Boży gniew - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Boży gniew ebook

Józef Ignacy Kraszewski

4,3

Opis

Boży gniew. Czasy Jana Kazimierza – powieść historyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego z 1886 roku, należąca do cyklu Dzieje Polski.

W dużym trzytomowym utworze autor przedstawił fatalną sytuację Rzeczypospolitej po nagłej śmierci Władysława IV: burzliwą elekcję Jana Kazimierza oraz wstępny okres jego panowania na tle dramatycznych wydarzeń powstania Chmielnickiego. W istocie jednak oś powieściowej fabuły stanowi prywatny konflikt pomiędzy monarchą a podkanclerzym Hieronimem Radziejowskim, wywołany niechęcią do króla i nieuzasadnioną zazdrością o żonę dostojnika, który dla zaspokojenia wygórowanych ambicji nie waha się przed zdradzieckimi knowaniami w obliczu wroga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 579

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski
Boży gniew
Czasy Jana Kazimierza

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Józef Ignacy Kraszewski„Boży gniew”

Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1886

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Wł. L. Anczyc i Spółka

Wydawnictwo: Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie

Warszawa, 1886

ISBN: 978-83-8119-440-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

TOM I.

I.

 Za panowania Władysława IV brat przyrodni króla JM. książe Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski, zajmował na murach zamkowych świeżo wzniesione skrzydło, które wraz z częścią ogrodu, aż po Wisłę, ustąpione mu zostało.

 Tu on wraz ze szczupłym dworem swoim mieścił się, zamykając, jak w klasztorze, w gmachu tym i ogródku, który pielęgnować lubił. Była-to jedyna część zamku, w której nigdy prawie stopa kobieca nie postała. Surowe życie wiódł książe Karol, od reszty świata dosyć oderwane, modlitwom, rachunkom i uprawie ulubionych kwiatków poświęcone.

 Zdawało się, że ten tryb życia, do którego nawykł książę, nigdy się już nie powinien był zmienić, gdy nagła wiadomość o zgonie króla w Mereczu na Litwie, w chwili, gdy straszliwa pożoga szerokim płomieniem rozpościerała spustoszenie krwawe na Rusi przez zbuntowane kozactwo zniszczonej — i w ten spokojny kątek wniosła niepokój z troską o przyszłość...

 Kraj stał bezbronny, niemal otworem, a ojca i głowę postradał. Można też wystawić sobie, jaką klęski, jedne po drugich przychodząc, trwogę niewysłowioną wzniecały. Wojska reszty rozproszone, hetmanowie w kozacko-tatarskiej niewoli... zewsząd gromy lub nadciągające burze.

 Zbiegi z pobojowisk i obozów szerzyły popłoch... Dzień sądu ostatecznego nadchodzić się zdawał.

 Jedni drugich obwiniali... a wszyscy winni byli wistocie...

 Przychodziło do tego, że niepogrzebionego jeszcze króla oskarżono o podbudzenie rebellizantów przeciwko szlachcie, która go słuchać nie chciała...

 — Dies irae! — rozlegało się wszędzie. Tłumy rozpasanego motłochu, który krwi zakosztował, posuwały się już w same wnętrzności rzeczypospolitej, która przeciwko nim bronić się czem nie miała.

 Jednego Jeremiego Wiśniowieckiego imię stało jeszcze jak tarcza ostatnia. Ratunkiem od tego pogromu jedynym był jaknajprędszy wybór panującego, któryby władzę ujął w dłoń silną i ludzi około siebie skupił ku obronie. Godziny czasu nie było do stracenia.

 Najbliższymi tronu byli, naturalnie, dwaj bracia zmarłego: ex-kardynał Jan Kazimierz i Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski. Ten ostatni jednakże zdawał się tak mało zdradzać ambicyi, a tak wielkie do stanu duchownego powołanie, iż nikt go w początkach posądzać nie mógł nawet, żeby się starał o koronę. Przeciwnie, Jan Kazimierz, który w życiu rzucał się już na wszystko i wszystko, co ujął, porzucał z niesmakiem — na pierwszą wieść o zgonie brata przybrawszy po nim, spadły na siebie tytuł króla szwedzkiego, musiał naturalnie, rozgorzeć natychmiast niezmierną żądzą otrzymania korony.

 Jest-to zagadka, kto pierwszy poddał Biskupowi Wrocławskiemu myśl starania się o tron, której on-by sam może nie powziął. Miał bardzo mało pomiędzy senatorami duchownymi i świeckimi przyjaciół, nie żył prawie z nikim; milczący, mało przystępny, skąpy — nie przyciągał ku sobie. Prawdopodobnie korrespondencya, jaka się między nim w tym czasie zawiązała z rodziną w Szwecyi, była pierwszą pobudką. Zachęta wychodziła ztamtąd może. Pozostanie to zapewne tajemnicą, jak się zrodziła myśl — lecz nagle i niespodzianie dla wszystkich puszczono w świat, że książę biskup będzie się też starać o koronę.

 Współcześnie z tą pogłoską, na samym brzegu Wisły należącym do księcia Karola, — temsamem prawem co skrzydło jakie w zamku zajmował, — z rozkazu jego zaczęto śpiesznie budować!

 Było-to tem dziwniejszem, że po śmierci króla bracia mieli do podziału między siebie pałace na Krakowskiem i w Ujazdowie, a Karol pieniędzy wydawać nie lubił.

 W miejscu na tę budowę przeznaczonem stała niegdyś szopa, która dworowi do kąpieli w Wiśle służyła i do spoczynku po nich.

 Była w niej kręgielnia dla dworu, a później przemyślny mieszczanin wprosił się tu z rodzajem gospody pod wiechą, gdzie wino, miód i piwo sprzedawał.

 Z rozmaitej czeladzi dworskiej i panów, którzy na dworze bywali, wielu żwawszych i młodszych zbiegało tu dla swobodniejszej zabawy. Na zamku musieli się trzymać cicho, spokojnie i oglądać się na marszałkowskie sługi; tu byli poza murem i za okiem.

 Nagle po śmierci króla, wśród tego rozgorączkowania, które umysły opanowało, ujrzano z wielkim pośpiechem cieśli, murarzy, budowniczego Włocha i całą gromadę robotników krzątających się około szopy. Przerabiano ją na gwałt, powiększano i przyozdabiano; nikt nie wiedział: na co i dla czego?

 Nikt też, ani budowniczy sam, nie umiał powiedzieć: do czego przeznaczano nową szopę — niewiedzieć bowiem, jak to inaczej nazwać było. Ciekawi, którzy tam zaglądali, widzieli w pośrodku ogromną, długą izbę słupami popodpieraną — a po rogach kilka pomniejszych. Z boku ogromne kuchenne miało się znajdować ognisko, a pod jedną z izb murowano dosyć obszerną piwnicę.

 Nie było tajemnicą, że się to czyniło kosztem księcia Biskupa Wrocławskiego, który sam parę razy z ogrodu swego schodził budowę oglądać, i pracującym pośpiech zalecać. W części z muru, resztą z drzewa ogromna gospoda — stanęła wkrótce tak jak gotowa; ściany jej pobielono i pomalowano — natychmiast wewnątrz wyporządzając. W wielkiej izbie, jak była długą, ustawiono dwa rzędy stołów i ław przy nich. Do ścian poprzybijano świeczniki niewykwintne, ale gęsto: w bocznych izbach pomniejszych trochę pokaźniejsze ustawiono stołki, stoliki i szafy.

 Można się więc było spodziewać, że ktoś wkrótce obejmie gospodę; wistocie ze dworu księcia Szlązak, niejaki Nietopa, przeniósł się tu na mieszkanie a z miasta wzięty z kuchni kanclerza Ossolińskiego młody i zdolny kucharz Czernuszka począł spiżarnią zaopatrywać.

 Łatwo się było tedy domyślać, że zbliżająca się elekcya miała gospodę zużytkować, chociaż była ona tak od pola i szopy oddaloną, iż nie na wiele szlachcie się przydać mogła.

 Do sejmu elekcyjnego jeszcze dosyć zostawało czasu, gdy w gospodzie tej obudziło się życie i już aż do końca wyborów nie ustawało.

 Szli Mazurowie szczególniej tutaj, jak w dym, ale i inni za nimi, bo drzwi wszystkim stały otworem; Nietopa przyjmował nader gościnnie, karmił, poił — a nikomu płacić nie kazał.

 Oprócz niego kilku szlachty z waszecia, Wysocki jeden, Czyrski, Niszczycki, zasiadali tu, przyprowadzali z sobą panów braci i jawnie ich na stronę księcia biskupa jednali.

 Czy się kto chciał i miał nawrócić ku niemu, czy nie, gdy tu pieczeń zawiesista codzień pachniała, a piwo i miód były doskonałe, — ludzie ochoczo płynęli.

 Że tak skąpy pan nie żałował na to, dziwiono się powszechnie, a Nietopa powtarzał swoim łamanym językiem:

 — Dla Rzeczypospolitej ten pan nic nie pożałuje.

 W początkach nie było gości tak wiele w gospodzie, choć pustką ona nigdy nie stała, ale im bliżej sejmu elekcyjnego, gdy się zaczęto ściągać i zjeżdżać, zrana, od pierwszej mszy św., izba wielka bywała nabitą i przy dobrej myśli zabawiano się niemal przez noc całą. Kto sobie podochocił, na ławie się przesypiał, — nie mówiono mu nic.

 Nietopa pilnował właściwie tylko gospodarstwa i porządku; Wysocki zaś, Czyrski i Niszczycki oratorami byli i rej wiedli.

 Nie można było przeciw ich wyborowi powiedzieć nic. Każdy z tych ichmościów miał swój przymiot, a wszyscy gęby wyprawne, co się zowie.

 Na skinienie wzajem sobie pomagali.

 Wysocki głową ich mógł się nazwać; bystry, zręczny i — choć chudy pachołek, miał prezencyą taką i tak umiał zgrzebne płótno za atłas sprzedawać, iżby go zdala każdy wziął za potomka wielkiej rodziny i za majętnego panka, gdy wistocie ani zagona nie miał.

 Ale głowę nosił, piersi nastawiał, ręce zakładał za pas, nogami tak umiał robić, że czy siadł, czy stał, czy chodził, pańsko zawsze. Na ludzi patrzał zwysoka i spoufaleć się z sobą zbytnio nie dawał. Szanować go musiano, choć nikt nie umiałby był powiedzieć: za co? Wysocki wymowę miał nieszczególną, ale i z tą tak się umiał obchodzić, że go za oratora miano. Chrząkał, rękami machał, oczyma łupał... mruczał, pokrzykiwał — i tak to czynił odważnie, iż wszystkich konwinkował.

 Ponieważ wzrost miał nadzwyczajny, tak, że mało kto go dorósł, w ciżbie zatem oczyma panował nad tłumem i, gdzie go było potrzeba, zjawiał się natychmiast.

 Wymowie postawa w pomoc przychodziła.

 Czyrski, mały, zwinny, jowialista, jakich wówczas pełno było, tak, że go z najcelniejszymi ówczesnymi, z Samuelem Łaszczem i Zaliczewskim, porównywano, nieustannie w ruchu, w łamańcach, w wybrykach, z czupryną najeżoną, jak szczecina, z gębą ogromną, z brzuszkiem okrągłym, miał to posłannictwo, aby wszystkich rozweselać, a kogo potrzeba było — ośmieszać.

 Dowcip jego nie silił się na subtelność; rąbał jak siekierą, ale znał swych słuchaczy doskonale i nigdy nie chybił; zrozumieli go oni zawsze. Czasem znanego co powtórzył ale tak przyłatał w miejscu, że uszło za jego własne.

 Najrozumniejszym i najwymówniejszym statystą był Niszczycki.

 Mówiono o nim, że się sposobił był do stanu duchownego i wyszedł potem z jezuickiego seminaryum na prawnika. Trochę teologa, trochę jurysty czuć też w nim było. Mówił łatwo, dużo, i nigdy go nikt nie skonwinkował.

 Gdy począł mówić, miał ten dar, że go słuchano; rozgniewał się: niczem dla niego było godzinę i półtorej wodę warzyć, przelewać jedno, a jedno. Słuchacze, wkońcu zmęczeni, mówili przy konkluzyi:

 — Ma słuszność... ma słuszność...

 Ci trzej ichmoście byli tu w gospodzie co dnia.

 Zjawił się ktoś nowy, — otaczali go troskliwością szczególną; pojono, karmiono, zabawiano, i niepuszczano ztąd aż przyrzekł, i sam powrocić, i drugich z sobą przyprowadzić.

 Czyrski szczycił się, że Kasztelana Chełmińskiego był powinowatym; Niszczycki sam miał tytuł Chorążego Bełzkiego.

 Zresztą dostojniejszych tu napotkać było trudno, ale musiała gospoda ks. Karola być i potrzebną i pożyteczną, gdy ją utrzymywał, pomimo, że go niezmiernie wiele kosztowała.

 Nietopa człek był poswojemu uczciwy, ale nie byłby swego wieku dziecięciem, żeby się nie starał korzystać z położenia dla własnej kieszeni. Kucharza i śpiżarni mimo dozoru bardzo było trudno dopilnować. Ćwierci mięsa szły okrutnie pośpiesznie, a piwnica się opróżniała w cudowny sposób.

 Bywały takie dnie, że pod noc, na miasto posyłać musiano, aby wstydu nie mieć.

 Wysocki zaś szczególniej nalegał na to, iż tu skąpstwo było nie w miejscu i perorował Szlązakowi na swój sposób:

 — W. mość to powinieneś rozumieć, że tu albo tego... albo tego... albo starosta, albo kapucyn. Zbłaźnić się nie godzi. Mnie samemu księcia żal i jego talarów, ale kiedy chce królem być — to darmo!!

 Jednego jesiennego wieczora tłumniej było w gospodzie, niż zwykle, i tak gwarno, że w nieopodal stojącym pałacu księcia Karola, który od gospody kawał placu tylko i mur gruby oddzielał, pewnie szum ten słyszeć musiano.

 Nie było prawie dnia, aby z tych pogromów kozackich, z tych pobojowisk sromotnych, z tych krajów zalanych przez motłoch pijany, nie zjawił się biedny zbieg jakiś, ranny... wyzwoliwszy się z niewoli lub t. p. Włosy wstawały na głowie słuchaczom, gdy ci nieszczęśliwi opowiadać zaczęli; ale tego dnia szlachcic Podlasiak, niejaki Szmerdowski, szczególniej wszystkich mocno zajmował: takie straszliwe dzieje, których wszystkich świadkiem był, opowiadał, nieznużony, od rana. Posądzali go wprawdzie niedowiarkowie niektórzy, iż srodze musiał fantazyą nadrabiać, ale klął się i w piersi bił i powtarzał ciągle: „Bodajem się tak z miejsca tego nie ruszył, jeżeli to wszystko świętą prawdą nie jest, którą na oczy oto te oglądałem.“ Okrucieństwa szczególniej zbuntowanego chłopstwa przerażały. Pomiędzy innemi Szmerdowski też przyniósł jeden z pierwszych tę pogadankę, iż Kozacy się chlubili rozkazem nieboszczyka króla, który im krzywd się mścić na panach i szlachcie dozwolił.

 W niewoli będąc u Kozaków, z której cudem miał się wyśliznąć, na swe uszy słyszał to od starszyzny kozackiej — i dodawał, że pana, bądźcobądź co rychlej obierać było potrzeba, bo Kozacy tylko na imię króla i z nim układać się zechcą, a z panami — nigdy.

 Wszyscy też tu jednego byli zdania: iż król a wódz koniecznie był potrzebnym. Rakoczy, choć się i stręczył i napraszał, nikt do niego smaku nie miał; o innych kandydatach nie czas było rozmyślać: pozostawał więc tylko wybór między Janem Kaźmierzem a Karolem.

 Trudne zadanie mieli ci, co ostatniego zalecać chcieli.

 Nikt go nie znał.

 Kazimierza zaś znano aż nadto.

 Tu w gospodzie nie oszczędzano go wcale i Czyrski, gdy ktoś o nim napomknął, parsknął śmiechem.

 — A toż nam drapnie, jak Walezy — zawołał — jeśli, uchowaj Boże, wybór padnie na niego!! Gdzież on kiedy wytrzymał?? Mnichem był: zbrzydł mu kaptur rychło; okrył go Papież purpurą: i tę mu odesłał. Znowu tedy świecką suknię wdział i ta go prędko parzyć będzie. Dacie mu koronę: niedługo ją ponosi. Któż go tu nie zna? Polaków nie lubi; Niemcy i Włochy to jego najmilsze towarzystwo, a papugi, małpy też i karły, bo z niemi po całych dniach siedzi, chętniej niż z panami senatorami!! Pożytku z niego Rzeczpospolita mieć nie będzie. Całemu światu wiadomo, że książę nasz Karol oszczędnością i rozumem grosza sobie zebrał sporo, z tego już teraz, nie czekając, kilkuset ludzi uzbrojonych swoim kosztem posłał na obronę granic rzeczypospolitej od kozaczej powodzi. Kazimierz grosza przy duszy nie ma, wprzódy zawsze zje, niż dostanie, bo u niego ładu nie pytać. Ani ich porównać można z sobą — ciągnął dalej Czyrski z zapałem wielkim — Książę biskup człowiek poważny i stateczny; ten za dziewkami biega, jak młokos, tak, że królowa od swego fraucymeru drzwi przed nim zamykać musiała.

 Słuchali wszyscy w milczeniu, aż jeden szlachcic z kąta, siedzący nad szklanicą piwa z grzankami, powoli począł:

 — Panie Boże odpuść! nie szczęściło się nam z panami naszymi od czasu, jak Jagiellonów nie stało. Francuza-śmy wybrali ze strachu, aby Rakuszaninowi się nie dostać, a ten nam srom uczynił, uciekłszy precz. Przyszedł po nim z wilczemi zębami Szczepanek i począł cisnąć, a może-by i ład zaprowadził, gdyby go śmierć nie zaskoczyła. Ale co i po nim było? Z Francuzem się żaden z nas rozmówić nie mógł, bo naszego języka nie znał, ani się go uczyć chciał, z Batorym też kto po łacinie nie umiał, musiał przez Zamojskiego konwersować. Bóg ci jeden wie zresztą: kto panował naówczas, Batory czy Zamojski? Aż wybraliśmy sobie z kroplą krwi jagiellońskiej Zygmunta, co go nam zalecili, że się pacierza naprzód popolsku uczył. Biliśmy się aż za niego, aby znowu Rakuszanina nie puścić!! Co potem? Rakuszanin mu żonkę dał i jednę i drugą, a z żonami weszła niemczyzna i dzieci się pochowały na niemiaszków.

 Byłby tak dłużej się rozwodził szlachcic, ale Niszczycki nie dopuścił, zważywszy, że koniec końcem nie szło to na korzyść księcia Karola.

 — Hej! hej — zawołał żywo — co tu przeciwko Opatrzności Bożej i losom przeszłym rekryminować nadaremnie! Co się stało, odstać się nie może. Dziś periculum in mora; pana potrzeba co najrychlej, dwu ich tylko do wyboru mamy, Księcia ex-kardynała, który się dziś już szwedzkim królem nazywać każe, znamy! To dosyć, aby go niechcieć!

 Przepomnieliśmy też jedno, że dlatego tytułu Króla Szwedzkiego, o który się spierać będą, wojnę nam może naprowadzić...

 Niechajże sobie panuje w Szwecyi, a my księcia Karola jednogłośnie na tron wezwijmy. Wszystko mówi za nim.

 Milczano dokoła, nikt jakoś nie przeczył, głuchy gwar tylko izbę zapełniał. Część gości obstąpiła szlachcica, który o okrucieństwach Kozaków i Tatarów opowiadał i z gorączkową ciekawością, coraz nowemi pytaniami, coraz też straszniejsze i krwawsze wywoływał obrazy. Wtem od jednych drzwi ściśnięty tłum rozstąpywać się zaczął ze szmerem jakimś dziwnym, i ponad głowami jego ukazał się wierzch tylko czaszki okrytej rozczochranemi jak krzak włosami siwemi, a zarazem z ust do ust podawać sobie poczęto:

 — Bojanowski! Bojanowski!

 Imię to miało jakby własność nakazywania milczenia, gdyż wszystkie usta się zamknęły, a oczy skierowały w tę stronę, gdzie przez rozdzielające się dobrowolnie fale tłumu zwolna przedzierał się ów Bojanowski.

 Wysocki, Czyrski, Niszczycki, zasłyszawszy o nim, wszyscy się znaleźli kupką razem, jakby czuli obowiązek zgromadzenia się ku obronie. Przez rozstępujące się ściany gości wyszedł naostatek Bojanowski ów, którego długo tylko siwą najeżoną włosami głowę widać było.

 Już z niej o wzroście jego wnosić było można; olbrzymim wistocie ukazał się, a wychudzenie, czyniło go jeszcze napozór roślejszym. Skóra to była tylko i kości, ale kości grube, potężne, na których pooplatane ścięgna i żyły jakby podskórną siatkę tworzyły. Ogromna, blada, przeciągła twarz, z długą brodą siwą, tak rozczochraną, jak włosy, spadała mu na piersi, nawpół obnażone. Mało kto mógł bez niepokoju i prawie że trwogi wejrzenie tego człowieka wytrzymać. Głęboko pod kośćmi czołowemi ukryte oczy, w tym cieniu sklepień obrosłych brwiami najeżonemi świeciły jakby wistocie ogień jakiś w nich gorzał.

 Rysy twarzy regularne, ostre, suche, miały wyraz pogardy i odwagi niewypowiedzianej. Wargi bledsze niż skóra, prawie białe, jakby spalone, nawpół tylko miał przymknięte. Pomimo że suknia, która go okrywała, prawie łachmanem się nazwać mogła, Bojanowski miał majestatyczną postać. Brunatnego koloru rodzaj opończy, przypominający zakonnym krojem mnicha, bez kołnierza u góry, w grubych, gęstych fałdach opadał mu na nogi okryte skórzanemi cholewami, które sznurkami były przytwierdzone. W pasie obwiązany był prostym sznurem, powrozem raczej, od którego zwieszony różaniec drewniany z gałkami ogromnemi i nieforemnemi, za każdem poruszeniem wydawał jakiś grzechot niemiły. Pacierze te drewniane stukały jakby kości trupie. W jednej ręce niósł ogromny, gruby kosztur, którym się podpierał, a trzeba się było przypatrzeć tej ręce, aby zrozumieć czem ten człowiek zamłodu być musiał. Dziś jeszcze zdawało się, że gdyby kosztur chciał pocisnąć, woda-by z niego pociekła.

 Szedł powoli Bojanowski, ale nie sam; z lewej strony pod łokciem jego sunął się mały człek, zdyszany, niespokojnemi oczyma patrzący dokoła: był to jego — niewiadomo: — sługa, towarzysz, uczeń, — dość, że nieodstępny cień.

 Podszedłszy ku środkowi izby, w której coraz ciszej na widok jego być zaczynało, Bojanowski stanął i oczyma swemi z głębi jam, zpod cienia brwi, potoczył dokoła.

 Dla wszystkich niemal, co się tu znajdowali, Bojanowski przynajmniej z nazwiska i rozgłosu był znanym. Chociaż dziś ledwie się o nim pamięć uchowała, w owe czasy cała niemal Polska, a przynajmniej znaczniejsza część jej znała Bojanowskiego lub słyszała o nim.

 Głucho i różnie rozpowiadano o jego przeszłości; wiadomo tylko było napewno, że od lat wielu odprawiał pokutę, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej, był w Rzymie, a teraz od jednego do drugiego cudownego obrazu pieszo chodził, po kościołkach się wiejskich zatrzymując, a zagadnięty — do pokuty pobudzał ludzi.

 Wymownym był, a śmiałym, że nikogo nie szczędził. Ciekawi go często byli ludzie, lecz się zarazem obawiali, osobliwie panowie i szlachta, których bez miłosierdzia chłostał i smagał. Łagodniejsi duchowni częstokroć próbowali go powstrzymywać od wybuchów i skłonić do większego pomiarkowania, ale Bojanowski, nie sprzeczając się z nimi, wysłuchawszy co mówili, bynajmniej postępowania swojego nie zmieniał.

 Rozpowiadano o nim, że tam gdzie publiczne zgorszenie widział, albo słyszał o niem, wędrował nieproszony i nawoływał do pokuty. Udało mu się niejeden raz tak nawrócić grzesznika i skruchę w nim obudzić, ale też i psami go czasem ze dworów wyszczuwano i kamieniami ciskano za nim.

 Chociaż wyglądał jak żebrak, Bojanowski nigdy od nikogo nic nie przyjmował, chyba, że go głodnego nakarmić kto się ofiarował, ale i to jego jadło nikomu być nie mogło ciężarem, bo mięsa nigdy nie brał w usta, a lada polewką, chlebem, wodą, mlekiem głód zaspakajał. Towarzysz jego, którego znano pod nazwiskiem Warsza, pilnował, powiedzieć było można, aby postów zbyt nie przeciągał i czasem gwałtem niemal go karmił.

 Miano go za tak świątobliwego, iż po drodze, gdzie się ukazał, matki przyprowadzały mu dzieci, aby je błogosławił. Bronił się on tej czci i niekiedy oburzał.

 — Jam taki grzesznik nędzny, jako i wy — wołał zniecierpliwiony — widzicie, że pokutę za grzechy moje odprawuję. Nie pomoże wam błogosławieństwo skalanych rąk, ani spalonych warg moich: módlcie się sami, a Bóg was wysłucha.

 Wtargnięcie Bojanowskiego do gospody było rzeczą zupełnie dla gości tutejszych i gospodarzy niepojętą, gdyż stary pątnik w takich tłumnych zgromadzeniach nie bywał nigdy, unikał ich, uciekał od nich. Wysocki i jego towarzysze wcale mu też radzi nie byli. Nie rozumiano, kto go tu wprowadził.

 W tem zza stoła ów Podlasiak, który się mienił zbiegiem od pogromu i cuda owe rozpowiadał, ruszył się, ujrzawszy Bojanowskiego, jakby przelękły. Stary go szukał wejrzeniem, a raz znalazłszy, wlepił oczy w niego z takiem natężeniem i siłą, że Szmerdowski, jak skamieniały, stanął.

 Milczenie coraz głębsze objęło izbę, jak była wielką, i aż do końców jej zwolna się rozpostarło. Bojanowski stał i kijem uderzył w podłogę.

 — Mów — rzekł zwolna głosem silnym i głębokim — mów! Niechże i ja słyszę, jako Bóg nas karze. Mów!

 Tymczasem wymowny do zbytku przed chwilą Szmerdowski, języka zapomniawszy w gębie, bełkotał tylko coś niewyraźnie.

 Ci, co go wprzódy tak ogniście opowiadającego słuchali, poczęli rękami potrącać i szeptać. — A no — mówże!

 Wysocki, rad może, iż o nic więcej nie szło Bojanowskiemu, nakazującym ruchem Podlasiakowi dał znak, aby był posłusznym.

 Ale Szmerdowskiego cała odwaga i pewność siebie opuściła.

 — Już mi sił nie staje — odezwał się słabym głosem — a co oczy moje oglądały, to mi się samemu wydaje jako sen, nie do wiary. Cóż drugim, którzy o tem słuchają!? Krew się lała i leje potokami, studnie trupów stoją pełne. Lasy całe na pale powbijanych dokoła miasteczek stoją. Żaden źwierz dziki tak się nie pastwi nad swą ofiarą.

 Gdy to mówił głosem drżącym Podlasiak, słuchał go starzec milczący.

 — Ani ty potrafisz wymyśleć — rzekł po przestanku — czego-by sroga pomsta Boża nie spełniła. Tak jest, niestety! czyś oglądał, czy słyszał — czy śniło ci się tylko... wszystko to prawdą jest, było, stało się lub stanie!

 Wielkie były grzechy nasze, więc nadszedł dzień sądu i kary.

 Lat temu niemało proroczym głosem z kazalnicy Skarga, mąż święty, wszystko to przepowiedział. Niewolę u obcych, znęcanie się sług nad nami, rzezie, pożogi i sromotne zbiegi z placu boju — i męczarnie... i rzeki krwi, i chóry jęków do głuchych niebios... bo je grzechy nasze dla nas zamknęły. Więc dopuścił Bóg i chłosta się poczęła! a trwać będzie, nie jeden dzień — dies irae, ale wieki gniewu pańskiego, tak jak wiekami ciągnęły się rosnące grzechy nasze!

 Bojanowski jęknął.

 Cały ten tłum przed chwilą prawie rozweselony napojem i płochemi rozmowy, uczuł się przerażonym.

 Głos starca, jakby z grobu wychodzący... poważny, potężny siłą tajemniczą, do głębi wszystkich przejmował.

 Ciężkie westchnienia i jęki nawet zaczęły się dobywać z piersi niektórym... innym łzy się toczyły.

 Starzec stał z oczyma wpatrzonemi jakby w dal — milcząc chwilę.

 — Pana myślicie wybierać — ciągnął dalej zwolna — i potrzeba go nam, zaprawdę... lecz któż z was słuchać zechce wybranego? Wysadzicie go, abyście mu się urągali, aby wam zapłacił, aby każdy z was z niego skorzystał... bo prywata u nas jedna w sercach. Urzędów pragniecie, nie dla służby Rzeczypospolitej, ale dla jurgieltów, dostojeństw żądacie jako arendy, z której wam dochód płynąć będzie. Żołnierz nie słucha wodza, hetmani się kłócą z sobą. Po domach niezgoda... na sejmach rozerwanie, przed wrogiem i bitwą nieposłuszeństwo. Na wojnę ciągnęliście namioty złote i pierzyny i kredensy srebrne wioząc z sobą... otóż je macie w kozaczych dziś rękach łupem! Męztwo nawet stare z piersi wygnała zgnilizna rozpusty.

 A przykład szedł z góry — i jedna ona łaźnia krwi nie obmyje ani uleczy.

 Kary Bożej świt to dopiero i początek... pokolenia ją znosić będą... wieki ona trwać musi...

 Głos cichszy coraz zmienił się w niewyraźne mruczenie. Wszyscy stali pomieszani i strwożeni.

 Niszczycki, który jeden pochlebiał sobie, iż temu strasznemu prorokowi placu dotrzymać potrafi, zbliżył się nieco.

 — Nie należy nam męztwa odejmować — odezwał się — gdy go właśnie najwięcej potrzebujemy! Bóg da, nie pójdzie napomnienie jego napróżno. Poprawa już jest znaczna; wszyscy dziś czują, jakiego nam pana potrzeba i zgodni są, aby go obrać głosami jednemi.

 Bojanowski spojrzał nań długo, topiąc w nim wejrzenie.

 — Módlcie się, a czyńcie pokutę — rzekł. Nie wiecie nic, ślepi jesteście — ani pochlebiajcie sobie, abyście moc mieli jaką. Ta siła dana jest tylko narodom zdrowym i niezepsutym. My już nie władamy sobą.. będziemy losów, wiatrów... albo raczej twardych owoców naszego grzechu ofiarą. Ani wybierzecie kogo chcecie... ani pójść będzie mógł, jak zażąda. Zerwały się wodze... i woźniki pędzą bez nich na przepaście.

 Módlcie się a kajajcie! módlcie się a czyńcie pokutę!

 Podniesionym głosem, wymówiwszy wyrazy te, Bojanowski jeszcze raz powiódł oczyma po tłumie, w którym już szlachcica Podlasiaka nie dostrzegł. Zniknął on gdzieś i skrył się.

 Starzec, postawszy chwilę, otoczony trwożliwem milczeniem, poruszył się, zawrócił zwolna i pokręciwszy wąsa, — począł posuwać się ku drzwiom. Nikt go też wstrzymywać nie śmiał; kilku tylko bliżej stojących pochyliło się do ucałowania ręki świątobliwego męża — ale starzec ją żywo uchylił, niedopuszczając tej oznaki poszanowania.

 Poza nim zamykał się już tłum ten gęsty — i z kątów ogromnej izby zwolna szmer głuchy najpierw, potem coraz głośniejszy gwar, aż hałaśliwa wrzawa nanowo rosnąć poczęła. Wszyscy jakoś swobodniej odetchneli, gdy się Bojanowski oddalił. Szmerdowski, który był się gdzieś w kąt wcisnął, wynurzył się znowu z tłumu.

 — Świątobliwy mąż — odezwał się półgłosem Niszczycki, który niebardzo był rad zjawieniu się jego i wrażeniu, jakie zostawił po sobie. — Świątobliwy mąż, ale pokutnik też za grzechy wielkie.

 Niszczycki ręką wskazał na czoło.

 — Dziś mu już tu wszystko się zmieszało... bodaj własne jego grzechy z naszemi...

 Bóg sprawiedliwy jest, ale miłosierny: to, cośmy wycierpieli, starczy za karę. Wybierzemy pana, skupimy się około niego, pójdziemy na to chłopstwo ze starym duchem rycerskim.

 Gdy to mówił, szlachcic z tłumu się wyrwał:

 — U nas to według zwyczaju król zarazem najwyższym hetmanem bywał; a gdzież tu biskupowi, co się od dzieciństwa błogosławić tylko uczył, za oręż porywać, którego nigdy w ręku nie miał!

 Zahukali go zaraz Czyrski i Wysocki.

 — Na wodzów, hetmanów mamy ludzi — zawołał Czyrski — a królowi dosyć męztwa... które książę Karol ma... Rycerstwo u niego we krwi... niech pancerz wdzieje a hełm: zobaczycie co z niego będzie!

 Śmiechem jakoś przyjęto oświadczenie Czyrskiego, ale gwar wielki stłumił spór dalszy. Wysocki kazał misy podawać i kubki napełniać.

II.

 W sypialni swej, przy klęczniku, czarnem suknem obitym, otoczona żałobnemi kiry, sama w grubej żałobie, zadumana głęboko przed nawpół otwartą księgą, na której rzucony różaniec leżał, ze łzami w oczach, dumała królowa Marya Ludwika.

 Lata przeżyte w Polsce, walki i nieustannego czuwania, znużeniem się wypiętnowały na pięknej jeszcze jej twarzy, której wyraz pełen był energii i siły.

 Znużona była, ale się nie wyczerpało męztwo, zdawała się tem dumaniem gotować do nowych zapasów. Myśl jej przebiegać musiała i przeszłość ową różową spędzoną we Francyi, straconą dziś i zatartą, i ciężkie zdobycze w Polsce dokonane.

 Niezaprzeczone one były i choć się królowa nie chlubiła niemi, a raczej ukrywać wolała, aby nie obudzić obawy, wpływ jej zdawał się czuć wszędzie. Pobożna, miała znaczniejszą część duchowieństwa za sobą, wychowaniem, ogładą, obejściem się zyskała sobie przedniejszą część panów, którzy, jak ona, obyczaj cudzoziemski nad polską rubaszną prostotę starą przekładali. Na północy przedstawiała ona i skupiała około siebie wszystko, co interessom Francyi służyło, i miała silne jej poparcie, a że każdy z tych panów senatorów, który jej sprzyjał i umiał cenić, był wodzem znacznego obozu szlachty uboższej, przez nich królowa też na nią rachować mogła.

 W tej chwili właśnie ważyło się w jej umyśle, jaką rolę w tym czasie elekcyi przybrać miała, jaką czynność przedsiębrać.

 Do porady nie mogła wezwać nikogo, zwierzyć się nawet nie śmiała nikomu. Przyjmowała kondolencyjne odwiedziny wszystkich, od starego prymasa począwszy, jako wdowa przygnębiona żalem, sieroctwem swem, smutkiem po nienagrodzonej stracie.

 Nikomu to obcem nie było, iż pożycie nieboszczyka króla z żoną, wcale serdecznemi nie połączyło go z nią węzłami. Obojętny aż do końca, płochemi miłostkami się rozrywający, z musu tylko szanował żonę, dla oka ludzkiego zabierał ją z sobą w podróżach, ulegał jej wymaganiom, obawiał się często ostrych wymowek, ale nie pokochał wcale. Ona też okazywała mu poszanowanie należne królowi i panu, ale się nie kryła z odrazą dla jego trybu życia i obyczajów.

 Zawiadamiana o każdej nowej płochości, ulegającego towarzyszom, którzy jego słabość wyzyskiwali, męża, królowa wiele musiała niewidzieć.

 Posądzona sama o płochość, nie mogła zapomnieć tego nigdy: i postępowanie jej, surowość dla dworu, były ciągłym kłamem zadawanym potwarzy. Zakładała klasztory, zwiedzała kościoły, otaczała się pobożnemi, karciła najmniejszy pozór lekkomyślności we dworze ją otaczającym. Z tego powodu niemal ciągle musiała jawniej lub mniej widocznie opierać się napaściom Jana Kazimierza, który najpierw nieznośnie się naprzykrzał pięknej pannie Duret, potem pannie Luce, z kolei wreszcie innym pięknościom fraucymeru, starając się sobie ująć napróżno to pannę Langeron, to panią des Essarts. Wszędzie dręczony swemi zachciankami romansów, Jan Kazimierz odchodził odparty i zniechęcony.

 Wiedział bardzo dobrze, iż w znacznej części to niepowodzenie swe zawdzięczał królowej, miał do niej o to żal; ale nigdy nie wyszła na jaw, ani z jednej, ni z drugiej strony ta walka potajemna, czasem śmiech obudzająca w Maryi Ludwice.

 Ex-kardynał musiał szukać wynagrodzenia za te klęski w kołach, naprzemian arystokratycznych, szlacheckich, a naostatku mieszczańskich nawet.

 Nad smutnym tym charakterem Jana Kazimierza, który od jego powrotu z Włoch czas miała badać królowa, nigdy się nie zastanawiała baczniej, nie poddawała go surowszemu ocenieniu, niż dzisiaj. Bystre jej oko nie potrzebowało głęboko sięgać, aby przewidzieć, że Król Szwedzki zostanie polskim zarazem, chociaż w bracie Karolu miał niebezpiecznego współzawodnika.

 Niebezpiecznym szczególniej był Biskup Wrocławski pieniędzmi, jakiemi rozporządzał. Król Szwedzki, oprócz długów, mało co więcej posiadał. Najszczęśliwiej prowadzona elekcya wymagała wielkich wydatków, nieuniknionych prawie. Wyrobiły się już pewne formy i tradycye, pewne obyczaje wyborcze. Musiano się posługiwać wielu pośrednikami, ludźmi ubogimi, których opłacać było potrzeba.

 Na to wszystko Jan Kazimierz nie miał prawie zasobu, gdy Karol już przeszło milion złotych jak mówiono, na zaciąg ośmiuset ludzi, których ofiarował Rzeczypospolitej i na rozliczne inne przedelekcyjne zabiegi, wyłożył. A mógł dać więcej jeszcze... Z księciem Karolem królowa nigdy bliższych stosunków nie miała. Unikał on kobiet wogóle, a zmuszony bywać u Maryi Ludwiki swą suknią duchowną i charakterem stawał na stronie, nie spoufalając się wcale. Oprócz tego temperamentem, charakterem całym sobą, nie podobał się królowej i jej nawzajem nie lubił.

 Nie mógł też milszym się stać Jan Kazimierz, którego powierzchowność była wstrętliwą, obejście się naprzykrzone, rozmowa czczą i nieznośną; ale Marya Ludwika czuła w nim człowieka, nad którym łatwo inwazyą zapanować było. Nie miał on wytrwania w niczem, prowadzić się dawał, tym, co, jak Butler i inni faworyci, przypodobać mu się umieli.

 Krótką chwilę po zgonie męża królowa pomyślała o powrocie do Francyi, ale natychmiast uczuła, iż on-by był błędem i abdykacyą przeszłości, której się jeszcze wyrzekać nie chciała.

 Cały jej majątek, wyposażenie, mnóztwo rozpoczętych fundacyi ją tu powstrzymywało. Musiała pozostać i mogła jeszcze przeważną odegrać rolę. Wzrok jej przebiegał cały szereg tych ludzi, którzy stali lub mogli stanąć u steru, a wśród nich ani jeden się jej nie wydał wyposażonym tak, aby mógł zapanować nad wypadkami. Czuła się do pewnego stopnia silniejszą, niż oni, lub co najmniej zdolną stanąć i do walki i do rudla.

 Ale w tej chwili były to jeszcze raczej przeczucia, marzenia, rojenia, niż powzięte zamiary i myśli. Czuła tylko, że powinna była zachować swą niezależność, stać na uboczu i nie mieszać się do niczego, dopóki nie była zapewnioną własnych korzyści i pozyskania godnego siebie stanowiska. Domyślać się mogła łatwo, iż Biskup Wrocławski równie jak Król Szwedzki (tak się on nazywać kazał), starać się będą o pozyskanie jej sojuszu i pomocy, lecz właśnie w interesie przyszłości było nie wiązać się niczem. Rozmyślanie to przerwało jej modlitwę; klęczała jeszcze ale sparta na ręku, przestała się modlić, gdy lekko uchyliły się drzwi i królowa postrzegła zaglądającą ostrożnie Langeronównę. Zwróciła ku niej pytające oczy.

 Na palcach podeszła Francuzka... i przyklękła przed panią, szepcząc:

 — Król Szwedzki...

 Brwi Maryi Ludwiki zlekka się ściągnęły, pomyślała chwilę.

 — Powiedz, że kończę modlitwę a ksiądz Fleury, niech wyjdzie na jego przyjęcie; ja zaraz tam będę.

 Księdzu Fleury, szepnij, aby się nie oddalał w ciągu bytności króla.

 Posłuszna Langeron wyśliznęła się z pokoju, a królowa, jeszcze po febrze osłabiona, z ciężkością się podniosła od klęcznika i siadła na chwilę na krześle. Spojrzała wbok na źwierciadło w srebrnych ramach, które jej twarz bladą i smutną, ale nie bez pewnego wdzięku, odbijało.

 Obrachowawszy czas tak, aby ks. Fleury mógł wprowadzić króla na pokoje, Marya Ludwika podniosła się zwolna, przybrała majestatyczny wyraz twarzy i krokiem wolnym postąpiła ku salce, w której już głosy króla i doktora Sorbony słychać było.

 Paź, który na nią u drzwi oczekiwał, otworzył je — weszła.

 Jan Kazimierz stał ze zwykłą sobie twarzą kwaśną a dumną, która się zdawała wyrażać wiecznie jakby wrażenia świeżo doznanego zawodu i przykrości. Niezmiernie rzadko widział kto króla wesołym, oprócz jego karłów, poufałej służby i nielicznych przyjaciół.

 Narzekanie, sarkazm, szyderstwo, przychodziły mu najłatwiej, a wszelki jakikolwiekbądź przedmiot rozmowy w jego ustach zmieniał się w opowiadania o sobie. Zwrot ten do siebie był nałogowym. Było to charakterystycznem.

 Zwykle żółty i ciemnej płci, na której tylko ślady ospy jaśniej się zarysowywały, ust dumnie wykrzywionych, nadąsany, tym razem był może chmurniejszym, troską jakąś przesyconym mocniej, niż kiedykolwiek. Królowa dała mu, naturalnie, miejsce pierwsze, usiadła sama, ale spojrzeniem powstrzymała ks. de Fleury, który na prostem krześle bez poręczy przysiadł w pewnem oddaleniu. Obejrzenie się niespokojne Jana Kazimierza miało bardzo jasne znaczenie, że rad był pozbyć się świadka tego i pozostać sam na sam z królową, ale właśnie temu chciała zapobiedz Marya Ludwika.

 Nie poskutkował więc wzrok ów i król, usta zaciąwszy, ręce zacisnąwszy, w których rękawiczki trzymał, cicho mówić zaczął:

 — Chciałem się dowiedzieć o zdrowie waszej królewskiej mości; ja sam jestem tak skołatany, czuję się tak niedobrze! Stan kraju prawdziwie rozpaczliwy. Pośpieszają z elekcyą, ale, mojem zdaniem jeszcze ona zapóźno przychodzi, gdy Kozactwo tymczasem niszczy, a sejmu ono i panów słuchać nie zechce. Chłopstwu zbuntowanemu jeden majestat królewski może powagą swą być groźnym.

 Westchnął król, a po chwili dodał, oglądając się:

 — Stanowczo — jam temu wierzyć nie chciał, brat mój Karol stara się o koronę.

 Królowa potwierdziła głowy ruchem.

 — Ale to dawno wiadomo — szepnęła.

 — Z wielu względów wydawało mi się to prawie niemożliwem — żywiej począł król. — Niéma skąpszego pod słońcem człowieka nad Karola ani mniej stworzonego na panującego. Lubi samotność mniszą, zamyka się od ludzi, kto myśl tę mógł mu poddać?

 Spojrzał na królową, która lekko poruszyła ramionami.

 — Zdaje mi się, że ją sam powziął — odezwała się — bo wszyscy zpoczątku utrzymywali, że wasza królewska mość nie będziesz pożądał tej korony.

 — A! ja jej też wcale żądny nie jestem — odparł król — ale odziedziczona szwedzka zmusza mnie do szukania dla niej jakiejś podpory, siły; którąbym mógł może użyć dla upomnienia się o prawa moje.

 Nie odpowiedziała nic królowa, ale wzrok jej musiał zapewne być wyrazistym, bo Jan Kazimierz dodał, odpowiadając na to wejrzenie.

 — Ja sam niewiele mam nadziei odzyskania tronu szwedzkiego — prawda, lecz niemniej obowiązkiem moim jest starać się o to. Mnie to jedno stawia pomiędzy kandydatami.

 Nie dokończył Jan Kazimierz i przerwał, wstydząc się może dyssymulacyi.

 — Cierniowa to korona — rzekł — ale zawsze korona, a z najstraszniejszej konflagracyi, przy pomocy Bożej może najpomyślniejszy wyrosnąć skutek. Wojna daje dyktaturę.

 Zamilkł nagle, i po krótkim przestanku zniżonym głosem ciągnął dalej.

 — Przyszedłem — rady i pociechy szukać u w. król. mości.

 Marya Ludwika smutnie potrząsnęła głową, spuściła oczy.

 — A! N. Panie — rzekła sucho i zimno — biedna wdowa, cała jeszcze zbolała, przerażona, nietylko nikomu, ale samej sobie radzić nie umiem, w. król. mość jesteś pobożnym i masz ufność w Opatrzności. Ona go pewno nie opuści.

 Z wielką gorącością przerwał Jan Kazimierz:

 — Cała też nadzieja moja w pośrednictwie N. Maryi Panny, której cudowny obraz w Czerwieńsku wlewa w moję duszę pociechę. Uczyniłem też ślub do Częstochowy. Tak — dodał z gorącością wielką i szczerą — w czasach, jak nasze, gdy rozum nie starczy, na opiekę Bożą, na pomoc świętych patronów zdać się potrzeba.

 — Szczęśliwy, kto sobie powiedzieć może — przerwała królowa sucho — że na nią zasłużyć potrafił.

 Nastąpiło milczenie jakieś przykre, a Jan Kazimierz ze właściwą sobie płochością zwrócił rozmowę.

 — Mówią, że Karol więcej miliona już między ludzi puścił, ośmset zbrojnych dał rzeczypospolitej. Tak, ale oprócz małej garstki ludzi, którzy prawie żadnego nie mają znaczenia w rzeczypospolitej, nie będzie miał za sobą nikogo.

 — Ja zupełnie jestem tych spraw nieświadomą — obojętnie dorzuciła królowa.

 — Wyliczyć mogę jego przyjaciół — począł żywo Jan Kazimierz. — Biskup Kijowski Zaręba? któż go tu zna? co on znaczy?...

 Być może, iż Wojewodę Wołyńskiego, księcia Sanguszkę, sobie pozyszcze, i księcia Izydora Zasławskiego, ale to są imiona nie ludzie, w senacie żaden z nich odezwać się nie potrafi, a gdyby mówił, nikt go słuchać nie będzie.

 Czyrski, Kasztelan Chełmiński, świeża kreacya, homo novus... a Ruszkowski, Inowrocławski, nie lepszy.

 A! Teodoryk Potocki, Podkomorzy Halicki, otóż wszyscy... tak...

 Pośpiech i dokładność, z jaką wyliczał Król Szwedzki adherentów swojego współzawodnika, dowodziły, że go sprawa ta więcej obchodziła, niżeli się chciał przyznać.

 — Ja — dodał — ja, chętniebym mu ustąpił, ale mnie gwałtem ciągną najprzedniejsi z senatorów. Opieram się im, nie mógłbym nawet tych nędznych ośmiuset ludzi, które dał Karol wystawić, a on, słyszę, obiecuje na swym koszcie trzymać dziesięć tysięcy.

 Gorzko się rozśmiał król, mówiąc to.

 — Ani nawet dochody wrocławskiego biskupstwa na to starczą! — rzekł — a jeśli tak gościnnie ciągle szlachtę karmić i poić będzie, to do elekcyi, długi mu tylko pozostaną.

 I znowu zwrócił płocho rozmowę Jan Kazimierz.

 — Pałac na Krakowskiem, ja chcę zatrzymać dla siebie — rzekł spoglądając na królową.

 Marya Ludwika, pomilczawszy, szepnęła cicho niepodnosząc oczów.

 — W takim razie Ujazdów by się dostał księciu Karolowi.

 — Ze źwierzyńcem! — podchwycił król — ale on nie myśliwy. Ujazdów się nadaje do podziału.

 Marya Ludwika przerwała zimno.

 — Raczcież nie zapominać o tem, że i mnie się jeden z pałaców po moim mężu należeć będzie. Ja na zamku nie mogę, ani chcę pozostać. Nadto tu wspomnień bolesnych, a potem — dodała — zamek królewski, królowi cały przynależy.

 Dziwnym jakimś myśli związkiem Król Szwedzki przypomniał sobie nagle, ulubieńca zmarłego brata, jego doradzcę i posła grafa Magnusa i dodał:

 — Magnus dopomina się o sto tysięcy złotych, które pożyczył Rzeczypospolitej — i ten nam ciążyć będzie, dopóki go nie zaspokoimy.

 Uśmiechnęła się królowa i wtrąciła.

 — Jak ja — bo i mnie dłużną jest Rzeczpospolita.

 Jan Kazimierz postrzegł, że potrącił strunę, której był niepowinien poruszać, zagryzł usta, nieumiejąc wyjść inaczej z zakłopotania, zwrócił się do milczącego ks. de Fleury.

 Zapytanie, jakie mu zadał tyczyło się nabożeństwa jutrzejszego w jednym z miejskich kościołów.

 Ks. Fleury i królowa razem odpowiedziała, że się właśnie na uroczystość tę wybiera.

 Wszystkie przedmioty zdawały się już wyczerpane. Jan Kazimierz siedział jednakże.

 — Brat mój Karol odwiedzał w. król. mość? — zapytał.

 — Raz był tylko u mnie; gdym tu powróciła — zimno odezwała się królowa. — Nie widuję go.

 — W. król. mość — rzekł po małym namyśle Jan Kazimierz — mogłabyś mu oszczędzić wiele próżnych trosk, starań i wydatków, odradzając te śmieszne zabiegi o koronę. Ja! ani mu jej zazdroszczę, ani-bym przeszkadzał do niej, ale jestem zmuszony. Ciągną mnie. Jego uwodzą pochlebcy, żal mi go. Może z ust w. król. mości...

 Marya Ludwika poruszyła się bardzo żywo.

 — N. Panie — rzekła — proszę was, pozostawcie mnie zupełnie na stronie, ja się do niczego mieszać nie chcę, nie mogę i niepowinnam. Świeża boleść odejmuje mi wszelką ochotę udziału w tem życiu, radabym moje zakonnice francuzki osadzić jaknajwygodniej i wyposażyć, aby może kiedyś sama u nich znaleźć schronienie, zresztą od śmierci męża sprawy rzeczypospolitej są mi obce. Wdowa, upomnę się o moje wyposażenie, nic więcej.

 — Ale w. król. mość — zapominając się rzekł Jan Kazimierz — możesz przez Francyą, na którą masz wpływ wielki, dopomódz potężnie, komu-byś chciała.

 — Francya będzie iść za własną polityką i interessem — sucho rzekła Marya Ludwika — a ja właśnie pragnę wyrzec się wszelkiego udziału w jej polityce.

 Król, zachmurzony, zamilkł.

 — W. król. mość — dodał po chwili — możesz zmienić zdanie; tak się spodziewam, sądzę.

 Potrząsnęła głową królowa, nic nie odpowiadając. Król wstał powoli i Marya też podniosła się z siedzenia. Nastąpiło bardzo chłodne pożegnanie, po którem kilka kroków ku drzwiom przeprowadziwszy gościa, królowa wróciła do swych pokojów. Ks. de Fleury wiódł dalej króla.

 — Cierpiącą jest? — zapytał go.

 — Jak widzieliście — rzekł doktor. — Położenie jej smutne, przyszłość niepewna. Sam widok kraju i wiadomości, jakie codzień przychodzą, nie przyczyniają się do uspokojenia. Jedyna jej pociecha w modlitwie.

 Jan Kazimierz przerwał mu gorąco.

 — Moja także! ale miejmy w Bogu otuchę i nadzieję.

 To mówiąc, pochylił się, jakby do ucałowania ręki prałata, który skromnie się cofnął i głębokim pożegnał go ukłonem.

 W antykamerze dwóch dworzan oczekiwało na króla. Tu, jakby czarodziejską różdżką, posępne oblicze Jana Kazimierza rozpogodziło się.

 — Butler czeka na w. król. mość — rzekł jeden.

 Żywym krokiem pośpieszył Król Szwedzki do zajmowanego przez siebie mieszkania. Było to jeszcze tosamo, które zamieszkiwał przed wyjazdem do Rzymu i o które później powróciwszy upomniał się, tak, że z niego grafa Magnusa wygnać musiano.

 Ale teraz, gdy owa wytyczna korona szwedzka spoczęła na jego skroni, gdy był kandydatem do drugiej, skromny appartament ten wydawał mu się nieznośnym. Napierał się gwałtownie wspaniałego pałacu przy Krakowskiem-Przedmieściu, przeciwko czemu równie stanowczo książę Karol zakładał protest.

 W testamencie króla Władysława nie było oznaczenia wyraźnego, jak się pałacami bracia podzielić mieli. Jan Kazimierz musiał czekać, ażeby z pomocą pośredników jakichś porozumienie nastąpiło.

 W przedpokoju dwa karły — Baba i Lump — Polak i Niemiec, dwie małpy na łańcuszkach, — papuga pstra w klatce, naprzód go powitały. Gwałtowny spór wiecznie się z sobą kłócących i mordujących złośliwych karłów, zmusił króla do uderzenia Baby po plecach i nakazania — milczenia.

 W progu pokojów oczekiwał starosta Butler, ze wszystkich przyjaciół, których król brał i rzucał bardzo łatwo, najmilszy mu i najwytrwalej upodobany.

 Butler miał powierzchowność dworaka, strój cudzoziemski i tę giętkość ruchów, a wyraz twarzy posłuszny, które mu dozwalały się akkomodować do humoru i myśli pana.

 Nikt nad niego lepiej nie znał Jana Kazimierza, który brał za powiernika i rzucał Butlera po kilkakroć, ale zawsze, zatęskniwszy do niego, powracał. Był to jedyny człowiek, przed którym się mógł wyspowiadać ze wszystkich swych słabości, nie lękając wyśmiania ni zdrady. Butler nigdy za próg ztąd nie wyniósł nic, a wielekroć ostrzegł i zapobiegł skutkom nieopatrzności króla. Z widoczną radością przywitał go Jan Kazimierz, prowadząc za sobą w głąb’ swojego pomieszkania.

 Cały charakter człowieka się w niem malował. Nie było tu tego przepychu, tego artystycznego blasku, do którego Władysław taką przywiązywał wagę. Niestałość umysłu, zmienność gustów dobitnie się wyrażały w tem, co otaczało króla.

 Obok wielkiej ilości obrazów i obrazków pobożnych, krucyfixów i relikwiarzy, widać było portrety kobiet i razem z pobożnemi porozrzucane najpłochsze, najswawolniejsze francuzkie książki. Nie było porządku, ani wdzięku w pokojach, dosyć kosztownie przyozdobionych, ale bez smaku. Psy, małpy i karły pozostawiały wszędzie ślady swawoli.

 W sypialni przed wielkim obrazem, zapożyczonym z kościołka w Czerwieńsku, wystawiającym Matkę Bozką z dziecięciem Jezus, paliła się lampa, i król, poszedłszy naprzód tu, pokląkł na krótką modlitwę, ale, zaraz z niej powstawszy i drzwi zamknąwszy, usiadł w sąsiednim pokoju, odzywając się do Butlera:

 — Wracam od królowej! — poruszył ramionami. — Sfinxem dla mnie ta kobieta. Okryta grubą żałobą, nieutulona w żalu po mężu, który jej nigdy nie kochał, a ona go nie cierpiała, — tak, ale była królową, panowała, panowała tak dobrze nad nim, że pod koniec żywota, żaden wakans bez jej wiadomości nie był dany, a każdy opłacić jej musiano. Jestem pewny, że ma ogromne summy.

 Butler potwierdził to żywo.

 — Ale chce, jak powiada — ciągnął dalej Kazimierz — wszystko poświęcić na pobożne fundacye i daje do zrozumienia, że sama może schroni się do jednego z tych klasztorów. Posądzano Karola, gdyby, co być nie może...

 — Nie może! — powtórzył Butler.

 — Gdyby go obrano, gotów się z nią ożenić — dokończył król.

 — Ale on nienawidzi kobiet — przerwał starosta.

 — Tak — wszyscy świadczą — zamruczał Jan Kazimierz — ale, jak to może być? To nie jest w męzkiej naturze.

 Westchnął i rozśmiał się razem.

 — Co do mnie — rzekł — to rzecz szczególna, ja w każdej niewieście widzę cóś żądzę obudzającego, w każdej. Jedna ma twarz, oko, druga kibić, nóżkę, uśmiech, popiersie.

 Strzepnął rękami.

 — Stworzone są na to, aby nas wiodły na pokuszenie.

 Śmiejąc się, Butler potakiwał.

 — Z tych wszystkich, które ja tu spotykam i widuję — mówił ulegając potrzebie zwierzenia się przed przyjacielem — wie Butler, dwie mnie szczególniej nęcą. Oto ta... ta francuzica Duret... no i...

 Tu zniżył głos, obejrzał się i szepnął:

 — I marszałkowa.

 Rękę przyłożył do ust, pocałował ją i zamilkł.

 — Ale z dworu królowej mądry będzie — dorzucił — kto co dostanie!

 Ta już stara i zwiędła Langeron, koczkodon, jak smok stoi na straży. Mówiono, że ją za mąż wydać miała królowa, ale teraz, wszystko poszło w odwłokę.

 Pomilczawszy nieco, zadumany król zwrócił się do Butlera.

 — No — jakże? twoje starania o pieniądze?

 — Nic jeszcze pewnego powiedzieć nie umiem — rzekł faworyt — lecz bądźcobądź, musimy ich dostać.

 — Karol oszalał — mówił dalej Kazimierz — sypie niemi, on! on! co do tych tak skąpił. Zkąd mu ta fantazya korony naprzekór ze mną?

 — Nie wiem — odparł Butler — może właśnie przez zazdrość!

 — On! królem! — poruszając ramionami mówił dalej Kazimierz. — Śmieszno pomyśleć o tem.

 Butler się wistocie rozśmiał.

 — Cóżeś słyszał? ma on jakie nadzieje? groźny jest? — zapytał.

 — Najjaśniejszy panie — począł starosta — czasu elekcyi, każdy kompetytor straszny. Nie ma za sobą ludzi, a mogą się zrodzić, jak grzyby, na polu samem. Powieje wiatr. To pewna, że przeszkodą nam będzie.

 — I właśnie dlatego nie ustąpię — burknął Kazimierz — ale go to drogo kosztować może. Nikogo nie posłucha.

 — Szlachtę mazowiecką, którą zdawna karmi i poi, i różnych wysłańców, co pośpieszyli tu przed elekcyą — mówił Butler — jego dworzanie, Wysocki, Czyrski i inni, zjednali jadłem i napojem. Porozsyłali ich po powiatach. Któż wie gdy przyjdzie do głosowania? Wyrwie się jeden, zahuczy wrzaskliwie, i pociągnie za sobą.

 — Cóż tu począć? — zamruczał Kazimierz.

 Butler przeszedł się nieco zamyślony po pokoju.

 — N. Panie, gdy się senatorowie zjadą, przez nich chyba można coś będzie przedsięwziąć, aby się upamiętał.

 — A to, co wyłożył?... — szepnął frasobliwie król — wszak to już o milionie mówią. Przyjdzież mu wracać?

 — A chociażby! — przerwał starosta. — Strachu niéma. Król może parę opactw sobie do rozporządzenia wyjednać i niemi zamknąć usta.

 — Jesteś mężem dobrej rady — uśmiechnął się weselej Jan Kazimierz i uderzył go przyjacielsko po ramieniu.

 Rozmowa poważniejsza już płochy umysł jego znużyła. Umiał tylko dwoje: modlić się lub śmiać i baraszkować.

 — Hej! Butler, słyszysz — zawołał — ty, co wszystko wiesz. Mówiono ci też już o tem, że Giżanka za mąż za szlachcica wychodzi. Wiesz, ta ładniuchna Giżanka, burmistrza córka, za którą tu wszyscy latali. Nieboszczykowi Władysławowi mocno się jej zachciewało, snadź Zygmunta Augusta chciał jeszcze lepiej naśladować, bo ten pierwszy zbałamucił Giżankę; ale jemu nie było komu dopomódz tak skutecznie. Pac i Platenberg oszukiwali go, a pieniądze do kieszeni chowali i — nie dostał Giżanki.

 — No i panna Langéron — wtrącił Butler, który wiedział, jak ona zawadzała Kazimierzowi — panna Langéron ma też na pewno szlachcica konkurrenta.

 — Co mówisz?! — wykrzyknął król. — Jabym sam gawota gotów pójść na jej weselu.

 — Ba — odezwał się Butler — zastąpi ją Des Essarts lub inna!

 — To prawda — smutnie potwierdził Kazimierz. — Dwór królowej to drugi klasztor. Za najmniejszą płochość wysyła do Francyi, a ma tak dobrych szpiegów.

 — Królowa? — podchwycił, zbliżając się ku siedzącemu panu, Butler. — Królowa? ale ja właśnie wrócić chciałem do niej. W. król. mość powinieneś się starać pozyskać ją dla siebie. Może ona mówić, że się do niczego nie miesza, ale ma stosunki, ludzi i umie tak pokierować niemi, że bez niej, a uchowaj Boże, przeciwko niej, my sobie rady nie damy, gdy z nią byłoby nam tysiąc razy łatwiej.

 — Ba! — odparł zadumany Kazimierz — myślisz, że ja nie wiem o tem? Kobieta rozumna i przebiegła, za nieboszczyka nigdy się nie dobijała o to, aby wydawała się silną; owszem, pokorną napozór wydawała się, a wistocie ona wszystkiem kierowała, robiła, co chciała, i król bez niej obawiał się zrobić kroku.

 — Tak jest — dodał cicho Butler — rozum rozumem, a i to cóś znaczyło, że ona jedna zawsze miała pieniądze.

 — I teraz je ma, choć klasztor funduje — dodał król.

 — A nie mogłażby nas niemi sukurrować? — spytał faworyt.

 — Niepodobna jej o to prosić! — westchnął Jan Kazimierz. — Jeżeli mi pożyczy, bądź co bądź, to i mną gotowa zawładnąć. Ja się jej poprostu boję, ja się jej boję! — powtórzył głos zniżając.

 — A jeżeli weźmie stronę księcia Karola? — wtrącił Butler.

 — To nie może być — rzekł Kazimierz.

 — W. król. mość sądzisz — dodał faworyt — że ona może pozostać, jak mówiła, obojętną, nie mieszając się do niczego!

 Butler się rozśmiał. — To wprost jest niepodobieństwem, gdyby nawet chciała. Zmuszoną zostanie odezwać się; odgadną z jej twarzy, dla kogo ma sympatyą.

 — Ale ona dla mnie jej nigdy nie miała — zamruczał król.

 — Bo interessu też w tem nie mogła mieć dawniej, ale teraz...

 — Ale teraz? — podchwycił Kazimierz rzucając wejrzenie nieśmiałe na Butlera — cóż ty myślisz?

 — Nic, nadto, że królem zostawszy, N. Pan będzie mógł i fundacyą klasztoru i wyposażenie wdowie i wszystko to mieć w opiece, co królową obchodzi, a nawzajem królowa teraz...

 — A ja ci powiadam, Butler — żywo przerwał król — ja się lękam, ona mnie zawojuje. To kobieta przebiegła, śmiała i rozumna.

 — Właśnie dlatego my jej potrzebujemy — dokończył Butler. — Słowem jednem powiem: jeżeli ją sobie książę Karol pozyszcze, nam wszyscy razem panowie senatorowie nie pomogą.

 — Mam za sobą Ossolińskiego — wtrącił żywo król — nie wątpię bynajmniej o Kazanowskim.

 — Który dziś żadnego znaczenia nie ma — przerwał Butler.

 Kazimierz opuścił głowę na piersi. Czas jakiś trwało milczenie, a starosta badał dobrze mu znane rysy twarzy króla, który przy nim wcale się nie taił z wrażeniami.

 Rada, jaką mu dał Butler, utkwić w nim musiała, gdyż po chwili podniósł oczy i szepnął, jakby zamykając rozpoczętą rozmowę.

 — Powiadam ci, Butler — ja się jej boję. Niech tylko cieniutką niteczką zwiążę się z nią, pociągnie mnie i stanę się w jej rękach narzędziem. Władysław silniejszym był niż ja, no — a w końcu ona nim rzucała, jak chciała.

 — Ja przy mojem obstaję — dodał starosta — albo w. król. mość mieć ją będziesz za sobą, na tenczas dobra nasza, albo przeciwko sobie — i ja za nic nie ręczę. Żeby zaś Marya Ludwika miała pozostać z założonemi rękami... — Butler głową począł mocno kręcić i rzucać. Rozmowa się skończyła.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok