Stacja Straszydło - Anne Elvedal - ebook + książka

Stacja Straszydło ebook

Elvedal Anne

4,6

Opis

Tajemnica ukryta na starej stacji Billie i jej rodzina przeprowadzają się z dużego miasta do budynku opuszczonej stacji kolejowej w małej miejscowości Helgrenda. Zamieszkują w starym domu z duszą – tak mówi mama Billie. Ale co to oznacza? Nie mija dużo czasu, zanim Billie odkrywa kilka tajemniczych i dziwnych rzeczy. Co to za dźwięki z parteru w nocy? Dlaczego las przy stacji nazywa się Lasem Smutku? I kto napisał ostrzeżenie na ścianie? Razem ze swoim nowym kolegą z klasy Rasmusem Billie zaczyna badać, co tak naprawdę dzieje się na stacji. Okazuje się, że nic nie jest takie, jak myśleli… „Stacja Straszydło” to wciągająca i trzymająca w napięciu historia z „dreszczykiem” dla młodszej młodzieży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (29 ocen)
19
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaifuss

Nie oderwiesz się od lektury

Co za fantastyczna książka! Bawiłam się przy niej tak dobrze jak przy serii Aveline Jones. Polecam ją trochę starszym dzieciom ze względu na niektóre straszne sceny. A ja czekam na następną część!
00
karlikowam

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
p10run

Dobrze spędzony czas

niepokojąca, ale bardzo wartościowa i mam nadzieję, że pojawi się następna część!
00
patrycja-dzka

Dobrze spędzony czas

Książka niby dla dzieci , ale sama momentami bałam się 🙂
00
squirr

Dobrze spędzony czas

To było mimo wszystko dość zaskakujące podejście do tematu duchów i upiorów.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Spøkel­ses­sta­sjo­nen
Tekst: Anne Elve­dal
Ilu­stra­cje: Hedda Kvern­da­len
Prze­kład: Bar­bara Wa­li­góra
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Alek­san­dra Wie­to­cha, Kinga Ko­siba, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Mał­go­rzata Ćwie­luch
Skład: Cy­prian Za­drożny
© CAP­PE­LEN DAMM AS, Oslo, 2024 All ri­ghts re­se­rved
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82999-69-3
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.plwww.zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

1

Wszystko za­częło się, gdy mój młod­szy brat zjadł głowę ptaka. Nie głowę wrony albo orła (bu­zia Lu­kasa nie była na to wy­star­cza­jąco duża), tylko głowę ma­łego wró­bla. Wy­daje mi się, że był to wró­bel zwy­czajny. Mia­łam się opie­ko­wać bra­tem, ale przez jedną małą chwilkę nie zwró­ci­łam na niego uwagi. Nie dla­tego, że ra­to­wa­łam świat czy coś w tym stylu. Nie je­stem aż tak wy­jąt­kowa. Je­stem zwy­kłą dwu­na­sto­latką, która robi zwy­kłe rze­czy, ta­kie jak na przy­kład pój­ście do to­a­lety. A kiedy wró­ci­łam do sa­lonu w na­szym miesz­ka­niu, Lu­kas nie sie­dział już na pod­ło­dze i nie ba­wił się swoją ko­lejką. Zna­la­złam go za to na bal­ko­nie, przy karm­niku dla pta­ków, gdzie mój tata każ­dego dnia zo­sta­wiał okruszki chleba. W ręku Lu­kas trzy­mał mar­twe, bez­głowe ciało wró­bla. Nie wie­dzia­łam, czy wró­bel był już mar­twy, kiedy Lu­kas wło­żył go do ust, i w su­mie nie chcia­łam o tym my­śleć. Cho­ciaż i tak oczyma wy­obraźni wi­dzia­łam, że wró­bel mu­siał być żywy. I że w mo­men­cie, gdy jego główka zo­stała we­pchnięta do ciem­nej pasz­czy, mu­siał po­czuć taki sam śmier­telny strach, jaki ja po­czu­łam, kiedy za­krztu­si­łam się kar­mel­kiem na uro­dzi­nach mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki El­li­nor. Pa­mię­tam uczu­cie nie­moż­no­ści od­dy­cha­nia. Pa­mię­tam to aż zbyt do­brze. To, jak twardy cu­kie­rek utknął w moim gar­dle i spra­wił, że moja klatka pier­siowa pło­nęła. Tak bar­dzo, że moje serce aż chciało z niej wy­sko­czyć. Moje nogi stały się wą­tłe jak słomki. Je­dyne, czym mo­głam po­ru­szać, to ra­miona. Mio­ta­łam się i trze­po­ta­łam rę­koma, tak mocno, jak pew­nie wró­bel mu­siał trze­po­tać swo­imi skrzy­deł­kami. Na szczę­ście w końcu El­li­nor zo­rien­to­wała się, że wcale nie pró­buję na­śla­do­wać kur­czaka, i ude­rzyła mnie w plecy tak mocno, że cu­kie­rek wy­strze­lił ze mnie ni­czym ko­rek. Był to pew­nie inny dźwięk od tego, który roz­legł się, gdy Lu­kas za­ci­snął swoje małe mleczne zęby na wą­skiej szyi wró­bla – ten drugi mu­siał przy­po­mi­nać ra­czej chru­pa­nie su­char­ków.

Lu­kas nie jest złym chłop­cem. Ma trzy lata i jest naj­słod­szym młod­szym bra­cisz­kiem na świe­cie, z ciem­nymi lo­kami i mięk­kimi po­licz­kami. Je­dy­nym pro­ble­mem jest to, że wkłada do buzi wszystko, co zo­ba­czy. Być może robi to dla­tego, że rzadko coś wy­cho­dzi z jego ust, więc za­miast tego wpy­cha do pasz­czy różne rze­czy. Mam na my­śli to, że Lu­kas nie po­trafi mó­wić. Ani słowa. Pod tym wzglę­dem jest tro­chę w tyle za in­nymi trzy­lat­kami. Wszystko jest w po­rządku z jego słu­chem i ję­zy­kiem. Był na wielu róż­nych ba­da­niach u wielu róż­nych eks­per­tów i być może z jego głową też wszystko jest w po­rządku. Bo cho­ciaż Lu­kas od­ma­wia mó­wie­nia, ro­zu­mie wszystko, co my do niego mó­wimy. Po­trafi też ki­wać głową, po­trzą­sać nią i wska­zy­wać pal­cem. Po­trafi się śmiać i krzy­czeć, i to gło­śno. I po­trafi pła­kać. Tak jak tego dnia, gdy sie­dzie­li­śmy na tyl­nym sie­dze­niu na­szego sa­mo­chodu. Lu­kas wy­ma­chi­wał dziko swoją lo­ko­mo­tywą, pła­cząc hi­ste­rycz­nie. Do­sko­nale go ro­zu­mia­łam. Mój ty­łek też bo­lał od sie­dze­nia w miej­scu przez tak długi czas. A je­cha­li­śmy już dłu­żej niż me­ga­długo. Naj­pierw dzie­więć go­dzin, za­nim spę­dzi­li­śmy noc w ho­telu. Po­tem jesz­cze ko­lejne osiem go­dzin. Nasz blok w Oslo, do któ­rego miała się te­raz wpro­wa­dzić inna ro­dzina, był stąd od­da­lony o po­nad ty­siąc ki­lo­me­trów. Gdy­by­śmy prze­je­chali tę samą od­le­głość na po­łu­dnie za­miast na pół­noc, by­li­by­śmy już w in­nym kraju. Może w Niem­czech.

– Bil­lie? – Głos mamy prze­bił się przez moje słu­chawki, więc je zdję­łam. Uśmiech­nęła się do mnie ze zmę­cze­niem z sie­dze­nia kie­rowcy. – Czy mo­gła­byś, pro­szę, po­móc Lu­ka­sowi? Za­raz bę­dziemy na miej­scu.

Przy­tak­nę­łam. Co in­nego mia­łam zro­bić? Prze­cież to przeze mnie tu by­li­śmy.

Dzień po tym, jak Lu­kas zjadł głowę ptaka, mama i tata po­wie­dzieli nam, że się prze­pro­wa­dzamy. Nikt w su­mie nie oznaj­mił mi wprost, że to przeze mnie mie­li­śmy wy­je­chać z mia­sta, w któ­rym miesz­ka­łam całe swoje ży­cie. Mama jest le­karką i ba­daczką, a tata pie­lę­gnia­rzem, więc oboje wie­dzą, jak prze­ka­zy­wać złe wie­ści. Po­wie­dzieli, że to dla­tego, że mama stra­ciła pracę jako ba­daczka w la­bo­ra­to­rium i te­raz chcą carpe diem: chwy­tać dzień. Oboje czuli się, jakby umie­rali w mie­ście, i chcieli prze­pro­wa­dzić się na wieś, żeby po­czuć, że żyją. Tam można usły­szeć ci­szę. Więc w mgnie­niu oka zna­leźli so­bie nowe prace i ku­pili dom na pół­nocy Nor­we­gii, nad fior­dem, w ma­łej miej­sco­wo­ści o na­zwie Hel­grenda, gdzie do­ra­stała moja pra­pra­bab­cia. Miało tam być tyle świe­żego po­wie­trza, że Lu­kas i ja mie­li­śmy stać się dużo zdrowsi.

– Spójrz, krowa! – krzyk­nę­łam, wska­zu­jąc za okno. – A tam jest je­dzonko dla krowy.

Ale Lu­kas nie był za­in­te­re­so­wany ani kro­wami, ani ogrom­nymi, bia­łymi, pla­sti­ko­wymi ku­lami, które le­żały roz­rzu­cone po polu. Cią­gle tylko pła­kał.

– Pierw­sza osoba, która bę­dzie ci­cho przez dzie­sięć se­kund, po­bawi się ko­lejką – po­wie­dzia­łam.

Lu­kas za­ci­snął usta. Mo­men­tal­nie prze­stał pła­kać i uśmiech­nął się swoim naj­ład­niej­szym uśmie­chem.

Da­łam mu mój te­le­fon, a sama opar­łam czoło o chłodną szybę i spoj­rza­łam na szare chmury za oknem. Pró­bo­wa­łam uda­wać, że tak na­prawdę je­ste­śmy na wa­ka­cjach. Bo wtedy faj­nie by­łoby przy­je­chać do no­wego miej­sca, a zo­ba­cze­nie no­wych rze­czy by­łoby eks­cy­tu­jące. Te­raz prze­jeż­dża­li­śmy obok sta­rego domu z wy­bi­tymi oknami i farbą, która łusz­czyła się tak bar­dzo, że bu­dy­nek wy­glą­dał, jakby zrzu­cał skórę.

– Jak tu pięk­nie! – Mama wes­tchnęła za kie­row­nicą.

Tata sie­dział obok niej z kasz­kie­tem na gło­wie i za­ci­snął dwa palce na no­sie tak, że brzmiał, jakby mó­wił do mi­kro­fonu i był prze­wod­ni­kiem:

– Tak, pro­szę pań­stwa, je­dziemy te­raz przez naj­pięk­niej­sze miej­sce w ca­łej Nor­we­gii: Hel­grendę. Po pra­wej stro­nie mamy pole. A po le­wej, tak jest, jesz­cze jedno pole. O, i jesz­cze jedno. O nie, wy­gląda na to, że mama wy­wio­zła nas w pole...

Mama się ro­ze­śmiała, a Lu­kas za­po­mniał o za­ba­wie ko­lejką i za­czął się skrę­cać ze śmie­chu, gdy usły­szał pi­skliwy głos taty. Tata ro­bił tę sztuczkę, od­kąd mia­łam trzy lata, więc te­raz po­wie­dzia­łam mu, że to już nie jest śmieszne, ale on po pro­stu kon­ty­nu­ował. Opo­wia­dał wszystko, co wie­dział o Hel­gren­dzie: że kie­dyś był tu za­kład rybny, ale te­raz jest już za­mknięty. I że dla­tego nie ma tu zbyt wielu miejsc pracy. Że wię­cej lu­dzi wy­pro­wa­dziło się z Hel­grendy, niż do niej wpro­wa­dziło. Że te­raz mieszka tu tylko czte­ry­sta osób, pra­wie tyle samo co w na­szym bloku. I wtedy po­wró­ciły wszyst­kie złe my­śli... Te same, które od­wie­dzały mnie przez kilka ostat­nich nocy. Bo co, je­śli... nikt mnie tu nie po­lubi? Przy­jaź­ni­łam się z El­li­nor od przed­szkola i nie bar­dzo już pa­mię­ta­łam, jak się na­wią­zuje nowe przy­jaź­nie.

Drobne kro­ple desz­czu spa­dały na przed­nią szybę, gdy skrę­ci­li­śmy na wy­bo­istą le­śną drogę. Wy­glą­dała, jakby nie­długo miała znów za­ro­snąć. Grube i cien­kie drzewa na­pie­rały na nas, ale po kilku mi­nu­tach wy­je­cha­li­śmy na otwartą prze­strzeń. Mama szybko za­trzy­mała sa­mo­chód i wy­łą­czyła sil­nik.

– Je­ste­śmy na miej­scu! – krzyk­nęła z uśmie­chem.

Trzy se­kundy póź­niej cała trójka była już na ze­wnątrz. Mama za­pu­kała ze znie­cier­pli­wie­niem w szybę sa­mo­chodu.

– Chodź, ty też, Bil­lie. Nie cie­szysz się?

Gdy tylko wy­sta­wi­łam nogi za próg sa­mo­chodu, ostry je­sienny wiatr tar­gnął mo­imi wło­sami. Za­ci­snę­łam kurtkę cia­śniej wo­kół ciała. Wi­dzia­łam zdję­cia tego miej­sca w in­ter­ne­cie, w ogło­sze­niu o sprze­daży. Jed­nak zo­ba­cze­nie go na żywo, było czymś zu­peł­nie in­nym. Wy­glą­dało jakby... bez ży­cia?

Za­rdze­wiały wa­gon po­ciągu spo­glą­dał na mnie z za­ro­śnię­tych to­rów ko­le­jo­wych, które roz­cią­gały się w ota­cza­ją­cym nas gę­stym le­sie. Nie było tu wi­dać żad­nych blo­ków ani są­sied­nich do­mów. Na skraju lasu stał nie­wielki, szary bu­dy­nek, który wy­glą­dał na znacz­nie mniej­szy niż na zdję­ciach. De­ski już spróch­niały, a w da­chu prze­świ­ty­wały dziury – tak pre­zen­to­wał się stary ma­ga­zyn. Na szczę­ście sta­cja ko­le­jowa, w któ­rej mie­li­śmy miesz­kać, była znacz­nie więk­sza. Gmach z czer­wo­nej ce­gły stał pu­sty i mil­czący pod ciem­nymi chmu­rami, które wi­siały ni­sko nad da­chów­kami po­kry­tymi mchem. Nad drzwiami znaj­do­wała się że­la­zna ta­bliczka, a na niej czarne li­tery: „Sta­cja Hel­grenda”. Nie mie­li­śmy się wpro­wa­dzać do zwy­kłego domu. Mie­li­śmy za­miesz­kać na nie­czyn­nej sta­cji ko­le­jo­wej. Była ona je­dy­nym miej­scem w oko­licy na sprze­daż.

– Bil­lie! – krzyk­nął tata. – Nie stój tak, bo zmar­z­niesz i się prze­zię­bisz!

Przyj­rza­łam się wej­ściu: na koń­cach rynny nad drzwiami były wy­rzeź­bione małe fi­gurki: po­łą­cze­nie czło­wieka i zwie­rzę­cia. Z ich otwar­tych paszcz, ufor­mo­wa­nych w nie­mym krzyku, ka­pała woda. Na­gle coś za­grze­cho­tało bli­sko mo­jego ucha – aż pod­sko­czy­łam. Obok mnie stała mama i po­trzą­sała bre­locz­kiem.

– Chcesz otwo­rzyć drzwi do na­szego raju?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki