza się?

– W rze­czy samej, syn­dyku. – Oczy przy­dzia­ło­wego zwę­ziły się nieco. – Pro­szę wyba­czyć, ale to sprawy floty, a nie Ary­sto­kry.

– Chyba że wybiera się na pokład jako obser­wa­tor rodziny Mit­thów – sprze­ci­wił się Thur­fian.

– Jej doku­men­ta­cja się nie zga­dza. – Ofi­cer pokrę­cił głową.

– Ktoś z rodziny opóź­nił cały pro­ces – dodała Tha­lias.

– Rozu­miem – rzekł Thur­fian. – I nic nie da się zro­bić?

– Szu­kają opie­kunki dla gwiaz­do­ga­torki – pod­su­nęła Tha­lias. – Wła­śnie zaczy­na­li­śmy roz­mowę na ten temat.

– Dosko­nale – ucie­szył się Thur­fian. – Co musimy zro­bić, żeby się udało?

– To nie jest takie pro­ste – zapro­te­sto­wał przy­dzia­łowy.

– Oczy­wi­ście, że jest – powie­dział syn­dyk. – Sta­no­wi­sko wciąż pozo­staje nie­ob­sa­dzone, a rodzina Mit­thów wciąż ma prawo do obser­wa­cji.

– Ale prze­cież nie mamy zebra­nych wszyst­kich nie­zbęd­nych zgód!

– To ja się wła­śnie zbior­czo zga­dzam – rzekł dobit­nie Thur­fian.

– Syn­dyku, z całym sza­cun­kiem… – zaopo­no­wał ofi­cer.

– Z całym sza­cun­kiem do pana – prze­rwał mu syn­dyk i się wypro­sto­wał…

Nagle Tha­lias odczuła całą praw­dziwą potęgę Syn­dy­kury, wykra­cza­jącą daleko poza zna­cze­nie poli­tyczne, nio­sąc ze sobą pełen cię­żar histo­rii Chis­sów.

– Nad Dyna­stią wisi groźba ataku. – Głos Thur­fiana był niski i groźny. – Siły Obronne i Eks­pan­syjna Flota muszą zna­leźć się w peł­nej goto­wo­ści. Na każ­dym okrę­cie nie­zbędna jest gwiaz­do­ga­torka, a te nie mogą wejść na pokład bez opie­kunki. „Sprin­ghawk” za cztery godziny ruszy z Napo­rara w bój. Nie mamy czasu – pan nie ma czasu – na czcze roz­wa­ża­nia.

Nabrał powie­trza, a Tha­lias odnio­sła wra­że­nie, że zarówno jego postawa, jak i ton głosu nieco zła­god­niały.

– A zatem. Ma pan tu opie­kunkę, która jest gotowa, chętna i zdolna do służby. Ma pan zgodę rodziny na jej wej­ście na pokład. Z pew­no­ścią jest pan w sta­nie zna­leźć spo­sób na zapew­nie­nie „Sprin­ghaw­kowi” zaso­bów nie­zbęd­nych do wyko­na­nia cze­ka­ją­cych nań zadań.

Przez kilka chwil obaj nie wypo­wie­dzieli ani słowa, mie­rząc się inten­syw­nie wzro­kiem. Ach, ta rywa­li­za­cja mię­dzy flotą i Ary­sto­krą.

Jed­nak w gło­sie Thur­fiana brzmiały roz­są­dek i pośpiech, a ofi­cer naj­wy­raź­niej dosko­nale je rozu­miał.

– Niech będzie. – Spu­ścił wzrok i przez chwilę pra­co­wał na swoim questi­sie. – Dobrze. – Spoj­rzał znów na Tha­lias. – Twoje roz­kazy, instruk­cje oraz zezwo­le­nia są już na twoim czyt­niku. Zapo­znaj się z nimi i bądź, gdzie powin­naś być, gdy tam powin­naś być. – Rzu­cił okiem na Thur­fiana. – Jak był łaskaw zauwa­żyć syn­dyk Thur­fian, „Sprin­ghawk” wyla­tuje za cztery godziny.

– Dzię­kuję – powie­działa.

– Nie ma za co. – Uśmiech­nął się do niej lekko. – Witamy w Eks­pan­syj­nej Flo­cie, opie­kunko Tha­lias. Życzę powo­dze­nia z twoją gwiaz­do­ga­torką.

Po chwili Tha­lias i Thur­fian stali już na kory­ta­rzu.

– Dzię­kuję – powtó­rzyła. – Przy­by­łeś w ostat­niej chwili.

– Cie­szę się, że mogłem pomóc – odparł syn­dyk z uśmie­chem. – Jesteś doprawdy wyjąt­kową osóbką, Tha­lias.

Poczuła, jak na twarz wypełza jej rumie­niec.

– Dzię­kuję – powie­działa po raz trzeci.

– A skoro ja pomo­głem tobie – cią­gnął Thur­fian – to jest coś, w czym i ty możesz pomóc mnie.

Odru­chowo odsu­nęła się od niego i zatrzy­mała gwał­tow­nie.

– Słu­cham?

– Nie ma czasu do stra­ce­nia – powie­dział star­szy męż­czy­zna, chwy­ta­jąc ją pod ramię i rusza­jąc z miej­sca. – Chodź, opo­wiem ci po dro­dze na twój okręt.

Tha­lias ostatni raz musiała zapo­zna­wać się z woj­sko­wym roz­kła­dem lotów jakieś dwie dekady temu, nie mówiąc już o koniecz­no­ści pod­po­rząd­ko­wa­nia się tako­wemu. Na szczę­ście, gdy tylko minął pierw­szy szok, stare nawyki i odru­chy zaczęły dzia­łać, a na prom dotarła z dużym zapa­sem czasu.

Gdy przy­była, dziew­czynka cze­kała już na nią w kaju­cie gwiaz­do­ga­torki, gdzie, roz­wa­lona na olbrzy­mim fotelu w salo­nie, grała w jakąś grę na swoim questi­sie, stu­ka­jąc w ekran. Na oko miała dzie­więć lub dzie­sięć lat, ale gwiaz­do­ga­torki były raczej niskie, co czę­sto oka­zy­wało się mylące. Spoj­rzała na Tha­lias, gdy ta prze­szła przez właz, otak­so­wała ją podejrz­li­wie wzro­kiem, po czym wró­ciła do gry. Tha­lias zaczęła się przed­sta­wiać, jed­nak przy­po­mniała sobie, jak sama była nie­gdyś scep­tycz­nie nasta­wiona do nowych opie­ku­nek, więc prze­rwała i zanio­sła bagaże do swo­jej czę­ści kajuty.

Chwilę zajęło jej zado­mo­wie­nie się. Gdy wró­ciła do salonu, dziew­czynka odło­żyła już questis na krze­sło obok fotela i wpa­try­wała się z gry­ma­sem na wyświe­tla­cze umiesz­czone na gro­dzi pod barem z prze­ką­skami.

– Ruszy­li­śmy już? – zapy­tała Tha­lias.

– Przed kil­koma minu­tami. – Dziew­czynka ski­nęła głową. Zawa­hała się, po czym spoj­rzała ukrad­kiem na Tha­lias. – Jesteś moją nową niby­matką?

– Jestem twoją nową opie­kunką – odparła Tha­lias, marsz­cząc lekko brwi. „Niby­matka”? Czy to był nowy ofi­cjalny tytuł osoby na jej sta­no­wi­sku, czy też coś wymy­ślo­nego przez tę dziew­czynkę? – Będę się tobą zaj­mo­wać na pokła­dzie „Sprin­ghawka”. – Pode­szła do jed­nego z wol­nych krze­seł i usia­dła. – Nazy­wam się Tha­lias. A ty?

– Nie powin­naś już tego wie­dzieć?

– Dosta­łam przy­dział wła­ści­wie w ostat­niej chwili – przy­znała Tha­lias. – Mia­łam czas wyłącz­nie na dotar­cie do kosmo­portu w takim tem­pie, by nie spóź­nić się na prom.

– Och. – Dziew­czynka wyglą­dała na nieco zmie­szaną. Pew­nie poprzed­nie opie­kunki przy­zwy­cza­iły ją do nieco więk­szej dys­cy­pliny. I kom­pe­ten­cji. – Nazy­wam się Che’ri.

– Miło cię poznać, Che’ri. – Tha­lias uśmiech­nęła się do niej. – W co grasz?

– Co? Och. – Che’ri dotknęła swo­jego questisa. – W nic nie gra­łam. Ryso­wa­łam.

– Rozu­miem. – Tha­lias skrzy­wiła się lekko. Che’ri lubiła ryso­wać, a Tha­lias led­wie odróż­niała jeden koniec rysika od dru­giego. Tu raczej nie będą miały o czym roz­ma­wiać. – Nie wie­dzia­łam, że da się go tak wyko­rzy­stać.

– To nie do końca sztuka. – Dziew­czynka wyglą­dała na nieco zawsty­dzoną. – Po pro­stu korzy­stam z ele­men­tów, które już są w questi­sie i łączę je ze sobą.

– Cie­kawe. Coś jak kolaż? Mogę zoba­czyć?

– Nie. – Che’ri odchy­liła się nieco i przy­ci­snęła questisa do piersi. – Nie pozwa­lam nikomu tego oglą­dać.

– Dobrze, rozu­miem – zapew­niła ją pospiesz­nie Tha­lias. – Jeśli jed­nak kie­dyś zmie­nisz zda­nie, z rado­ścią obej­rzę, co stwo­rzy­łaś.

– A ty lubisz ryso­wać?

– Nie jestem w tym zbyt dobra – odparła opie­kunka. – Ale lubię patrzeć na sztukę.

– Nie sądzisz, że ryso­wa­nie jest głu­pie?

– Oczy­wi­ście, że nie – zapew­niła ją. – Dobrze jest mieć taki talent.

– Tak naprawdę to nie rysuję – przy­znała Che’ri. – Już ci mówi­łam, po pro­stu łączę ze sobą różne ele­menty.

– To wciąż talent – spró­bo­wała ostroż­nie Tha­lias. – A talenty ni­gdy nie są głu­pie.

– Poprzed­nia niby­matka mówiła, że ten jest. – Che’ri spu­ściła wzrok.

– W takim razie poprzed­nia niby­matka się myliła.

Che’ri par­sk­nęła cicho.

– Ona uwa­żała, że zawsze ma rację.

– Zaufaj mi – odparła Tha­lias. – Widzia­łam w swoim życiu wiele niby­ma­tek i z góry ci mówię: ta się myliła.

– No dobra. – Che’ri przyj­rzała się jej uważ­nie. – Nie jesteś taka jak inne.

– Inne niby­matki? – Tha­lias zary­zy­ko­wała drobny uśmiech. – Pew­nie nie. Ile ich już mia­łaś?

Che’ri znowu wbiła wzrok w pod­łogę.

– Osiem – szep­nęła ledwo sły­szal­nie.

Tha­lias skrzy­wiła się na dźwięk bólu w jej gło­sie.

– Och – powie­działa łagod­nie. – Musiało ci być ciężko.

– A niby skąd ty masz wie­dzieć? – Kolejne par­sk­nię­cie.

– Bo ja mia­łam cztery.

Che’ri spoj­rzała na star­szą dziew­czynę sze­roko otwar­tymi oczami.

– Jesteś gwiaz­do­ga­torką?

– Byłam. I pamię­tam, jak bar­dzo mi było źle za każ­dym razem, gdy zabie­rali jedną opie­kunkę i wci­skali nową.

Ramiona Che’ri opa­dły, a ona sama wyraź­nie posmut­niała.

– Nawet nie wiem, co zro­bi­łam nie tak.

– Pew­nie nic – pocie­szyła ją Tha­lias. – Sama się też tym zamar­twia­łam i ni­gdy nie byłam w sta­nie nic wymy­ślić. No, cza­sem się z nimi nie doga­dy­wa­łam i sądzi­łam, że to może być powód.

– Nie rozu­miały – powie­działa Che’ri ze ści­śnię­tym gar­dłem. – Żadna nie rozu­miała.

– Bo żadna ni­gdy nie była gwiaz­do­ga­torką – wyja­śniła Tha­lias. Choć kie­dyś było ina­czej, jeśli ofi­cer przy­dzia­łowy mówił prawdę. Przez chwilę zasta­na­wiała się, dla­czego to się zmie­niło. – Kiedy opusz­czamy pro­gram, więk­szość ni­gdy już nie wraca.

– Dla­czego więc ty to zro­bi­łaś?

Tha­lias wzru­szyła ramio­nami. To nie był odpo­wiedni moment na wyzna­nie dziew­czynce, że chciała spo­tkać osobę, którą widziała wcze­śniej raz w życiu.

– Pamię­tam, jak ciężko mi było w roli gwiaz­do­ga­torki. Pomy­śla­łam, że skoro nią byłam, może uda mi się być lep­szą opie­kunką.

– Aż mnie opu­ścisz – wymru­czała Che’ri. – Jak one wszyst­kie.

– Wcale nie musiały tego chcieć – tłu­ma­czyła Tha­lias. – Za prze­no­si­nami opie­kunki może stać wiele róż­nych powo­dów. Cza­sami po pro­stu nie doga­duje się z gwiaz­do­ga­torką, jak twoja ostat­nia czy też ta moja, o któ­rej ci mówi­łam. Ale bywają i inne prze­słanki. Zda­rza się, że potrze­bują kon­kret­nej opie­kunki dla nowej gwiaz­do­ga­torki. Innym razem to kwe­stie rodziny… Mam na myśli usta­le­nia mię­dzy róż­nymi rodzi­nami, które też prze­cież mogą wszystko pomie­szać. – Poczuła, jak zaci­ska usta. – A cza­sem to kwe­stia jakie­goś krót­ko­wzrocz­nego idioty, który ma zarzą­dzać tym bała­ga­nem.

– Krót­ko­wzrocz­nego, czyli takiego, który kiep­sko widzi?

– Krót­ko­wzrocz­nego, czyli takiego, który ma mózg sko­ro­pu­chy – stwier­dziła sucho. – Z pew­no­ścią takich spo­tka­łaś.

Che’ri uśmiech­nęła się do niej nie­śmiało.

– Nie powin­nam tak mówić o innych.

– Masz rację, pew­nie nie powin­naś – skwi­to­wała Tha­lias. – Ja rów­nież. Co nie zmie­nia faktu, że mają mózgi sko­ro­puch.

– Pew­nie tak. – Dziew­czynka spoj­rzała na nią spod przy­mru­żo­nych powiek. – Jak długo byłaś gwiaz­do­ga­torką?

– Mia­łam sie­dem lat, gdy nawi­go­wa­łam swój pierw­szy sta­tek. Trzy­na­ście, gdy nawi­go­wa­łam ostatni.

– Mówili, że będę gwiaz­do­ga­torką do czter­na­stego roku życia.

– Tak jest zazwy­czaj – odparła Tha­lias. – Moje Trze­cie Oko naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wało się wysiąść na wcze­śniej­szym postoju. A ty ile masz lat? – Prze­sad­nie przy­glą­dała się twa­rzy Che’ri. – Osiem?

– Dzie­więć i pół. – Dziew­czynka szybko zaczęła prze­li­czać. – Dzie­więć i trzy czwarte.

– Ach, czyli jesteś bar­dzo doświad­czona. To dobrze.

– Chyba tak. Lecimy do bitwy?

Tha­lias zawa­hała się. O nie­któ­rych spra­wach doro­śli nie powinni mówić gwiaz­do­ga­tor­kom. O spra­wach, które Rada w swej nie­kon­wen­cjo­nal­nej mądro­ści uznała za mogące wzbu­dzić nie­po­kój.

– Nie wiem, ale nie ma się czym mar­twić – powie­działa w końcu. – A na pewno nie na pokła­dzie „Sprin­ghawka”. Star­szy kapi­tan Thrawn jest naszym dowódcą, a to jeden z naj­lep­szych wojow­ni­ków Dyna­stii.

– Bo oni to wcale mi nie chcieli powie­dzieć, po co tu jestem – nadą­sała się Che’ri. – Nie ma prze­cież gdzieś bar­dzo daleko kogoś, z kim musimy sto­czyć walkę, nie? Sły­sza­łam, że nie latamy już w tym celu za krańce Dyna­stii. A skoro mamy wal­czyć z kimś bli­sko, to sta­tek nie potrze­buje gwiaz­do­ga­torki.

– Słuszne rozu­mo­wa­nie – potwier­dziła Tha­lias, czu­jąc nie­przy­jemny ucisk w żołądku. Nawet jeśli ich grupa zmie­rzała na jakąś akcję odwe­tową, podró­żo­wa­nie sko­kami pozwo­li­łoby im poko­nać dowolny roz­sądny dystans bez nie­po­trzeb­nego ryzy­ko­wa­nia życiem gwiaz­do­ga­torki w bitwie. A więc co Che’ri i ona sama robiły na pokła­dzie? – Jed­nakże czego byśmy nie robili, star­szy kapi­tan Thrawn prze­pro­wa­dzi nas przez to bez szwanku.

– Skąd wiesz?

– Dużo o nim czy­ta­łam. – Tha­lias wyjęła swój questis. – Lubisz czy­tać? Chcesz się dowie­dzieć cze­goś o jego karie­rze?

– Nie trzeba. – Che’ri zmarsz­czyła nieco nos. – Wolę pory­so­wać.

– Ryso­wa­nie też jest dobre. – Tha­lias wysłała akta Thrawna na questis dziew­czynki. – To tylko jak­byś miała chęć poczy­tać póź­niej.

– Dobra. – Che’ri nie­pew­nie spoj­rzała na urzą­dze­nie. – Strasz­nie tu tego dużo!

– Zga­dza się – przy­tak­nęła, czu­jąc drobne ukłu­cie wstydu. Uwiel­biała czy­tać, gdy była gwiaz­do­ga­torką. Oczy­wi­ście uznała, że Che’ri podziela to zain­te­re­so­wa­nie. – Wiesz co? Przej­rzę te pliki póź­niej i przy­go­tuję ci krót­szą wer­sję. Wybiorę te naj­cie­kaw­sze z jego przy­gód.

– Dobra. – Che’ri spra­wiała wra­że­nie odro­binę bar­dziej zain­te­re­so­wa­nej.

– Umowa stoi. – Przez chwilę Tha­lias chciała jesz­cze coś dodać, jed­nak wciąż dostrze­gała dzie­lący je dystans i dosko­nale pamię­tała, jak zmienne nastroje miała sama, będąc w wieku dziew­czynki. Lepiej nie naci­skać. – Muszę się odmel­do­wać pierw­szemu ofi­ce­rowi.

Wstała, po czym rzu­ciła:

– Możesz sobie teraz jesz­cze pory­so­wać.

– Dobra. Czy mam sobie sama zro­bić obiad?

– Nie, nie, ja ci go przy­go­tuję – zapew­niła ją pospiesz­nie. – Jesteś głodna?

Dziew­czynka wzru­szyła ramio­nami.

– Mogę pocze­kać.

To nie była żadna odpo­wiedź.

– Chcesz, żebym zro­biła ci coś teraz?

– Mogę pocze­kać – powtó­rzyła Che’ri.

Tha­lias zaci­snęła zęby.

– Dobrze. Pójdę się odmel­do­wać, a potem wrócę. Zasta­nów się przez ten czas, na co masz ochotę.

– To bez zna­cze­nia. – Kolejne wzru­sze­nie ramio­nami.

– I tak się nad tym zasta­nów. Nie­długo wrócę.

Wyszła z kajuty i ruszyła kory­ta­rzem, wście­kła na samą sie­bie. Może nie­po­trzeb­nie wzięła tę fuchę.

Z dru­giej strony, led­wie zdą­żyły się poznać. Nic dziw­nego, iż dziew­czynka trzy­mała ją na dystans, zwłasz­cza że wciąż było jej przy­kro z powodu tego, co uzna­wała za porzu­ce­nie przez swoje poprzed­nie opie­kunki.

A więc Tha­lias da jej czas i prze­strzeń, a potem jesz­cze wię­cej czasu. Ist­nieje szansa, że dziew­czynka w końcu oprzy­tom­nieje.

A jeśli do powrotu Tha­lias nie wymy­śli, na co ma ochotę, dosta­nie kanapki z pastą orze­chową. Nawet jeśli Che’ri nie prze­pada za czy­ta­niem, z pew­no­ścią lubi kanapki z pastą orze­chową.

Thrawn był wyż­szy, niż Sama­kro się spo­dzie­wał, roz­ta­czał też wokół sie­bie aurę wdzięku i swo­istej pew­no­ści sie­bie. Był rów­nież uprzejmy wobec ofi­ce­rów i wojow­ni­ków i dosko­nale znał roz­kład „Sprin­ghawka”. Poza tym Sama­kro nie mógł dostrzec w nim nic nad­zwy­czaj­nego.

A teraz także się spóź­niał.

– Zbli­żamy się do układu doce­lo­wego – zamel­do­wał Kha­rill. – Wyj­ście za trzy­dzie­ści sekund.

– Przy­ją­łem. – Sama­kro rozej­rzał się po mostku. Wszyst­kie sys­temy ofen­sywne świe­ciły na zie­lono, łącz­nie z naro­wi­stym kom­pu­te­rem celow­ni­czym sfery pla­zmo­wej, który przez kilka ostat­nich dni przy­spo­rzył im nieco kło­po­tów. Śluzy zabez­pie­czono przed ewen­tu­al­nym abor­da­żem, otu­la­jąca kadłub „Sprin­ghawka” elek­tro­sta­tyczna osłona dzia­łała na peł­nej mocy, a wszy­scy wojow­nicy znaj­do­wali się na swo­ich sta­no­wi­skach.

Impo­nu­jące, lecz wła­ści­wie zbędne. Z tego, co Sama­kro wie­dział, cała ta misja znaj­do­wała się jedy­nie o oczko wyżej niż manewry ćwi­czebne. „Czujny” był w końcu okrę­tem typu Night­dra­gon, a na znaj­du­jący się obec­nie pod dowódz­twem admi­rał Ar’alani oddział skła­dało się jesz­cze pięć krą­żow­ni­ków – poza samym „Sprin­ghaw­kiem”. Przy takiej sile ognia, gdy poja­wią się nie­spo­dzie­wa­nie nad macie­rzy­stą pla­netą Paata­atu­sów, nie mogą się spo­dzie­wać żad­nego sku­tecz­nego oporu.

Co nie zna­czyło oczy­wi­ście, że „Sprin­ghawk” i jego cała załoga mieli się zacho­wy­wać ina­czej niż cał­ko­wi­cie pro­fe­sjo­nal­nie. Wli­cza­jąc w to kapi­tana statku. A jeśli Thrawna nie będzie tu, gdy wyjdą z nad­prze­strzeni, Sama­kro będzie po pro­stu musiał prze­jąć…

– Pozo­stać w goto­wo­ści. – Usły­szał za sobą spo­kojny głos Thrawna.

Sama­kro odwró­cił się, powstrzy­mu­jąc ner­wową reak­cję. Jak, do cho­lery, Thrawn zakradł się na mostek tak, że Sama­kro nie usły­szał otwie­ra­nego włazu?

– Kapi­ta­nie – powi­tał prze­ło­żo­nego. – Zaczy­na­łem podej­rze­wać, że nie usły­szał pan alarmu.

– Jestem tu od godziny. – W gło­sie Thrawna sły­chać było lek­kie zdzi­wie­nie fak­tem, że Sama­kro tego nie zauwa­żył. – Nad­zo­ro­wa­łem prace nad kom­pu­te­rem celow­ni­czym sfery.

Sama­kro spoj­rzał na kon­solę sfery w chwili, gdy dwóch tech­ni­ków wyło­niło się spoza urzą­dze­nia.

– Och. Widzę, że świeci na zie­lono.

– Zga­dza się – potwier­dził Thrawn. – Jakość zespo­łów napraw­czych i kon­ser­wa­cyj­nych na „Sprin­ghawku” polep­szyła się wyraź­nie, odkąd prze­jął pan dowo­dze­nie.

Sama­kro zmru­żył oczy. Kom­ple­ment? Czy może sub­telne przy­po­mnie­nie, że to Thrawn był teraz kapi­ta­nem?

– Czy mamy naj­now­sze roz­kazy z „Czuj­nego”?

– Nic od ostat­niego skoku – odparł Sama­kro. „Chyba jed­nak kom­ple­ment” – zde­cy­do­wał. Thrawn nie wyglą­dał na osobę, która lubi się cheł­pić. – Zwy­cza­jowe przy­po­mnie­nie Ar’alani, byśmy przy­go­to­wali się na każdą ewen­tu­al­ność.

– Sądzę, że jeste­śmy przy­go­to­wani – rzekł Thrawn. – Wyj­ście… teraz.

Gwiezdne smugi w ilu­mi­na­to­rze bły­snęły i skur­czyły się do roz­mia­rów jasnych punk­tów, co ozna­czało, że „Sprin­ghawk” wyszedł z nad­prze­strzeni.

Pro­sto w nawał­nicę lase­ro­wego ognia.

– Wro­gie myśliwce! – wark­nął Kha­rill. – Namie­rzam… są wszę­dzie wokół nas, kapi­ta­nie. Zale­wają nas. Zale­wają wszyst­kich.

Sama­kro wysy­czał drobne prze­kleń­stwo. Kha­rill miał rację. Wokół zespołu Chis­sów śmi­gało przy­naj­mniej pięć­dzie­siąt myśliw­ców Paata­atu­sów. Niczym wście­kłe mucho­ważki sie­kały ogniem lase­ro­wym, któ­rego bla­do­zie­lone roz­bły­ski prze­ci­nały roz­rze­dzony pył mię­dzy­pla­ne­tarny.

I jak w przy­padku mucho­wa­żek, choć jedno użą­dle­nie było zbyt słabe, by uszko­dzić elek­tro­sta­tyczną osłonę „Sprin­ghawka”, odpo­wied­nio skon­cen­tro­wany ogień z pew­no­ścią mógł prze­bić się przez ich obronę i wgryźć w kadłub.

– Przy­ją­łem. – Głos Thrawna pozo­sta­wał nie­wzru­szony. – Sfera Jeden: otwo­rzyć ogień w stronę naj­bliż­szego prze­ciw­nika na moim wek­to­rze.

– Sfera Jeden otwiera ogień. – Sfera pla­zmowa wystrze­liła z lewo­bur­to­wej wyrzutni.

Kom­plet­nie nie tra­fia­jąc w cel.

– Kon­trola sfery – rzu­cił Sama­kro. – Reka­li­bruj i powtórz strzał.

– Zigno­ro­wać ten roz­kaz – powie­dział Thrawn. – Ster, zwrot dzie­więć­dzie­siąt stopni na lewą burtę, uru­cho­mić Sferę Dwa, następ­nie otwo­rzyć ogień.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki