Sprawa kryminalna - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Sprawa kryminalna ebook

Józef Ignacy Kraszewski

5,0

Opis

Jak najstarszych ludzi pamięć sięgała, nigdy jeszcze nic podobnego nie trafiło się na kilkadziesiąt mil wokoło. Bywały historie straszne, dziwne, jakich by się nikt spodziewać nie mógł wśród dworów spokojnych obywateli – kilka panien nader przyzwoitych i dobrze urodzonych dały się wykraść, ale natychmiast błogosławieństwo kościelne wybryk ten rozgrzeszyło; kłócili się ze sobą bracia aż do porywania na siebie i odgróżek, ale sąd polubowny zaraz zgodę ułatwił; sędzia poróżnił się raz z żoną tak, że od niego do klasztoru brygidek uszła – ano na drugi dzień przebłagał, powróciła, i żyli jak najzgodniej. W Zaborowie pokazywał się duch i łomotało na strychu, a po kilku pobożnych ofertach zupełnie straszyć przestało…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
morelka7777

Nie oderwiesz się od lektury

Czy chcesz się dowiedzieć kto to był kurzydym? Albo zaznajomić się z innym staropolskim słownictwem jednocześnie śledząc losy mieszkańców ziemskiego majątku? Kraszewski jest idealny w opisywanie ludzkich namiętności. A to tego zagadka. Dobra książka na jesienną lekturę.
00

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

 

 

Sprawa kryminalna

 

POWIASTKA

 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekst wg edycji z roku 1885. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-434-3 

 

 

 

SPRAWA KRYMINALNA

Jak najstarszych ludzi pamięć sięgała, nigdy jeszcze nic podobnego nie trafiło się na kilkadziesiąt mil w około.

 Bywały historye straszne, dziwne, jakichby się nikt spodziewać nie mógł wśród dworów spokojnych obywateli; — kilka panien nader przyzwoitych i dobrze urodzonych dało się wykraść, ale natychmiast błogosławieństwo kościelne wybryk ten rozgrzeszyło: kłócili się ze sobą bracia aż do porywania na siebie i odgróżek, ale sąd polubowny zaraz zgodę ułatwił: sędzia poróżnił się raz z żoną tak, iż od niego do klasztoru Brygidek uszła — ano na drugi tydzień przebłagał, powróciła i żyli jak najzgodniej. W Zohorowie pokazywał się duch i łomotało na strychu, a po kilku pobożnych ofertach zupełnie straszyć przestało...

 Takiej jednak przygody, jaka w Orygowcach zaszła ostatnich dni Sierpnia 182.. roku, nie było przykładu od wieków. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie mógł i nie umiał, ludzie głowy łamali napróżno.

 Na kilkadziesiąt mil w około też o niczem innem nie mówiono, tylko o tej historyi orygowieckiej. — W Dubnie i w Łucku ktokolwiek zajechał do gospody, pierwsza rzecz, z jaką go gospodarz i faktor spotykał, było opowiadanie o wypadku w Orygowcach... Nawet na traktach po małych karczemkach, po wsiach, w chatach, we dworach, na plebaniach o niczem nie mówiono tylko o tem. Bryczki spotykały się na trakcie, wysiadali z nich znajomi i godzinę stali, nie mogąc się o tem nagadać. Listy, posłance, biedki z żydami latały i do późna spać się ludzie nie kładli, różne powtarzając wersye, dodając domysły, znosząc plotki.

 A trwało to nie dni kilka i nie jeden tydzień, bo we wrześniu jeszcze tak się tem żywo zajmowano, jakby dopiero wczoraj wypadek miał miejsce. — Każdy opowiadał inaczej, każdy coś miał do dodania, do objaśnienia, każdy rozumiał to na swój sposób; to pewna, że wszyscy razem nie rozumieli nic i że tak ludzie prywatni, jak urzędnicy nawet, dalsi i bliżsi łamali głowy nad zagadkową przygodą...

 W końcu zwykle rozmowę o tym przedmiocie zamykać musiano pocieszającym aksiomatem...

 — Czas odkryje! czas wyświeci!

 Zestawiając opowiadania różnych osób a szczególniej tych, które w chwili wypadku albo na miejscu być mogły lub od znajdujących się tam dokładnie o wszystkich okolicznościach uwiadomione były — mniej więcej głośne to i niezrozumiale zdarzenie — w następujący sposób, zgodnie prawie — opisywano...

 Wieś Orygowce leży, jak wiadomo, w okolicy między Dubnem a Łuckiem. Była ona niegdyś gniazdem dosyć zamożnej rodziny Prawdziców Orygowskich. W ostatnich czasach familia ta, podupadając powoli, zeszła na jedną tylko spadkobierczynią mienia i imienia, pannę Lucynę Orygowską. Ta odziedziczyła już same długi i zaległe podatki tak, że była zmuszoną wieś dziedziczną sprzedać, sama (lat mając czterdzieści kilka) zamieszkawszy przy klasztorze. Z sąsiadów nikt jakoś do kupna się nie zgłaszał, nawet z tych, co mieli sumy na Orygowcach oparte. Wioska była długim nierządem wielce zniszczona. — Budowle ledwie się trzymały, lasy były wycięte ze szczętem, pola pozapuszczane i zajałowiałe, dwór do połowy stał pustką, wyglądało to licho, a włościanie najbiedniejsi byli w okolicy i rozpojeni przez arędarzy okrutnie.

 Nabywca nie tylko zapłacić musiał za wioskę, ale niemal drugie tyle w nią włożyć zaraz, aby podźwignąć z okropnego upadku.

 U nas zaś powszechnym obyczajem jest i było, gdy kto ma sto, nabywać za dwakroć, chociaż zdrowy rozum radziłby kupować za pięćdziesiąt. Nikomu się nie chciało znacznych pieniędzy, jakich wymagało nabycie, wkładać w majątek niewielki i opuszczony... Już miał pono nawet iść na licytacyą, bo rządowych zaległości było wiele, gdy żyd, Josiel Maruda zwany, z Dubna, przywiózł dla obejrzenia miejscowości niejakiego pana Daniela Tremmera.

 Był to człowiek obcy, opowiadał się obywatelem z Królestwa, gdzie miał na Mazowszu mały ziemi kawałek. Tu nikt a nikt go nie znał. Wyglądał dostatnio ale skromnie. Nie miał z sobą własnego nawet powozu i przybył na pocztowej bryczce. Cały dzień jeden i część następnego poranku strawił na rozpatrywaniu się w Orygowcach, objeżdżając pola, łąki, lasy, obchodząc budynki, dowiadując się o granice. Nawet z włościanami zgromadzonymi w karczmie dużo i długo mówił. Człek wydawał się bardzo stateczny, rozważny, powolny, małomówny, skromny. Naówczas młodym się mógł nazwać, bo nie miał nad lat dwadzieścia kilka do trzydziestu, ale dojrzalszym był nad swój wiek. Ci z miejscowych ludzi, którym nieład był na rękę i coby anarchią radzi byli przeciągnąć, starali się wszelkiemi sposobami zrazić przybysza, opowiadając mu, ile to tu kłopotów mieć będzie na karku, ile zajść, ile wydatków. Przybyły wcale się jednak nie zniechęcił — i owszem badał, rozpatrywał, notował, a gdy drugiego dnia do Dubna powrócił, rozeszła się zaraz wieść, że wioskę kupuje.

 Nabycie takich Orygowiec wcale nie było łatwem. Gdyby się ludzie dowiedzieli, że jest ktoś zgłaszający się do nich z pieniędzmi, posypałoby się zadawnionych, odwiecznych różnych pretensyi takie mnóstwo, że sobie z niemi radyby dać nie było można. Człowiek wszakże chłodny, rozważny, cierpliwy, jak siadł przybrawszy sobie prawnika do pomocy, jak rozpoczął układać się — w kilka tygodni tabele długów i pretensyi ułożył i ostatecznie wieś kupił.

 Panna Lucyna Orygowska dostała tysiąc złotych dożywotniej pensyi, małą ordynaryą w dodatku i po najdłuższem życiu miała do rozporządzenia jeszcze na wiosce sumkę dziesięciu tysięcy złotych...

 O nabyciu tem naówczas sąsiedzi, podkomorzy Trzeciak, panowie Hornowscy i inni bardzo rozmaicie sądzili. Były o to spory i zakłady. Podkomorzy przysięgał, że pójdzie przybłęda z torbami, Hornowscy utrzymywali, że się doskonale obliczył, nabył tanio i zrobi majątek...

 Jak tylko transakcya podpisaną została, nowy nabywca przybył na grunt i wieś objął.

 Musimy sięgnąć tych dziejów starożytnych, które o lat kilka wypadek, o jakim się ma mówić poprzedziły, gdyż inaczej jeszcze był on mnie zrozumiałym.

 Życie nowego dziedzica, pana Daniela Tremmera było szczególnego rodzaju. Każdy przybywający w nieznany kraj i świat stara się zwykle zawierać pewne stosunki, poznać i zyskać życzliwość sąsiadów. Pan Daniel zakopał się całkowicie w domu i poświęcił cały dźwignięciu z ruin nieszczęśliwej wioski.

 Było to widowisko dla starych, osiadłych tu od dawna gospodarzy bardzo zajmujące, jak ten człowiek, nie znający stosunków, warunków, nie pytający nikogo, odosobniony, dawał sobie radę. Nie mówiono po dworach o czem innem. Komedya była bezpłatna, bo się bez omyłek i strat nie obeszło. Jeździli sąsiedzi jeden do drugiego na wista, opowiadając o przygotowaniach pana Daniela i śmieli się z niego, aż boki zrywali.

 — Dobrze mu tak — mówił podkomorzy do swoich — niechaj płaci za naukę, kiedy ludzi radzić się nie chce...

 Ciekawość była rozbudzoną do najwyższego stopnia — zaglądano, jeżdżono umyślnie na Orygowce, nadkładając nawet drogi, stawano w karczemce, rozpytując arędarza. Arędarz, który już tylko starego kontraktu dotrzymywał a miał przed sobą zapowiedzianą rumacyą, w gniewie na nowego dziedzica bajki o nim siał i dziwolągi opowiadał.

 Od niego to dowiedziano się i o tem, że pan Daniel Tremmer był wyznania ewangielickiego a nie katolik, jak reszta okolicznego obywatelstwa. To także nie mówiło za nim, koso nań spoglądano.

 Po roku jednak wszyscy, nie wyjmując podkomorzego Trzeciaka, musieli nolens volens przyznać, że wcale nie był tak niezdarny i tak nieopatrzny, jak się zrazu zdawało. Orygowców już poznać nie było można. Budowle gospodarskie znacznym kosztem wznosiły się bardzo porządne, nawet z muru — o co w okolicy było trudno; grunta pomierzono i podzielono na nowo, włościanom dano zapomogi, pijaństwa się przez pilny dozór ujęło.

 Tylko — przeciw powszechnemu obyczajowi, bo kto inny byłby naprzód swój dwór paradny postawił, pan Daniel natomiast dom mieszkalny stary jako tako przesypał, połatał, pokrył, obmazał, wyreperował, zmniejszył i został w bardzo skromnym na dalej.

 — Z tego to tam nigdy sąsiedztwa, pociechy nie będzie, cicho mówił podkomorzy, to człek nie naszego autoramentu i temperamentu... a no — wola jego, niechaj sobie żyje, jak chce...

 Utwierdzono się wkrótce i w tem przekonaniu, że musiał być, mimo bardzo skromnego życia, człowiek majętny. Pieniędzy wydawał bardzo wiele i gotówką wszystko płacił.

 Pan Roch Zmulski śmiał się tylko, odpowiadając:

 — Żebym tyle grosza miał, tobym klucz nabył nie taką nędzną wioszczynę, a to głupi człek — pakuje w taki folwarczek kapitały, które mu się nigdy nie wrócą.

 Tak to się ciągnęło dalej.

 Pan Daniel nie szukał znajomości, lecz dzikim nie był, we wielu razach okazał się uczynnym, a do kogokolwiek wypadkiem się zbliżył, uprzejmym był i grzeczny. Stosunków nie szukał, to prawda, ale od nich nie stronił.

 Ciekawość, jak oto ten sam wspomniany p. Roch pod pozorem najęcia sianożęci, których Orygowce miały do zbytku i dawniej je najmowały, pojechał do p. Daniela, a opowiadał, iż przyjął go bardzo uczciwie — nakarmił i napoił i konie do stajni wziąść kazał, chociaż sianożęci nie najął, oświadczywszy, że robotnika przynajmie a sam je pokosi, bo siano na gruncie powinno być skonsumowane, aby majątek nie niszczał. W domu, jak mówił p. Roch od komina do komina... powtarzając go wszędzie, przyjmowany z wielką ciekawością, bo ten Tremmer był dla wszystkich zagadką.

 Przecież wszystko na świecie spowszednieje, w końcu, oswojono się z p. Danielem, a do zamilczenia o nim, przyczyniło się to szczególniej, że mu się nadzwyczaj wiodło. Wszyscy ci, którzy prorokowali klęski i ruinę, woleli teraz nie wiedzieć o nim i nie mówić, niż przyznać się, że się grubo omylili. — Wymyślano różne dziwaczne rzeczy na przybysza... śmiano po trosze i na tem się skończyło.

 Powoli nawet porobiły się znajomości. Z Orygowcami graniczyły Murawce pana prezesa Boromińskiego; — na przestrzeni pół mili schodziły się z sobą te dwa majątki. Były stare spory o worywanie się w grunta, o cypel lasu, o używalności i t. p.

 Stary pan Boromiński był człek wielkiej powagi i statysta szanowany powszechnie, — surowego obyczaju, skąpy, rzędny, pracowity, a przy tem laudator temporis acti, nowych ludzi i rzeczy nie lubił. Nie podobało mu się zrazu sąsiedztwo przybysza, ze zaświata, nieznanego w powiecie, kto wie, jakiego tam szlachcica, protestanta... przybłędy.

 Strasznie na to narzekał, że się na Orygowce między obywatelami kupiec nie znalazł. — Po czasie zaczął mówić, iż samby był kupił, gdyby mu byli Lubomirscy w porę kapitał oddali. — Wśród tych głośnych oświadczeń przeciwko p. Danielowi jednego dnia, gdy się jak najmniej spodziewano, zajechał przed dwór w Murawcu nowy sąsiad. Zrazu była nawet kwestya, czy go przyjąć; stary Boromiński czmychał, prychał, w ostatku wyszedł do niego.

 Wyobrażał go sobie wcale inaczej. Znalazł młodego jeszcze, bardzo przyzwoicie i poważnie wyglądającego człowieka, który pomimo dosyć z razu kwaskowatego przyjęcia umiał się znaleźć: z uszanowaniem począł rozmowę, jasno przedstawił potrzebę załatwienia wszelkich kwestyi granicznych, ofiarował się z gotowością ze swej strony poświęcenia nawet temu pewnych pretensyi i — w parę godzin prezesa zupełnie sobie zjednać potrafił. Stało się to tak jakoś nieznacznie, stary się rozruszał, rozgadał, poczuł doń sympatyą, zaprosił nawet na obiad i niemal do wieczora zatrzymał.

 Do obiadu wyszła panna Leokadya Boromińska, córka jedyna prezesa, z ciotką swoją panią Wychlińską, wdową po rejencie łuckim. Z wielkiem zdziwieniem swem ojciec się dowiedział, że pan Daniel znał jego córkę z czasów, gdy była na pensyi w Warszawie i że się tam ta młodzież na lekcyach tańców widywała.

 To nie bardzo w smak poszło Boromińskiemu, ale że pan Daniel wcale mu się z mocy tej znajomości do córki nie zbliżał, więc puścił płazem. — Ciocia Wychlińska najwięcej prowadziła rozmowę.

 Po tej pierwszej bytności, mimo gotowości do układów gdy się zaczęły rozpatrywania map, komportacya dokumentów, prowadzenie nowych duktów, sypanie kopców, panu Danielowi wypadło kilkanaście razy być w Morawcu. — Prezes, ścisły przestrzegacz etykiety, oddał mu swoje odwiedziny w Orygowcach a powróciwszy ztamtąd odchwalić się nie mógł, jak to tam wszystko na korzyść się zmieniło, jaki był ład, porządek i czystość... Byłby nawet przystał zupełnie do p. Daniela, bo mu się człowiek podobał bardzo — gdyby nie to, że naprzód odstręczało go wyznanie obce, a prezes był katolik gorliwy bardzo, powtóre — jak on sam mówił — origo!

 Nie robił z tego tajemnicy p. Tremmer, że dziad jego był fabrykantem powozów w Warszawie, że się zbogacił pracą i że czasu owego sejmu, gdy nobilitacyami sypano łatwo bankierom i kupcom, gdy Tepperowie, Szulc, Kalryt, Blanc, Dangiel i wielu innych pobrali szlachectwa, Tremmer także dostał nobilitacyą. Wówczas to, ponieważ do roku nowy szlachcic musiał majątek ziemski nabyć najmniej za pięćdziesiąt tysięcy — kupił wioseczkę na Mazowszu.

 Tego pochodzenia p. Daniel nie ukrywał ani się z niem taił... Rozeszło się to po sąsiedztwie i przezywali go to kowalem, to lakiernikiem, to stelmachem, ale mu to na zdrowiu nie szkodziło.

 Stary Boromiński, choć czmychał na Daniela, lubił go... przyjmował, sam jeździł do Orygowiec i miał widoczną słabość do człowieka.

 To mu się tylko w nim nie podobało, że jakoś nadto blizko ku pannie Leokadyi się podsuwał, a ciocia Wychlińska, co miałaby przeszkadzać i odstręczać, zdawała się zbliżenie ułatwiać.

 Panna Leokadya miała już naówczas lat dwadzieścia sześć, bo przebierając między pretendentami doszła do tego wieku. Nikt się jej podobać nie umiał. Ojciec zaś narzucać gwałtem nikogo nie chciał, zapowiedział tylko, że sobie veto zastrzega, że nie zmusi iść, ale za tego, kogo on sankcyonować nie będzie — nie dopuści.

 Starał się pan Roch, starał młody Trzeciak, dwóch Hornowskich, jeden Załęski, — zresztą trudno to wyliczyć, wszyscy dostali odkosze. Ojciec czmychał, jak to miał we zwyczaju.

 — Asińdzka, mawiał, chcesz jakiegoś kawalera z romansu... a takiego nie znajdziesz. Między tymi odprawionemi są tacy, z którychby rozumna kobieta mogła wcale znośnego zrobić męża... A no — jak sobie chcesz... nie zmuszam! tylko respice finem, żeby starą panną nie zostać.

 Gdy się tu pan Daniel wnęcił — jak mówił pan Roch — wszyscy dawni konkurenci zaczęli pilnie wglądać, co też to z tego będzie. Każdy z nich czuł się z góry obrażonym samą myślą, żeby ktoś taki nad niego mógł być przeniesionym. Uspokoili się jednak po niejakim czasie bo choć Daniel bywał u Boromińskiego i stosunki przyjazne trwały, prezes otwarcie i głośno zaprotestował, gdy mu ktoś z przypuszczeniem wystąpił, że p. Daniel starać się może — iż nigdyby na to nie pozwolił, aby panna Boromińska poszła za jakiegoś Tremmera.

 Człowiek stateczny, dobrze wychowany, w głowie dobrze, w kieszeni też, ale grzech pierworodny na nim cięży — to darmo. Niechaj się sobie z niego skartabellat gdzieindziej obmywa...

 Tak mówił prezes i głośno i przy córce, a ciocia Wychlińska patrzała to na ojca, to na pannę Leokadyą i milczała.

 Z innych względów paraby była dobrana i temperamentem i wiekiem i humorem. Pan Daniel był bardzo przystojny mężczyzna, postawy szlachetnej, rysów twarzy cale pięknych, brunet, słuszny, gibki, a że pracować lubił i żył w ciągłym ruchu, znać w nim było wyrobioną siłę i zdrowie żelazne. Konno, pieszo na polowaniu, w podróży, zimą w mrozy wytrzymywał, coby innych o chorobę przyprawiło. Wychowanie odebrał takie, iż mu żadne męzkie zajęcie obce nie było; strzelał doskonale, dzikie konie sam najeżdżał, pływał, chodził, że z nim nikt nie mógł pójść w zawody. Przy tem człowiek był wykształcony, oczytany a nie popisujący się z niczem. Milczał więcej, aniżeli mówił — cierpliwy był niezmiernie i nikt go nigdy w pasyi nie widział, choć na Orygowcach z początku łatwo było można stracić głowę, mając do czynienia z ludźmi popsutymi.

 Mimo tych przymiotów, wyjąwszy pana Boromińskiego, innym się nie podobał... Sensatem go nazywano i młodzież go nielubiła, bo od hulanek stronił a do zabawy stworzony wcale nie był.

 Od osiedlenia się pana Daniela w Orygowcach upłynęło lat kilka, a w położeniu jego nic się nie zmieniło.

 Przyjaciół sobie nie zaskarbił ani też nie powaśnił z nikim; cierpiano go, zazdroszczono mu, mówiono o powodzeniu gospodarstwa z przekąsem, ale nie dał powodu do zwady nikomu. Z Orygowiec owych, najgorszej wsi w całej okolicy, zrobił prawdziwe złote jabłko. Zaprowadził owce, zakupił bydło bardzo piękne, inwentarz aż do świń najlepszej rasy pościągał z zagranicy — mierzwił ogromnie i miał urodzaje bezprzykładne. Śmiano się z niego zrazu że łany z razu pozmniejszał, folwarki z jednego dwa zrobił, obsiewał mniej, ale przekonano się potem, że zbierał więcej. — Na zasiew kto chciał odnowić nasienie, powszechnie kupowano u niego, tryki z owczarni przedawały się drogo, byczki także. Nieprzyjaciele nawet zgodzili się na to, że naokoło lepszego nigdzie gospodarstwa nie było.

 — Wielka sztuka — mówił p. Roch — dajcie mi tyle pieniędzy, co on w to włożył, to ja też na Malinie tego dokażę. Drugieby Orygowce kupił za to, co w nich siedzi.

 Dwór w Orygowcach został, jak był, nieco tylko wyporządzony i zrobiony zacisznym i wygodnym, — a tak niepozornym, iż wśród paradnych budynków gospodarskich śmiesznie się wydawał; tem dziwniejszem to było, że około dworu ogród utrzymywano starannie, kwiaty były śliczne, oranżeryjka nawet, inspekta ogromne, a z zapuszczonego sadu i szpalerowego ogrodu zrobił pan Daniel cacko. Boromiński jeździł tam na melony, które bardzo lubił, bo takich nigdzie znaleźć nie było można.

 W tem jednem miał p. Daniel fantazyą pańską, bo zresztą żył nadzwyczaj skromnie. Cztery konie i bryczka najtyczanka, jeden służący warszawski, Franciszek, chłopak wyrostek przy kredensie, Jurek, klucznica, wdowa już nie młoda, pani Słońska, składali cały dwór. Ekonoma miał z Poznańskiego, niejakiego Brauna.

 Życie upływało cicho, przy pracy, gość był rzadki, on też, wyjąwszy do Murawca mało wyjeżdżał... W dzień około gospodarstwa, wieczorem nad książką się zabawiał. Z prezesem Boromińskim był najlepiej, tak, że zastrzegłszy się tylko z góry, aby o pannie Leokadyi nie ważył się myśleć, zresztą lubił go stary i wabił. A choć p. Daniel w bardzo dobrych był stosunkach i z panną i z ciotką, nie uderzało nic takiego, coby się miłostek jakichś dawało domyślać.

 Prezes nie raz westchnął: — Żeby nie ten grzech pierworodny!! a z tego, co raz powiedział, nie ustępował nigdy... Wolno było panu Danielowi z panną pogadać, pośmiać się, książki jej posyłać, grzeczność jaką małą wyświadczyć — na tem koniec. Stosunek był przyjacielski, sąsiedzki — nic więcej.

 Że Murawiec wioska była, co się zowie, a i bez kapitału nie był Boromiński, oprócz tego, który miał u Lubomirskich, że w Sandomirskiem jeszcze bezdzietną miał siostrę, po której dziedziczyła panna Leokadya — na starających się nie zbywało.

 Mimo danej kilkom odprawy, każdemu kawalerowi zdawało się, że on będzie szczęśliwszy. Sadzili się biedacy na koniki, liberye, na kocze, na garderoby, starali przypodobać się pannie, ująć ciocię, która bardzo kochała ją — zyskać sobie ojca... nic nie pomogło. — Panna Leokadya nadzwyczaj grzecznie przyjmowała kawalerów a długo im się łudzić nie dawała. Jeden po drugim odjeżdżał, nie przyznając się, że dostał harbuza. Prezes burczał — a cóż miał począć, trzymał się swojego: nie narzucać nikogo a veto przy sobie zachować. Ale tego ostatniego prawa nie mógł na kim innym zużytkować oprócz jednego pana Daniela, o którego staraniu się formalnem nigdy nawet mowy nie było.

 Pan Daniel Tremmer, o którym musieliśmy się rozpisać nieco obszerniej, zajmował w przebudowanym przez siebie dworze po prawej stronie dwa pokoje. — W środku była obszerna izba gościnna, inaczej pokój bawialny, urządzony skromnie ale ze smakiem. Drzwi z niej jedne wychodziły do sieni, drugie szklane na ogród. W lewo był pokój jadalny a za nim izba zajmowana przez klucznicę i ochmistrzynią panią Słońską, od któréj wychodziło się do garderoby i spiżarni.

 W prawo z pokoju bawialnego był rodzaj gabinetu, w którym stało parę szaf z książkami, a za nim sypialnia p. Daniela z oknem na ogród.

 Wszystko to musimy opisać, gdyż inaczej nie zrozumiałby czytelnik tego, co nastąpi. — Ogród stary, teraz tak troskliwie utrzymywany, wyświeżony i piękny, ciągnął się wzdłuż na kilkaset kroków i kończył płotem mocnym, za którym szła drożyna, łączka i staw. Brzegi jego obrastały trzciny, sitowia, tatarki i bujne zielska. W prawo po nad stawem wysypana wysoko grobla prowadziła pod młyn i dalej jako gościniec do miasteczka.

 Ostatnich dni sierpnia pan Daniel, który jeździł do Warszawy i powrócił był na żniwa, jak później opowiadała klucznica, chodził wprawdzie zamyślony i jakby chmurny, ale nadzwyczajnej w nim zmiany nie dostrzegła, ani Franciszek, ani ekonom.

 W wigilią tego dnia, gdy nieszczęście owo się stało, — najmniejszej różnicy w porządku codziennego życia nie było.

 Powiadała pani Słońska, potwierdzali wszyscy dworscy ludzie, że pan Danie] o zwykłej godzinie w pole jeździł, na obiad do domu wrócił, jadł z apetytem barszcz z sztukamięsą, potem pieszo wyszedł przez ogród na łąkę i ku młynowi — nad wieczór na herbatę wrócił, a że deszczyk kropił, został potem w domu i już się nigdzie nie ruszył. Ponieważ wieczerzy nie jadał — a sługi nie potrzebował, Jurek, podawszy lampę do sypialnego pokoju na stół do pisania, poszedł. Franciszka w domu nie było, bo go wysłano po sprawunki do miasteczka. — Ogrodnik później oświadczył, że w pokoju sypialnym światło do godziny dwunastej widział...

 Nazajutrz rano Jurek przyszedł po suknie i buty, które zwykle leżały w gabinecie przed sypialnym pokojem, tu ich nie znalazł. Sądząc, że pan zapomniał je tu położyć, a widząc, że godzina, o której się budził, nadeszła, zwolna otworzył do sypialni drzwi... a tu uderzył go widok, który chłopca przeraził.

 W sypialnym pokoju panował ogromny nieład, rzeczy były porozrzucane, szafa otwarta, biórko rozsunięte, papiery walały się po podłodze... i okno od ogrodu znalazł otwarte. Okiennica, jakby gwałtownie popchnięta, zerwała się nawet z jednej zawiasy.

 Łóżko pana Daniela zmięte było, zduszone dziwnie, ale jego nigdzie ani śladu. Suknie, które miał na sobie wczoraj, przy drzwiach leżały. — Jurek przelękły wpadł bez mowy prawie i nieprzytomny do pani Słońskiej, krzycząc...

 — Pani! pani! nieszczęście się jakieś stało... Pana nie ma... okno w sypialni wybite...

 Ochmistrzyni z razu nie zrozumiała, ale pobiegła za chłopcem, zajrzała do pokoju i o mało nie zemdlała.

 Jurek bez tchu pobiegł do ekonoma, ekonom już był na polu...

 Ponieważ i Franciszek jeszcze z miasteczka nie powrócił, nie było nawet kogo wezwać... Dziewczynę posłano po ogrodnika, bo panią Słońską strach paniczny ogarnął, głowę zupełnie straciła.

 Ze stajni rozbiegli się ludzie, czy kto nie widział pana — ale nigdzie śladu jego ani słychu... Fornal konno pojechał w pole po ekonoma, który z razu go sfukał, że bredzi, przybył jednakże i tak się przeląkł jak drudzy, nie mogąc pojąć ani zrozumieć, co się z panem Danielem stało.

 Wśród tego zamętu najtrzeźwiejszej głowy i najroztropniejszy z nich Franciszek, lokaj, wrócił z miasteczka... Wszyscy się rzucili do niego. I ten trochę osłupiał, nie mogąc pojąć, co się stało, a tylko potem zmiarkował, że tu coś takiego zaszło, co się bez sądu i śledztwa nie obejdzie.

 Wyprawił więc Brauna do pana asesora Zdenowicza z prośbą, aby natychmiast przybywał... Trwoga ogarnęła dwór niewypowiedziana... Nikt ruszyć się i tknąć nic nie śmiał, lękając się, żeby nie być potem za co odpowiedzialnym.

 Pani Słońska płakała.

 Jeden ogrodnik był jeszcze tak przytomny, że od okna sypialnego pokoju począwszy zaraz poszedł śledzić, czy jakich znaków nie było.

 Z wieczora, jakeśmy mówili, padał deszczyk, gliniasta ziemia rozkisła była... Zaraz pod oknem dostrzegł Paweł połamane kwiaty i po ziemi pas, jakby coś tędy ciągnione... Idąc śladem dalej, wszędzie w ogrodzie aż do furtki w płocie, wychodzącej na drogę ku łące spotykał wyciśnięte stopy męzkie i wytarte ziele... Furtka miała skobel złamany... Za nią na trawie idąc w staw połamane były tataraki, pogięta trzcina... podeptane ziele... i tu Paweł znalazł pańską chustkę od nosa lekko skrwawioną, którą zaraz zaniósł do dworu.

 Odkrycie to pomnożyło jeszcze przestrach i przekonanie, że nocą jakaś napaść miejsce miała na dwór, że prawdopodobnie p. Daniela zabito... a ciało gdzieś ukryte zostało dla niepoznaki. — Zdawało się tem prawdopodobniejszem, iż żelazna szafa stała otworem a z niej pieniądze znikły, choć wiedziano, że p. Daniel nigdy bez kilku najmniej tysięcy rubli nie był. Franciszek świadczył, że z Warszawy sumę znaczną przywiózł...

 Do przyjazdu pana asesora Zdenowicza dwór cały w płaczu i strachu jak skamieniały siedział przed pokojem sypialnym... Słońska mdlała kilka razy, Jurek jeden skorzystał z chaosu i, jak się później okazało — chwili tej tragicznej nie szanując, zbiegł na inspekta, aby kilka ogórków pochwycić.

 Dobrze już z południa zawiadomiony o wypadku asesor Zdenowicz, który był w przyjacielskich stosunkach z p. Danielem, nadjechał z pisarzem.

 Nie możemy tu pominąć p. asesora, nie dając go bliżej poznać czytelnikom. Dawny wojskowy, dziedzic trzech chłopów około Łucka, pan Bernard był człowiekiem dobrym, miłym i powszechnie lubionym. — Z ciężkich swych obowiązków starał się zawsze tak wywiązywać, aby był i wilk syty i koza cała. Niedoimki podatkowe zdobywał więcej prośbą niż groźbą; do środków gwałtownych uciekał się rzadko, ze wszystkimi żył w dobrych stosunkach, a mimo to mógł się pochwalić, iż w jego części zaległości było może mniej niż gdzieindziej.

 Słabostkę miał jednę, że grać lubił. Grałby był dzień i noc, gdyby mógł w taką grę, jaka się komu podobała. Umiał wszystkie doskonale, mimo to całe życie przegrywał. Dla tego, choć mu się nie źle działo, nigdy grosza przy duszy nie utrzymał...

 Mały, krępy, rumiany, żywy, — gburowaty był pozornie, krzykliwy, ale go się nikt nie lękał...

 Już z tego powodu, że osobiście z panem Danielem w przyjaznych był stosunkach, już dla tego, że w ogóle kryminalnych spraw nie cierpiał — przybył w złym humorze, zafrasowany i przelękniony odpowiedzialnością, jaka mogła wyniknąć, gdyby najmniejszej formalności zaniedbał.

 Widać było po jego twarzy, że pokoje same i widok miejsca, w którem tajemnicza jakaś zbrodnia popełnioną została — czyniły na nim głębokie wrażenie. Ludzie płaczący zgromadzeni w bawialnym pokoju — dziedziniec pełen włościan... twarze wybladłe dworskiej służby do reszty animusz mu odebrały.

 Miał z sobą sekretarza Małejkę, bardzo przebiegłego człowieka, który mu w takich drażliwych razach doskonale posługiwał; i teraz więcej na niego rachował niż na siebie. Małejko służył w różnych policyjnych obowiązkach już od lat przeszło dwudziestu i miał wielkie doświadczenie. O ile asesor Zdenowicz skłopotany był tą misyą, o tyle Małejko znajdował przyjemność prawie w podobnym wypadku. Lubił on niezmiernie rozplątywać węzły najzawilsze i w sprawach ciemnych dobadywać się światła. Im truniejszem się co przedstawiało, tem nęciło go więcej. Sławnym był nawet z tego, że kilka razy w sprawach o kradzieże, które się po lat wiele ciągnęły bez skutku, gdy już zdawały się zrozpaczone, po najmniejszej nitce doszedł do kłębka.

 Małejce oczy się aż świeciły z wielkiego zapału, zacierał ręce, tarł czuprynę i gdy Zdenowicz ociągał się nieco z wnijściem do sypialni, począł go do niej wyprzedzać.

 Widok pokoju, gdy oba stanęli w progu zastanowił ich mocno... Oka Małejki nie uszła rzecz najmniejsza, otwarte okno, wysadzona okiennica, szafa otworem stojąca, łóżka poprzewracane...

 Zdenowicz milczał przybity — od czego było zacząć — co robić? jak tu spisywać protokół? Popatrzał na towarzysza, usta wykrzywił, ramionami ruszył...

 — Djabli wiedzą, co to jest? rzekł cicho.

 — Nie trzeba nic poruszać — nic tykać! zawołał Małejko — najmniejsza rzecz może być jaką poszlaką? Czy nikt nie wchodził do pokoju...

 — Oprócz Jurka, który z rana pierwszy po pańskie suknie chciał wnijść — nikt a nikt, odezwała się Słońska — myśmy tylko z progu popatrzyli i pouciekali.

 — Bardzo dobrze — rzekł Małejko — do protokółu siądziemy tu obok w gabinecie... Czy ludzie wszyscy są dworscy, nikogo nie brak?

 Braun zaręczył, iż wszyscy byli i są, — dodając, że pan Franciszek, jeden przez pana wysłany wczoraj do miasteczka, nie nocował w domu, a wrócił dopiero, gdy już wszystko było odkryte.

 Asesor milczący, ponury, rzucił się na krzesło za stół, Małejko dobył papier, kazał dać piór i atramentu i polecił, aby wszyscy dworscy na zawołanie czekali. Skinął tymczasem na ekonoma, ażeby póki się nie naradzą z panem asesorem, poszli na ustęp do jadalnego pokoju. Na rozkaz ten cofnęli się tedy i pani Słońska, ciągle oczy chustką ocierając, ustąpiła do swego mieszkania.

 Małejko przeszedł się po izbie, oglądając drzwi i chcąc się przekonać, czy ich kto nie podsłuchuje. — Zdenowicz z desperacyi dobywszy paczki, Zukowa fajkę nakładał.

 — Jakże ci się zdaje? co to jest? co to może być? szepnął wzdychając Zdenowicz... Ja w tem widzę okropny dla nas kłopot...

 — A ja przyznam się panu, na punkt honoru biorę, żeby dojść właśnie, co to za historya! To nie jest prosty i zwyczajny napad i grabież o zabójstwo!

 Niechno pan uważa... W pokoju sypialnym wszystko jak psu z gardła wyjęte... do góry nogami, żelazna szafa otwarta... rzeczy porozrzucane, okno wyłamane... a ani krwi śladu, ani trupa? Cóż się stało?

 — Co się stało? oczywiście rabusie musieli go zakneblować, wyciągnąć z sobą i gdzieś trupa rzucić czy do wody czy zakopać, aby śladu morderstwa nie było. Wszakże słyszałeś, co w ganku nam już opowiadał ogrodnik o śladach wleczenia od okna do stawu i o chustce zakrwawionej, którą złożył do akt.

 Małejko pomyślał.

 — Jakimże sposobem szamotania się, krzyku, łamania, całego tego harmideru nikt w domu nie słyszał? zapytał.

 Asesor ramionami ruszył.

 — Co my tu będziemy mądrować nadaremnie, naprzód ludzi wziąść po kolei na spytki.

 — Bardzo dobrze — potwierdził Małejko siadając i rychtując także pieprzowy cybuszek do fajki — kogo naprzód?!

 — Mnieby się zdawało — marszcząc brwi, odezwał się asesor — chronologicznie trzeba śledztwo poprowadzić.

 Usłyszawszy ten wyraz w sądownictwie i protokółach nie bywały — Małejko popatrzał wielkiemi oczyma na asesora i nie chcąc się kompromitować ani pytaniem, ani zaprzeczeniem, ani zbyt pospieszną zgodą, zaczął kaszleć.

 Tymczasem Zdenowicz zamyślony już co innego miał w głowie.

 — Mój Platonie (Małejko imię miał Platon, a po ojcu Synforionowiczem się nazywał) — powiedz ty mnie — miał ten człowiek nieprzyjaciół? hę?

 Małejko dumał.

 — Przyjaciół wielkich nie miał, ale i wrogów także... a to panie asesorze nie żadna zemsta, — tylko wprost rozbój. Ludzie wiedzieli, że pieniądze ma, zasadzili się, obrabowali — znać że się bronił — i zabili...

 — Niechno pan zważa — dodał — kto najlepiej wiedział, że pieniądze ma? domowi? komu było wleść i napaść najłatwiej? hm! I całą rzecz tak poprowadzić żeby końce w wodę powpadały? hę?

 Asesor podniósł głowę, obejrzał się, położył palce na ustach i dał znak milczenia.

 — Co tu zawczasu wyrokować — rzekł cicho — chodźmy, obejrzmy jeszcze raz od progu pokój sypialny.

 Małejko nie był temu przeciwny.

 Poszli. Dzień był jeszcze jasny i wszystko widać było najdokładniej.

 Łóżko przewrócone było i w nieładzie, lecz baczniejszy Małejko postrzegł, że nie miało pozoru, jakby na niem kto część nocy przebył, — zdawało się niby umyślnie pościągane, pomięte... Na podłodze rozesłany dywanik cały pogarbiony i z podłogi zerwany, zdradzał, że po nim coś ciężkiego sunięto. Na podłodze mnóstwo różnych walało się papierów podartych, poduszonych, a w kominie kupka popiołu dowodziła, że wiele ich spalono.

 — Prości rabusie po co by mieli papiery palić? — rzekł Małejko — co im do papierów? hm? A jednak papiery tak świeżo spalone, że jeszcze się ich żużle trzymają w kupie. Co to znaczy?

 — To źle znaczy! to djabeł sam wie, co znaczy! odparł asesor, to historya taka, na której my z waćpanem oba łby potracim. — Tu trzeba nadzwyczajnej ostrożności. — Okno należy zaraz kazać zamknąć i opieczętować, pokój zamknąć i opieczętować, straż postawić i nic nie tykać... dom opieczętować! ludzi aresztować co do nogi! To nie jest pospolity wypadek! — Pan wiesz, czem to pachnie...

 — Ale panie asesorze — przerwał Małejko — niech to sobie śmierdzi czem chce, — na nas najważniejszy spadł obowiązek na świeżym razie spisać protokół i stan rzeczy zweryfikować.

 — Wszystko opieczętować! — zawołał asesor — nie tknę nic — odpowiedzialność ogromna; niech ześlą komisyą, niech śledzi kto chce... ja się waćpanu przyznam — ja się boję.

 — A ja, panie asesorze, aż mi ślinka ciecze — począł Małejko — a to aż miło taki interes mieć w ręku. Gdzieżby się człowiek popisał, że ma trochę sprytu, jeśli nie na takiej sprawie?

 — No — no — ja wolę mieć święty pokój, niż spryt — mruknął Zdenowicz — wolę guza nie szukać.

 Wyszli tedy jak weszli — i zasiedli do stolika. Zawołano Jurka do śledztwa. Małejko naprzód mu się dobrze przypatrzył. Chłopiec mógł mieć lat czternaście do piętnastu, z oczów mu patrzało bystro; koło ust niby śmieszku ironicznego zabytki widać było — choć teraz drzał i wcale mu się na uśmiech nie zbierało...

 Na zapytanie co za jeden jest, wyrecytował jak pacierz, że ze wsi sierota, ojciec służył dawniej za leśniczego, że rodzice go odumarli, wzięty był do dworu i zostawał przy kredensie. Przyznał się, że się sam z ochoty czytać i pisać nauczył.

 — Proszę jaśnie pana — dodał żwawo — nieboszczyk jaśnie pan miał zwyczaj, że bywało jak się rozbierze, to suknie tu na krzesełku kładzie, a ja rano biorę, czyszczę i znowu wszystko w tem samem miejscu stawiam. Dziś rano, proszę jaśnie pana, przychodzę, nie ma sukni. A że kilka razy się trafiało, że nieboszczyk pan...

 — A zkąd-że ty wiesz, że nieboszczyk? — podchwycił wpatrując się w niego Małejko.

 — Jużci proszę jaśnie pana, a cóżby się z nim stało?

 — Mów dalej.

 — Tedy przychodzę rano, sukni niema, otworzyłem drzwi pocichutku i ot com zobaczył.

 Zaczął płakać.

 — Gdzie ty sypiasz? spytał pisarz.

 — A w kredensie.

 Czy z kredensu słychać było gdy pan po pokoju chodził, albo stukał, hę? mówił Małejko.

 — A jak ma być słychać, kiedy to z drugiej strony domu, a tyle ścian.

 — I w nocy nic nie słyszałeś?

 — Nic a nic.

 Z chłopca dobyć więcej nie było można, zawołano Pawła ogrodnika.

 Paweł też był człek miejscowy, jeszcze młody, oddawał go p. Daniel na parę lat od Strumiłły, uczył się czytać i pisać, roztropny był i rozgarnięty bardzo, temperamentu jednak spokojnego i z losu swojego zadowolniony. Od roku żonaty mieszkał w domku przy ogrodzie zdając się zajęty tylko oranżeryjką, inspektami i tem, aby z nich mieć dochód jak największy, bo ten pensyą jego powiększał.

 Z wielką prostotą i spokojem począł Paweł opowiadać, jak z rana Jurek krzyku narobił, jak na płacz i wołanie pani Słońskiej przybiegł i że mu na myśl przyszło, póki czas od okna iść śladami i szukać, czyby jakich znaków na ziemi mokrej nie było.

 — Panowie się mogą jeszcze i teraz przekonać, dokończył, że przez okno coś wleczono aż do stawu. Na ziemi są ślady nóg nie pańskich, bo ja te znam, ale w grubych wielkich butach i jak mnie się zdaje, że ich dwóch tam było. Przez cały ogród sunęli coś aż do furtki, furtka była zamknięta, tak skobel słaby też złamali. Dalej w wiszarze i zielsku i trzcinach widać że się tam ktoś kopał, a na brzegu chusteczkę pańską skrwawioną znalazłem.

 Mówił to tak spokojnie, rozważnie i z takim żalem głębokim, że Małejko, który wszystkich podejrzywał, na niego najmniejszej nie mógł powziąść suspicyi. Podobał mu się człek z tego, iż tak sprytnie szukał śladów zbrodni. Zamknąwszy więc drzwi, zbliżył się doń i szepnął na ucho.

 — Jak ci się też zdaje, panie Pawle, kogo tu można posądzać? to musi być sprawa domowa?

 — Nie, odparł ogrodnik, nikogo tu takiego nie ma ani we dworze, ani na wsi, żeby był do tego zdolny. To jakichś rabusiów zdaleka spisek i napaść. My tu się wszyscy znamy. Każdemu z nas wiadomo, gdzie tej nocy był. Ja spałem w domu u żony, a w sieni u mnie parobek ogrodowy, co widział gdym przyszedł, pan Franciszek był w miasteczku, ekonom na folwarku, stajenni przy koniach. Toć tu więcej nikogo niema! I komuby to nawet na myśl przyszło coś podobnego! Jezu miły! Ani byśmy mogli z temi pieniędzmi dać sobie rady, ani nam są tak potrzebne. — Gniewu i zemsty do pana nie miał uchowaj Boże nikt.

 — Jakiś dopust Boży, panie, co przechodzi rozum ludzki.

 — Jedno panom powiem, trzeba póki czas ludzi wziąść i na staw pójść i w stawie szukać i brzegi zrewidować, bo ślady pokazują na staw.

 Roztropnej tej rady Małejko chwycił się gorąco, Zdenowicz się też nie sprzeciwiał, dnia jeszcze było dosyć, ażeby brzegi od ogrodu z czółnami i siecią i ludźmi przetrząść. Zamknięto więc i opieczętowano pokój sypialny, kilku starszych z gromady zwołano, kazano niewód wziąść i wszyscy puścili się ogrodem prowadzeni przez Pawła, opatrując jeszcze na ziemi widne ślady przejścia, do furtki. Za nią ogrodnik pokazał połamane trzciny. Staw z brzegu grzęzki był ale nie głęboki, weszli więc ludzie rozpatrując się, po kolana w wodę i głębiej, drudzy przyciągnęli czółna, wiosłami macano pod wodą. Opatrzono wszędzie najstaranniej wybrzeże i — nie znaleziono nic. Wycieczka ta w czasie której asesor u brzegu fajkę palił, trwała więcej godzinę i była nadaremną. Powrócono do dworu, rozmyślając. Pani Słońska przygotowała herbatę, znalazł się rum, zasiedli do dalszego protokółu nieco pokrzepieni. Małejko mimo spełzłych na niczem pierwszych kroków, nie tracił nadziei lepszego powodzenia.

 Kolej przyszła na pana Franciszka Wierzejskiego. który wszedł ponury i zamyślony. Był to człowiek lat dobrze czterdziestu, zbudowany silnie, z bokobrodami i wąsem rudawym, z kolczykiem w uchu, niby wyglądający na dawnego wojskowego. Twarz miał wyrazu surowego i niemiłą, a w domu z powodu milczenia i wiecznie złego humoru nie bardzo go lubiono. P. Daniel tylko przywiązany był doń wielce i miał w nim ufność nieograniczoną.

 Franciszek Wierzejski krótkiemi słowy, bardzo kwaśno i jakby zbywając się śledztwa, a niewiele go sobie ważąc, odpowiadał na pytania.

 Nie podobał się i asesorowi i Małejce. Zeznał, iż był rodem z Warszawy, że służył w wojsku za Księstwa, że Tremmerów znał dawno i u pana Daniela od dziesięciu lat w usługach zostawał.

 — Ja tu w tej nieszczęsnej sprawie — rzekł, nic panom powiedzieć nie mogę. Wczoraj posłany byłem przez pana do miasteczka, nocowałem u Mordka Judelowicza, dziś rano wyjechałem na Orygowiec i stanąłem tu, gdy już dwór cały był na nogach... Cóż ja wiedzieć mogę? Dajcie mi państwo pokój...

 Małejko jednak tem się nie zadowolnił. Począł dopytywać o godzinę wyjazdu, przybycia, o p. Daniela i t. p...

 — E! co to wodę warzyć — spluwając zawołał Franciszek — tu i djabeł nic nie dojdzie. Ja nic nie wiem i kwita.

 — A cóż waćpan sądzisz o tem?

 — Jakże ja mam sądzić o tem, czego nie rozumiem. Zbójców takich i rabusiów, coby się ważyli na napaść, nie ma na okolicę. W domu ludzie poczciwi i do pana przywiązani, nikomu jak żyw krzywdy nie wyrządził? Co tu sądzić? To chyba czas odkryć może...

 Chmurne jakieś wejrzenie, niechętne odpowiedzi, ponury wyraz twarzy Wierzejskiego, wiele dał do myślenia Małejce, ale postanowił tylko pod tajemny nadzór poddać lokaja i czekać, czyby się jego podejrzenia czemś nie potwierdziły.

 Franciszek burcząc odszedł...

 Wezwana pani Słońska rozpłakała się, poczynając od żałobnych elegji.

 — A