Spowiedź kapitana - Krzysztof Baranowski - ebook

Spowiedź kapitana ebook

Krzysztof Baranowski

4,2
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Krzysztof Baranowski (1938), żeglarz, dziennikarz, legendarny kapitan, po raz pierwszy opowiada o całym swoim życiu.

Jeden z pierwszej dziesiątki najsłynniejszych Polaków. Żeglarz, kapitan jachtowy, dziennikarz. Legenda i ucieleśnienie męskości. Idol młodzieży. Miłośnik kobiet. Jako pierwszy Polak dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską. Zbudował trzy statki. Przeżył setki niebezpiecznych przygód. Jak kochał, to namiętnie. Krzysztof Baranowski w „rozmowie rzece” z Beatą Biały pokazuje inną twarz, dokonując bilansu pełnego przygód życia oraz ujawniając cenę, jaką za nie zapłacił on i jego rodzina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 412

Oceny
4,2 (23 oceny)
12
4
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie w sedno i bardzo pouczająca. Polecam serdecznie !!!!
00



Krzysztof ‌Baranowski, ‌Beata Biały

SPOWIEDŹ KAPITANA ‌

Bankrut

Jak ‌wygląda życie ‌kapitana na emeryturze?

Jestem ‌bankrutem.

Ty ‌bankrutem? Dwa razy opłynąłeś ‌samotnie świat, zbudowałeś ‌trzy żaglowce, jesteś… ‌twarzą ‌oceanu.

A po latach ciężkiej ‌pracy ‌muszę sprzedać nasz ‌dom ‌w Konstancinie, bo nie jestem ‌w stanie ‌go utrzymać. Budowaliśmy go ‌jeszcze w wieku produkcyjnym, przy ‌niezłych zarobkach. Teraz ‌dwie emerytury nie wystarczają ‌na opłacenie rachunków. Czasem ‌trafi się ‌jakiś wykład ‌motywacyjny, wtedy mamy ‌dodatkowe pieniądze. ‌

To dlatego ‌jesteś zdenerwowany?

Nie. Dlatego, ‌że ‌spotykamy się dziś ‌w konspiracji. Bogusia zobaczyła ‌kobietę, która przychodzi ‌do nas, ‌a właściwie ‌do mnie, jest ‌ze mną po imieniu ‌i zastanawia się, ‌jak to ‌się ‌dalej potoczy? Nie ‌przyznałem się również, że ‌jesteśmy umówieni i idę ‌na wywiad. Powiedziałem, że ‌dopiero ‌mamy się ‌umówić. Chciałaby być ‌przy ‌tej rozmowie. Natomiast ‌ja nie chcę. Bo ‌raz, że ‌to deprymujące, ‌a poza tym po ‌co ma ‌się wtrącać. Mówi się, ‌że niedobrze żenić ‌się z byłą kochanką. A przecież ‌my na prawie ‌40 lat ‌naszej znajomości jesteśmy małżeństwem dopiero od 12 lat. Była kochanka zna wszystkie sztuczki niewiernego męża i potem przy każdej okazji podejrzewa, że właśnie zaczyna się nowy romans. „Bo skoro ze mną tak mogłeś, to i z inną też” – myśli.

Książkę musimy pisać w ukryciu?!

W pewnym sensie tak. Trzeba będzie ten problem jakoś rozwiązać. Martwię się różnymi przypadłościami Bogusi. Właśnie muszę zadzwonić do przychodni, żeby zapisać ją na wizytę. I teraz powinienem jakoś się z tobą umówić – z nią albo bez niej. W każdym razie dopytywała się o spotkanie. „Bo ja też bym chciała być” – powiedziała. Więc albo umówimy się tak, że to będzie rozdział właśnie z samą Bogusią, którą przywiozę, albo będziesz ze mną rozmawiała, a ona nie będzie się wtrącać. Bo nie jestem przekonany, czy ona wyciągnie właściwe wnioski. Różnimy się bowiem bardzo – również w pojmowaniu świata. Właściwie różnimy się wszystkim. Bogusia lubi czerwone wino, ja – białe. Ona jest wielką damą, która lubi luksusy, ja – typem sportowym, przyzwyczajonym do niewygód. Ona lubi grzać się w świetle reflektorów, ja wolę być na morzu, gdzie nikt mnie nie ogląda, nie podziwia. I zupełnie tego podziwu nie potrzebuję, czuję się wręcz skrępowany. Bogusia nie rozumie, po co zgodziłem się na tę książkę. Mówi: „Mało ci książek? Tyle ich napisałeś. Jeszcze jedna? Po co?”.

Co jej odpowiadasz?

Mówię, że radziłem się przyjaciela i on powiedział, żeby się zgodzić. To jest Kazimierz Robak, który jest redaktorem moich czterech ostatnich książek. Teraz mieszka na Florydzie, ale był w grupie, która organizowała pierwszą Szkołę Pod Żaglami, a wcześniej płynął ze mną na „Pogorii” do Antarktyki. Jest filologiem i historykiem, wykłada na uniwersytetach na Florydzie. I jest moim sumieniem. Ale wracając do Bogusi…

Jak wygląda wasz dzień?

Wstaję o godzinie 4:00. Na 6:00 jadę do Góry Kalwarii. Pierwsza godzina na siłowni, druga na basenie. W sumie poświęcam na to od dwóch do trzech godzin z dojazdem. Ale to mnie trzyma przy życiu, bo ciągle mam słaby kręgosłup. Nigdy nie lubiłem siłowni, ale przekonałem się, że dzięki systematycznym treningom mam formę – choćby podczas zawodów narciarskich. Dwa tygodnie temu wygrałem slalom gigant w zawodach instruktorskich seniorów, więc warto. Dzisiaj też byłem na treningu. Przede mną Mistrzostwa Polski dziennikarzy w slalomie gigancie.

O której wracasz z siłowni i basenu?

Zwykle o 8:20 jestem w domu. Po drodze wstępuję jeszcze do sklepu. Przede wszystkim kupuję gazety – dla Bogusi to najważniejsza rzecz. No i wino, bo dość szybko nam schodzi, więc muszę ciągle zapewniać kolejną dostawę. Oprócz tego jogurty dla siebie, coś na obiad, jakieś wędliny, sery, dla Bogusi kawę, mleko do kawy, wodę.

Wracasz i robisz śniadanie?

Nie, jestem po śniadaniu. Bogusia zwykle też. Przywożę gazety, siadamy oboje do prasówki. To rytuał. Potem siadam do pracy, do komputera. Moja praca zaczyna się od pasjansa. Musi wyjść. Jeżeli nie wychodzi, cofam i zaczynam jeszcze raz, aż wyjdzie. I w tej kolejnej serii jestem przy 870 pasjansie. Gdy dojdę do 1000, to od początku. Na koniec pracy przy komputerze też stawiam pasjansa. Jak przejrzę pocztę i odpiszę na listy, to odkładam komputer i biorę się do krzyżówek. Ostatnio wróciłem do sudoku. Na ogół szybko nie wstaję od biurka. Najczęściej pracuję nad kolejną książką albo artykułem. Aż do obiadu, który jest o 12:00. Bogusia w tym czasie czyta gazety, ogląda telewizję. W południe wyciągam wino do obiadu, a właściwie dwa, bo dla mnie białe, a dla Bogusi czerwone. Lubimy wino. Po obiedzie ogląda telewizję, ja idę na drzemkę. Po drzemce idziemy na spacer albo wsiadamy w samochód i jedziemy do Konstancina. Tam „odwiedzamy” znajome i nieznajome pieski. Próbuję oswoić wszystkie burki, które są za płotem. Niektóre chcą mnie ugryźć, ale niektóre dają się pogłaskać. Ten płot to czasem siatka, psy wysuwają noski (takie mam doświadczenia). Wracamy koło 5:00 do domu, siadamy w salonie przy kominku. I tak sobie siedzimy i ględzimy o niczym. O 19:00 siadamy przed telewizorem.

A kolacja?

Nie ma. Jemy tylko dwa posiłki. Czasem jeszcze coś, co nazywamy kolacją, ale to jest rzadkość – banan, herbatnik do herbaty. W trakcie oglądania telewizji Bogusia usypia. Sama mówi, że pije wino po to, żeby dobrze zasnąć. Siadam wtedy jeszcze do komputera i dalej pracuję, do jakiejś 22:00. Potem chwilę oglądam Romance TV. Lubię filmy romansowe, wzruszam się.

Jesteś romantykiem?

Nie wiem, w każdym razie podobają mi się, bo jest w nich piękny obraz. W tych filmach pokazane są życzliwe stosunki między ludźmi. W programach informacyjnych i publicystycznych tylko oszustwa, okrucieństwo, intrygi, wojna. Wolę inny świat, mimo że powoli dla mnie się zamyka.

O tej miłości mówiła cała Warszawa

W 1972 roku Krzysztof wyrusza w pierwszy samotny rejs dookoła świata. W roku 1977, po powrocie z rodzinnego rejsu, zaczyna pracę w telewizji i zakochuje się w znanej prezenterce telewizyjnej Bogumile Wander.

O waszej miłości przed laty mówiła cała Warszawa…

Wcale jej nie szukałem. Właśnie wróciłem z samotnego rejsu dookoła świata. Bogusię „znałem” z telewizji, wszyscy podziwiali piękną spikerkę Bogumiłę Wander. Po raz pierwszy zobaczyłem ją na balu architektów. To trwało moment. Ale wystarczyło, żebym powiedział: „To jest ta kobieta!”.

Podszedłeś?

Szybko zniknęła w tłumie. Wiem, że też mnie zauważyła. Nasze spojrzenia spotkały się na moment. Ale wtedy wszyscy na mnie patrzyli. Byłem „tym Baranowskim” – samotnym żeglarzem, który opłynął dookoła świat. Oswajałem się z nową sytuacją. Z nowym sobą. Samotny rejs zmienia psychikę. Nabrałem pewności siebie. Udowodniłem sobie, że mogę wszystko, mogę zrealizować najśmielsze marzenia.

Samotny rejs buduje wizerunek silnego mężczyzny, o którym marzą kobiety?

Coś w tym jest. Bo odkąd wróciłem, kobiety patrzyły na mnie z dużym zainteresowaniem. Jak na faceta, na którym można się oprzeć, bo ze wszystkim sobie poradzi. Poczułem się więc nieco pewniej. To było dla mnie zupełnie nowe uczucie. Dawniej zwykle wybierałem „szare mysze”, bo uważałem, że u nich mam większe szanse. A po tym rejsie wszystko się zmieniło.

Nabrałeś wiatru w żagle i zaprosiłeś na kawę piękną spikerkę?

Skąd! Miałem przecież żonę, dzieci. Przeciwnie. Po samotnym rejsie postanowiłem wyruszyć w rejs z rodziną. Chciałem im wynagrodzić półtora roku, kiedy na mnie czekali. Marzyłem też, żeby podzielić się z nimi tym wspaniałym przeżyciem, jakim jest długi rejs oceaniczny. Nie do końca się to udało. Żona nie była zachwycona życiem na jachcie, moja córka Małgosia była zbyt mała, żeby z tego rejsu coś pamiętać. Tylko syn Jasiek zrozumiał moją pasję. Ta wyprawa nie zrobiła dobrze naszej rodzinie. Po powrocie pożegnałem się też z moją redakcją, „Trybuną Ludu”, dla której pisałem reportaże z rejsu. Kiedy wróciłem z samotnego rejsu, redakcja, jak zresztą cała Polska, przywitała mnie fanfarami, co było dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Wydali też zbiór moich reportaży z samotnej podróży. Nakład stu tysięcy egzemplarzy rozszedł się jak świeże bułeczki i szybko trzeba było dodrukować kolejne sto tysięcy. I nagle, kiedy płynąłem w rejsie rodzinnym, redakcja przestała publikować moje materiały. Gdy wróciłem, poczułem się tam obco. Jakieś wymówki, niedomówienia, jakby chcieli powiedzieć: „Ty sobie pływasz, a kto będzie pracował?”. Redaktor naczelny wezwał mnie na poważną rozmowę i prosił, żebym się nad sobą zastanowił, to może za parę lat zostanę komentatorem. I wtedy postanowiłem: odchodzę.

Miałeś dokąd?

Pewnego dnia przyszedł do mnie Adam Jasser – mój kumpel, świetny żeglarz, który właśnie „ulokował” się w telewizji u boku samego prezesa Macieja Szczepańskiego. To był rok 1977. Szczepański też był zapalonym żeglarzem. „Załatwię ci wizytę u prezesa” – powiedział. Bez zastanowienia poszedłem na spotkanie. „W redakcji nikt mnie już nie chce. Co mam do stracenia?” – pomyślałem. Rozmowa z prezesem była krótka. „Chcesz się pan przenieść do telewizji?” – zapytał. „Tak, ale pod pewnymi warunkami” – powiedziałem. Myślał, że chodzi o pieniądze. „Chcę być komentatorem” – wyjaśniłem, bo tego stanowiska, wyższego niż publicysta, odmawiała mi moja redakcja. „Proszę bardzo” – odparł i podał mi rękę. I tak zostałem komentatorem z własnym cotygodniowym programem telewizyjnym. Nazywał się Żeglarska siódemka, bo był nadawany co tydzień koło godziny 19:00. Dostałem własny pokoik, numer 140. Numer zresztą nieważny. Ważne było to, gdzie się ten pokoik znajdował. Otóż był na zakręcie głównego korytarza, którym się przechodziło ze studia do restauracji – strategicznie najważniejszy punkt. Już pierwszego dnia przekonałem się, jakie to ma znaczenie. Tamtędy przechodzili wszyscy. Również prezenterki telewizji, którym grzecznie się kłaniałem. Któregoś dnia wyszedłem z pokoju i natknąłem się na panią Bogumiłę Wander. Ukłoniłem się.

Podobno kochały się w tobie wszystkie dziewczyny z telewizji?

Nic o tym nie wiedziałem. Dopiero potem Bogusia powiedziała mi, że jej koleżanki spikerki były mną zainteresowane. Ale napotykając moją ostentacyjną obojętność, machnęły w końcu na mnie ręką. Naprawdę nie szukałem romansu.

A jednak nie udało ci się go uniknąć.

Pewnego dnia wychodziłem z telewizji i zobaczyłem, że przy drzwiach stoi pani Bogumiła Wander. Czekała na taksówkę. Uważałem, że jest najpiękniejszą kobietą w Polsce, no i do dzisiaj pozostaję w tym przekonaniu. „Może podwiozę?” – zapytałem. Wtedy jeszcze nie myślałem, że coś więcej może nas połączyć. Kochałem swoją żonę i chciałem pozostać jej wierny. Ale z drugiej strony ta kobieta mnie fascynowała. Zgodziła się. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Bogusia mieszkała w domu przy Dąbrowieckiej, maleńkiej ślepej uliczce na Saskiej Kępie. Zatrzymałem się przed domem, ona wyszła, do widzenia, do widzenia, bez żadnych zaproszeń, zobowiązań, bez żadnych zalotów, słów dwuznacznych, po prostu podwiozłem i tyle. Pojechałem do końca uliczki, żeby zawrócić. Jadąc z powrotem, spojrzałem na jej dom. Zobaczyłem, że stoi przy drzwiach i macha mi ręką. Pomachałem. Zapamiętałem adres.

Ktoś dziś mieszka w tym domu?

Nie wiem. Bogusia została wydziedziczona. Przegrała piękny dom, no ale to są konsekwencje. Zapłaciła wysoką cenę za tę miłość.

A ten adres przydał ci się?

Kilka tygodni później byłem na Festiwalu Filmów Morskich w Kartagenie w Hiszpanii. Miałem zrealizowany w telewizji film o polowaniu na wieloryby. Ponieważ nie było nic do roboty, całymi dniami siedziałem na placyku z wyciągniętymi nogami, piłem drinki, czułem się gościem festiwalowym jakby na zapas, bo żadnego filmu wcześniej nie zrobiłem i, prawdę mówiąc, na filmie niewiele się znałem. Czekanie na wieloryba to był mój pierwszy zawodowy film i od razu taki sukces – wysłano go na festiwal. Pewnego popołudnia, siedząc na tym placu, usłyszałem stukot obcasów. Podniosłem głowę i zobaczyłem piękną kobietę. „Chyba pani Bogusia” – przemknęło mi przez myśl i aż poruszyłem się z radości. Bo oto najpiękniejsza kobieta nagle znalazła się tutaj. Ale kiedy podeszła bliżej, okazało się, że to nie ona. Wtedy napisałem do niej list.

Co było w tym liście?

„Do tej pory wystarczało mi, że mieszkamy w jednym mieście, ale już mi nie wystarcza” – chyba tak się zaczynał. Napisałem, że dziękuję za spotkanie, że bardzo mi się podoba i że być może to nie ostatni raz. I wysłałem pod adresem, który nosiłem w pamięci. Nie wiązałem z tym specjalnych nadziei. List musiał zrobić na niej wrażenie, bo pokazała go koleżankom. Przedyskutowały i doszły do wniosku, że trzeba podziękować.

Stare dobre wychowanie mówi: Na list trzeba odpowiedzieć.

No właśnie. Ale ponieważ pracowaliśmy w jednym budynku, zamiast odpowiadać na list, przyszła do mojego pokoju zrobić to osobiście. „Może pójdziemy na obiad?” – zapytałem. Kilka dni później pojechaliśmy do uroczej Kuźni Wilanowskiej.

Pamiętasz to, jak była ubrana?

Skąd! Byłem tak podekscytowany, że nic nie pamiętam. Oprócz tego, że zamówiła pstrąga i go nie jadła. Później tłumaczyła, że z wrażenia. Nasze przejażdżki samochodem wciągały nas coraz bardziej. Ale wciąż byliśmy na „pan”, „pani”. Bogusia opowiadała o sobie, a mnie podobała się coraz bardziej. Beznadziejna sytuacja. Ona miała męża i syna, ja żonę i dwójkę dzieci. Ale nie potrafiłem się oprzeć, by tej pięknej kobiety kolejny raz nie zaprosić na przejażdżkę. „Zobaczymy, co będzie z tego dalej” – starałem się odpędzać myśli. Pewnego dnia kupiłem szampana, dwa kieliszki i wyjechaliśmy w… pole. Wtedy wyciągnąłem butelkę i zaproponowałem, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Po raz pierwszy pocałowaliśmy się. Ale nic nie zapowiadało dalszego ciągu. Nie wiedziałem wtedy, że Bogusia się we mnie zakochała. Zacząłem się raczej zastanawiać, czy czasem ja się nie zakochałem.

Bałeś się, że skomplikuje ci to życie?

Oczywiście. Bo co wtedy robić? A ja przecież postanowiłem, że nigdy nie pójdę w ślady ojca i nie zostawię rodziny. Naprawdę nie miałem zamiaru odchodzić od żony. Romans z najpiękniejszą kobietą to co innego, ale rozwód nie wchodził w grę.

Miałeś już wcześniej romanse?

Tak. Były bez znaczenia. Po samotnym rejsie, kiedy nabrałem śmiałości i poczułem się prawdziwym facetem, poderwałem jedną słynną aktorkę, potem drugą, ale to były znajomości, które kończyły się po paru lub kilkunastu miesiącach. Z Bogusią zapowiadało się podobnie. Długo wystarczały nam wspólne przejażdżki. Aż wreszcie umówiliśmy się w hotelu.

Pamiętasz ten hotel?

Novotel w pobliżu lotniska, przy ul. 1 Sierpnia. Wyjeżdżałem w podróż służbową i pomyślałem, że to dobra okazja. Byłem przekonany, że nie przyjdzie. Ale czekałem. Drzwi uchylone, mija wyznaczona godzina, nikt nie puka… Myślę: „Nic z tego nie będzie”. I nagle wchodzi. Niesamowite. W domu powiedziała, że idzie do teatru z koleżanką, zostawiła ją i przyjechała do mnie. Okazała się cudowną kochanką. Sprawa zaczęła wyglądać poważnie. Bo już nie potrafiłem przestać o niej myśleć. No i brnęliśmy w to. Po latach Bogusia powiedziała mi, że nigdy nie kochała męża. Wyszła za niego, bo potrzebowała kogoś, kto się nią zaopiekuje, otoczy męskim ramieniem. On chyba też jej nie kochał – chciał mieć klejnocik w koronie, była taką „kobietą-trofeum”. Mówiła, że z pożyciem było kiepsko. Nieoczekiwanie znalazła kochanka wymarzonego, ponieważ nie miała lepszych doświadczeń. Od początku czuliśmy wzajemną namiętność.

Gdzie się spotykaliście?

Wszędzie. Pamiętam, jak powiedziała: „Mogę kochać się z tobą nawet w samochodzie na środku ulicy”. I często auto było naszym miejscem schadzek.

Nie baliście się, że ktoś się w końcu dowie?

Podobno jej mąż o wszystkim wiedział – o naszym romansie, potajemnych schadzkach… Pamiętam, jak kiedyś zaprosiła mnie do swego domu przy tej uliczce w ślepym zaułku. Pobiegłem z duszą na ramieniu. I cały czas czekałem z lękiem, kiedy drzwi się otworzą i w progu stanie mąż. Ale nic takiego nie nastąpiło. W 1980 roku on objął placówkę handlową w Brukseli i Bogusia wyjechała z nim za granicę.

A ty?

A ja wypłynąłem na cztery miesiące w niezwykły rejs do Południowych Szetlandów. Po moim powrocie do Polski Bogusia czasem przyjeżdżała do Warszawy. Wtedy spotykaliśmy się ukradkiem. Ale ta rozłąka jeszcze bardziej wzmocniła nasze uczucie.

Odwiedzałeś ją w Brukseli?

Popłynąłem w 1980 roku – jeszcze przed rejsem antarktycznym. W Amsterdamie odbywał się zlot żaglowców Tall Ships Races albo Operacja Żagiel – impreza, na którą przypływają żaglowce z całego świata, żeby startować w regatach. Dla „Pogorii” to był chrzest bojowy, bo 1 czerwca postawiono banderę, a w lipcu już startowaliśmy.

Rok 1980? W tym czasie kraj zalała fala strajków! Nie myślałeś: „Czy ja powinienem płynąć?”?

Nie, wręcz przeciwnie – raczej uciekać stąd, bo jest zawierucha i nie wiadomo, czy nie będzie wojny, w każdym razie wojny domowej. Ale nie rozważałem tego. Nigdy nie zajmowałem się polityką i wiedziałem, że nie pójdę na barykady, nie stanę obok Wałęsy i nie będę wykrzykiwał solidarnościowych haseł, bo moje priorytety są inne. Jestem żeglarzem, więc chcę się pokazać jako żeglarz. A żeglarz wychodzi z portu i kraj zostawia za rufą. Poza tym byłem skoncentrowany na wyprowadzeniu żaglowca, z którym nikt nie miał doświadczenia, bo takich wcześniej nie budowano w Polsce. Co ja mam walczyć o nowy ustrój czy o swobody obywatelskie, skoro mam zupełnie inne zadanie! A moje swobody obywatelskie nie są niczym zakłócone, bo przekraczam granice jak swobodny człowiek na Zachodzie. W porcie było już gorąco, zanosiło się na strajki, po cichutku wyprowadziłem „Pogorię”. Ponieważ cały front stoczni był obstawiany, a nikt nie obstawiał tyłów, spokojnie wyprowadziłem statek na morze, zacumowałem poza stocznią, a potem popłynąłem na regaty. Wygrywaliśmy w cuglach. Byliśmy pierwszym żaglowcem, który przypłynął do portu w Karlskronie, więc zwycięstwo było spektakularne. Druga meta miała być w Amsterdamie. Napisałem do Bogusi, że będę w Amsterdamie, wynajmę apartament i trzy dni będziemy mieli dla siebie.

Nie uważałeś, że stawiasz ją w trudnej sytuacji? Bo co miała powiedzieć w domu?

Mnie wystarczyłoby, żeby przyjechała chociaż na jedną noc. Zresztą jej mąż już o nas wiedział. I tolerował. Przywiózł ją nawet z Brukseli na to spotkanie. Dał nam godzinę. Stałem zacumowany w porcie, wielka feta, tłumy, siedzę w salonie kapitańskim, wciąż ktoś ode mnie czegoś chce. I nagle wchodzi Bogusia. „Mam godzinę” – powiedziała. Na pokładzie poruszenie, bo znana spikerka odwiedza kapitana. O żadnym apartamencie nie było mowy. No ale była nareszcie! Moja wyśniona Bogusia! I choć przyjechała tylko na chwilę, byłem szczęśliwy. Potem wróciła do Brukseli, a ja wynajmowałem żaglowiec niemieckim grupom i zarabiałem pieniądze dla ojczyzny. Kiedy w sierpniu wróciliśmy do Gdyni, okazało się, że strajki są na dobre. Holowniki stały w poprzek portu, nie można było wpłynąć. Wracam dumny ze zwycięstw, a tu nas nie chcą wpuścić.

Kraj był w rozsypce…

Tak. Nawet nie można było wejść do portu. Wałęsa skakał przez mur, a ja „sposobem”, zagadując strażników, wprowadzałem „Pogorię” do basenu jachtowego. A potem rozpętała się w Polsce afera w związku z „Pogorią” – że prezes Radiokomitetu kupił sobie wyspę na Morzu Śródziemnym, zbudował prywatny jacht, a na pokładzie złote klamki, galeria cennych obrazów, Mulatki masażystki i stajnia dla koni. To wszystko zostało spisane jako zarzuty wobec prezesa telewizji Macieja Szczepańskiego. Długa lista, na którą składało się dwadzieścia punktów, krążyła po telewizji. Podpisała się pod tym „Solidarność” – skandal i afera! Wszyscy w panice, ja mam kasetkę pełną pieniędzy i nie mam komu jej dać, bo wszyscy boją się dotknąć. W końcu zdałem żaglowiec. Nagle wzywa mnie prokuratura. Maciej Szczepański siedzi już w więzieniu. Zarzucają mu prywatny jacht i jakieś machloje, a także to, że jest tubą propagandową Gierka. Parę godzin tłumaczę w prokuraturze, że na „Pogorii” nie ma złotych klamek, nie ma Mulatek, nie ma konia ani stajni. Jest żaglowiec dla młodzieży i ta młodzież właśnie wspaniale się zaprezentowała, ponieważ wygrała regaty. Potem „Pogoria” ciągle była wstydliwą sprawą i telewizja, która była właścicielem, chciała ją po prostu sprzedać, żeby pozbyć się kłopotu.

Mówiłeś, że pisałeś listy do pani Bogusi…

Tak, pisałem na poste restante. Przez dwa lata. Ale ja nie dostawałem żadnych listów od Bogusi. Wciąż pływałem, nie mogłem podać adresu, pod jaki miałaby wysłać. Raz na dwa, trzy miesiące przyjeżdżała do Warszawy. Spotykaliśmy się wtedy, gdy nie byłem w morzu.

Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że chcesz z nią być na zawsze? Budzić się przy niej, jeść razem kolacje – że już nie chcesz rozłąki? Że już nie chcesz, żeby każde wracało do swojego domu...

Chyba nigdy tak nie myślałem. Ona zresztą też. To było zbyt nieprawdopodobne. Bogusia wiedziała, że jestem solidnym człowiekiem i nie wierzyła, że odejdę od żony. Zresztą ja też w to nie wierzyłem.

Że raz podjętego zobowiązania trzeba dotrzymać?

Tak. No ale się pokomplikowało i w końcu rozwiedliśmy się z Ewą.

Dowiedziała się o romansie?

Prowadziłem dziennik. Każdego dnia zapisywałem moje refleksje, wrażenia, przeżycia, relacjonowałem podróże, robiłem notatki do moich książek. Kiedyś napisałem, że mam właściwie dwie żony. Niestety ten pamiętnik przejrzała Ewa. Kazała mi decydować. Powiedziałem więc: „Kocham ciebie i nie chcę nigdzie się wynosić. Bogusia jest mężatką, pewnie szczęśliwą. Kończę znajomość”. Wyrzekłem się Bogusi. Obiecałem Ewie, że więcej się z nią nie zobaczę.

Wybaczyła?

Może nie wybaczyła, ale postanowiła przejść do porządku dziennego. Ale nie potrafiłem dotrzymać obietnicy. Szybko wróciłem do nałogu, który nazywał się „Bogusia”. Zachowywałem jednak dyskrecję. Czasem wyjeżdżałem gdzieś służbowo kręcić filmy i wtedy spotykałem się z Bogusią. Ale atmosfera w domu była coraz bardziej nerwowa, wciąż się o coś kłóciliśmy. Miałem już dość awantur, które Ewa nieustannie mi robiła. W dodatku ich świadkami były dzieci. I trzeba było dopiero strasznej awantury, już nawet nie pamiętam o co, podczas której powiedziałem, że Bogusia czeka na mnie już 11 lat. Może to było powiedziane trochę na wyrost, bo Bogusia uważała, że nie wyrwę się z tego małżeństwa. I pewnie tak by było, gdyby przy tej awanturze Ewa nie wyrzuciła mnie z domu. Właściwie to wyrzuciła mnie córka, która była świadkiem naszej kłótni. Nie miałem wyjścia. Sprawa stała się oczywista. Wziąłem swój żeglarski worek i wyszedłem. Choć jeśli mam być do końca szczery, nie wykluczałem, że pozostanę przy Ewie, jeśli ona zmieni zdanie. Ale nie wyobrażałem też sobie życia bez Bogusi. Może dobrze, że tak się stało, bo w końcu trzeba było zrobić jakiś krok, a ja wciąż zwlekałem.

Postanowiłeś zrobić porządek z życiem i ułożyć je tylko z panią Bogumiłą?

Nie sądziłem, że będę mieszkał z Bogusią. Ona – jako również solidna pani – nie planowała odejścia od męża. A jeszcze bardziej nie chciała zrujnować życia synowi. Długo wahała się, co z tym zrobić. Ja tymczasem zamieszkałem w baraczku fundacji na Rakowcu – tam miała siedzibę Międzynarodowa Szkoła Pod Żaglami. Na podłodze rozłożyłem śpiwór i tak spałem. Dopiero sekretarka znalazła mi małe mieszkanko w pobliżu, na Nowosieleckiej. Nie mieszkałem tam długo. Udało mi się sprzedać telewizji moje filmy i kupiłem własne mieszkanie – na Ursynowie. Kiedy wyprowadziłem się z domu, zadzwoniłem do Bogusi. Przybiegła do mojego biura.

Powiedziałeś, że z domu wyszedłeś tylko z żeglarskim workiem. Wszystko zostawiłeś żonie?

No nie całkiem. Ponieważ dzieci już były duże – syn był „zagospodarowany” przez narzeczoną, wnuczkę słynnego dyrygenta, córka też już była dorosła, bo miała 18 lat – zdecydowaliśmy, że sprzedamy dom i podzielimy majątek. I tak się stało.

Pamiętasz moment, kiedy wychodzisz z domu i już wiesz, że do niego nie wrócisz?

Długo myślałem, że tam wrócę. Że Ewa się zreflektuje i…

I powie: „Wróć, brakuje mi ciebie”?

Tak. Czekałem na to. Ale nic takiego nie nastąpiło.

Może miała dość wieloletniego romansu, który nie mógł się skończyć?

Jeżeli spotykałem się z Bogusią, to dyskretnie. Gdyby nie te awantury… Pamiętam, jak już się wyprowadziłem z domu, zadzwoniłem do Ewy. Zbliżało się Święto Zmarłych, a ja zawsze woziłem ją na groby. Zaproponowałem, że i w tym roku ją zawiozę. Niespodziewanie łupnęło mi w kręgosłupie, w odcinku lędźwiowym. Chyba dał o sobie znać stres, który był nagromadzony przez miesiące. Wylądowałem w klinice w Otwocku i czekałem na operację. Leżałem w niej miesiąc. Odwiedzała mnie tylko Bogusia. Pamiętam, jak zajeżdżała pod szpital czerwoną hondą, bardzo oryginalną jak na tamte czasy. A potem szła przez te szarobure szpitalne korytarze, taka elegancka pani w futrze. Robiła wrażenie i na pacjentach, i na personelu szpitala. Wszyscy przecież wiedzieli, kim jest. Potem miałem jeszcze jeden wypadek. Kierowca wiózł mnie do telewizji w Krakowie i zderzył się czołowo z innym samochodem. Znów trafiłem do szpitala, tym razem w Krakowie. Bogusia przyjechała do mnie jeszcze tego samego dnia. Wtedy po raz kolejny stało się dla mnie oczywiste, kto naprawdę mnie kocha i martwi się o mnie. Bo Ewa nie odwiedziła mnie nigdy.

Przestaliście się już kryć ze swoją miłością?

Na szczęście to nie były czasy tabloidów. Raz tylko ukazała się jakaś publikacja, ale obyło się bez sensacji. Natomiast Bogusia już dojrzewała do tego, żeby ze mną zamieszkać na stałe, na co nalegałem. Sprzedałem więc mieszkanie na Ursynowie i wynająłem dom w Radości. Po powrocie z rejsu miałem zająć się budową naszego domu na Zaciszu. Kiedy byłem w rejsie, Bogusia przeprowadziła nas do Radości. Wydawała się tam szczęśliwa.

A nie myślałeś: „Ona taka luksusowa, zawsze miała to, o czym marzyła, bo mąż jej to zapewniał. Czy podołam? Czy dam jej to wszystko, do czego była przyzwyczajona”?

Ale przecież wiedziała, z kim się wiąże. Że dla mnie wygodna jest koja na jachcie. I wielokrotnie tę koję ze mną dzieliła. Potrafiła przystosować się do spartańskich warunków, ale uważałem, że zasługuje na więcej – na luksusy, do których była przyzwyczajona. Dlatego, gdy dostałem działkę budowlaną dla swojej fundacji na Zaciszu, byłem szczęśliwy. Planowałem zbudować dom, 600 metrów kwadratowych, z czego cały parter byłby siedzibą fundacji – pokój wykładowy, biblioteka, kawiarenka i tak dalej. A na górze – nasze mieszkanie. Tymczasem zamieszkaliśmy w wynajętym domu w Radości.

Wszystko zaczęło się układać?

Niezupełnie. Po kilku tygodniach Bogusia powiedziała, że wraca do męża. Nie mogła żyć bez dziecka. Właściwie nie wiem, dlaczego nie zabrała go ze sobą. Może mąż jej na to nie pozwolił? To w ogóle był dziwny układ. Nasłał na nią bandytów, groził konsekwencjami wobec syna – wszystko po to, żeby ją zatrzymać. Ale Bogusia nie dała się zastraszyć. Wtedy zdecydował się na kolejny krok – wydziedziczył zarówno syna, jak i Bogusię. Bo ten dom na Saskiej Kępie zbudował jeszcze przed ślubem. Z tego domu nie dostała nic. Wiele poświęciła dla tej miłości. Najdziwniejsze, że w testamencie przekazał dom odległemu krewniakowi z prowincji. Jej został tylko mały dom w Michałowicach. Z czasem sprzedała go i za te pieniądze kupiliśmy działkę w Solcu. Ze sprzedaży domu na Zaciszu wybudowaliśmy piękny dom, w którym przeżyliśmy dziesięć cudownych lat, a dziś musimy się z nim rozstać – z powodu naszego wieku, naszej kondycji i tego, że nie mamy teraz takich dochodów, a przydałaby się też mniejsza odległość do służby zdrowia, do rodziny, żeby nie trzeba było wszędzie jeździć samochodem. Bogusi tak żal tego domu…

Dziwisz się? Włożyła w niego tyle serca. Opowiadała mi, że wszystko zrobiła własnymi rękoma.

To było trochę inaczej. Bogusia mówiła, jak sobie to wyobraża, jednak to ja wszystko załatwiałem: wynająłem projektanta, robotników… Niewątpliwie ogólna wizja jest jej – i ten cały zamysł wnętrza też jest jej. Ona kupowała lustra, lampy, kanapy… Ale budowa jest bardziej skomplikowanym przedsięwzięciem. Ona lubi tak mówić, że ja pływałem po oceanach, a na nią spadła budowa domu. Niech tak zostanie… Na razie nie ma kupca. Ale czy uda nam się sprzedać ten dom? To nie jest w życiu najważniejsze.

A co? Miłość?

Nie rozważam takich filozoficznych problemów. Jestem przyzwyczajony do tego, żeby rozważać, czy przeżyję, czy nie. Jaki należy wykonać następny ruch, żeby osiągnąć cel? Ponieważ tych celów mam przed sobą sporo, więc nad tym się zastanawiam, a nie czy miłość jest najważniejsza. Jest. I widzę, że Bogusia też tak myśli – to znaczy, że się kochamy, że się szanujemy, że sobie pomagamy.

A teraz jaki masz cel? Przecież mógłbyś już siedzieć spokojnie na emeryturze.

Powinienem na przykład wyjechać do Gdańska w ważnej sprawie. I Bogusia pyta: „Czemu ty jedziesz do Gdańska, a nie siedzisz w domu? Co cię korci?”. Ona nie jest w stanie zrozumieć, że ja muszę mieć jakiś cel. Oczywiście Gdańsk to cel pośredni, bo wszystko zmierza do celu większego – budowy nowego żaglowca. Nie rozumie tego imperatywu.

Ale przecież zakochała się w facecie z pasją.

No właśnie. Zakochała się w facecie z pasją i to zakochała się między innymi dlatego, że tę pasję realizowałem. Ale kobieta nie musi być konsekwentna.

No właśnie… Co czułeś, gdy powiedziała ci: „Wracam do męża”?

Do dziś to pamiętam. Dramat. Po prostu nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Oszalałem dosłownie. Wtedy, kiedy byłem szczęśliwy, że w końcu ze mną zamieszkała, bo to był pierwszy raz, na stałe, dzień i noc, nagle ona doszła do wniosku, że wraca do męża. Zacząłem biegać po jej koleżankach i pytać, co jej się stało. A potem postanowiłem, że po prostu się utopię.

Naprawdę chciałeś się utopić?

Tak. A wiesz, co robi żeglarz, jak się chce utopić? Wypływa. Ponieważ wtedy zarządzałem pięknym żaglowcem, czyli byłem szefem wszystkich kapitanów, sprawdziłem, gdzie jest mój jacht. Był w Rio de Janeiro. Wysłałem do kolegi kapitana wiadomość, że w najbliższym porcie, którym będzie Kapsztad, chciałbym się z nim zamienić. Oczywiście nie wyrzucam go, będzie moim zastępcą i popłyniemy razem dalej. Poleciałem do Kapsztadu i wypłynąłem w rejs. Postanowiłem, że podczas tej podróży napiszę kolejną książkę – opowieść o paskudnej kobiecie, gwieździe telewizji, która przez lata bawiła się mną i w końcu mnie zostawiła. O kobiecie, która tak naprawdę nigdy mnie nie kochała, skoro jednak odeszła ode mnie. I tak przez trzy miesiące rejsu powstawał Samotny żeglarz. Ostatni rozdział kończyłem na lotnisku. Tymczasem okazało się, że w Warszawie czekała na mnie stęskniona Bogusia. Musiałem przerobić książkę. Parę fragmentów usunąłem, inne podkolorowałem. Niektóre recenzje były pochlebne, inne nieco mniej. „Polityka” napisała: „kapitan wylewa swoje żale”.

A co z miłością?

Wróciła na zawsze. Szybko skończyłem dom na Zaciszu, który budowałem, i zamieszkaliśmy w nim razem.

Ślub wzięliście dopiero kilkanaście lat temu, w 2005 roku. Wcześniej nie był wam potrzebny?

Przyzwyczailiśmy się do życia na kocią łapę. To Bogusia zaproponowała, na co oczywiście powiedziałem: „Dobrze”. I zacząłem załatwiać. Ale o ślubie nikogo nie powiadomiliśmy. Zaprosiliśmy tylko dwoje świadków, naszych przyjaciół – Krystynę Goldbergową i Andrzeja Ostrowskiego – był moim przyjacielem oraz terapeutą i masował mnie przed drugim rejsem dookoła świata, który odbyłem w wieku 60 lat. Nie chciałem robić ze ślubu pokazówki. Mój pierwszy ślub taki był i żałuję. Tym bardziej, że po kilkudziesięciu latach i tak się to rozpadło, więc po co było robić ten pokaz? Zapraszałem wszystkich możliwych, był tłum, zresztą moja pierwsza żona jest też piękna. Jak się czasem spotykamy, patrzę na nią z podziwem. (śmiech)

Jesteście w przyjaźni?

Tak. Choć ona do dziś uważa, że przez cały czas skakałem na boki. Nie bierze pod uwagę, że się po prostu zakochałem. Dziś jesteśmy pogodzeni, łączą nas dzieci.

Wybaczyły ci, że przez ciebie rozsypała się rodzina?

Nie wiem. Ale kiedy odchodziłem, uważały, że dobrze robię. Że nie ma co dalej ciągnąć tych awantur. Były dorosłe – Jasiek miał 23 lata, Małgosia 18.

Pani Ewa ułożyła sobie życie?

Nie, jest samotna. Córka się nią opiekuje i czasem ja. Jak jest pilna potrzeba, to staram się pomóc.

Pani Bogusia nie jest zazdrosna, że pomagasz byłej żonie?

Gdy idę na spotkanie, to mówię, a Bogusia zarzeka się, że nigdy nie miała nic przeciwko temu, więc o pretensjach nie ma mowy. Zresztą córka jest w stałym kontakcie.

Nie nosisz obrączki?

Bogusia też nie nosi – tylko pierścionek ode mnie, bardzo prosty. Natomiast ja nie noszę obrączki, bo u żeglarza to niebezpieczne. Obrączka na palcu może zaczepić się o linę i od razu urywa całą rękę albo palec.

Powiedziałeś, że pani Bogusia jest o ciebie zazdrosna, a ty nie? Mężczyźnie nie przystoi być zazdrosnym?

Bogusia jest bardzo uczciwą osobą. Jej by do głowy nie przyszło, żeby skoczyć w bok. Poza tym nie ma takiej potrzeby, skoro ma kochającego męża, jest jak opoka. Nie mam o kogo być zazdrosny. A poza tym niech spróbuje znaleźć takiego faceta jak ja.

Wreszcie dotarłeś do właściwego portu?

Czy to wiadomo? Nigdy nie wiadomo, jak to się potoczy. Życie jest pełne zaskakujących zmian. Ciągle wspominam, jak mnie rzuciła.

To wciąż boli?

Tak. I wraca. W dodatku Bogusia mówi, że u niej to jest szast-prast. Ona rzuca męża i odchodzi – z pierwszym tak było, z drugim podobnie, to przecież mnie też może rzucić. No więc jestem przygotowany na najgorsze.

Bogusia

O miłości chciałam z panią porozmawiać…

Do Krzysia, tak?

Tak. Jesteście razem 40 lat, a on wciąż, patrząc na panią, ma błysk w oczach.

Nie zwracam na to uwagi. Nie znam się na tym, czy jest błysk, czy go nie ma. Jesteśmy sobie bardzo oddani i kochamy się, wspieramy, wszystko sobie mówimy – to się liczy najbardziej.

Kiedy się poznaliście?

Przyjechał z samotnego rejsu i był bal u architektów.

Słyszała pani o nim wcześniej?

Oczywiście, dudniło ze środków przekazu. Jego samotny rejs to było wydarzenie. Na balu byłam z koleżankami. Potem Krzyś powiedział, że już wtedy mnie wypatrzył. Ja też go widziałam, wszyscy zresztą zwrócili na niego uwagę – był bohaterem. Ale my takie „hi,hi,hi”, „ha,ha,ha”, jak to młode kobiety. Żadna jednak nie myślała o bliższej znajomości z kapitanem. Zresztą wiadomo było, że jest żonaty. Ożenił się z wdową z maleńkim synkiem. Jego mama z tego powodu bardzo cierpiała. Miał wspaniałą matkę, była lekarzem. Ojca już nie pamiętam, wiem, że po wojnie wyemigrował do Stanów, a mama dostała przydział do Kędzierzyna-Koźla i przyjmowała tam w szpitalu. W domu też przyjmowała. Wiem, bo tam byłam. Krzysztof woził mnie do mamy. Pokochała mnie miłością wielką. Była szczęśliwa, że Krzyś jest ze mną. Nie wiem, dlaczego nie odpowiadała jej poprzednia synowa. Wspierała mnie. Ja znowu też nie byłam taką dobrą partnerką, bo...

...bo miała pani męża i dziecko.

Tak. Marek był zawsze dla mnie bardzo ważny. Długo nie mogłam odejść od męża, bo bałam się, że skrzywdzę w ten sposób mojego syna. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do niej, do Kędzierzyna-Koźla. Krzyś nienawidzi dymu, ja paliłam, ona paliła, więc siedziałyśmy w kuchni. Krzyś, jak przyjeżdżaliśmy do mamy, zakładał taką śmieszną piżamę w paski, zawsze na niego czekała, i szedł spać, a my w tej kuchni gadu-gadu, gadu-gadu prawie do rana. Miałam więc bardzo dobrą relację z matką i ona liczyła na to, że jak najszybciej się pobierzemy.

Ale to trudna decyzja, gdy ma się dziecko?

Tak jej nawet powiedziałam, że przecież mam dziecko. A ona na to: „Jeśli go kochasz, to powinnaś te sprawy uregulować”. I tak się stało – pogoniła mnie. Kiedyś zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Tak się nie robi. Wybieraj: albo tak, albo siak”. Ale w gruncie rzeczy bardzo była dobra. Potem kochałyśmy się bardzo. Życzyła sobie, żeby po śmierci rozsypać jej prochy na morzu. Ale Krzysio długo nie wypływał w rejs, więc przez parę miesięcy urna z jej prochami stała u nas. Gadałam z nią, kurz zdejmowałam z urny. A w końcu wypłynął i spełnił życzenie mamy.

A pamięta pani, jak się poznaliście?

Zobaczyłam go w telewizji. Wszystkie dziewczyny go zauważyły. Bo Krzyś dostał od naszego ówczesnego dyrygenta (jak go nazywałyśmy) – pana Szczepańskiego – propozycję, żeby budować żaglowiec. Szczepański to była postać bardzo nieciekawa – dobierał się do dziewczyn. I on właśnie chciał, żeby Krzysztof wybudował żaglowiec, żeby telewizyjne Bractwo Żelaznej Szekli miało swój własny. Dostał też pracę w telewizji. No i dziewczyny piszczały: Baranowski, Baranowski... Na mnie to nie robiło wrażenia.

Kiedy to się zmieniło?

Pamiętam, jak któregoś dnia zamówiłam taksówkę na Woronicza, bo w tamtych czasach można było zamówić taksówkę na dziedziniec. Stałam i czekałam, aż przyjedzie. Niespodziewanie podszedł do mnie. „Czy mogę panią podwieźć?” – zapytał. „Zamówiłam taksówkę”, „To niech pani odwoła, odwiozę panią”, „Ale nie będzie panu po drodze”, „Wydaje mi się, że będzie”. Taka gra. No i rzeczywiście zrobiłam tak, jak mnie prosił. I odwiózł mnie na Saską Kępę, na Dąbrowiecką, a on mieszkał w Wesołej. Pożegnałam się i wysiadłam. Następnego dnia powiedziałam koleżankom i śmiały się ze mnie, że coś się zaczyna. A potem napisał do mnie list. Był na jakimś festiwalu morskim, już nie pamiętam tej miejscowości. I to przyszło na adres domowy. „Do tej pory wystarczało mi, że mieszkamy w jednym mieście, ale już mi nie wystarcza”. Ładnie to napisał, prawda?

Nic, tylko się zakochać.

No i się zakochałam. Ale wyjeżdżałam z byłym mężem za granicę. Miał w Brukseli prowadzić firmę ekonomiczną – już nie pamiętam, jak to było. W każdym razie mieszkałam tam przez parę lat. Ale cały czas przysyłał listy – na poste restante. Ciągle biegałam na pocztę. Pamiętam, że w futrze odprułam podszewkę i tam chowałam listy od niego, przekonana, że nikt tam nie zajrzy. I tak było.

Pierwszego męża poznała pani...

Na festiwalu w Sopocie. Był tam też mój brat, Włodzimierz Wander, który grał w Niebiesko-Czarnych na saksofonie, i jego żona Dana Lerska, która zdobyła pierwsze miejsce. Z pierwszym mężem mieszkaliśmy najpierw na Starówce. Był typowym bon-vivantem, ale znał wiele języków.

Rozstała się z nim pani jednak i ponownie wyszła za mąż. Dlaczego?

Bo ten drugi bardzo się o to starał. Poznałam go przez Janka Suzina. Był jego przyjacielem, razem polowali. Janek z żoną też mieszkali na Saskiej Kępie. Był handlowcem, który dużo jeździł po świecie, na wysokim stanowisku. Bardzo szybko zmusił mnie do ślubu. Ale małżeństwo właściwie nie istniało. On widział, że tego uczucia w stosunku do niego nie ma. I wiedział też, że poznałam Krzysztofa. Zaproponował mi, żebym mu się zwierzała, że nie zrobi mi krzywdy. I tak było. Wyjeżdżał na przykład z domu, z Dąbrowieckiej, a ja miałam zgodę na to, żeby zaprosić Krzysztofa.

Naprawdę o tym wiedział?

Wszystko wiedział. To był jego warunek. Wiedział, że go nie kocham, ale chciał, żebym była z nim. Pozwalał mi na te spotkania, nie miał pretensji. Kiedyś mnie nawet zawiózł na takie spotkanie, gdy mieszkaliśmy w Brukseli. Krzyś napisał w liście, że w Amsterdamie będzie miał regaty. Mój mąż zawiózł mnie do Amsterdamu, żebym mogła się z nim zobaczyć. Weszłam na pokład „Pogorii”, a Krzyś był oblegany przez ludzi, którzy chcieli z nim porozmawiać. Skoncentrowany był na regatach, a nie na mnie, wyczułam to. Strasznie mi było przykro. Kiedy wracałam samochodem z moim mężem, zrobiło mi się niedobrze. „Zatrzymaj się, źle się czuję” – poprosiłam. I wtedy coś w nim drgnęło. Pomyślał, że może mi przejdzie. Ale nie przeszło. No i tyle lat jesteśmy razem. Ale on nie żyje od dawna, więc nie chcę za dużo o nim opowiadać.

Ale próbował jeszcze walczyć o pani uczucia?

Walczył. Wywoził mnie za granicę, zabierał w dalekie podróże, na przykład samolotową podróż dookoła świata. Żeby być jak najdalej, nie na miejscu. Myślał, że to minie, bo wiedział, że Krzyś ma rodzinę. Nie chciał się zgodzić na rozstanie. „Słuchaj, ja nie mogę tego zrozumieć, co on wyprawia z tobą, dlaczego nie daje ci wolności?” – zapytał mnie kiedyś Krzyś. Bo chciałam się z nim rozwieść i wszystko uregulować. No ale słabego zdrowia był, szybko odszedł z tego świata.

A co stało się z listami?

Nie wiem, może wzięłam, może nie wzięłam. Miałam poważniejsze sprawy, ponieważ do Brukseli przyjechali moi rodzice. Pewnego dnia ojciec źle się poczuł i powiedział, że będzie wracał do Polski. Musiałam wracać z nim. Właściwie ojciec sam pojechał, potem dostałam wiadomość, że źle się czuje. Jak to było, że wróciłam i miałam w Bristolu pokój? Pamiętam, że bardzo chciałam spotkać się z Krzysztofem. Myślałam, że się ucieszy, że się zobaczymy, a on wpadł na chwilę w granatowej kapitańskiej kurtce, przywitał się i zniknął. Bardzo zależało mi na tym, żeby z nim przez chwilę pobyć, ale jego to nie interesowało, był tak zajęty swoimi sprawami. Bardzo było mi przykro. Może ciążyła mu ta znajomość, tak przypuszczam. Bo jednak wymagałoby to rozstania z żoną.

I co pani wtedy pomyślała?

Że nie jestem dla niego najważniejsza. Przyjechałam wtedy, ponieważ mój ojciec bardzo źle się czuł i wkrótce umarł. Musiałam załatwić wszystkie formalności, pojechać do Łodzi, zorganizować pogrzeb...

Potrzebowała pani, żeby ktoś panią przytulił. Krzysztof był tym mężczyzną, który dał pani wsparcie w tym trudnym czasie?

Tego nie było. Faceci lubią być egoistami. Albo nie odczuł tego tak, tylko myślał o swoich sprawach. To mnie bolało.

Ale jednak w końcu zdecydowała się pani z nim zamieszkać.

Tak. Ale najpierw spotykaliśmy się po cichu, nikt nic nie wiedział – ani moje przyjaciółki, ani rodzina. Tylko mój mąż. W handlu zagranicznym pracował, miał dom na Saskiej Kępie. Przedwczoraj tam byłam, co ci ludzie zrobili z tej pięknej dzielnicy, koszmar! Nie chciałabym wrócić na Dąbrowiecką.

Łatwo było zostawić bezpieczny port – dom na Saskiej Kępie, bogatego męża?

Ale Krzyś też chorował. Muszę to powiedzieć. On miał problemy – przez tę wodę – z kręgosłupem, no i był w Otwocku w szpitalu, wisiał na specjalnym wyciągu. Odwiedziłam go. Ale życie pod jednym dachem – to była daleka droga.

Dlaczego pani tak długo się nie decydowała?

Mój Maruś. Pani wejdzie do internetu, zobaczy Marusia. Marek Żołędziowski. Spełniony. Znający języki. Kiedyś zapowiadałyśmy z Krysią Loską koncert w Operze Leśnej. I tam Magda Mołek powiedziała do mnie: „Oj, pani Bogusiu, jak się pani syn Marek żenił, to wszystkie dziewczyny w Warszawie płakały”. Jak jej nie lubić? Bardzo ją lubię. Maruś jest przystojny, ma bardzo dobre serce, jest dojrzałym mężczyzną, ma dwójkę dzieci. Dopiero był u mnie z dziećmi, powiedział: „Mama, idź do dobrego fryzjera, zrób sobie pedikiur i manikiur, błagam”, i rzuca mi kupę pieniędzy. Mówię: „Przecież ja mam pieniądze, o co ci chodzi, po co te pedikiury?”. Bo samej to jakoś trudno jest. „Ale, mamo, ja ci daję”.

Ile Marek miał lat, kiedy powiedziała mu pani o Krzysztofie?

Nie był całkiem dorosły. Ale był już dojrzały. Może wyczuwał coś, może nie. Nie będę za niego odpowiadać, musiałabym go zapytać. Ale nie wracamy do tego ani myślą, ani rozmową, to w ogóle nie ma znaczenia. Jak do mnie dzwoni – przecież stary chłop – to pierwsze słowa to jest: „Mamcia?”. I bardzo szanuje Krzysia. Lubi go. Jak się spotykamy rodzinnie, to sobie z Krzysztofem normalnie gadają. Przecież ludzie zmieniają czasem życie.

Był moment, kiedy zamieszkaliście już razem, a później pani jednak wróciła na Saską Kępę.

Do Marka. Nie mogłam tego przeżyć, to było zbyt trudne, żebym zostawiła dziecko, a zamieszkała z mężczyzną, którego kocham. Wynajmowaliśmy wtedy w Radości taką komóreczkę. Byłam tam stosunkowo krótko.

Pani Bogusiu, dlaczego ślub wzięliście niedawno, bo dopiero 12 lat temu?

Dawno.

Ale biorąc pod uwagę wasz staż, to po wielu, wielu latach.

No długo to trwało.

A dlaczego zrobiliście to w tajemnicy?

Nie chcieliśmy rozgłosu.

Ale ten ślub był ważny, prawda?

Niech pani Krzysia zapyta.

A jak pani znosi długie podróże męża, jak choćby tę drugą dookoła świata? Trwała rok.

Pewnego dnia powiedział, że ma plany, żeby znowu opłynąć samotnie świat. Patrzył na mnie, na to, jak zareaguję. „No jak chcesz, to płyń” – powiedziałam. I ja go odwiedzałam na trasie. Płynął dookoła świata, a ja dolatywałam, raz nawet na Seszele z moim Marusiem. Maruś wziął kolegę i mamy z tej podróży bardzo miłe wspomnienia. Jeszcze dwa czy trzy lata temu pływałam z nim na „Pogorii”.

Naprawdę lubi pani takie żeglarskie życie? Jest pani kobietą luksusową, w domu ma pani przestrzeń, wygodę, a na statku...

To było fantastyczne! Siedziałam sobie na ławeczce, kiwało nas trochę, a to któreś z młodzieży podeszło pogadać, a to jakiś gość tam płynął, przyszedł, posiedział, pogadał. Poza tym to nie były takie długie odcinki, na dwa dni, dwie noce, i już jest nowy port, znów coś ciekawego, wychodzi się na ląd.

Przeżyła pani jakiś sztorm? Jakieś niebezpieczne sytuacje?

Tak, były takie sytuacje. Ale ja mam swojego kapitana.

A jak znosi pani czas, kiedy on wypływa sam, bo takie też są przecież?

Już teraz nie. Ale wtedy – już mówiłam – to było na przykład w drugim rejsie dookoła świata, dolatywałam do różnych portów. Rejs trwał długo, ale on miał satysfakcję. A ja w tym czasie budowałam dom. Teraz Krzysztof mi uświadamia, że jesteśmy już na emeryturze i utrzymanie naszego domu pochłania ogromne ilości pieniędzy. Przyzwyczaić się trzeba do tego, że musimy na dwa pokoje czy trzy z kuchnią zamienić, a to sprzedać. A to nie jest tak łatwo sprzedać. Ale teraz jedziemy do Grecji. Mój Maruś właśnie nam umówił wyjazd do Grecji, w bardzo ekskluzywnym hotelu. Powiedział: „Powinniście leżeć przy basenie i winko pociągać...”. Mój Maruś właściwie wychował się w Grecji, bo ja go zabierałam, kiedy był malutki. Kocham Grecję, często tam jeździliśmy. I teraz on na Dzień Matki kupił nam takie wczasy. Udał mi się ten mój Maruś.

Dzieciństwo u dziadków

26 czerwca 1938 roku. We Lwowie na świat przychodzi Krzysztof Baranowski. Rok później wybucha wojna. Lwów jest jednym z nielicznych polskich miast, które podczas II wojny światowej zostały zaatakowane przez dwie wrogie armie – niemiecką i sowiecką. Już 1 września spadają na miasto niemieckie bomby, a 12 września oddziały Wehrmachtu staczają pierwsze walki z Polakami. Nikt nie przypuszcza, że za kilka dni trzeba będzie bronić się również przed drugim agresorem. 20 września Niemcy wycofują się z miasta, a na ich miejsce wkracza Armia Czerwona. 21 września generał Władysław Langner zgadza się na kapitulację, a 22 września Sowieci zajmują Lwów. Jeszcze tego samego dnia aresztują polskich oficerów, sędziów, lekarzy, naukowców. We Lwowie rozpoczynają się rządy terroru.

Urodziłeś się we Lwowie?

Tak, rok przed wybuchem wojny. Ale Lwowa nie pamiętam. Zaraz po moim urodzeniu przeprowadziliśmy się do Mielca. Ojciec pracował tam jako inżynier konstruktor lotniczy, był też znakomitym pilotem szybowcowym, bił rekordy. W Mielcu mieszkaliśmy do wybuchu wojny. Rodzinna legenda głosi, że ojciec podpalił fabrykę w Mielcu, żeby nie oddać jej Niemcom, i musiał uciekać przez Rumunię. Matka została sama ze mną i niebawem przedostała się do Krakowa. Podejrzewam, że schroniła się u rodziny Dzieduszyckich, z którą wiązała nas zażyłość. W Krakowie mieszkaliśmy cztery lata. We Lwowie, a właściwie w pobliskim Drohobyczu, została cała rodzina ojca. Jeździliśmy tam w czasie wojny. Mój dziadek Tadeusz Baranowski miał tam praktykę dentystyczną i wybudował dom. O drugim dziadku niewiele wiem prócz tego, że Julian Rużycki był finansistą i pracował w banku. Jego córka, a moja matka, Katarzyna, była pielęgniarką. I to był mój dom: pielęgniarka i inżynier konstruktor lotniczy. Rodzice poznali się w aeroklubie we Lwowie, gdzie ojciec latał jako instruktor i pilot oblatywacz, a matka bywała w klubie. Po latach okazało się, że to szalenie ważne, skąd się pochodzi. Ta atmosfera lwowska razem z dużą częścią społeczeństwa przeniosła się później na zachód i dorastałem w niej we Wrocławiu. Ale zanim przyjechaliśmy do Wrocławia, najpierw wylądowaliśmy z mamą na rok w Szczawnicy koło Nowego Targu. Z tej Szczawnicy pamiętam, że lunatykowałem i bardzo płakałem, bo chciałem nauczyć się jeździć na nartach, a nikt mi w tym nie pomagał. W końcu sam poszedłem na narty, zaplątałem się, leżałem w śniegu i ryczałem, że nie mogę się wydostać. Miałem sześć lat. Dokładnie pamiętam te narty – były z drewna hikorowego, mówiło się na nie hikory, miały charakterystyczne końcówki i wiązania typu zatrzask, a z tyłu buta była sprężyna. No i robiłem nieporadne kroki na tych nartach.

Kiedy ostatni raz byłeś w Drohobyczu?

Miałem może trzy albo cztery lata. Zachowały się zdjęcia tego pięknego domu w Drohobyczu. Cała rodzina dostojnie pozuje na tarasie. Pamiętam, jak dziadek prowadził mnie nad staw, który zimą był zamarznięty, i ciągnął mnie po nim na sankach. Nic więcej nie pamiętam, tylko ten staw. I jeszcze jak palił się Polmin. To była fabryka, rafineria nafty, którą zbombardowano, w tej chwili nie wiem, czy Niemcy bombardowali, czy Rosjanie, bo robili to na zmianę. Ale pamiętam, że staliśmy przy oknie, widać było czerwoną łunę i dziadek mówił: „To się Polmin pali”. A już z opowieści wiem, że przy domu był wspaniały sad, który regularnie był okradany. Dziadek konstruował przemyślne systemy na złodziei, nawet petardy, które same się uruchamiały. W tym domu wychował się mój ojciec. Jego korepetytorem był Bruno Schulz.

Wiesz, dokąd ojciec uciekł?

Podobno najpierw wylądował w Portugalii, a potem dostał się do Anglii. Wtedy była już wojna i wydawało mi się, że jako lotnik walczy tam w siłach lotniczych. W tym przekonaniu żyłem do lat 50., czyli mniej więcej 20 lat. Tymczasem ojciec wybrał zupełnie inną drogę – przyjął propozycję wyjazdu do Kanady, gdzie pracował początkowo jako kreślarz, potem konstruktor, aż w końcu zajmował w tej fabryce wysokie stanowisko menadżerskie. Tak naprawdę poznałem go dopiero mając 19 lat. Natomiast koniec wojny zastał mnie w Nowym Targu, gdzie zacząłem chodzić do szkoły, do drugiej klasy. W Nowym Targu dziadek miał praktykę stomatologiczną. Został też prezesem paramilitarnego klubu sportowego „Sokół” – to było bardzo prestiżowe stanowisko. Wszędzie otaczany był szacunkiem. A potem, w 1946 roku, nastąpiła wielka migracja ze wschodu do Wrocławia. Na fali tej ogólnej migracji dziadkowie przenieśli się z Nowego Targu do Wrocławia. Pamiętam, jak całą rodziną jechaliśmy bydlęcym wagonem, razem z dobytkiem. Siedziałem na krawędzi wagonu ze spuszczonymi nogami i patrzyłem na krajobrazy. Aż w końcu dotarliśmy na miejsce. Bardziej się domyśliłem, niż dowiedziałem, że motorem tej przeprowadzki był mój stryj Tadeusz Baranowski. Przyjechał do Wrocławia, żeby organizować akademię medyczną, której później został rektorem. Stryj był biochemikiem z ogromnymi osiągnięciami i tytułem profesora. To on załatwił nam mieszkanie, prawdopodobnie załatwił też praktykę swojemu ojcu, czyli mojemu dziadkowi. Wszystkich nas tam usadowił. Również moją matkę. Ale ponieważ nie zadowalała jej pozycja pielęgniarki, w wieku trzydziestu paru lat postanowiła zostać lekarzem. Była studentką między innymi mojego stryja, u niego zdawała biochemię. Studiując, a potem pracując, na różnych stażach, nie miała czasu zajmować się synem, więc byłem pod opieką dziadków.

Pamiętasz to mieszkanie we Wrocławiu?