Kordecki. Opowieść o obronie Jasnej Góry - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Kordecki. Opowieść o obronie Jasnej Góry ebook

Józef Ignacy Kraszewski

4,4

Opis

Przeor Augustyn Kordecki podczas potopu szwedzkiego (1655) za cel postawił sobie uchronienie Jasnej Góry przed rabunkami i dewastacją ze strony wojsk szwedzkich. W tym celu ukrył obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a w kaplicy umieścił jego kopię. Wysłał do króla Karola X Gustawa list – przechowywany obecnie w archiwum w Sztokholmie, w którym zgadzał się poddać twierdzę w zamian za gwarancję nienaruszalności sanktuarium. Kiedy jej nie otrzymał, zdecydował się zbrojnie bronić Jasnej Góry. Dowodził obroną twierdzy jasnogórskiej przez cały okres oblężenia: od 18 listopada do 27 grudnia 1655 (http://pl.wikipedia.org/wiki/Augustyn_Kordecki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

KORDECKI

opowieść o obronie Jasnej Góry

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Oblężenie Jasnej Góry przez Szwedów w 1655 r. (fragment), płótno, olej, XVII w. Malarnia Jasnogórska, Jasna Góra, Sala Rycerska.,

(licencjapublic domain), źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Oblężenie_Jasnej_Góry_przez_Szwedów_w_1655.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

TOM PIERWSZY

I

Na podniosłym, kamienistym wzgórzu, wśród okolicy zasianej wioskami, pagórkami, na których sterczą zamków zwaliska, i piaszczystymi przestrzeniami, wśród widnokręgu opasanego w dali sinych wzgórków pasmem, wznosi się klasztor i kościół częstochowski, około którego siedziby ludzi, lasy, pola, grody, kaplice zdają się, jak ciżba posłuszna przed panem, pochylać czoło. Stary ten gmach warowny, zamczysko Maryi, budowany powolnie przez długie wieki, obwiedziony murem jak rycerskim pasem, którego brama zdaje się z dala klamrą ozdobną, ścianami kościoła wybiegł wysoko ponad inne budowy, a wyżej jeszcze nad nie wieżyca z gankami wspięła się pod obłoki, na ramionach krzyż piastując złocisty. Nieco niżej, pod cieniem jego, na dachu kościelnym, w promienistym kole, obraz Najświętszej Panny wskazuje mnogim z daleka pielgrzymom, że tu ich Opiekunki stary a święty wizerunek złożono. Dokoła gmachu kościelnego cisną się przybudowane kaplice, ule, z których, jak brzęki pszczół, dolatują głosy modlących się zakonników, pszczółek tej Bożej pasieki. Tuż blisko kilku facjatami bieleje klasztor obszerny i piękny, po którym znać, że go królewskie i książęce wznosiły dłonie, że go troskliwa wiernych zdobiła pobożność, że go rozszerzała gorliwość ludu o chwałę Bożą i chwałę Maryi. Wcześnie to święte miejsce, w rycerskim kraju na pograniczu stojące, kilkakroć napadane i rabowane, przywdziało zbroję murową. Po rogach kortyn strażnice krągłe i czworogranne, różnych lat i pochodzenia, z kolei przyszły pilnować Jasnej Góry i zwrócone w różne strony poglądają, jakby czuwały od nieprzyjaciela.

U podnóża góry, o kilkaset kroków od twierdzy jasnogórskiej, niewielki kościółek św. Barbary, świeżej jeszcze (w roku 1655) budowy, bo lat zaledwie kilkadziesiąt liczący, błyszczy się ponad nowicjatu klasztornego kamienicą. Z drugiej strony kościół św. Rocha, patrona od morowej zarazy, łączy niejako twierdzę z miasteczkiem klasztornym, którego fara starożytna ponad czarne dachy mieszczańskich domostw dźwiga się poważnie. Dokoła murów (znać dawno nie widziały wojny i nie służyły za ochronę) poczepiały się swobodnie drewniane kletki, jak gniazda jaskółek, coraz rozprzestrzeniając się dalej a szerzej. Są to kramiki przekupniów, którzy pod murami klasztoru stoją, czekając na pielgrzymów, z pamiątkami Jasnej Góry; znajdziesz u nich obrazki Bogarodzicy, wielkie i małe, drogie i tanie, złociste i skromne, na blasze i na papierze; pobożne książeczki, pieśni na chwałę Bożej Matki, szkaplerze z Jej imieniem, krzyżyki, paciorki, różańce i owe listy misternie sztychowane, w których środku błyszczy obraz cudowny, i tysiące innych drobnostek, co je w każde święto i niedzielę święcą paulini u ołtarza, ocierają o cyprysową deskę i rozdają nazad wędrowcom. Znaczna tu część uboższych mieszczan pod płaszczem swej Opiekunki na życie zarabia, żywiąc się pobożnością tłumów, które falami płyną do cudownego obrazu.

I dziś tu niepusto; lecz jakże to było w święte owe, w złote wieki wiary niezachwianej jeszcze i gorącej czci Bogarodzicy! Nie tylko Polska cała, Ruś, Litwa, Śląsk pograniczny dostarczały pobożnych pątników; słały je Czechy, Morawy, Węgry i Niemcy i dalsze świata kraje, bo obraz częstochowski na cały świat słynął. I jak do Rzymu z południa, tu z całego północo-wschodu Europy długie karawany pielgrzymów szły z modlitwą i pieśnią do Orędowniczki strapionych. Jak w ognisku wielkiego koła skupiają się promienie, tak tu jednoczyły się i spotykały ze wszech stron biegnące tłumy, schodząc się pod Jasną Górą z jednymi łzami, z jedną modlitwą: Poratuj!

Ci szli pieszo, bogate wiodąc za sobą cugi i liczne dwory, których pomocy dobrowolnie się wyrzekali; drudzy powolniej jeszcze, trzy kroki naprzód, dwa nazad postępując, sunęli się z gorliwymi prośbami; inni pielgrzymowali o chlebie i wodzie, inni o jałmużnie i ubóstwie umyślnym, ofiarowanym Bogu, inni pokutując wlekli się na kolanach, dźwigając na sobie krzyże i ciężkie łańcuchy; a wszyscy ci cierpiący boleścią i cierpiący grzechem, zbolali i potrzebujący pomocy, schodzili się, ubogi z bogatym, wieśniak z senatorem, razem u jednego ołtarza, równymi dziećmi jednej Matki. Piękny to był i rozrzewniający widok, gdy naprzeciwko strudzonym pielgrzymom wychodzili paulini z krzyżem, chorągwiami, witając ich i wiodąc do przybytku, którego straż powierzona im była. Znużonym przybywało naówczas siły, wypłakane

oczy łzą się świeżą zlewały, modlitwa gorliwszą i gorętszą wyrywała się z ust spiekłych i każdy, padając na twarz przed odsłonionym obrazem, uczuwał, jakby mu brzemię wielkie z ramion się stoczyło, jakby cały ciężar boleści złożył u stóp Najświętszej Matki.

Obraz ten na Jasnej Górze od wieków już przyświecał Polsce błogosławionym światłem cudu, budząc w sercach wiarę, przywołując grzeszników ku sobie, sypiąc jak promieniami łaski dokoła. Nie było nikogo, co by stąd odszedł nie pocieszony, nie rozrzewniony, nie uspokojony na duszy, maluczką ofiarę swej boleści złożywszy przed Matką Tego, który, Bogiem będąc, chciał dla nas cierpieć jak człowiek i jak złoczyńca umierać. Wpatrując się w obraz tej Matki Bolesnej, tego ukrzyżowanego Boga, malało i drobniało cierpienie ludzkie wspomnieniem wielkiej, krwawej, tajemniczej ofiary. Od XIV wieku piastowała obraz Jasna Góra, a królowie i książęta, ubodzy i żebracy zarówno z możnymi, do podniesienia tego tronu Patronki Królestwa się przyczynili. Każdy tu przyniósł, co mógł; król dał garść złota, hetman buławę swoją wieszał u obrazu, ubogi święcił mu pierścień swój ślubny, żebrak woskową nogę lub rękę lnem obwiniętą kładł z groszem u skarbony, biskup przekazywał swój kielich złoty, szlachcic zawieszał lampę; każdy stroił, ubierał, bogacił to miejsce, imię swe zapisując dobrodziejstwem. I z tych ofiar tysiącznych wznosił się powoli kościół, dźwignęły mury klasztorne, wyrosła wieżyca, zabłysły ołtarze, lane ze srebra posągi świętych stanęły orszakiem przy obrazie Bogarodzicy, a skarbiec stał się istotnie skarbcem, bo w nim droższe od klejnotów gromadziły się pamiątki.

Nie było domu, nie było kościoła, gdzie byś Najświętszej Panny Częstochowskiej nie znalazł - a cudami wsławione Jej wizerunki rozsiane były po całym kraju: w Głogówku na Śląsku, w Sokalu na Rusi, w Topolnie pruskim, w Uchaniu na Wołyniu, w Oporowie w księstwie Łowickiem, w Mstowie, Krakowie, w Neustadt w Austrii, w Rzymie nawet pobożni, nie mogący dostać się do Częstochowy, znajdowali obrazu świętego Łukasza kopie, równie cudowne jak cyprysowa deska, na której, wedle podania, ewangelista w chwili natchnienia odtworzył oblicze Najświętszej Niewiasty. Drobne obrazeczki były wszędzie, w chatach wieśniaków, nad łożem ubogim, na zbroi szlachcica, na pierścieniach kobiet, u mniszych różańców.

Możemyż nie powiedzieć choć słów kilku o dziejach tego miejsca i obrazu?

Wieść niesie, że św. Łukasz, malarz ewangelista, ów patron artystów, twarz Bogarodzicy sam w zachwycie odmalował na stoliku cyprysowym, który służył Świętej Dziewicy, na którym, wedle słów legendy, „roboty odprawowała i Pismo Święte czytała, o tajemnicach i rzeczach niebieskich rozmyślając. Stolik ten, tablicę tę, łzami swemi świętymi skrapiała i poświęcała, a gdy posiłku było potrzeba, przy nim używała pokarmu”.

Na tej desce cyprysu, którą sam Jezus, przybrany syn ubogiego cieśli, miał ręką wszechmocną na prosty stół dla matki wyciosać, dając nam przykład pracy, malarz święty twarz Bogarodzicy z synaczkiem na ręku wyraził dla pobożnych niewiast jerozolimskich. Obraz w ciągu wieków przechodził rąk wiele, nim się do Polski dostał. Miała go sobie objawiony cesarzowa Helena (gdy i w zburzeniu Jeruzalem przez Tytusa cudownie ocalał) i uwiozła go z sobą do Konstantynopola. Irena ocaliła go od wściekłej zajadłości ikonoklastów Nicefor cesarz nareszcie uczynił z niego ofiarę Karolowi Wielkiemu. Później wizerunek ten towarzyszył w jego wyprawach; lecz jak przyszedł od tego podbójcy Słowian do słowiańskiego na Rusi księcia, Bóg to wie jeden. Znajdujemy go później w ręku Władysława, księcia opolskiego, wedle podania w Bełzie. Częstochowa, późniejsza tej relikwii strażniczka, która miała Polsce Patronkę zachować, była naówczas niewielką osadą w pobliżu potężnego Olsztyna. Olsztyn, dzieło ręki ludzkiej, dziś w gruzach i upadku; dojrzysz go z wieży szczerbami murów rozsypanych ciemniejącego w dali. Częstochowa, pobożności wieków córka, przeżywa jego ruinę, coraz się wyżej podnosząc. W czternastym, zdaje się, wieku miejsce to silniej wzrosnąć musiało, znaczniejsza utworzyła się tu osada, a Władysław Opolski, który niespokojne posiadanie Rusi zamienił w roku 1377 na księstwo Dobrzyńskie, Bydgoszcz, ziemię Wieluńską i starostwo Olsztyńskie, pierwszym był twórcą przyszłej wielkości świętego miejsca.

Na zamku w Bełzie Władysław oblężony został przez Tatarów, ów bicz Boży na słowiańskie ziemie, którego chłosta wyrobić miała w ludach rycerskiego ducha, męstwo i siły na przyszłość. Najście tatarskie było gwałtowne, niespodziane i zastało księcia z garścią ludzi, bezsilnego, więcej rachującego na pomoc Bożą, niż na odwagę załogi. Obraz był naówczas w domowej księcia kapliczce; przed nim padł na twarz z rzewnymi modły, błagając o ratunek, Władysław. Gdy na modlitwie klęczy, a załoga, jak może, opiera się jeszcze tatarskiej nawale, strzała poganina brzękła oknem kaplicy, świsnęła nad głową księcia i uwięzła w szyi obrazu. Na widok tego świętokradztwa, którego ślady nosi deska do dziś dnia, książę ze łzami zawołał o pomstę do Boga. I oto burza z gromami i wichrem ogromnym przyszła w odsiecz oblężonym; popłoch się wszczął między oblegającymi; załoga, wsparta piorunami i ciemnością, wyskoczyła, księcia mając na czele. Tatarzy uciekli rozbici. Po tym zwycięstwie nad niewiernymi Władysław, cudu pamiętny, obraz chciał uwieźć z sobą na Śląsk do Opola, ale objawienie we śnie wskazało mu, by go Częstochowie zostawił.

W roku 1382 wizerunek święty stanął na miejscu przeznaczenia i oddany został straży paulinów, zakonu w Węgrzech z pobożności i gorliwości wsławionego. Wśród rozległej płaszczyzny, którą przepływa Warta dążąc ku Odrze, na wzniosłej skalistej górze, panującej szerokiej okolicy, pobudowano pierwsze domostwa dla zakonników, a stary kościółek, już tu istniejący, opromienił się nową świętością i stał zarodem gmachów, które wieki powolnie wznosić miały.

Paulini, zakon zwany „braćmi śmierci”, mieli sobie nadane niektóre wsie w okolicy, czynsze, dziesięciny i dochody z młynów i miodów. Po śmierci króla Ludwika Olsztyńskie Starostwo z Częstochową powróciło do Polski, choć nierychło. Władysław Jagiełło był z królów naszych pierwszym dobroczyńcą tego miejsca. Paulinom dodano Częstochowę Starą, kilka wsi bliższych i roczny dochód z czynszów miejskich. Uwolniono klasztor od ciężkich naówczas obowiązków podejmowania własnym kosztem urzędników i posłów. Pobożny Jagiełło w lat kilkadziesiąt później ponowił swoje nadania, gdyż już sława częstochowskiego obrazu, rozszerzając się coraz głośniej, nie tylko z Polski, ale z sąsiedniego Śląska, Moraw, Prus i Węgier, zwabiała tysiące pielgrzymów.

Jak niegdyś za Chrobrego lud jeszcze, świeżo z pogańskiego błędu do wiary przyszedłszy, zdjęty chciwością, napadał na świeżo założoną

pustelnię, o bryle złota w niej posłyszawszy, tak i tu znowu mnogość ofiar, rozgłos skarbów wznieciły w ludziach zarażonych niewiarą husytów, a niewiele pojmujących świętości, żądzę rabunku i łupieży. Nieszczęściem, swoi to nawet, pod imieniem husytów ukryci, zebrawszy włóczęgów i rabusiów z pogranicznych krajów, byli sprawcami tego napadu na Częstochowę. Niejaki Jakub Nadobny z Rogowa Działosza, Jan Kuropatwa z Łańcuchowa Śreniawita i inni jacyś, zebrawszy ciurów ze Śląska, Czech i Moraw, w sam dzień Wielkiej Nocy wpadli na Jasną Górę, nieobronną wówczas jeszcze i stojącą otworem, bo nie obawiającą się napaści, tak ją zdawała się świętość obrazu osłaniać. Szukali oni skarbów, a znaleźli to tylko, co pobożność w ofierze złożyła na ołtarzu: kielichy, krzyże, blachy okrywające cyprysową tablicę i poświęcone naczynia kościelne. Jęli się więc tego rabusie i sam nawet obraz, z ołtarza wydarłszy, unieśli, zapewne dla bogatych jego sukni, których zerwać nie mogli; chcąc odbić blachy, szablami i rapirami cięli kilkakroć starożytny wizerunek, ale nie mogąc tego dokonać, choć połamali deskę, rzucili ją i uciekli. Zbrodnia ta ukryć się nie mogła; dwaj naczelnicy i z nimi spólnicy ich w więzieniu lub pod mieczem życie skończyli. Podanie mówi, że świętokradcy, wielkością swej zbrodni przejęci, jakby obłąkani, czy to dla ciężaru, jakim cudowny obraz, na wóz rzucony, od porwania się bronił, czy z innego powodu, o ziemię nim cisnąwszy, rozłupali go między Krowodrzą a Dźbowem, a sami w większej części nagłą śmiercią poginęli. Zakonnicy, ochłonąwszy z przestrachu, biegli zapewne szukać śladu złoczyńców, gdy natrafili na obraz w błocie leżący i strzaskany. Dla obmycia świętego wizerunku wytrysło źródło, gdzie później stanął kościółek św. Barbary. Na próżno starano się cięcia mieczów i ślady uderzeń zamalować; pozostały one na świadectwo występku wiekuiste, stokroć zakryte, zawsze na wierzch wracały i odtąd są jakby męczeństwa obrazu blizną.

W piętnastym wieku paulini z tej szkółki i rozsadnika częstochowskiego rozeszli się po Polsce, niosąc z sobą wszędzie cześć Matki Bożej Częstochowskiej: do Pińczowa, do Wielunia, Włodawy i innych miejsc. Nawy napad Czechów w roku 1466 spustoszył Częstochowę i okolicę, mnisi jednak okupić mu się mogli i świętokradzkie dłonie nie dotknęły obrazu. Odtąd cicho było na Jasnej Górze; rosły tylko nadania, cisnęli się tłumnie pielgrzymi, sypały pobożnych ofiary. Kazimierz Jagiellończyk przybywa z rodziną i dworem pomodlić się przed Opiekunką Polski, niosąc Jej nowe dary królewskie, nadania włości i swobód. Królowie

wszyscy potwierdzają przywileje poprzedników, pomnażają je i bogacą kościół i klasztor. Sama osada Częstochowska pod skrzydłami Orędowniczki wzniosła się znacznie, urosła i pomnożyła w ludność, z mieściny na gród poważny wychodząc.

Zygmunt I, wzorem braci, złożył na ołtarzu nie tylko kartę konfirmacyjną, ale droższe dzieło rąk swoich. Król ten, artysta, co kochał się w tworach sztuki i sam je w chwilach odpoczynku wykonywał z pomocą biegłych kunsztmistrzów, ofiarował relikwiarz w kształcie krzyża misternej roboty, z częścią drzewa krzyża świętego i wielką, piękną monstrancję. Skarbiec częstochowski musiał już wówczas zawierać mnóstwo szacownych darów i drogich pamiątek, których część do naszych czasów dochował, gdy Zygmunt umyślnym listem upomniał paulinów, aby ich nie trwonili.

Odtąd wznosiła się., budowała tylko i stroiła Częstochowa. Za Zygmunta III, gdy smak w budownictwie nowym coraz się bardziej upowszechniał, a stare, drobnych rozmiarów kościółki gotyckie po całej Polsce na wielkie gmachy zmieniać się poczęły, częstochowski kościół i klasztor, zapragnąwszy zrównać się z innymi, poczęły się dźwigać do góry.

Świątynię murem otaczać, wznosić budowy okazalsze i trwalsze czynnie zaczęli paulini w samą porę, bo znów napady i niepokoje do czuwania zmusić ich miały. W końcu pierwszej ćwierci XVII wieku już przynajmniej mur okolny otaczał Jasnej Góry szczyty. Rzym obdarzył ją przywilejami i odpustami Domku Loretańskiego, którego szczątek zachowywała Częstochowa, bo stołu brakło w Loreto. Ofiara ubogiego zakonnika, ostatniego mówcy, co gorzał płomieniem wiary, księdza Piotra Skargi, godną jest wspomnienia. Przysłał on do ołtarza gromnicę ręką swoją zlepioną; dopaliła się z nim razem i zgasła w chwili jego zgonu.

Syn Zygmunta, pobożny i waleczny Władysław IV, obsypał darami Częstochowę. Sam on w roku 1633, jakby błagając o siły Nieba na trudne panowanie nad krajem, upadł twarzą i westchnął do Matki Bożej. On także, jakby przeczuwał przyszłe wichry i burze, przyśpieszał ukończenie rozpoczętej twierdzy i otoczył przybytek ten od napaści, którą, nie wiem, czy przewidział... Prorocze chyba miał oko i serce prorocze, a może tęskne przeczucie mówiło mu, że nie zostawi potomka i w ręce słabego Jana Kazimierza odda jagiellońskie berło.

Jadąc za zwłokami żony, wstąpił po raz drugi popłakać w Częstochowie. ale jeszcze u boku jego stał pocieszyciel syn, którego mu wkrótce Niebo odebrać miało. Piszą, że dziecię dwa razy nie przestrzeżone upadło z uczuciem przed obrazem Maryi, jakby wypraszając się śmierci, jakby modląc niewinną duszą za kraj, nad którym panować miała; ale Bóg wziął je do siebie, nim dotknęło korony ojców swoich, czystej, smutnej, świętej, ale cierpieniem przeplecionej.

Poprzednik Jana Kazimierza był jednym z królów, którzy najwięcej po sobie pamiątek zostawili w Częstochowie. Kilka razy sam zwiedzał to miejsce, a dogorywający już na łożu śmierci, doznawszy ulgi w cierpieniach, słał tu jeszcze wota i modły dziękczynne -ostatnie. Umarł. Po nim Jan Kazimierz słabą dłonią wziął ciężką spuściznę. Jadąc na koronację, pobożny Jagiellonów potomek nie minął obrazu Bogarodzicy; powtórnie potem, żonaty już, przyszedł po błogosławieństwo małżeństwa - i później, w dniach trwogi i niebezpieczeństwa, niejednokrotnie zabiegał na Jasną Górę, tuląc się pod opiekuńczy płaszcz Orędowniczki strapionych.

II

Już na szczycie Jasnej Góry wznosiły się poważne ściany nowego kościoła, kaplicy i klasztoru: u stóp jej, na miejscu, gdzie wytrysło źródło, wystawiono mały kościółek św. Barbary; z drugiej strony, jakby na straży, stanęła kapliczka św. Rocha, z trzeciej św. Jakuba. Kaplica obrazu Maryi rozszerzyła się i powiększyła znacznie, a z darów i skarbów, przyzbieranych przez wieki, pomyślano o ulaniu srebrnych posągów, o ubraniu w czarny heban i srebro wielkiego ołtarza, na podnietę łakomstwa nowych husytów.

Chmurzyło się tymczasem niebo nad Polską; złowrogie znaki, które w owych czasach pełen wiary lud za oznajmienie litościwego Boga uważał, przepowiadając chłostę, nim nadeszła, mnożyły się co chwila. Na kilka lat przed chwilą, o której mowa, spłonęła podpalona przez złoczyńców Częstochowa-miasteczko; rok przed wielkimi najazdy ogień przypadkowy zniszczył wyniosłą wieżę kościelną. Na niebiosach iskrzyły się miotły i tajemnicze błyskały postacie; przestrach uciskał serca wszystkich.

Pobożni z przerażeniem upatrywali tych znamion wróżebnych na ziemi i niebie, na twarzach gwiazd i słońca; wierzyli jeszcze, że Ojciec wprzód, nim dopuści karę, przestrzega. I niepróżne były obawy, bo straszne zbliżały się czasy niebywałych klęsk, nie widzianego upokorzenia i niedoli.

Kozacy z Rusi porwali się, długo tłumionej puszczając wodze niechęci. Car zajmował Wilno, którego Radziwiłł nie bronił, czy że był przystał do Szweda, czy że pilniej mu było pójść włości swoje od grabieży zasłaniać. Karol Gustaw, podbechtany przez zdrajcę Radziejowskiego, aż nadto dobrze znającego Polskę, złamał pod czczym pozorem rozejm, mający trwać do roku 1661, i wylądował 15 sierpnia 1655 roku dla podbicia Polski i zawładnienia królestwem stojącym otworem zamachom nieprzyjaciół, których tylko sława dawnej potęgi w dali jeszcze trzymała. Polska nie miała obrońcy, sprzymierzeńców, przyjaciół - cała jej nadzieja była w Bogu.

Wieść o napadzie Karola Gustawa zdawała się w początku fałszem, tak dziwnym sądzono, by się odważył posunąć na kraj, którego wszystek lud mógł powstać jak jeden człowiek, w obronie rodzinnego ogniska. Mówiono z początku: nie przejdzie Noteci i Warty! Ale Bóg chciał ukarać i za narzędzie swej plagi użył zdrajcy.

Jeszcze się ze Szweda śmiano, a już podkanclerzy swymi praktykami w Wielkiej Polsce uroczyste mu przyjęcie gotował. Nagle krzyk i przestrach rozległy się szeroko; Karol Gustaw już przeszedł Noteć i Wartę, a Grudziński, wojewoda kaliski, Opaliński, poznański, połączyli się z nim. Wielkopolanie, wyprzysiągłszy się swojego króla, szeroko otwarli wrota najeźdźcy, podali mu dłoń zbrojną.

Jeszcze Polska nie ochłonęła, zdumiona wnijściem Szweda, gdy ten już zagarnął Poznań, Kalisz, Kościan, Kruszwicę, Bydgoszcz i sunął się szybko ku stolicy, Warszawie. Zdrada Wielkopolan była hasłem wszystkich nieszczęść późniejszych, bo była przykładem, bo wskazywała możność tego, o czym nikt wprzódy, krom Radziejowskiego, nie pomyślał - wyrzeczenia się króla swego, złamania przysiąg, poddania się dobrowolnego najeźdźcy bez praw, bez żadnego związku i sympatii z Polską, przychodzącego nią zawładnąć.

Jan Kazimierz, zwątpiwszy o królestwie, którego synowie na pierwszym wstępie, kropli krwi nie przelawszy, przeszli w szeregi napastnika., z tęsknym sercem i uczuciem swej bezsilności ustąpił do Krakowa; ale i tu nie było się czym bronić. Męstwo Stefana Czarnieckiego i garści jego towarzyszów nie mogło ocalić stolicy, a naraziło drogi ten klejnot na zniszczenie. Więc z Krakowa król-wygnaniec na Spisz odjechał, a Kraków bronił się jeszcze sił ostatkiem i potężniejszą od swych sił nadzieją.

Ostatni sprzymierzeniec Polski katolickiej, płatny jej przyjaciel, chan tatarski, co dziś Chmielnickiemu, jutro służył hetmanom, widząc rozgrabiony kraj, zalane prowincje, a króla na wygnaniu, poszedł w swe stepy czekać a patrzeć, na kogo miał napaść, z kim wojować... Dla niego wszyscy niewierni byli równi; lepszy tylko, kto płacił. Trudno sobie wystawić, jak straszny był stan kraju w tej chwili przerażającej i sobą, i tym, co zwiastowała: nie było króla, brakło obrońców, zewsząd czernieli najeźdźcy, ze wszystkich stron zjawiali się nieprzyjaciele i rozerwana spuścizna Jagiellonów rozpadała się na części. W Wilnie rządził Chowański, Krakowa jenerał szwedzki Wittemberg dobywał; w Warszawie gubernatorował Szwed ze zdrajcą; po województwach przysięgi Karolowi Gustawowi sypały się co dnia gęstsze i serdeczniejsze. Nie było otuchy, nie było ratunku, a ostatnia godzina długiego, jasnego żywota zdawała się wybijać i brzmieć dźwiękiem grobowym nad głowami przelękłych dzieci, które się nie miały do kogo przytulić. Stan umysłów był taki, że ostatek uchylał nadziei: garnęli się niemal wszyscy do zdrajców, do nieprzyjaciół; reszta wzdychała, wyglądając posiłku... od Tatara. Chodziły z rąk do rąk podawane i przepisywane listy, oznajmiające o tym sprzymierzeńcu, a tymczasem zamek po zamku, gród po grodzie poddawały się przerażone. Na pograniczach wszędzie wrzał bój, a raczej srożyły się najazdy nad bezbronnymi. Ukraina we krwi się kąpała, Kamieniec oblegał Chmielnicki, ruskie miasta już klucze dla kozackich złociły hetmanów, drżał szlachcic w drewnianym dworku, choć go częstokołem opasał i śmigownicami najeżył: modlono się po kościołach, zguba zdawała się nieuchronną.

Szwed tymczasem w zajętej przez siebie części Polski gospodarował po swojemu. Jednano szlachtę jak było można, datkiem i pięknymi słowy, rozdawanymi w przyszłości dostojeństwy, pochlebstwem, obietnicami, groszem, co go kościelne dostarczyły srebra, i poszanowaniem doczesnym wiary a prawa. Trochę wierniejszych garść, choć niewielką a straszną, Karol Gustaw chciał zastraszyć uniwersałem, który wszystkim niższym, wszystkiemu ludowi, najnieoświeceńszej, a namiętnej klasie społeczności, dawał moc nad panami, dozwalając posądzonych zaledwie o niesprzyjanie sobie żywych lub martwych dostawiać Szwedom i przyrzekając nagrody. Szczęściem ta zachęta do łupieży i mordów, rozprzęgająca zasadnicze społeczeństwa ogniwa, więcej oburzyła, niżeli serc pozyskała. Po pierwszym szale, ze smutkiem i żalem, ze zgryzotą poglądali wszyscy, którędy by się wrócić nazad, na czyściejszą powinności drogę.

Byli wszak ludzie, co po pierwszych, acz wielkich, klęskach nie stracili nadziei w Bogu, nie wyrzekli się męskiej odwagi i skłonieni pod mściwą rękę Wszechmogącego, karzącą za grzechy, oczekiwali, by Ojciec, co dotknął, przebaczył.

III

Do Częstochowy zewsząd dochodziły wieści straszliwe o Szwedach. Goniec za gońcem, poseł za posłem nieśli nowiny coraz bardziej przerażające. Spodziewano się już co chwila napaści i na wierzchołku wieży siedzący strażnik, braciszek klasztorny, niespokojnym okiem przebiegał dalekie obszary, każdy dymek w polu, każdą gromadkę jeźdźców biorąc za nieprzyjacielską wycieczkę. Znikli liczni pielgrzymi, co dawniej nawiedzali święte miejsce, głucho tu było i pusto; wszędzie Szwed gościł lub obawiano się kozaków, nikt z domu nie ruszał, chyba do obronnych grodów z życiem i mieniem lub w głębokie lasy i góry się chroniąc. Szlachta tylko, sąsiedzi, kiedy niekiedy zjechali się do przeora, nie kwapiąc się jeszcze z rzuceniem domu, a już przewidując, że będą musieli szukać pod skrzydłem Matki Boskiej bezpieczniejszego przytułku. Niejeden wiózł już z sobą skrzyneczkę, głęboko w wózeczku ukrytą, w której złożył klejnoty swoje i żony, papiery lub trochę sreberka i rządzik jaki ozdobny, co go miał jeszcze od pradziada. Wcześnie oddawano je na skład paulinom, a ojcowie przyjmowali te depozyta, sami jeszcze nie wiedząc, jak ich Bóg obroni. Słychać tu było wprawdzie, że Karol Gustaw zapewniał kościołom i klasztorom bezpieczeństwo ich własności, opiekę dla wiary i jej obrzędów, ale zarazem Częstochowa, jako miejsce obronne, panując dokoła, na pograniczu Śląska, na drodze Szwedów do Krakowa, mogła im być potrzebnym stanowiskiem. Pobożniejsi myśleli, że choć różnowierca, o tak sławne świętością nie pokusi się miejsce, by od siebie serc katolików tą napaścią nie odstręczyć. Inni wnosili, i nie bez przyczyny, że łupieżców przyciągnąć tu musi zarówno rozgłos o skarbach zgromadzonych na Jasnej Górze, jak i potrzeba umocnienia się na tym punkcie. Nic jednak dotąd nie zwiastowało, żeby Szwedzi pomyśleli już o Częstochowie, u której podnóża nikt się jeszcze z Gustawowskich żołnierzy nie pokazał. Ale ta cisza miała w sobie coś straszliwego; odgłos wrzawy dalekiej - coraz wybitniej brzmiał w uszach zakonników, a nocny wicher jesienny, każdy huk oddalony, każda u wrót wrzawa zdawała im się oczekiwanych nieprzyjaciół oznajmywać. Rano dnia pierwszego listopada 1655 roku przeor, ksiądz Augustyn Kordecki, siedział w swej celi i odmawiał pacierze, gdy do niej zapukano w sposób naglący. Dozwalając wnijść, złożył kapłan książkę z westchnieniem, jak gdyby bolał, że go z lepszego świata odrywano na ziemię, i spojrzał na obraz Ukrzyżowanego, niby Go prosząc o posiłek i radę.

Wtem wszedł ksiądz Piotr Lassota, zakonnik, z kilku listami, i ucałowawszy rękę przełożonego, jak to dawniej było w zwyczaju dla przypomnienia posłuszeństwa, oddał mu je milczący, ale z twarzą widocznie strapioną i zamgloną smutkiem. Ksiądz przeor spojrzał na pieczęcie i napisy, nie śpieszył z rozpieczętowaniem i usiadł. Był to średniego jeszcze wieku człowiek, wzrostu miernego i twarzy wcale nie bohaterskiej.; rysy jego znamionowały tylko silną duszę, charakter nieugięty i rozum jasny, dobroduszna łagodność łączyła się w nich z męstwem i wytrwałością. Siwe źrenice bystro spoglądały wprost na każdego, nie schylając się przed nikim, nie obawiając śledczego badania, same wnikając w głąb duszy; nad nimi brew gęsto zarosła już siwieć poczynała. Czoło miał szerokie, zorane kilku poprzecznymi marszczkami, które raczej wiek i praca, niż troska, zakreśliły; usta rumiane i szeroko roztwarte miały ten wyraz siły i dobroci razem, który oznajmuje wielkich mężów, zawsze gotowych do boju i pewnych dotrwania. Widać było, że często igrał na nich uśmiech łagodny; że rozkazując umiały rozkaz ten uczynić miłym, a w potrzebie nieodwołalnym i strasznym tą potęgą woli niezłomnej, której nikt wytłumaczyć nie potrafi, a wszyscy słuchać muszą. Takim był ksiądz Kordecki, postać poważna z siwiejącym włosem i długą, na piersi spływającą brodą, w chwilach codziennego żywota; lecz kto by go widział na modlitwie, nie poznałby może, tak go zmieniało podniesienie ducha ku Bogu, tak rozjaśniało się i świetniało oblicze jego. Inny to naówczas był człowiek, i grom dział nie byłby go zbudził, chociaż szmer cichy ust ludzkich, odzywających się doń łagodnie, wnet od Boga ściągał myśl jego ku ziemi, gdy się tu czuł potrzebnym. W powszednim obejściu nikt dziwniej połączyć nie umiał surowości z łagodnością, dwóch na pozór sprzecznych sobie przymiotów; nikt dzielniej nie przekonywał, nikt silniej nie pociągał nad niego, nikt potężniej nie gromił. Wiek XVII był jeszcze naprawdę u nas wiekiem szczerej i głębokiej wiary, ale w nim nawet mało było ludzi Kordeckiemu podobnych. Nie celował on jako teolog uczony i chętnie sam się nazywał nieukiem; ale ilekroć choćby najzawikłańszą sprawę rozwiązać było potrzeba, szedł po słowo jej do serca swego, a ta skarbnica chrześcijańska zawsze mu go dostarczyła. Rozum jego, rzec można, słynął przez serce, przejęte bogobojnością, płonące jasno miłością Bożą. Nigdy żadna namiętność ziemska nie okopciła go nieczystym wyziewem, nie zeskwarzyła płomieniem. Dziecię pracowitych a ubogich rodziców, za wcześnie duchem wstąpiwszy do zakonu, powołany do niego, jak apostołowie, od skiby zlanej potem dziadów, z chatki, którą nawiedzał niedostatek, dobrowolnie wyrzekł się świata, nie żałując go wcale; wesół u portu, czując błogość całą stanu, szedł dalej z chrześcijańską nadzieją szczęśliwego żywota poza kratami krótkiego życia ziemskiego i śmiercią, której z uśmiechem wyglądał.

Rodzice Kordeckiego byli to ubodzy wieśniacy z Iwanowic w Kaliskiem. Wychował się wśród ludu na roli i wieśniaczą prostotę przyniósł na ofiarę Bogu. Z wiejską siłą i czystością od dzieciństwa, Klemens na ręku pobożnej matki wzdychał do ciszy klasztornej, do zaparcia się siebie i poświęcenia Chrystusowi. Ale nierychło ciężkie porzucił więzy i trzydziestoletni dopiero zakonnikiem został.

Wśród zgromadzenia, które między członkami swymi liczyło dzieci najznakomitszych rodzin szlacheckich, syn kmiecy rychło wygórował pobożnością i rozumem; bracia postawili go na czele. Przeorem w Oporowie i Pińczowie naprzód, następnie na Jasnej Górze przełożonym został, teraz już powtórnie; a na świeczniku stojąc, jaśniał coraz gorętszym płomieniem cnót i zasługi.

Niezmordowany w pracy, nigdy na nic nie stękał; biegł do niej z radością, wracał, szukając oczyma nowej; sił mu Bóg dostarczał. Z młodszymi był starszym bratem, dla winnych pobłażającym ojcem, który przebacza, żądając poprawy, z zatwardziałymi sędzią surowym, ale zawsze miłosiernym, byleby ujrzał promyk skruchy i łzę żalu: wszędzie i zawsze chrześcijańskim kapłanem Boga, co światu miłość objawił. W milczeniu oddał listy ksiądz Lassota, a przeor okiem je badał, nie śpiesząc z otwarciem; potem, zwracając wejrzenie na zakonnika, spytał go powolnie:

- Słychać co nowego, ojcze?

- Nie, jedno i jedno.

- Zawsze źle?

- Bogu to wiadomo, co złe, a co dobre - odparł Lassota - nam tylko, że cierpimy.

- Masz słuszność, bracie! - żywo zawołał przeor. - Poprawiłeś niebaczne słowo moje; dziękuję ci za to.

- Ja? - podchwycił rumieniąc się ksiądz Lassota - ja śmiałbym...

- Tak jest, tak - kończył Kordecki. - Bóg wie, co nam daje, a nam z Jego ręki przyjmować należy z dziękczynieniem. Ot, tak, wyrwało mi się „źle” z pośpiechu, którego mi żal szczerze. Trudnoż bo nie zaboleć.

To mówiąc, westchnął.

- Kto wam oddał listy?

- Jeden z nich od posłańca z Radziątka, drugi przywiózł z sobą pan Paweł.

- Pan Paweł przyjechał?

- Tylko co przybył, wysłany, jak mówił, od kasztelana.

- Gdzież jest?

- Chciał się przebrać, zaprowadziłem go do prowincjalskiej celi.

- Bardzo wam dziękuję, a i sam zaraz ku niemu pośpieszę.

To mówiąc począł rozpieczętowywać listy, a ksiądz Lassota, widząc to, z cicha pokłoniwszy się,wysunął się ku drzwiom i wyszedł. Znać było z twarzy przeora, że listy nowe przyniosły strapienie, bo mu pochmurniało czoło, ciężkie westchnienie dobyło się z piersi i oczy podniósł ku niebu; potem, jakby opamiętawszy się, jął czytać znowu, położył je, ukląkł, pomodlił się gorąco a krótko i śpiesznie wyszedł. Jeden z nich zwłaszcza był smutny i przepowiadał Częstochowie ciężkie do przeżycia losy. Obawiali się paulini od początku wojny o cudownego obrazu przybytek, przelękli bardziej jeszcze, gdy listy królewskie, rozesłane po wszystkich twierdzach i zamkach, doszły do nich, gotowość ku obronie zalecając i przepowiadając, że Szwed, złakomiony skarbami Częstochowy, rychło się na nią pokusić może. Prowincjał paulinów, ksiądz Teofil Broniowski, pobiegł natychmiast do króla, chcąc u niego wyjednać pomoc jaką dla twierdzy, prosząc o posiłek dla utrzymania załogi czasu wojny potrzebnej. Ale cóż mu nad radę, przestrogę i życzenie mógł dać naówczas Jan Kazimierz? Prowincjał powrócił z kilku słowami, niepewny posiłek przyrzekającymi w razie nagłego niebezpieczeństwa.

- Róbcie, co można - powiedział król - a jeśli gwałtowne nastąpi oblężenie, postaram się o posiłki dla was...

Tę to odpowiedź królewską zwiastował prowincjał przełożonemu, zdając na Boga, czego od ludzi spodziewać się nie było można. Pan Paweł, przybyły w tej chwili do klasztoru, był to Warszycki, stryjeczny brat Stanisława, kasztelana krakowskiego, członek rodziny, którą paulini do opiekunów i dobroczyńców swoich liczyli. Człowiek już

niemłody, nie bardzo majętny, dostojnością, którą brat piastował, ze szlachcica podniesiony na podpanka; czuł świeżą jeszcze godność, cenił ją wysoko i lękał się wielce, by brat uporem siebie i rodziny nie zgubił, stojąc wiernie przy Janie Kazimierzu. Niemało go bolało położenie, w jakim pozostawał z krajem razem, i niczego tyle nie życzył, co uspokojenia, bodaj ze Szwedem, byle mu ono dozwoliło powrócić swobodnie do jego stad, gospodarki i swobodnego wiejskiego żywota. Był to bowiem gospodarz zawołany w całym znaczeniu tego wyrazu: rolnik naprzód, miłośnik bydła i owiec, pilno krzątał się około stadniny i pszczelnictwa; kopał stawy, zarybiał je, stawiał młyny, nie spuszczał z oka żadnej gałęzi gospodarstwa, mogącej podnieść dochody i ulepszyć majątek. Srodze go też bolała wojna, która wszystkie te rozerwała zajęcia, pomieszała porządek, porozpraszała wieśniaków, rozegnała sługi; Szwed też i kwarciani wybierali stacje niesłychane, plądrowali po gumnach, nie pytając o pozwolenie, spasali pola, chwytali bydło, a kochane stadko pana Pawła musiało uciekać gdzieś w lasy, żeby i do niego nieprzyjaciel się nie dobrał.

Ksiądz przeor zastał pana Pawła, łysego, krągłego, z jasnym wąsem człowieczka, już wdziewającego kontusz; sługa, stojący blisko, pas mu gotowy trzymał.

- A! przepraszam księdza przeora!

- Nic, nic, gospodarz jestem: wolno mi wejść.

- Darujesz wasza przewielebność, że mnie tak zastajesz, przebacz z łaski swej, a pozwól złożyć należne uszanowanie.

To mówiąc, pan Paweł, choć nie opasany, rzucił się chyżo naprzeciw poważnego przełożonego i, skinąwszy na sługę, by odszedł, pośpieszył podsunąć krzesło księdzu Kordeckiemu. Drzwi zamknęły się za sługą, pozostali sam na sam. Ale zaledwie usta otworzył pan Paweł, mając rozpocząć rozmowę, gdy na progu, puknąwszy z lekka, ukazała się postać nowa: słuszny, pięknego wzrostu, w sile lat i zdrowia mężczyzna, z czarnym wąsem i włosem, z szabelką w czarnych pochwach u pasa, z czapką w ręku i delią na plecach; otworzył drzwi z ukłonem, jakby pytał, czy wnijść może.

- Wolno? - szepnął, uśmiechając się.

- Pana Krzysztofa, kochanego i miłego gościa, prosimy, prosimy! -zawołał, podchodząc do drzwi, przeor.

Pan Krzysztof (był to niejaki Żegocki, starosta babimojski, dobry przyjaciel księdza Kordeckiego i całego klasztoru, a do tego i sąsiad niedaleki) zrzucił z siebie delię i z pogodną twarzą postąpił powitać gospodarza naprzód, potem pana Pawła. Aż miło było spojrzeć na tego nowego przybysza, tak spokojne miał oblicze, wśród posępnych i chmurnych, które go otaczały, dziwnie odbijające. Jaka twarz, taka dusza, i nie było też pod niebem szczęśliwszego nadeń człowieka; u niego wiara w Opatrzność i zdanie się na Boga tak były potężne i silne, że go ksiądz przeor często liliją nazywał, od słów psalmu o ptakach i liliach polnych, zwykle powtarzanych przez Żegockiego. Żadne dotąd nieszczęście nie mogło mu odjąć pogody duszy poczciwej, żaden cios nie zachwiał wiary jego na chwilę. I dziś nawet, gdy kraj cały szarpali nieprzyjaciele, gdy znaczną część majętności utracił, gdy byt przyszły zdawał się mroczyć, on z tak jasną i pogodną szedł twarzą, że ksiądz Kordecki uściskał go w progu, wskazując panu Pawłowi.

- Oto, panie, człowiek wedle Boga - rzekł, całując przybyłego -spojrzyjcie na niego i na nas, poznacie wnet, kto ma wiarę.

- Ale, księże przeorze drogi, proszę mnie tak nie upokarzać - przerwał skromnie pan Żegocki..

- Słuszna pochwała nie upokarza, daj nam tylko Boże wszystkim jegomościną rezygnację i ufanie. Ale... cóż tam słychać?

- Zechcieliście: starą piosnkę śpiewamy, znać, że nam będzie lepiej kiedyś, bo dziś coraz gorzej a gorzej; a złe przecie przesilić się musi. Druga nowina - dodał pan Krzysztof - że gości księdzu przeorowi prowadzę.

- Chwała Bogu! Gość w dom, Bóg w dom.

- Ale przed wojną tak objadać klasztor częstochowski, nie wiem, czy się godzi - uśmiechając się, dodał Żegocki. - Kto wie, co wypaść może: każdy kawałek chleba drogi.

- Nie frasujcie się, jakkolwiek Bóg nami rozrządzi; gdyby i chleba nie stało, krucy, co na pustynię nosili chleb pustelnikom, i nam go też odrobinę rzucą.

- Otóż i ja dziś trochę krukiem będę - rzekł śmiejąc się Żegocki - alem nie chleb przyniósł, tylko trochę ryby, za którą przepraszam, że nie najlepsza.

- Wy zawsze z darami: Bóg zapłać, siadajcież; ale jacyż to goście? - spytał Kordecki.

- Nie z daleka, księże przeorze dobrodzieju, nie z daleka: pan Sebastian Bogdański i pan Stefan Jackowski.

- Sąsiedzi; to się za gości nie liczy.

- Widziałem ich obu do bramy podjeżdżających, gdym most przebywał; pewnie z nowinami śpieszą, bo tego dziś nie kupić, chodzi ich po świecie jak komarów na pluchę.

- Ot, brat pana kasztelana krakowskiego, dobrodzieja konwentu naszego

- obracając się do pana Pawła, przerwał przeor - najpewniejszych nam wiadomości dostarczyć może.

Pan Paweł spojrzał, podniósł oczy, i jakby nie wiedział, co mówić, chwilę się wstrzymał, potem bardzo po cichu rzekł do zbliżających się ku sobie:

- Król Jegomość już na Spiszu w Lubowli.

- Ale to chwilowo, spodziewam się - przemówił przeor - póki sił nie zgromadzi i środków nie obmyśli, nie osieroci nas tak ze wszystkim.

- Co tu radzić! Co tu myśleć! - podchwycił, ruszając ramionami, pan Paweł. - Nieszczęście i po wszystkim, pogrom zupełny, zginienie! Szwed już całą niemal Polską zawładnął, kozacy rebelizują.

- Ale Brandenburczyk i chan tatarski! - zawołał nie tracący nadziei Żegocki. - Wreszcie własne nasze siły, którycheśmy jeszcze nie spróbowali.

Pan Paweł ruszył tylko ramionami znowu.

- Tatar w stepie, Brandenburczyk o sobie myśli, a nasze siły! Ba!...

- Jak to! Przecież to lennik i sprzymierzeniec.

- Przyznam się wam - dorzucił ksiądz Kordecki - że Tatarzyn przyjaciel gorzej wroga. Pożal się Boże na niego rachować i wstyd. Ale klin klinem może wybić będziemy musieli, cóż robić! Bisurmanem wypchnąć, kiedy inaczej nie podołamy. No, ale co słychać o chanie?

- Chan, słyszę, jak zobaczył, że już w Polsce Gustaw się rządzi - ciągnął dalej pan Paweł - poszedł sobie w swoje pustynie, powiadając, że był sprzymierzeńcem króla Jana Kazimierza, a gdy Polacy innego sobie za króla obrali, poczeka, aż z nim nowe zawrą przymierze.

- Tak z nim, jak bez niego - rzekł ksiądz przeor. - Baba z wozu, kołom lżej! - mruknął po cichu.

- Tymczasem - sypał jak z rękawa pan Paweł - wszystko się poddaje, przysięga, broń składa i przechodzi do nieprzyjaciela. Pan wojewoda

Tyszkiewicz na zamku w Uhaczu carowi przysiągł, w Warszawie Radziejowski rej wodzi, a Krakowa silnie dobywają i dobędą, skoro go nie ma komu bronić.

- Cóż to znowu mówicie? - przerwał pan Żegocki. - Do tego nie przyjdzie: hetmani, Czarniecki, szlachta, pospolite ruszenie, wojsko... nie damy się, nie damy!

- A kiedyśmy się dali! - rzekł pan Paweł.

- No, to się odbierzem! - zawołał szlachcic, machając ręką wesoło. Ksiądz przeor słuchał na pozór zimno, twarzą ni słowem nic znać po sobie nie dając, gdy wtem drzwi się znowu otwarły i weszli obiecani goście, Sebastian Bogdański i Stefan Jackowski, szlachta, sąsiedzi częstochowscy, którzy często bywali w klasztorze, a teraz, na dzień Wszystkich Świętych, przyjechali dla nabożeństwa i narady z przeorem. Pierwszy z nich, siwy już i zgięty na pół, wszedł o lasce powolnie i, skłoniwszy się nisko, zginając aż w kolana, z kolei przytomnych jak najpokorniej powitał, nie szczędząc im najwymyślniejszych form przesadzonej grzeczności. Za nim idący pan Jackowski, otyły, z orlim nosem i ruchawym wzrokiem, pleczysty mężczyzna, kulał trochę na nogę, bo ją był niedawno, z chartami jeżdżąc za zającem, nadwichnął. Był to zajadły myśliwiec, dawniej wojskowy i krzykacz, zawadiaka, do kielicha i do korda gotowy, zresztą szlachcic w całym znaczeniu, szlachcic owych czasów, gdy pan brat panował w Polsce sam jeden. W . polityce i nowinach trzymał on się zdania swojego arendarza, i nic mu z głowy nie mogło wybić tego, że Żydzi o wszystkim najlepiej wiedzieć muszą. A że Żydzi posługiwali Szwedowi, zdradzając go jednak po troszeczku, gdzie było można, nie narażając się na powieszenie; że Żydzi obiecywali po dworach sto tysięcy Nogajców i Perekopców, idących na obronę Rzeczypospolitej; pan Jackowski gotów był także tymczasowo przystać do Szweda, a potem się go znów wyrzec po przybyciu Tatarów. Po przywitaniach i przedstawieniach, obfitych w przypomnienia familijne i trafnie smażone komplementa, których sobie nie szczędzili przytomni, wszyscy zasiedli i rozmowa prędko wróciła do pierwotnego toku...

Pan Paweł Warszycki na nacieranie szlachty powtórzył, co był już wprzódy powiedział; i wszyscy, poglądając po sobie, umilkli posępnie, jakoby czekali, żeby się kto pierwszy odezwał ze zdaniem, jak sobie począć wypadało. Przeor milczał także.

- Sekretów tu między nami być nie powinno - rzekł po chwili pan Paweł - powiem więc państwu, że w przekonaniu wszystkich statystów poddanie się całego królestwa Karolowi Gustawowi niechybne. Prędzej później, a zwłaszcza gdy Kraków zdobędą, co lada chwila nastąpić musi, bo się w nim kasztelan kijowski ze swoją garścią nie utrzyma, pójdziemy wszyscy w ręce Szweda.

- Jeszcze to widłami pisano - odparł pan Żegocki - kogo Pan Bóg pokarze, tego i pocieszy.

Bogdański milczał, ale wzdychał na wszelki wypadek, a Jackowski żywo dodał:

- A gdybyśmy i przysięgli Szwedowi znów, to co? Nie pierwsi my i nie ostatni.

Na te słowa płomieniem oburzenia oblała się twarz księdza przeora, oczy jego zajaśniały i mignęła w nich błyskawica; powstał z krzesła, ale zmieniony, groźny, jak prorok, jak natchniony; wszyscy jak gdyby uczuli przewagę ducha w nim, wprzód niżeli usta otworzył, zamilkli, a silny głos księdza Kordeckiego zagrzmiał po obszernej sali.

- Podda się cały kraj - zawołał - podda się, mówicie? Nie! Nie! Bóg tego nie dopuści i nie cały wyprze się swojego pana, bo Częstochowa zostanie i wytrwa przy Janie Kazimierzu.

- Jak to? - zdumiony podchwycił pan Paweł. - Gdyby Szwedzi nadeszli, co bardzo być może, bo już słychać o Wejhardzie, że się w tę stronę z Sadowskim puścić zamyśla: będziecie się więc bronić?

- Będziemy! - odparł przeor spokojnie. - Tak jest, z pomocą Bożą będziemy się bronić i obronimy się.

- Całej sile szwedzkiej? - dodał Jackowski. - Wojsku, artylerii, żołnierzom i wodzom starym a wytrwałym?

- Najlepszy żołnierz Pan Bóg, kochany panie Stefanie - odpowiedział przeor, nieco zniżając głos - w Nim ufając, z Nim idąc, nie zlękniemy się potęgi Gustawa. Tak jest, jeśli mi Bóg życia dozwoli, ani świętego obrazu, ani uświęconej jego pobytem Jasnej Góry nie oddam w ręce heretyków; zagrzebiemy się raczej w jej gruzach...

Warszycki słuchał nie wierząc uszom swoim, ze strachem jakimś, że zdumieniem niepojętym, które się dobitnie wyryło na jego twarzy.

- Jak to, księże przeorze, doprawdy? Myślelibyście?

- Myślę tak i uczynię z pomocą Bożą; z opieką Maryi Panny nie oddamy Szwedowi Częstochowy!

- Właśnie i mój brat, kasztelan... - rzekł pan Paweł, poczynając, ale się zaraz opamiętał i urwał.

- Mówcie, mówcie! - podchwycił, biorąc go za rękę przeor. -Wszyscyśmy tu swoi, tajemnic nie mam, to przyjaciele klasztoru.

- A zatem otwarcie - rzekł Warszycki - powiem waszej przewielebności, co mi mój brat polecił. Już to żadnej wątpliwości nie ulega, że oddział Millera, Wejhard, pułkownik Sadowski, co go może i znacie, bo mieszkał u nas, gotują się iść na Częstochowę.

Szlachta pobladła, Bogdański ręce załamał, przeor słuchał, jak gdyby już wcześniej wiedział, co mu powiedzieć miano.

- Kilka razy już podobno wybierali się z Kalisza, ale to jakoś jeszcze do skutku przyjść nie mogło. Potrzebują pieniędzy; nie bez tego, żeby nie słyszeli o skarbach świętego miejsca, przyjdą więc niezawodnie, przyjdą z siłą znaczną, a zdaniem mojego brata. pana kasztelana, potrzeba ocalić, co można, uwożąc na Śląsk kosztowności, a przede wszystkim cudowny obraz, skarb całej Polski.

- Święte słowa, rada najmędrsza - szeptał pan Bogdański - znać w niej statystę.

- I ja w to biję - dodał Jackowski.

- A pan co na to? - odezwał się z dziwnym uśmiechem ksiądz przeor, obracając się do Żegockiego.

- Ja słucham, co ksiądz przeor powie, i z góry się na to piszę.

- Powiem więc państwu - rzekł stanowczo Kordecki - że, co mi Pan Bóg natchnął w tej chwili, tego nie odstępuję; można wywieźć co najdroższego dla spokojności naszej, ale niemniej bronić się potrzeba, bronić będziemy i oprzemy bodaj całej sile szwedzkiej w Częstochowie.

- Księże przeorze dobrodzieju! - przerwał z uśmiechem pan Paweł. -Unosi cię zapał, nie jesteś żołnierzem, nie masz ludzi.

- Ale mam opiekę Matki Boskiej nad sobą i silną wiarą w nią wierzę. Pan Paweł skłonił głowę.

- I myślicie nawet obraz cudowny narażać na nieuchronne niebezpieczeństwo?

- To co inszego - odparł Kordecki. - Namyślimy się, naradzimy i uczynimy z tym skarbem, co Bóg natchnie; co się tyczy Częstochowy, miejsca tego uświęconego nie oddam i bronić będę do ostatniej krwi kropli.

- Z kimże? - spytał Warszycki ironicznie, ruszając ramionami.

- Bodaj sam ze siedmdziesięciu braćmi - dodał stanowczo Kordecki.

- W siedmdziesięciu przeciwko tysiącom?

- Będziemy kamykiem małym w ręku Bożego Dawida.

- Śliczne to są i wymowne wyrazy, ale cóż po tym - przerwał pan Paweł

- gdyście, księże przeorze, nie obmyślili wprzód, iż to rzecz tak niepodobna, jak niepodobna z motyką porwać się na słońce.

- Daruj mi, panie Pawle - rzekł przeor pokornie, ale stale przy swoim stojąc. - Słowo moje nie jest wcale rzuconą na wiatr pogróżką; myślałem długo, radziłem się Boga na modlitwie, Opiekunki naszej Maryi, szukając u Niej natchnienia, świętego zakonodawcy naszego i błogosławionych braci, w szczęśliwym dziś żyjących świecie, i mam przekonanie, żem to uczynić powinien i uczynię.

Wszyscy coraz większe okazywali zdumienie, a pan Paweł poczynał się trochę niecierpliwić.

- Wasza przewielebność - rzekł trochę urażony - nadto może zapatrujecie się w niebo, a zbyt mało macie czasu spojrzeć na ziemię; piękne to są słowa, ale my ludzie doświadczeni...

- Nie ujmuję, nie ujmuję - podchwycił Kordecki - nikomu; istotnie, choć grzesznym wzrokiem poglądam w niebo, jednak Bóg sługę swojego niegodnego obsyła czasem natchnieniem. Co mówiłem, tom rzekł ż pobudki głosu wewnętrznego, który wyraźnie odzywa się do mnie: Stań i walcz, a zwyciężysz! A oto chorągiew moja - rzekł, wskazując na obraz Matki Boskiej wiszący na ścianie:

- In hoc signo vinces - „Pod tym znakiem zwyciężysz”.

Taka była potęga wyrazu oczów i twarzy przeora, gdy słowa te wymawiał, że wszyscy uczuli się nimi dźwignieni i podbudzeni, wyrobiło się męstwo w sercach wszystkich. Jeden pan Paweł, gospodarz ów wielki, co istotnie zbyt patrzał na ziemię, nie doścignął sercem bohaterskiego zapału kapłana. Stary Bogdański nawet odmłodniał i łzy mu się w oczach zakręciły, postąpił kilka kroków w milczeniu, poszedł i ucałował z przejęciem drżącą rękę Kordeckiego.

- Tak jest - kończył przeor, poglądając na zmianę, jakiej dokazał kilku słowami. - Mamże oddać w ręce innowierców miejsce, oblane tylu łzami świętymi, wsławione cudami tylu, gdzie Bóg tyle łask na naród nasz zlewa, gdzie monarchowie nasi szukali tylekroć pomocy i składali ofiary,

gdzieśmy przywykli podnosić wszyscy wzrok błagalny, od kolebki do zgonu, we wszystkich potrzebach naszych? Nie! Nie! Myśmy tu postawieni na straży; dość nieszczęścia, że święty wizerunek pokłuły strzały Tatarów, pocięły szable husytów. Szwedzi się nad nim pastwić nie będą i stopa ich tutaj nie postanie.

- Wszystko to piękne, wszystko to wymowne i śliczne - po chwili odparł cichym swym, jednostajnym głosem pan Warszycki -ale, ojcze a dobrodzieju, choć Bogu nic trudnego, nie wiem, czyśmy zasłużyli na to, żeby dla nas cud uczynił tak wielki?

- O! Żeśmy nie zasłużyli, to pewna - zawołał przeor. - Wielkie, wielkie a straszne są grzechy nasze, ale i kara straszna i zlitowanie przyjdzie po niej. Bóg wielki! Bóg łaskaw!

- Boby to inaczej, jak cudem, nazwać nie można - kończył pan Paweł -gdyby Częstochowa obroniła się Szwedowi. Jeśli odepchniecie garść, przyjdzie ich oddział cały; oprzecie się temu, skupi się wojsko, napłynie ćma i poddacie się nareszcie.

- Zginiemy może i pragniemy tego gorąco, żebyśmy krew naszą za wiarę świętą przelali - rzekł przeor. - Zginiemy może, ale się nie poddamy, to pewna.

- Dziwne zaiste przekonanie! - cicho do siebie odezwał się pan Warszycki.

- Chciałeś pan dobrodziej powiedzieć: upór - z uśmiechem dodał Kordecki. - Masz prawo tak to nazwać. Nazwijcie więc, jak chcecie, i myślcie, co wola wasza, a ja powtarzam swoje, choć nie z siebie: nie podda się Częstochowa.

Szlachta poglądała na przeora, wodząc za nim oczyma; twarz jego, ciągle rozpromieniona, jasna, uśmiechnięta niemal, zdawała się widzieć przyszłość i błyszczała odwagą nadziemską. Jeden pan Paweł jeszcze się nie poruszył... taki to był dobry gospodarz!

- Bardzo by to było dobrze i pięknie tak mówić - rzekł, coraz widoczniej się tylko niecierpliwiąc - gdyby najazd Szweda mógł być uważany za doczesny, ale...

- Ja inaczej nie widzę - zawołał Kordecki.

- Jak to? Król wygnany, wojsko rozproszone, stolica jedna zabrana, druga może w tej chwili poddająca się, szlachta, a po części i magnaci, ze Szwedem połączeni, Litwa w rękach cara...

- A jakoś nas Bóg z tego podźwignie - spokojnie odpowiedział Kordecki. - Łokietek także tułał się po kraju i ukrywał po jaskiniach, był,

jak Jan Kazimierz, wygnańcem, przecież powrócił i szczęśliwie panował; i Janowi, panu pobożnemu a bogobojnemu, nie uskąpi Wszechmocny łaski swojej.

Pan Warszycki lekko tylko ramionami ruszył, skłonił się i, zaprzestając sporu, odezwał się:

- Chciejcie mi powiedzieć, bym to mógł bratu mojemu donieść, jak i z czym bronić się myślicie?

Przeor pomyślał chwilę.

- Jest nas - rzekł - w klasztorze zakonników i braci siedmdziesięciu, szlachty, co się tu z nami zamknąć obiecuje, kilkadziesiąt familii, załogi zwykłej ludzi z pięćdziesiąt, dwakroć tyle jeszcze zbierzemy ochotnika z wiosek klasztornych i miasteczka; działa porządne, prochu dosyć i kul dostatkiem, żywności zapas, wody studnie dostarczą, a resztę da sam Bóg.

- Ale przypuszczając, że Szwedzi podejdą, któż tym wszystkim dowodzić będzie, kto pokieruje?

- Naprzód Bóg i Opiekunka nasza, i Paweł święty - rzekł przeor.

Na te słowa lekki, nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana Pawła.

- Potem - kończył Kordecki - pan Stefan Zamojski, miecznik sieradzki, który tu w tych dniach przybywa z całą rodziną swoją, uchodząc od Szwedów, i pan Piotr Czarniecki, rodzony pana Stefana, kasztelana kijowskiego. Do dział mamy Niemców dwu, jednego zwłaszcza zdatnego i znającego rzecz swoją a niezgorszego człowieka. Spodziewam się także panów: Zygmunta Moszyńskiego, Jana Skórzewskiego, Mikołaja Krzysztoporskiego i kilku innych dobrych żołnierzy; nikt też tu z założonymi rękoma siedzieć nie będzie.

- Ale Szwed nadejść może lada chwila! - dorzucił pan Warszycki.

- Tak, słusznie pan mówi! Święte słowa jego! Lada chwila powtórzył cicho Bogdański.

- Jam też niemal gotów - rzekł przeor.

- Jak to? Jużeście to przypuszczali?

- Trochę.., czekam wodzów, zbieram żołnierza.

- Niepojęta rzecz! Niepojęta! - wykrzyknął pan Paweł, wpatrując się w Kordeckiego. - Decyzję waszą słyszę i ledwie uszom moim wierzę. Ale gdy odradzać byłoby próżno...

- Zupełnie próżno! - odparł wytrwale Kordecki.

- Zatem dziej się wola Boża!

- Dziej się wola Boża! - z westchnieniem powtórzył pan Bogdański.

- A ja, mości przeorze - zawołał z szerokim dobrodusznym uśmiechem Żegocki - przybywam z dwojgiem rąk zdrowych i służby moje wam ofiaruję; ręczę, że darmo chleba klasztornego jeść nie będę.

- Prosimy z nami i dziękujemy, Bóg wam to nagrodzi.

- My, panie Stefanie - cicho szepnął stary Bogdański do Jackowskiego -zaraz po nabożeństwie zmykajmy stąd, tak mi się widzi.

- Masz słuszność. sąsiedzie, nie ma tu co długo popasać; nużby nas Szwed pochwycił i do noszenia kul i muszkietów zaparł!

- Przecie bezpieczniej w domu.

IV

Trzeciego listopada, przed chórem północnym, wszyscy zakonnicy zgromadzili się, powołani przez przeora, do wielkiej sali, zwanej definitorium. Nikt z braci nie wiedział powodu wezwania; wszyscy jednak z posłuszeństwem zakonnym pośpieszyli w milczeniu i zasiedli miejsca swoje. Kilka lichtarzy z żółtymi woskowymi świecami stało pośrodku na stole przed krzesłem, przygotowanym dla przełożonego; naprzeciw na ścianie wisiał ogromny drewniany, poczerniały krucyfiks, u którego stóp bielała głowa trupia i dwie na krzyż złożone kości. Nie było to dzieło snycerza, ale z cmentarza wzięta czaszka zżółkła i dwa nadbutwiałe piszczele. Pod krzyżem w złocistych ramach czerniała twarz łagodna Najświętszej Opiekunki klasztoru. Na prawo i lewo w ciemnych drewnianych ramach zawieszone ogromne obrazy okazywały wśród cieniów mało oświeconej sali postacie świętych zakonników i królów. Zdawali się oni należeć do tego zgromadzenia ojców, siedzących poważnie w ławkach dębowych tak nieruchomie jak posągi lub obrazy. Gdzieniegdzie zabłąkany promyk światła padał ukośnie na blade lica paulina i otoczoną nimbusem twarz błogosławionego, zarówno je ożywiając. Cichość głęboka panowała jeszcze w wielkiej sali, niekiedy tylko westchnienie, spadający z różańca kościany paciorek, szmer cichej modlitwy lub słowo z ust wymykające się przerywały milczenie. Ojcowie powoli schodzili się jeszcze, starsi szli o kiju, prowadzeni przez profesów, raz po raz otwierały się drzwi i który z zakonników wsunął się z hasłem zwyczajnym, po cichu wymówionym, zajmując miejsce oczekujące na niego.

Przeora i kilku starszych nie było jeszcze, a chwila oczekiwania na nich zeszła na rozmyślaniu, którego ciężkie dumy widać było po zasępionych twarzach braci. Nareszcie drzwi się otworzyły i ksiądz Kordecki wszedł powolnym krokiem, zajął miejsce swoje, ukląkł przed krucyfiksem, rozpoczynając ze wszystkimi modlitwę do Ducha Świętego...

Słuchać było szmer upadających na ziemię kolan i cichy szept, jakby orzeźwiający deszcz wiosenny zaszumiał po sali.

- Amen! - Powstali wszyscy. Ksiądz Augustyn Kordecki jeszcze chwilę z rękami założonymi, z oczyma dźwigniętymi w niebo, choć usta miał zamknięte, modlił się gorąco, duszą całą. Ojcowie oczekiwali, by zszedł ku nim; w powadze, rozrzewnieniu niektórzy poglądając na niego. Wtem podniósł się żywo, opromieniony, z pogodnym czołem, z uśmiechem słodkim, otwierając usta powitaniem zwykłym w zakonie, i tak mówić zaczął:

- Kochani bracia, wezwałem was na radę, bo sam nie mogę brać na barki moje wielkiej odpowiedzialności w okolicznościach teraźniejszych kraju i świętego gniazda tego się tyczących. Nie ma już wątpliwości, że Szwed, który zalał całą Polskę, i na naszą twierdzę jasnogórską się zbiera; nie wiemy dnia ni godziny. Nie pytam was, bracia. mili, czy tego miejsca, powierzonego naszej straży od półtrzecia wieku, bronić będziemy od napaści heretyków, bo to jest obowiązkiem naszym i wątpliwości żadnej nie ulega; ale rad bym zdania waszego zasięgnąć o tym, czyli przystoi święty obraz zostawić tutaj, lub ukryć go należy w bezpieczniejszym, w nie znanym schronieniu. Bronić się musimy i będziemy do ostatniej krwi kropli, winni będąc przelać ją tutaj za Boga naszego i wiarę, za wierność królowi poprzysiężoną. Ale któż wie? Może Bóg nie pobłogosławi usiłowaniom naszym, może nie podołamy obronie, może śmierć nas spotkać, a wróg opanować lub zniszczyć Jasną Górę? Godziż się, by obraz wystawiony był, nie mówię, na jego razy, ale nawet na wzrok urągliwy i szyderski? Mówcie więc, bracia, i radźmy w imię Boże. Naprzód wy, ojcze Ignacy!

Ojciec Ignacy (Mielecki), krzepki starzec z siwą włosów koroną, olbrzymiej prawie postawy, pogodnej twarzy, ale surowego wejrzenia, skłonił się przełożonemu, spojrzał po braciach, jakby się wymawiał, że pierwszy głos zabiera, i tak mówił:

- Bronić się heretykowi konieczna i piękna; umrzeć bodaj w obronie tego świętego miejsca, jak straży przystało, którą wódz postawił na ważnym stanowisku, chlubna by nam była. Podołamy walce, bo nas Bóg-Człowiek Odkupiciel nie opuści i Matka Najświętsza płaszczem łaski swej osłoni. Nie znajdzie się tu pewnie, kto by radził poddanie sromotne. Prawda, że kraj cały pokląkł, jako obłąkani Izraelici przed cielcem złotym; ale komuż, jeśli nie nam, dać przykład wytrwania i dochowania przysięgi? Co się tyczy świętego obrazu, o ile umiem słabym rozumem

radzić i wnioskować, skryć by go należało wprzód, niżeli wróg nadejdzie; skryć także srebra i drogocenne kościoła naczynia i ofiary, aby się nimi heretyk nie cieszył, jeśli Bóg na nas dopuści zniszczenie. Sami pozostaniemy świętego miejsca do ostatka żołnierzem wiernym i nie wzdrygniemy się boju.

Przeciwko księdzu Mieleckiemu oświadczył się ojciec Jan, wnosząc, by w razie obrony obraz pozostał w miejscu dla zagrzewania ducha i opieki, dowodząc, że kapłani i lud zarówno, odważniej bić się będą, widząc Orędowniczkę przy sobie i stojąc w Jej obronie.

Na to ksiądz Mielecki odpowiedział, że bezpieczeństwo obrazu i miejsca pogodzić się mogą, gdyż o ukryciu prawdziwego wizerunku, a włożeniu na miejsce jego kopii zupełnie podobnej, zakonnicy sami tylko wiedzieć by powinni.

Po nim wezwany kaznodzieja ksiądz Stradomski w podobny odezwał się sposób, ale obszerniej, unosząc się zapałem, rad nieco wrażeniu, które widocznie czynił. Dodał on, że o miejscu ukrycia obrazu, dla krewkości ludzkiej, na wszelki wypadek, dwóch tylko ojców wiedzieć ma oprócz przeora, i ci przysięgą winni się będą zobowiązać, że schronienia nikomu nie wydadzą.

Trzej czy czterej ojcowie z małą różnicą powtórzyli zdanie pierwszych i nie rozszerzali się wcale: Kolej przyszła na księdza Piotra Lassotę; ten w początku zaniemiał, lecz przynaglony od przeora, jakby się obawiał powiedzieć, co myślał, nieśmiało głos podniósł.

- Nie śpieszę - rzekł - z myślą moją, bo złą być może, a przecież winienem ją, choćby grzeszną i ułomną, wypowiedzieć, jaką jest we mnie. Przebaczcie mi więc, ojcowie, jeśli waszego nie podzielam zdania, ani mi za złe nie bierzcie, że mam własne. Z wami razem, skoro taka będzie wola starszych, gotów jestem ochotnie walczyć i ginąć, z radością życie niosąc nikczemne na ofiarę Panu Bogu mojemu; ale sądzę, że nie mnicha jest rzeczą walczyć i krew przelewać. Nam w udziale dostała się modlitwa, rozmyślanie, rozmowa z Bogiem i pokuta; miecz nie powinien dotknąć rąk zakonnika, nie przystoi mu zbroja, a morderca dwakroć grzeszy, gdy jest posłannikiem Boga, który nieprzyjaciołom przebaczać i drugi policzek nadstawiać rozkazał. I nie naszą to rzeczą, i nie naszych sił sprawa obroni twierdzę jasnogórską od silnej wprawnego i mocnego nieprzyjaciela napaści. Winni będziemy krwi przelanej, a cóż, gdy się ona na nic nie przyda i tylko wroga rozjątrzy? Weźmijmy więc skarb nasz, obraz święty na ramiona, ubodzy, pieszo, z krzyżem w ręku, wyjdźmy stąd, zostawując skarby ludziom, co do nich przywiązują cenę, a sami schrońmy się do Głogowa lub innego jakiego klasztoru na Śląsku. Gdy to mówił ksiądz Lassota, a mowa jego zdawała się jednać sobie chętne przyjęcie u niektórych braci, przeor powstał.

- Prosiłem rady;