Spotkanie z Heechee / Kroniki Heechee - Frederik Pohl - ebook

Spotkanie z Heechee / Kroniki Heechee ebook

Frederik Pohl

0,0
61,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Spotkanie z Heechee Po upływie tysiącleci ludzkość odkryła dziedzictwo Heechee (kultury obcych, którzy uciekli schronić się we względnym bezpieczeństwie czarnej dziury) – w szczególności asteroidę pełną samosterujących statków kosmicznych. Kierujący ekspedycją, która doprowadziła do odkrycia wielu tajemnic technologii Heechee Robinette Broadhead jest teraz zmuszony do odbycia niebezpiecznej wyprawy w kosmos… gdzie czekają Heechee. Tym razem stawką jest przyszłość Człowieka… Kroniki Heechee Ostatnia część sławnej Sagi Heechee! Zaawansowana technologia Heechee pozwoliła Robinette Broadheadowi żyć po śmierci jako osobowość zapisana maszynowo, ciesząc się życiem przez przemykanie po drutach z przyjęcia na przyjęcie wraz z mnóstwem innych osób zapisanych maszynowo. Jednak nagle to dekadenckie istnienie dobiega końca, gdy potężna rasa obcych pragnąca zniszczenia wszelkiego inteligentnego życia pojawia się ponownie po eonach milczenia i zagraża życiu wszystkich Heechee i ludzi. Nawet Robin, praktycznie nieśmiertelny i mający dostęp do tysiącleci nagromadzonych informacji, nie potrafi odkryć, jak powstrzymać tych obcych. Zaczyna się wydawać, że przyszłość wszechświata może określić tylko spotkanie twarzą w twarz…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 871

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spotkanie z Heechee

Spo­tka­nie z heechee

Dedykacja

Dla Betty Anne Hull z całą moją miło­ścią

Prolog. Rozmowa z częścią mnie

pro­log

Roz­mowa z czę­ścią mnie

Nie, księ­ciem Ham­le­tem nie jestem1. Lecz dwo­rza­ni­nem, a przy­naj­mniej byłem nim, będąc czło­wie­kiem. Tak jed­nak już nie jest. Jestem pro­gra­mem kom­pu­te­ro­wym. To szla­chetny stan i wcale się go nie wsty­dzę, zwłasz­cza że (jak widzi­cie) jestem bar­dzo zaawan­so­wa­nym pro­gra­mem, zdol­nym nie tylko prze­twa­rzać liczby czy otwo­rzyć scenę albo dwie, ale też cyto­wać przy tym zapo­mnia­nego poetę z dwu­dzie­stego wieku.

Celem było otwar­cie sceny, w któ­rej teraz mówię. Zwą mnie Albert i lubię przed­sta­wie­nia. Zacznę od przed­sta­wie­nia sie­bie.

Jestem przy­ja­cie­lem Robi­nette Bro­adhe­ada. Wła­ści­wie to nie do końca prawda, nie jestem pewien, czy mogę rościć sobie prawo do bycia jego przy­ja­cie­lem, choć bar­dzo się sta­ram ofe­ro­wać mu przy­jaźń. To cel, dla któ­rego zosta­łem (to kon­kretne „ja”) stwo­rzony. Zasad­ni­czo jestem pro­stym kon­struk­tem do pobie­ra­nia infor­ma­cji, któ­remu zapro­gra­mo­wano wiele cech nie­ży­ją­cego Alberta Ein­ste­ina. Dla­tego wła­śnie Robin nazywa mnie Alber­tem. Tu poja­wia się kolejna nie­jed­no­znacz­ność. Ostat­nio można mieć wąt­pli­wo­ści, czy obiek­tem mojej przy­jaźni fak­tycz­nie jest Robi­nette Bro­adhead, ponie­waż zależy to od odpo­wie­dzi na pyta­nie kim (lub czym) on teraz jest, choć to poważny i skom­pli­ko­wany pro­blem, któ­rym zaj­miemy się po kawałku.

Wiem, że to wszystko tro­chę nie­ja­sne i nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że nie­zbyt dobrze wyko­nuję swoją pracę, ponie­waż (jako kon­struktu) jest nią przy­go­to­wa­nie tła do tego, co ma do powie­dze­nia sam Robin. Moż­liwe, że w ogóle nie muszę tego robić, bo może­cie już wie­dzieć, co mam do powie­dze­nia. Nawet jeśli tak jest, to nie prze­szka­dza mi powtó­rze­nie tego. My, maszyny, jeste­śmy cier­pliwe. Może­cie jed­nak wybrać pomi­nię­cie tego i przej­ście do samego Robina – co on, nie­wąt­pli­wie, by pre­fe­ro­wał.

Zróbmy to w for­mie pytań i odpo­wie­dzi. Wydzielę część mojego pro­gramu do prze­pro­wa­dze­nia ze mną wywiadu:

P: Kim jest Robi­nette Bro­adhead?

O: Robin Bro­adhead to czło­wiek, który udał się na aste­ro­idę Gate­way, gdzie kosz­tem wiel­kiego ryzyka i bar­dzo męczą­cych prze­żyć zdo­był pod­stawę wiel­kiej for­tuny oraz jesz­cze więk­szych pokła­dów poczu­cia winy.

P: Nie rzu­caj takich tek­stów rekla­mo­wych, Albert, tylko trzy­maj się fak­tów. Czym jest aste­ro­ida Gate­way?

O: To arte­fakt pozo­sta­wiony przez Heechee. Około pół miliona lat temu zosta­wili tu coś w rodzaju orbi­tal­nego garażu peł­nego spraw­nych stat­ków kosmicz­nych. Można ich było uży­wać do lata­nia po całej galak­tyce, ale nie dało się wybrać doce­lo­wego miej­sca podróży. (Wię­cej infor­ma­cji – patrz pasek boczny: umie­ści­łem go tam by poka­zać, że jestem bar­dzo zaawan­so­wa­nym pro­gra­mem do pozy­ski­wa­nia danych).

P: Hej, Albert! Trzy­maj się fak­tów. Kim są ci Heechee?

O: Słu­chaj, wyja­śnijmy coś sobie! Jeśli „ty” masz zada­wać pyta­nia „mnie”, choć jesteś tylko wydzie­loną czę­ścią – frag­men­tem mojego pro­gramu – to musisz „mi” pozwo­lić odpo­wia­dać na nie w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób. „Fakty” nie wystar­czą. „Fakty” to coś, co zwra­cają bar­dzo pry­mi­tywne sys­temy pozy­ski­wa­nia danych. Jestem za dobry, żeby się mar­no­wać na takie rze­czy, muszę zapew­nić także infor­ma­cje wstępne i tło. Na przy­kład, żeby naj­le­piej wyja­śnić kim są Heechee, muszę opo­wie­dzieć o tym, jak pierw­szy raz tra­fili na Zie­mię. A było to tak:

Działo się to około pół miliona lat temu, w póź­nym Plej­sto­ce­nie. Pierw­szą żywą istotą na Ziemi, która zauwa­żyła ich obec­ność, była samica tygrysa sza­blo­zęb­nego. Uro­dziła parę mło­dych, wyli­zała je, war­cze­niem odgo­niła zacie­ka­wio­nego part­nera, zasnęła, a po prze­bu­dze­niu odkryła, że jed­nego bra­kuje. Dra­pież­niki nie…

Jest to dla mnie jedna z łatwiej­szych do pobra­nia infor­ma­cji:

„Kon­flikt o Domi­nikę, choć bar­dzo bru­talny, dobiegł końca po sied­miu tygo­dniach, jako że zarówno Haiti, jak i Repu­blika Domi­ni­kany pra­gnęły pokoju i szansy odbu­do­wa­nia zruj­no­wa­nych gospo­da­rek. Następny kry­zys, z któ­rym musiał zmie­rzyć się Sekre­ta­riat, wzbu­dzał olbrzy­mią nadzieję całej ludz­ko­ści, ale też stwa­rzał dużo więk­sze ryzyko dla świa­to­wego pokoju. Odno­szę się oczy­wi­ście do odkry­cia tak zwa­nej Aste­ro­idy Heechee. Choć było już wia­domo, że dawno temu Układ Sło­neczny odwie­dziła zaawan­so­wana tech­nicz­nie rasa obcych, zosta­wia­jąc po sobie cenne arte­fakty, odkry­cie tego obiektu z jego licz­nymi, spraw­nymi stat­kami kosmicz­nymi było czymś zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nym. Oczy­wi­ście były bez­cenne i prawo do nich rościł sobie nie­mal każdy lata­jący w kosmos kraj człon­kow­ski ONZ. Nie będę opo­wia­dać o deli­kat­nych i pouf­nych nego­cja­cjach, które dopro­wa­dziły do obej­mu­ją­cego pięć potęg powier­nic­twa Kor­po­ra­cji Gate­way, ale dzięki zdo­by­tym tam infor­ma­cjom zaczęła się nowa era ludz­ko­ści”.

Pamięt­niki, Marie-Clémentine Ben­hab­bo­uche, Secrétaire-générale des Nations-Unis.

P: Albert, pro­szę! To histo­ria Robi­nette, nie twoja, więc przejdź do miej­sca, w któ­rym to on zaczyna mówić.

O: Powie­dzia­łem raz, powie­dzia­łem drugi. Jeśli jesz­cze raz mi prze­rwiesz, po pro­stu cię wyłą­czę, frag­men­cie! Zro­bimy to po mojemu, czyli tak:

Dra­pież­niki nie są zbyt dobre w licze­niu, ale ta była dość bystra, by znać róż­nicę mię­dzy jed­nym a dwoma. Na nie­szczę­ście dla jej mło­dego, dra­pież­niki są też skore do gniewu. Utrata jed­nego mło­dego ją roz­gnie­wała i w napa­dzie wście­kło­ści zabiła dru­gie. Inte­re­su­jąca jest obser­wa­cja, że była to jedyna ofiara śmier­telna wśród dużych ssa­ków wyni­ka­jąca z pierw­szych odwie­dzin Heechee na Ziemi. Wró­cili na nią dzie­sięć lat póź­niej. Oddali nie­które zabrane poprzed­nio próbki, włącz­nie z sam­cem tygrysa, teraz star­sza­wym i spa­sio­nym, zamiast nich zbie­ra­jąc nowe. Te już nie były czwo­ro­nożne. Heechee nauczyli się roz­róż­niać dra­pież­niki i wybrany przez nich tym razem gatu­nek był grupą czła­pią­cych, wyso­kich na metr dwa­dzie­ścia stwo­rzeń o sko­śnych czo­łach i zaro­śnię­tych twa­rzach bez pod­bród­ków. Bar­dzo odle­głe potom­stwo im podob­nych, czyli wy, ludzie, nazwali je póź­niej Austra­lo­pi­the­cus afa­ren­sis. Tych Heechee nie przy­wieźli z powro­tem. Z ich punktu widze­nia stwo­rze­nia te były ziem­skim gatun­kiem o naj­więk­szym poten­cjale roz­wi­nię­cia inte­li­gen­cji. Heechee mieli plany wobec tego typu zwie­rząt, pod­dali je więc pro­gra­mowi zapro­jek­to­wa­nemu do wymu­sze­nia ewo­lu­cji w wybra­nym przez sie­bie kie­runku. Oczy­wi­ście w swo­ich bada­niach Heechee nie ogra­ni­czyli się do Ziemi, ale żadna z pozo­sta­łych pla­net Układu Sło­necz­nego nie kryła inte­re­su­ją­cego ich rodzaju skarbu. Choć szu­kali. Zba­dali Marsa i Mer­ku­rego, zaha­czyli o atmos­fery gazo­wych olbrzy­mów za pasem aste­roid, obej­rzeli z daleka Plu­tona, choć ni­gdy nie wybrali się go odwie­dzić, wyko­pali tunele w aste­roidzie na eks­cen­trycz­nej orbi­cie, two­rząc coś w rodzaju han­garu dla swo­ich stat­ków kosmicz­nych, i stwo­rzyli dobrze izo­lo­wane tunele pod powierzch­nią Wenus. By­naj­mniej nie sku­pili się na Wenus, bo jej kli­mat spodo­bał im się bar­dziej niż ziem­ski. Tak naprawdę nie zno­sili powierzchni Wenus rów­nie mocno, jak ludzie, dla­tego wszyst­kie ich tam­tej­sze budowle znaj­do­wały się pod powierzch­nią. Jed­nak wybrali tę pla­netę, bo nie było na niej niczego żywego, czemu mogliby zaszko­dzić, a Heechee ni­gdy, przeni­gdy nie wyrzą­dzili szkody żad­nemu żywemu stwo­rze­niu… chyba że było to konieczne. Heechee nie ogra­ni­czyli się też do naszego Układu Sło­necz­nego. Ich statki zba­dały całą galak­tykę i pole­ciały poza nią. Zba­dali wszyst­kie z dwu­stu miliar­dów obiek­tów astro­no­micz­nych w galak­tyce więk­szych od pla­nety, spraw­dza­jąc też wiele mniej­szych. Nie każde z tych miejsc zostało odwie­dzone przez sta­tek Heechee, ale każde zali­czyło przy­naj­mniej pobli­ski prze­lot auto­ma­tycz­nego drona i poszu­ki­wa­nie jakich­kol­wiek śla­dów. Nie­które z nich stały się czymś, co można by okre­ślić jedy­nie mia­nem atrak­cji tury­stycz­nych. A nie­liczne – zale­d­wie garstka – gościła szcze­gólny rodzaj poszu­ki­wa­nego przez Heechee skarbu zwa­nego życiem. Życie było w galak­tyce czymś rzad­kim. Życie inte­li­gentne, nawet przy sto­so­wa­nej przez Heechee bar­dzo pojem­nej defi­ni­cji tego poję­cia, było jesz­cze rzad­sze… ale ist­niało. Na Ziemi zna­leźli austra­lo­pi­teki uży­wa­jące już narzę­dzi i zaczy­na­jące two­rzyć struk­tury spo­łeczne. W oko­licy zwa­nej przez ludzi gwiaz­do­zbio­rem Wężow­nika zna­leźli obie­cu­jącą skrzy­dlatą rasę. Istoty o mięk­kich cia­łach na gęstej, olbrzy­miej pla­ne­cie krą­żą­cej wokół gwiazdy typu F-9 w gwiaz­do­zbio­rze Ery­danu, plus cztery czy pięć róż­nych istot na pla­netach krą­żą­cych wokół gwiazd po dru­giej stro­nie jądra galak­tyki, ukry­tych przed ludz­kimi oczami przez chmury gazowe, pył i gęste sku­pi­ska gwiazd. W sumie dało to pięt­na­ście gatun­ków istot z pięt­na­stu pla­net odda­lo­nych od sie­bie o tysiące lat świetl­nych, od któ­rych można było ocze­ki­wać roz­wi­nię­cia dosta­tecz­nej inte­li­gen­cji, by sto­sun­kowo szybko zaczęły pisać książki i budo­wać maszyny. (Heechee defi­nio­wali „sto­sun­kowo szybko” jako dowolny czas w ciągu z grub­sza miliona lat). To jed­nak nie wszystko. Oprócz Heechee ist­niały trzy cywi­li­za­cje tech­no­lo­giczne oraz pozo­sta­ło­ści jesz­cze dwóch, teraz już wymar­łych. Czyli austra­lo­pi­teki nie były uni­kalne, ale i tak bar­dzo cenne. W związku z tym Heechee, któ­remu przy­dzie­lono zada­nie zabra­nia kolo­nii z suchych rów­nin ich rodzi­mego domu do nowego miej­sca zamiesz­ka­nia stwo­rzo­nego dla nich w kosmo­sie, zyskał duże uzna­nie za swoją pracę. Praca była trudna i dłu­go­trwała. Ten kon­kretny Heechee był potom­kiem trzech poko­leń, które badały, mapo­wały i orga­ni­zo­wały pro­jekt Układu Sło­necz­nego. Spo­dzie­wał się, że jego potom­ko­wie będą kon­ty­nu­ować to dzieło. Bar­dzo się mylił. W sumie obec­ność Heechee w Ukła­dzie Sło­necz­nym trwała zale­d­wie sto lat, a potem zakoń­czyła się w nie­cały mie­siąc. Pod­jęto decy­zję o pośpiesz­nym wyco­fa­niu się. We wszyst­kich tune­lach na Wenus, małych pla­ców­kach na Dione i połu­dnio­wym bie­gu­nie Marsa, na wszyst­kich orbi­tu­ją­cych kon­struk­cjach roz­po­częło się pako­wa­nie. Pośpieszne, ale sta­ranne. Heechee byli naj­sta­ran­niej­szymi z gospo­da­rzy. Usu­nęli ponad dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent narzę­dzi, maszyn, arte­fak­tów, dro­bia­zgów i bibe­lo­tów towa­rzy­szą­cych im w życiu w Ukła­dzie Sło­necz­nym. Nawet śmieci. Zwłasz­cza śmieci. Niczego nie zosta­wiono przy­pad­kiem. I abso­lut­nie niczego, nawet ich odpo­wied­nika pustej butelki po coli czy zuży­tej chu­s­teczki, nie zosta­wiono na powierzchni Ziemi. Nie spra­wili, żeby ewen­tu­alni potom­ko­wie ich austra­lo­pi­te­ków nie mogli się dowie­dzieć o odwie­dzinach Heechee w ich oko­licy, dopil­no­wali po pro­stu, żeby nim dotrą do tego celu, naj­pierw nauczyli się latać w kosmos. Wiele z usu­nię­tych przez Heechee przed­mio­tów było bez­u­ży­tecz­nych i zostało wyrzu­co­nych w prze­strzeń mię­dzygwiezdną lub w Słońce. Wiele wysłano do bar­dzo odle­głych miejsc ze spe­cjal­nym prze­zna­cze­niem. A wszystko to robiono nie tylko w Ukła­dzie Sło­necz­nym Ziemi, ale wszę­dzie. Heechee oczy­ścili galak­tykę z nie­mal wszyst­kich swo­ich śla­dów. Żadna świeżo owdo­wiała holen­derka z Pen­syl­wa­nii przy­go­to­wu­jąca dom do prze­ka­za­nia rodzi­nie naj­star­szego syna nie zosta­wiła po sobie rów­nie czy­stego miej­sca. Nie pozo­sta­wili nie­mal niczego, a to, co zostało, miało swój cel. Na Wenus zacho­wali tylko pod­sta­wowe tunele, pomiesz­cze­nia miesz­kalne oraz sta­ran­nie wybrane, nie­liczne arte­fakty, w pla­ców­kach tylko mini­malną liczbę wska­zó­wek oraz jesz­cze jedną rzecz. W każ­dym ukła­dzie sło­necz­nym w któ­rym spo­dzie­wali się roz­woju inte­li­gen­cji, zosta­wili jeden wielki, tajem­ni­czy pre­zent. W ukła­dzie Ziemi był to aste­roid na orbi­cie pro­sto­pa­dłej do płasz­czy­zny eklip­tyki, któ­rego uży­wali jako sta­cji dla swo­ich stat­ków kosmicz­nych. Tu i tam, w odle­głych i sta­ran­nie wybra­nych miej­scach innych ukła­dów, zosta­wili inne duże insta­la­cje. Każda zawie­rała bar­dzo duży dar w postaci dzia­ła­ją­cej sek­cji spraw­nych, nie­mal nie­znisz­czal­nych, lata­ją­cych szyb­ciej niż świa­tło stat­ków kosmicz­nych Heechee. Gwiezdne skarby cze­kały bar­dzo długo, czte­ry­sta tysięcy lat lub dłu­żej, pod­czas gdy Heechee sie­dzieli ukryci w swej dziu­rze. Austra­lo­pi­teki na Ziemi oka­zały się porażką ewo­lu­cyjną, choć Heechee się tego nie dowie­dzieli, jed­nak kuzyni austra­lo­pi­te­ków stali się nean­der­tal­czy­kami lub kro­ma­nioń­czy­kami, a póź­niej poja­wiła się ta naj­now­sza moda ewo­lu­cyjna, czło­wiek współ­cze­sny. W mię­dzyczasie skrzy­dlate stwo­rze­nia roz­wi­jały się i uczyły, odkryły pro­me­tej­skie wyzwa­nie i się zabiły. W mię­dzyczasie dwie z ist­nie­ją­cych cywi­li­za­cji tech­no­lo­gicz­nych spo­tkały się i wza­jem­nie się znisz­czyły. W mię­dzyczasie sześć innych obie­cu­ją­cych gatun­ków ugrzę­zło w śle­pych zauł­kach ewo­lu­cji; w mię­dzyczasie Heechee ukryli się z obawą wyglą­dali zza swo­jej osłony Schwarz­schilda co kilka tygo­dni – co kilka tysiąc­leci czasu pędzą­cego na zewnątrz… A w mię­dzyczasie skarby cze­kały, aż w końcu zna­la­zły je istoty ludz­kie. I tak ludzie poży­czyli sobie statki kosmiczne Heechee. W nich prze­kro­czyli galak­tykę. Ci pierwsi zwia­dowcy byli wystra­szo­nymi, zde­spe­ro­wa­nymi ludźmi, któ­rych jedyną nadzieją na ucieczkę przed ponu­rym losem było zary­zy­ko­wa­nie życiem w podróży na ślepo w los, który mógł uczy­nić z nich boga­czy, choć dużo praw­do­po­dob­niej­sze było spo­tka­nie śmierci.

Zba­da­łem już całą histo­rię Heechee w ich rela­cjach z rasą ludzką aż do cza­sów, w któ­rych Robin roz­pocz­nie opo­wia­dać swoją histo­rię. Masz jakieś pyta­nia, frag­men­cie?

P: Hrrrrrrr…

O: Nie bądź dup­kiem, frag­men­cie. Wiem, że nie śpisz.

P: Pró­buję tylko prze­ka­zać, że zuży­wasz cho­ler­nie dużo czasu na zej­ście ze sceny, jak na kogoś, kto ma ją tylko przy­go­to­wać. A opo­wie­dzia­łeś zale­d­wie o prze­szło­ści Heechee, w ogóle nie wspo­mi­na­jąc o ich teraź­niej­szo­ści.

O: Wła­śnie mia­łem to zro­bić. Wła­ści­wie to opo­wiem teraz o pew­nym kon­kret­nym Heechee, któ­rego nazwę Kapi­ta­nem (nie tak się nazywa, bo zwy­czaje sto­so­wane przez Heechee do nada­wa­nia imion są inne niż u ludzi, ale to się nada do iden­ty­fi­ka­cji), który, mniej wię­cej wtedy, gdy Robin roz­pocz­nie opo­wia­da­nie swo­jej histo­rii…

P: Jeśli kie­dyś mu na to pozwo­lisz…

O: Frag­men­cie! Cicho. Kapi­tan jest dość ważny dla histo­rii Robina, bo z cza­sem wejdą w istotne inte­rak­cje, ale w chwili, gdy go poznamy, Kapi­tan zupeł­nie nie zdaje sobie sprawy z ist­nie­nia Robina. Wraz z człon­kami swo­jej załogi szy­kuje się do wyło­nie­nia się z miej­sca, w któ­rym Heechee ukryli się przed galak­tyką będącą domem całej reszty. I pro­szę, pozwo­li­łem sobie na małą sztuczkę. Spo­tka­li­ście już – zamknij się, frag­men­cie! – spo­tka­li­ście już Kapi­tana, bo był człon­kiem załogi, która porwała małego tygrysa i zbu­do­wała tunele na Wenus. Teraz jest dużo star­szy. Jed­nak nie o pół miliona lat, bo miej­sce, w któ­rym ukryli się Heechee, znaj­duje się w czar­nej dziu­rze w samym środku naszej galak­tyki. Słu­chaj, frag­men­cie, nie chcę, żebyś mi znowu prze­ry­wał, ale pra­gnę poświę­cić chwilę na wspo­mnie­nie o czymś dziw­nym. Co cie­kawe, czarna dziura, w któ­rej żyją Heechee, była znana ludz­ko­ści na długo zanim usły­szeli o ist­nie­niu jej miesz­kań­ców. Tak naprawdę w 1932 roku była pierw­szym wykry­tym mię­dzy­gwiezd­nym źró­dłem radio­wym. Przed koń­cem dwu­dzie­stego wieku inter­fe­ro­me­tria pozwo­liła bez wąt­pie­nia usta­lić, że to czarna dziura, bar­dzo duża, o masie tysięcy słońc i śred­nicy około trzy­dzie­stu lat świetl­nych. Wie­dziano już wtedy, że znaj­duje się z grub­sza trzy­dzie­ści tysięcy lat świetl­nych od Ziemi w kie­runku kon­ste­la­cji Strzelca, że ota­cza ją mgła krze­mia­no­wego pyłu i że jest sil­nym źró­dłem foto­nów gamma o ener­gii 511 keV. Do czasu odkry­cia aste­ro­idy Gate­way, wie­dziano znacz­nie wię­cej. W zasa­dzie wszyst­kie istotne fakty poza jed­nym. Ludz­kość nie miała poję­cia, że w środku znaj­dują się Heechee. Nie dowie­działa się tego do czasu, aż – wła­ści­wie mogę uczci­wie wyznać, że to głów­nie ja – roz­po­częli odczy­ty­wać gwiezdne mapy Heechee.

P: Hrrrrrrr…

O: Cicho, frag­men­cie, rozu­miem suge­stię. Uży­wany przez Kapi­tana sta­tek był bar­dzo podobny do tych, które ludzie zna­leźli na aste­ro­idzie Gate­way. Nie było czasu na istotne ulep­sze­nia pro­jektu jed­nostki. Dla­tego wła­śnie Kapi­tan tak naprawdę nie miał pół miliona lat – w ich czar­nej dziu­rze czas pły­nął powoli. Główna róż­nica mię­dzy stat­kiem Kapi­tana a wszel­kimi innymi pole­gała na tym, że był wypo­sa­żony w dodat­kowe urzą­dze­nie, które w mowie Heechee znane było jako roz­bi­jacz ukła­dów upo­rząd­ko­wa­nych. Czło­wiek mógłby je nazwać otwie­ra­czem puszek. To ono wła­śnie umoż­li­wiało im prze­cho­dze­nie przez barierę Schwarz­schild wokół czar­nej dziury. Nie wyglą­dało jakoś szcze­gól­nie, po pro­stu skrę­cony krysz­ta­łowy pręt wycho­dzący z cał­kiem czar­nej pod­stawy, ale gdy Kapi­tan je akty­wo­wał, roz­ja­rzyło się jak dia­men­towa fon­tanna. Dia­men­towe migo­ta­nie roze­szło się i oto­czyło sta­tek, otwie­ra­jąc drogę przez barierę, oni zaś prze­mknęli do szer­szego wszech­świata na zewnątrz. Nie trwało to długo, według czasu Kapi­tana nie­całą godzinę. Wedle zega­rów wszech­świata na zewnątrz pra­wie dwa mie­siące. Ponie­waż był Heechee, Kapi­tan nie wyglą­dał jak czło­wiek. Bar­dziej niż cokol­wiek innego przy­po­mi­nał ani­mo­wany szkie­let z kre­skó­wek. Jed­nak rów­nie dobrze można myśleć o nim jak o czło­wieku, bo miał więk­szość ludz­kich cech – docie­kli­wość, inte­li­gen­cję, kochli­wość oraz wszyst­kie inne, o któ­rych wiem, choć ni­gdy ich nie doświad­czy­łem. Na przy­kład, był w dobrym nastroju, bo to zada­nie pozwo­liło mu zabrać w ramach załogi kobietę, która była jego poten­cjalną part­nerką miło­sną. (Ludzie też robią takie rze­czy pod­czas tak zwa­nych podróży służ­bo­wych). Jed­nakże samo zada­nie było zde­cy­do­wa­nie mało przy­jemne, gdyby się nad tym zasta­no­wić. Kapi­tan tego nie robił. Mar­twił się o to nie bar­dziej, niż prze­ciętny czło­wiek przej­muje się tym, czy po połu­dniu zosta­nie ogło­szona wojna – gdyby do tego doszło, będzie to koniec wszyst­kiego, ale już od bar­dzo dawna nic takiego się nie stało, więc… Naj­więk­sza róż­nica pole­gała na tym, że zada­nie Kapi­tana nie miało związku z niczym tak nie­szko­dli­wym jak nukle­arna wojna, a z zasad­ni­czymi powo­dami, przez które Heechee scho­wali się w swo­jej czar­nej dziu­rze. Spraw­dzał pozo­sta­wione przez Heechee arte­fakty. Tych skar­bów nie ukryto przy­pad­kiem, były ele­men­tem sta­ran­nie przy­go­to­wa­nego planu. Można by je nawet nazwać przy­nętą. Jeśli zaś cho­dzi o poczu­cie winy Robi­nette Bro­adhe­ada…

P: Zasta­na­wia­łem się, kiedy do tego wró­cisz. Pozwól, że coś zasu­ge­ruję. Może niech Robin Bro­adhead sam o tym opo­wie?

O: Dosko­nały pomysł! Prze­cież dosko­nale wia­domo, że jest naj­więk­szym znawcą tego tematu. Tak więc scena została przy­go­to­wana, pro­ce­sja usta­wiona i… daję wam Robi­nette Bro­adhe­ada!

1. Jak za dawnych czasów

1

Jak za daw­nych cza­sów

Zanim mnie upo­tęż­nili, poczu­łem potrzebę, któ­rej nie zazna­łem przez trzy­dzie­ści lat i wię­cej, więc zde­cy­do­wa­łem się na coś, czego nie spo­dzie­wa­łem się już ni­gdy pró­bo­wać: zro­bi­łem sobie dobrze. Wysła­łem swoją żonę Essie do mia­sta, żeby zro­biła nie­za­po­wie­dziany najazd na kilka swo­ich firm. Usta­wi­łem blo­kadę „Nie prze­szka­dzać” na wszyst­kie sys­temy łącz­no­ści domu. Wywo­ła­łem mój sys­tem pozy­ski­wa­nia danych (i przy­ja­ciela) Alberta Ein­ste­ina i wyda­łem mu pole­ce­nia, od któ­rych się skrzy­wił, ssąc ust­nik fajki. A potem, gdy w domu zro­biło się cicho, a Albert nie­chęt­nie, lecz posłusz­nie się wyłą­czył, poło­ży­łem się na kana­pie w swoim gabi­ne­cie z Mozar­tem dobie­ga­ją­cym cicho z sąsied­niego pokoju i zapa­chem mimozy w sys­temie wen­ty­la­cji oraz nie­zbyt sil­nym oświe­tle­niem, po czym wypo­wie­dzia­łem imię, któ­rego nie uży­wa­łem od dzie­się­cio­leci.

– Zyg­fry­dzie von Psych, chciał­bym z tobą poroz­ma­wiać.

Przez chwilę myśla­łem, że się nie pojawi. Potem, w rogu pokoju koło barku zami­go­tało nagle mgli­ste świa­tło, bły­snęło i sie­dział tam.

Nie zmie­nił się przez te trzy­dzie­ści lat. Ubrany był w ciemny, gruby gar­ni­tur o kroju widy­wa­nym na por­tre­tach Zyg­munta Freuda. Na jego nie­mło­dej twa­rzy bez wyrazu nie przy­była ani jedna zmarszczka, a jasne oczy nie stra­ciły swego bla­sku. W jed­nej ręce trzy­mał sztuczny notat­nik a w dru­giej sztuczny ołó­wek… jakby potrze­bo­wał zapi­sy­wać jakieś notatki!

– Dzień dobry, Rob – ode­zwał się uprzej­mie. – Widzę, że bar­dzo dobrze wyglą­dasz.

– Zawsze zaczy­na­łeś od próby popra­wie­nia mojej samo­oceny – odpo­wie­dzia­łem mu, na co zare­ago­wał uśmie­chem.

Zyg­fryd von Psych tak naprawdę nie ist­nieje, jest po pro­stu psy­cho­ana­li­tycz­nym pro­gra­mem kom­pu­te­ro­wym. Nie ma fizycz­nego ciała – to, co widzia­łem, było tylko holo­gra­mem, a jego słowa dobie­gały z gene­ra­tora mowy. Tak naprawdę nie ma nawet imie­nia, bo „Zyg­fryd von Psych” to tylko moja nazwa na niego, gdyż te dzie­siątki lat temu nie potra­fi­łem mówić o prze­ra­ża­ją­cych mnie spra­wach do maszyny, która nie miała nawet imie­nia.

– Przy­pusz­czam – powie­dział z namy­słem – że wezwa­łeś mnie, bo coś cię nie­po­koi.

– To prawda.

Popa­trzył na mnie z cier­pliwą cie­ka­wo­ścią, co też nie było niczym nowym. Mia­łem teraz na swoje usługi mnó­stwo lep­szych pro­gra­mów… wła­ści­wie to jeden, Alberta Ein­ste­ina, tak dobry, że pra­wie nie zawra­cam sobie głowy innymi, ale Zyg­fryd wciąż był cał­kiem nie­zły. Prze­cze­kuje mnie. Wie, że cokol­wiek obciąża mi myśli, potrze­buje czasu na zebra­nie się w słowa, więc mnie nie poga­nia.

Z dru­giej strony, nie pozwala mi też na odpły­nię­cie myślami w nicość.

– Czy możesz mi powie­dzieć, co w tej chwili cię nie­po­koi?

– Mnó­stwo spraw. Róż­nych – odpo­wia­dam.

– Wybierz jedną – mówi cier­pli­wie, na co wzru­szam ramio­nami.

– To nie­spo­kojny świat, Zyg­fry­dzie. Przy tych wszyst­kich dobrych rze­czach, które się wyda­rzyły, czemu ludzie… O cho­lera. Znowu to robię, prawda?

Mru­gnął do mnie.

– Co robisz? – zachę­cił.

– Mówię o róż­nych rze­czach, które mnie mar­twią, zamiast o tej jed­nej naj­waż­niej­szej. Obcho­dząc praw­dziwy pro­blem.

– To brzmi na wni­kliwe spo­strze­że­nie, Robi­nie. Spró­bu­jesz mi powie­dzieć, na czym polega praw­dziwy pro­blem?

– Chcę to zro­bić – odpo­wia­dam. Chcę tego tak bar­dzo, że prawdę mówiąc, mam ochotę się roz­pła­kać. Cho­ler­nie dawno tego nie robi­łem.

– Od cał­kiem dawna nie odczu­wa­łeś potrzeby spo­tka­nia ze mną – sko­men­to­wał, na co pota­kuję.

– Tak, wła­śnie tak.

Cze­kał przez chwilę, co jakiś czas powoli obra­ca­jąc ołó­wek w pal­cach, utrzy­mu­jąc na twa­rzy wyraz przy­ja­znego zain­te­re­so­wa­nia i braku oceny, co tak naprawdę było jedy­nym, co pamię­ta­łem z jego twa­rzy mię­dzy sesjami.

– To, co tak naprawdę cię nie­po­koi tam w głębi, Robi­nie, z defi­ni­cji jest trudne do wyra­że­nia – powie­dział w końcu. – Wiesz o tym. Prze­ko­na­li­śmy się o tym wspól­nie lata temu. Wcale się nie dzi­wię, że nie potrze­bo­wa­łeś mnie przez cały ten czas, bo twoje życie ewi­dent­nie dobrze się układa.

– Naprawdę bar­dzo dobrze – zgo­dzi­łem się. – Zapewne o wiele lepiej, niż na to zasłu­guję… Chwila, czy mówiąc to wyra­żam ukryte poczu­cie winy? Poczu­cie niż­szo­ści?

Wes­tchnął wciąż z uśmie­chem.

– Wiesz, że wolę, gdy nie pró­bu­jesz mówić jak ana­li­tyk, Robi­nie.

Odpo­wie­dzia­łem sze­ro­kim uśmie­chem. Pocze­kał chwilę, a potem kon­ty­nu­ował.

– Przyj­rzyjmy się obiek­tyw­nie bie­żą­cej sytu­acji. Dopil­no­wa­łeś, żeby nie było tu nikogo, kto mógłby nam prze­szko­dzić… albo pod­słu­chi­wać? Żeby nie usły­szeć cze­goś, o czym nie powinni się dowie­dzieć twoi naj­bliżsi i naj­drożsi przy­ja­ciele? Pole­ci­łeś nawet Alber­towi Ein­ste­inowi, two­jemu sys­te­mowi pozy­ski­wa­nia danych, wyco­fa­nie się i odcię­cie tej roz­mowy od zewnętrz­nych maga­zy­nów danych. To, co masz do powie­dze­nia, musi być bar­dzo pry­watne. Być może cho­dzi o coś, co czu­jesz, ale wsty­dzisz się przy­zna­nia do tego uczu­cia. Czy to ci coś nasuwa, Robi­nie?

Odchrząk­ną­łem.

– Tra­fi­łeś w sedno, Zyg­fry­dzie.

– Tak? To co chcia­łeś powie­dzieć? Możesz to zro­bić?

Sko­czy­łem na główkę.

– Mogę, do cho­lery! To pro­ste! Oczy­wi­ste! Robię się cho­ler­nie stary!

Tak jest naj­le­piej. Kiedy coś jest trudne do wypo­wie­dze­nia, trzeba po pro­stu to powie­dzieć. To była jedna z rze­czy, któ­rych nauczy­łem się w tych daw­nych cza­sach, gdy wyle­wa­łem swoje cier­pie­nia przed Zyg­fry­dem trzy razy w tygo­dniu, i to zawsze działa. Gdy tylko to powie­dzia­łem, poczu­łem się oczysz­czony… nie poczu­łem się dobrze, nie szczę­śliwy, nie jakby pro­blem został roz­wią­zany, ale ta masa zła została wyda­lona. Zyg­fryd lekko kiw­nął głową i spoj­rzał na obra­cany w pal­cach ołó­wek, cze­ka­jąc, bym kon­ty­nu­ował. A ja wie­dzia­łem już, że potra­fię. Naj­gor­szą część mia­łem już za sobą. Zna­łem to uczu­cie. Dobrze je pamię­ta­łem z tam­tych daw­nych, burz­li­wych sesji.

Nie jestem już tą samą osobą, którą byłem wtedy, tam­ten Robin Bro­adhead był prze­peł­niony poczu­ciem winy z powodu pozo­sta­wie­nia na śmierć uko­cha­nej kobiety. Obec­nie to poczu­cie winy już dawno zostało zła­go­dzone… bo Zyg­fryd pomógł mi je zła­go­dzić. Tam­ten Robin Bro­adhead miał tak niską opi­nię na swój temat, że nie potra­fił uwie­rzyć, by ktoś mógł go cenić, nie miał więc wielu przy­ja­ciół. Teraz mam ich… sam nie wiem. Dzie­siątki. Setki! (O nie­któ­rych wam opo­wiem). Tam­ten Robin Bro­adhead nie potra­fił przy­jąć miło­ści, ale od tam­tej pory mam za sobą ćwierć wieku naj­lep­szego mał­żeń­stwa, jakie kie­dy­kol­wiek ist­niało. Byłem więc zupeł­nie innym Robi­nem Bro­adheadem.

Tu znowu Albert Ein­stein. Chyba powi­nie­nem wyja­śnić to, co Robin powie­dział o Gelle-Kla­rze Moyn­lin. Była wraz z nim poszu­ki­waczką z Gate­way, w któ­rej się zako­chał. W raz z innymi poszu­ki­wa­czami zostali uwię­zieni na obrze­żach czar­nej dziury i część z nich mogła się uwol­nić kosz­tem innych. Uwol­nił się Robin, a Klara z resztą tam zostali. To mógł być wypa­dek, Klara mogła się bez­in­te­re­sow­nie poświę­cić, żeby go ura­to­wać, Robin mógł w panice ura­to­wać sie­bie ich kosz­tem – nie dało się tego stwier­dzić. Jed­nak uza­leż­niony od poczu­cia winy Robin przez lata nosił w sobie obraz Klary w tej czar­nej dziu­rze, gdzie czas nie­mal się zatrzy­mał, zawsze prze­ży­wa­ją­cej tę samą chwilę szoku i prze­ra­że­nia oraz zawsze (jak sądził) obar­cza­jącą go winą. Dopiero Zyg­fryd pomógł mu się z tego wygrze­bać.

Może was zasta­na­wiać, skąd to wiem, skoro jego sesje z Zyg­fry­dem były utaj­nione. To pro­ste: wiem to teraz w taki sam spo­sób, jak ten, dzięki któ­remu Robin wie tak dużo o mnó­stwie ludzi robią­cych rze­czy, przy któ­rych go nie było.

Jed­nak pewne rze­czy w ogóle się nie zmie­niły.

– Zyg­fry­dzie – ode­zwa­łem się – jestem stary, nie­długo umrę i wiesz, co strasz­nie mnie męczy?

Pod­niósł wzrok znad swo­jego ołówka.

– Co takiego, Robi­nie?

– Nie jestem dość doro­sły, żeby być tak sta­rym!

Zaci­snął wargi.

– Zechciał­byś to wyja­śnić, Robi­nie?

– Tak – odpar­łem – zechciał­bym. Następna część poszła dość łatwo, bo zapew­niam was, że poświę­ci­łem mnó­stwo czasu na myśle­nie o tym, zanim zde­cy­do­wa­łem się na przy­wo­ła­nie Zyg­fryda. – Myślę, że to ma zwią­zek z Heechee – stwier­dzi­łem. – Pozwól mi skoń­czyć, zanim uznasz, że zwa­rio­wa­łem, dobrze? Jak pamię­tasz, byłem czę­ścią poko­le­nia Heechee – jako dzieci dora­sta­li­śmy, sły­sząc o Heechee, któ­rzy mieli wszystko, czego nie mieli ludzie, i wie­dzieli wszystko, czego ludzie nie wie­dzieli…

– Heechee wcale aż tak nas nie prze­wyż­szali, Robi­nie.

– Mówię o tym, jak wyda­wało się nam, dzie­ciom. Byli groźni, bo stra­szy­li­śmy sie­bie nawza­jem, mówiąc, że wrócą i nas zabiorą. A przede wszyst­kim tak bar­dzo wyprze­dzali nas we wszyst­kim, że nie było mowy o kon­ku­ro­wa­niu z nimi. Tro­chę jak Święty Miko­łaj, tro­chę jak ci sza­leni zbo­czeni gwał­ci­ciele, przed któ­rymi ostrze­gały nas mamy. Tro­chę jak Bóg. Rozu­miesz, co chcę powie­dzieć, Zyg­fry­dzie?

– Ow­szem, roz­po­znaję te odczu­cia – przy­znał ostroż­nie. – Takie wra­że­nia poja­wiały się w ana­li­zach wielu osób z two­jego i póź­niej­szych poko­leń.

– Wła­śnie! I pamię­tam, co powie­dzia­łeś mi kie­dyś o Freu­dzie. Zacy­to­wa­łeś jego stwier­dze­nie, że żaden czło­wiek nie może do końca doro­snąć za życia jego ojca.

– Tak naprawdę…

Nie dałem mu dokoń­czyć.

– A ja mówi­łem ci, że to bzdura, bo mój ojciec był na tyle uprzejmy, by umrzeć, kiedy byłem jesz­cze małym dziec­kiem.

– Och, Robi­nie. – Wes­tchnął.

– Nie, słu­chaj. Co powiesz na naj­więk­szą moż­liwą postać ojcow­ską? Jak kto­kol­wiek może doro­snąć, gdy Nasz Ojciec Który jest w Jądrze wciąż sie­dzi tam, gdzie nawet nie możemy się do niego dostać, nie mówiąc już o oba­le­niu sta­rego dra­nia?

– Posta­cie ojcow­skie – rzu­cił smutno krę­cąc głową. – Cytaty z Freuda.

– Nie, serio! Nie rozu­miesz?

– Tak, Robi­nie – powie­dział poważ­nie. – Rozu­miem, że odno­sisz się do Heechee. To prawda. Zga­dzam się, że to pro­blem dla rasy ludz­kiej i nie­stety dok­tor Freud ni­gdy nie pomy­ślał o takiej sytu­acji. Ale nie roz­ma­wiamy teraz o rasie ludz­kiej tylko o tobie. Nie wezwa­łeś mnie na abs­trak­cyjne roz­wa­ża­nia, zro­bi­łeś to, bo czu­jesz się sza­le­nie nie­szczę­śliwy i sam już powie­działeś, że jest to wyni­kiem nie­unik­nio­nego pro­cesu sta­rze­nia. Ogra­niczmy się więc do tego tematu, jeśli to moż­liwe. Pro­szę, nie teo­re­ty­zuj, tylko powiedz mi, co czu­jesz.

– Czuję się – krzyk­ną­łem – pie­kiel­nie stary. Nie zro­zu­miesz tego, bo jesteś maszyną. Nie wiesz, jak to jest, gdy roz­mywa ci się wzrok, a na grzbie­tach dłoni poja­wiają się te ciemne, star­cze plamy, zaś skóra na twa­rzy zaczyna obwi­sać. Kiedy trzeba usiąść, żeby zało­żyć skar­petki, bo sta­nię­cie na jed­nej nodze skoń­czy się prze­wró­ce­niem. Kiedy za każ­dym razem, gdy zapo­mnisz o czy­ichś uro­dzi­nach, myślisz, że to cho­roba Alzhe­imera i cza­sem nie możesz się wysi­kać, gdy tego chcesz! Kiedy… – Ale tu się powstrzy­ma­łem, nie dla­tego, że mi prze­szko­dził, wręcz prze­ciw­nie, słu­chał cier­pli­wie i wyglą­dał, jakby mógł mnie słu­chać w nie­skoń­czo­ność. Jaki sens miało mówie­nie tego wszyst­kiego? Dał mi chwilę, upew­nia­jąc się, że skoń­czyłem, zanim zaczął cier­pli­wie.

– Według two­jej doku­men­ta­cji medycz­nej osiem­na­ście mie­sięcy temu mia­łeś prze­szczep pro­staty, Robi­nie. Zabu­rze­nia ucha środ­ko­wego można łatwo…

– Stop! – krzyk­ną­łem. – Co ty wiesz o mojej doku­men­ta­cji medycz­nej, Zyg­fry­dzie? Pole­ci­łem, żeby ta roz­mowa była odcięta!

– I oczy­wi­ście tak jest, Robi­nie. Wierz mi, że ani jedno słowo z naszej roz­mowy nie będzie dostępne dla żad­nego innego z two­ich pro­gra­mów, ani nikogo innego poza tobą. Ale oczy­wi­ście, że mogę się­gać do two­ich baz danych, włącz­nie z doku­men­ta­cją medyczną. Mogę kon­ty­nu­ować? Strze­miączko i kowa­dełko w twoim uchu wewnętrz­nym można łatwo wymie­nić, co roz­wiąże twój pro­blem z rów­no­wagą. Prze­szczepy rogówki zała­twią roz­wi­ja­jącą się zaćmę. Pozo­stałe pro­blemy mają cha­rak­ter czy­sto kosme­tyczny i oczy­wi­ście nie byłoby pro­blemu ze zdo­by­ciem dla cie­bie dobrej mło­dej tkanki. To pozo­sta­wia tylko cho­robę Alzhe­imera, ale szcze­rze mówiąc, nie widzę u cie­bie żad­nych jej obja­wów.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Pocze­kał chwilę, zanim znów się ode­zwał.

– Nie­które ze wspo­mnia­nych przez cie­bie pro­ble­mów, podob­nie jak długa lista innych, o któ­rych nie wspo­mnia­łeś, choć wystę­pują w two­jej doku­men­ta­cji medycz­nej, mogą zostać w każ­dej chwili napra­wione, lub już tak się stało. Być może w nie­wła­ściwy spo­sób posta­wi­łeś swoje pyta­nie, Robi­nie. Być może pro­blem nie polega na tym, że się sta­rze­jesz, a na fak­cie, że nie chcesz zro­bić tego, co konieczne, by odwró­cić ten pro­ces.

– Czemu, u dia­bła, miał­bym to zro­bić?

Kiw­nął głową.

– Rze­czy­wi­ście, czemu, Robi­nie? Czy potra­fisz odpo­wie­dzieć na to pyta­nie?

– Nie, nie potra­fię! Gdy­bym mógł to zro­bić, to czemu miał­bym pytać cie­bie?

Zaci­snął wargi i cze­kał.

– Może po pro­stu chcę być taki!

Wzru­szył ramio­nami.

– Och, daj spo­kój, Zyg­fry­dzie – burk­ną­łem. – No dobrze. Masz rację. Mam Pełny Pakiet Medyczny Plus i mogę brać dla sie­bie cudze narządy, kiedy tylko chcę, a powód, dla któ­rego tego nie robię, sie­dzi gdzieś w mojej gło­wie. Wiem, jak ty to nazy­wasz: depre­sja endo­genna. Ale to niczego nie tłu­ma­czy!

– Ach, Robi­nie – wes­tchnął – znowu żar­gon psy­cho­ana­li­tyczny. I do tego kiep­ski. „Endo­genny” zna­czy tylko, że coś ma pocho­dze­nie wewnętrzne. To nie ozna­cza, że nie ma przy­czyny.

– To co jest przy­czyną?

– Spró­bujmy gry – zasu­ge­ro­wał z namy­słem. – Przy two­jej lewej ręce znaj­duje się guzik…

Spoj­rza­łem – fak­tycz­nie na skó­rza­nym fotelu znaj­do­wał się guzik.

– On tylko trzyma skórę na miej­scu – zauwa­ży­łem.

– Oczy­wi­ście, ale w grze, w którą zagramy, ten guzik, gdy tylko go naci­śniesz, spo­wo­duje prze­pro­wa­dze­nie wszyst­kich prze­szcze­pów, któ­rych potrze­bu­jesz lub możesz chcieć. Natych­miast. Oprzyj palec na guziku, Robi­nie. Dobrze. Czy chcesz go naci­snąć?

– …nie.

– Rozu­miem. Możesz mi wyja­śnić powód?

– Bo nie zasłu­guję na zabie­ra­nie czę­ści ciała komuś innemu! – Nie zamie­rza­łem tego mówić. Nie zda­wa­łem sobie z tego sprawy. A kiedy już to powie­dzia­łem, mogłem tylko sie­dzieć tam i wsłu­chi­wać się w echo wła­snych słów. Zyg­fryd także cał­kiem długo mil­czał.

Potem pod­niósł swój ołó­wek, scho­wał go do kie­szonki, zło­żył notes, wci­snął go do innej kie­szeni i pochy­lił się w moją stronę.

– Nie sądzę, żebym potra­fił ci pomóc, Robi­nie – powie­dział. – Masz w sobie poczu­cie winy, na roz­wią­za­nie któ­rego nie widzę spo­sobu.

– Prze­cież wcze­śniej tak bar­dzo mi pomo­głeś! – jęk­ną­łem.

– Wcze­śniej sam sobie zada­wa­łeś ból z powodu poczu­cia winy wywo­ła­nego czymś, co praw­do­po­dob­nie w ogóle nie było twoją winą, a w każ­dym razie i tak było już prze­szło­ścią. Tym razem jest zupeł­nie ina­czej. Dzięki prze­szcze­pom zastę­pu­ją­cym twoje psu­jące się narządy zdro­wymi możesz prze­żyć może jesz­cze pięć­dzie­siąt lat, ale prawdą jest, że te narządy muszą być pobie­rane od kogoś innego i żebyś mógł żyć dłu­żej, musisz w pew­nym sen­sie zna­cząco skró­cić czy­jeś inne życie. Zro­zu­mie­nie tej prawdy nie jest neu­ro­tycz­nym poczu­ciem winy, Robi­nie, a jedy­nie przy­zna­niem moral­nej prawdy.

I to wszystko, co do mnie powie­dział, oprócz poże­gna­nia wypo­wie­dzia­nego z rów­no­cze­śnie cie­płym i smut­nym uśmie­chem.

Nie­na­wi­dzę, gdy moje pro­gramy kom­pu­te­rowe mówią do mnie o moral­no­ści. A zwłasz­cza, gdy mają rację.

Należy pamię­tać, że w cza­sie, gdy odczu­wa­łem tę depre­sję, działy się też inne rze­czy. Mój Boże! Wiele rze­czy działo się mnó­stwu ludzi na świe­cie – na wszyst­kich świa­tach i w prze­strze­niach mię­dzy nimi – i były one nie tylko dużo cie­kaw­sze, ale też dużo wię­cej zna­czyły, nawet dla mnie. Po pro­stu wtedy o nich nie wie­dzia­łem, choć doty­czyły ludzi (albo nie­lu­dzi), któ­rych zna­łem. (Albo pozna­łem lub zna­łem, lecz o nich zapo­mnia­łem). Dam wam kilka przy­kła­dów. Mój jesz­cze-nie-przy­ja­ciel Kapi­tan, będący jed­nym z tych sza­lo­nych-gwał­ci­cieli-Świę­tych-Miko­ła­jów Heechee, któ­rzy nawie­dzali moje dzie­cinne kosz­mary, wła­śnie miał poczuć znacz­nie więk­szy strach niż ja kie­dy­kol­wiek na myśl o Heechee. Mój były (i wkrótce ponow­nie) przy­ja­ciel Audee Wal­thers Jr. miał wła­śnie, bole­śnie dla sie­bie, spo­tkać kie­dyś mojego przy­ja­ciela (lub wcale nie), Wana. A mój naj­lep­szy przy­ja­ciel ze wszyst­kich (z uwzględ­nie­niem faktu, że nie był „praw­dziwy”), pro­gram kom­pu­te­rowy Albert Ein­stein, wła­śnie miał mnie zasko­czyć… Jakże skom­pli­ko­wane są te wszyst­kie stwier­dze­nia! Nic na to nie pora­dzę. Żyłem w zło­żo­nych cza­sach i w bar­dzo skom­pli­ko­wany spo­sób. Teraz, gdy zosta­łem upo­tęż­niony, wszystko to świet­nie do sie­bie pasuje, o czym się prze­ko­na­cie, jed­nak wtedy nie wie­dzia­łem nawet, czym są te wszyst­kie ele­menty. Byłem poje­dyn­czym sta­rze­ją­cym się czło­wie­kiem, przy­gnie­cio­nym przez swą śmier­tel­ność i świa­do­mość grze­chu, a gdy moja żona wró­ciła do domu i zastała mnie roz­ło­żo­nego na szez­longu i patrzą­cego na Tap­pan Zee, zare­ago­wała bar­dzo gwał­tow­nie.

– Ejże, Robi­nie! Co stało?

Uśmiech­ną­łem się i pozwo­li­łem się poca­ło­wać. Essie czę­sto mnie beszta. Ale też bar­dzo mnie kocha i jest kobietą dającą wiele do kocha­nia. Wysoką. Szczu­płą. Dłu­gie włosy w kolo­rze zło­tego blondu, noszone przez nią spięte w cia­sny, sowiecki kok, gdy jest pro­fe­sor lub biz­ne­swo­man, lub roz­pusz­czone do pasa, kiedy idzie do łóżka.

– Roz­ma­wia­łem z Zyg­fry­dem von Psy­chem – wypa­li­łem, zanim zasta­no­wi­łem się nad tym, co powie­dzieć dość długo, by się ocen­zu­ro­wać.

– Ach – zare­ago­wała, pro­stu­jąc się. – Och.

Zasta­na­wia­jąc się nad tym, zaczęła wycią­gać szpilki ze swo­jego koka. Jeśli mieszka się z kimś przez kil­ka­dzie­siąt lat, tro­chę poznaje się tę osobę i byłem w sta­nie podą­żać za jej wewnętrz­nymi prze­my­śle­niami rów­nie dobrze, jakby wypo­wia­dała je na głos. Oczy­wi­ście poja­wiła się tro­ska, bo odczu­wa­łem potrzebę roz­mowy z psy­cho­ana­li­ty­kiem. Jed­nak pokła­dała też dość dużo wiary w Zyg­fry­dzie. Essie zawsze uwa­żała, że jest coś dłużna Zyg­fry­dowi, bo wie­działa, że tylko dzięki jego pomocy byłem dawno temu w sta­nie przy­znać przed samym sobą, że ją kocham. (Oraz że kocham Gelle-Klarę Moyn­lin, co sta­no­wiło pewien pro­blem).

– Chcesz mi powie­dzieć, na jaki temat? – zapy­tała uprzej­mie.

– Wiek i depre­sja, moja droga. Nic poważ­nego. Tylko śmier­tel­nego. Jak tobie minął dzień?

Przyj­rzała mi się swoim wszyst­ko­wi­dzą­cym, dia­gno­stycz­nym wzro­kiem, prze­cią­ga­jąc przez palce dłu­gie, złote włosy, aż opa­dły swo­bod­nie, dosto­so­wu­jąc przy tym swoją odpo­wiedź do dia­gnozy.

– Był strasz­li­wie wyczer­pu­jący – stwier­dziła – do tego stop­nia, że bar­dzo potrze­buję drinka… zapewne jak i ty.

Napi­li­śmy się więc. Na szez­longu było miej­sce dla nas obojga i patrzy­li­śmy, jak księ­życ chowa się za brze­giem morza przy Jer­sey, pod­czas gdy Essie opo­wia­dała mi o swoim dniu i nie pró­bo­wała naci­skać.

Essie pro­wa­dzi wła­sne życie, dość wyma­ga­jące – cza­sami mnie zdu­miewa, że bez­u­stan­nie potrafi zna­leźć w nim mnó­stwo miej­sca na mnie. Poza spraw­dza­niem swo­ich przed­się­biorstw spę­dziła uciąż­liwą godzinę w pla­cówce badaw­czej, którą zało­ży­li­śmy w celu inte­gra­cji tech­no­lo­gii Heechee z naszymi kom­pu­te­rami. Wyglą­dało na to, że Heechee tak naprawdę nie uży­wali kom­pu­te­rów, jeśli nie liczyć pry­mi­tyw­nych wer­sji sto­so­wa­nych do kon­tro­lo­wa­nia nawi­ga­cji ich stat­ków, ale mieli tro­chę cie­ka­wych pomy­słów w pobli­skich dzie­dzi­nach. Oczy­wi­ście to była spe­cjal­ność Essie, w niej wła­śnie zdo­była swój dok­to­rat. A kiedy mówiła o swo­ich pro­gra­mach badaw­czych, widzia­łem, jak bie­gną jej myśli – nie ma potrzeby odpy­ty­wać o to sta­rego Robina, może po pro­stu obejść blo­kady pro­gramu Zyg­fryda i uzy­skać pełny dostęp do naszej roz­mowy.

– Nie jesteś aż tak sprytna, za jaką się uwa­żasz – powie­dzia­łem czule, co prze­rwało jej w poło­wie zda­nia. – To, o czym roz­ma­wia­li­śmy z Zyg­fry­dem, jest zapie­czę­to­wane – wyja­śni­łem.

– Ha. – Zado­wo­lona z sie­bie.

– Żad­nego „ha” – odpar­łem rów­nie zado­wo­lony – bo kaza­łem Alber­towi obie­cać. Zapis jest prze­cho­wy­wany w taki spo­sób, że nawet ty nie zdo­łasz go odszy­fro­wać bez nisz­cze­nia całego sys­temu.

– Ha! – rzu­ciła ponow­nie, obra­ca­jąc się, by spoj­rzeć mi w oczy. Tym razem „ha” było gło­śniej­sze i miało w sobie ton, który można by prze­tłu­ma­czyć jako „będę musiała sobie o tym poroz­ma­wiać z Alber­tem”.

Draż­nię Essie, ale też ją kocham, więc odpu­ści­łem.

– Naprawdę nie chcę łama­nia tej blo­kady – powie­dzia­łem – bo… cóż, z powodu próż­no­ści. Kiedy roz­ma­wiam z Zyg­fry­dem, brzmię na strasz­nie marud­nego. Ale opo­wiem ci o tym.

Roz­sia­dła się wygod­niej i słu­chała mojej rela­cji. Kiedy skoń­czy­łem, namy­ślała się przez chwilę.

– Dla­tego wła­śnie czu­jesz depre­sję? – zapy­tała. – Bo nie masz już wiel­kich per­spek­tyw? Przy­tak­ną­łem.

– Ależ Robi­nie! Być może masz tylko ogra­ni­czoną przy­szłość, ale na Boga, jak wspa­niałą teraź­niej­szość! Galak­tyczny podróż­nik! Obrzy­dliwy bogacz! Nie­od­parta pokusa sek­su­alna dla wiel­bią­cej i rów­nież bar­dzo ponęt­nej żony!

Uśmiech­ną­łem się i wzru­szy­łem ramio­nami. Pełna namy­słu cisza.

– Kwe­stia moralna – przy­znała w końcu – jest dość roz­sądna. Chwali ci się, że bie­rzesz pod uwagę takie sprawy. Ja rów­nież mia­łam wąt­pli­wo­ści, kiedy, jak świet­nie pamię­tasz, nie tak dawno temu wymie­niano mi tro­chę zuży­tych kobie­cych czę­ści.

– Czyli rozu­miesz!

– Dosko­nale rozu­miem! Rozu­miem też, drogi Robi­nie, że skoro pod­ją­łeś decy­zję, kie­ru­jąc się moral­no­ścią, nie ma sensu się dalej o nią mar­twić. Wpę­dza­nie się w depre­sję jest bez sensu. Na szczę­ście – powie­działa, pod­no­sząc się z szez­longa i wsta­jąc z wycią­gniętą do mnie dło­nią – dostępny jest dosko­nały śro­dek anty­de­pre­syjny. Dołą­czysz do mnie w sypialni?

Cóż, oczy­wi­ście, że to zro­bię. I zro­bi­łem. Po czym prze­ko­na­łem się, że depre­sja ustę­puje, bo jeśli coś jesz­cze spra­wia mi przy­jem­ność, to jest tym dzie­le­nie łoża z S. Ya. Lavo­ro­vną-Bro­adhead. I spra­wiałoby mi to przy­jem­ność, nawet gdy­bym wtedy wie­dział, że zostały mi nie­całe trzy mie­siące do śmierci, o któ­rej myśl wzbu­dzała we mnie taką depre­sję.

2. Co się stało na Planecie Peggy

2

Co się stało na Pla­ne­cie Peggy

Rów­no­cze­śnie na Pla­ne­cie Peggy mój przy­ja­ciel Audee Wal­thers szu­kał spe­cy­ficz­nej meliny dla okre­ślo­nego czło­wieka.

Nazy­wam go swoim przy­ja­cie­lem, choć od lat ani razu nie zago­ścił w mych myślach. Kie­dyś oddał mi przy­sługę. W zasa­dzie o niej nie zapo­mnia­łem… to zna­czy, gdyby ktoś mnie spy­tał:

– „Hej, Robi­nie, czy pamię­tasz, że Audee Wal­thers nasta­wił karku, żebyś mógł poży­czyć sta­tek, kiedy był ci potrzebny?

Odpo­wie­dział­bym z obu­rze­niem:

– Ależ oczy­wi­ście! Cze­goś takiego się nie zapo­mina”.

Ale też nie myśla­łem o tym przez cały czas i prawdę mówiąc, nie mia­łem wtedy poję­cia, gdzie był, ani nawet czy wciąż jesz­cze żył.

Wal­thers powi­nien być łatwy do zapa­mię­ta­nia, bo wyglą­dał dość nie­zwy­kle. Był niski i nie­zbyt przy­stojny: twarz miał szer­szą w szczęce niż w skro­niach, co nada­wało mu wygląd koja­rzący się z przy­ja­zną żabą. Był też mężem pięk­nej i nie­za­do­wo­lo­nej kobiety, wię­cej niż o połowę młod­szej od niego. Dolly miała dzie­więt­na­ście lat. Gdyby Audee zapy­tał mnie o radę, powie­dział­bym mu, że takie romanse maja z grud­niem nie mogą się udać… chyba że, jak w moim przy­padku, gru­dzień jest wyjąt­kowo bogaty. Jed­nak despe­racko pra­gnął, żeby jego się udał, bo bar­dzo kochał swoją żonę, więc pra­co­wał dla Dolly jak nie­wol­nik. Audee Wal­thers był pilo­tem. Dowol­nego rodzaju. Pilo­to­wał lata­cze na Wenus. Kiedy wielki ziem­ski trans­por­to­wiec (nie­ustan­nie przy­po­mi­na­jący mu o moim ist­nie­niu, jako że był czę­ściowo moją wła­sno­ścią i prze­chrzci­łem go na cześć swo­jej żony) znaj­do­wał się na orbi­cie nad Peggy, kie­ro­wał pro­mem, prze­wo­żąc w obie strony ładunki, przez pozo­stały czas latał czym­kol­wiek, co mógł wyna­jąć na Peggy do każ­dych celów wyma­ga­nych przez klien­tów. Jak nie­mal wszy­scy inni na Peggy, zna­lazł się 4 x 1010 kilo­me­trów od miej­sca uro­dze­nia, pró­bu­jąc zaro­bić na życie, i cza­sami mu się wio­dło, a cza­sami nie. Kiedy więc wró­cił z czar­teru i Adjangba powie­dział mu, że dostępny jest następny, Wal­thers ruszył, żeby zdo­być klienta. Nawet jeśli wyma­gało to prze­szu­ka­nia wszyst­kich barów w Port Hegra­met, żeby zna­leźć grupę potrze­bu­jącą pilota. Co nie było łatwe. Jak na „mia­sto” z czte­rema tysią­cami miesz­kań­ców Port Hegra­met miał całe mnó­stwo barów. Były ich dzie­siątki i te oczy­wi­ste – hote­lowa kawiar­nia, pub na lot­ni­sku, duże kasyno przy jedy­nym lokalu roz­ryw­ko­wym Portu Hegra­met – nie były miej­scami, w któ­rych prze­sia­dy­wali Ara­bo­wie potrze­bu­jący pilota. Dolly też nie było w kasy­nie, gdzie mogłaby pre­zen­to­wać swój pokaz z kukieł­kami, ani w domu, a przy­naj­mniej nie odbie­rała tele­fonu. Pół godziny póź­niej Wal­thers wciąż wędro­wał kiep­sko oświe­tlo­nymi uli­cami w poszu­ki­wa­niu swo­ich Ara­bów. Nie znaj­do­wał się już w bogat­szej, bar­dziej zachod­niej czę­ści mia­sta i kiedy w końcu ich zna­lazł, było to w meli­nie na skraju mia­sta, gdzie wła­śnie się kłó­cili.

Wszyst­kie budynki w Por­cie Hegra­met były tym­cza­sowe, co sta­no­wiło wymu­szoną kon­se­kwen­cję faktu, że pla­neta była aktyw­nie kolo­ni­zo­wana. Co mie­siąc, gdy w dużym trans­por­towcu Raju Heechee przy­by­wali nowi imi­granci z Ziemi, popu­la­cja puchła gwał­tow­nie jak balon po odkrę­ce­niu zaworu z gazem. Potem stop­niowo malała w ciągu kilku tygo­dni, w miarę jak kolo­ni­ści prze­no­sili się na plan­ta­cje, miej­sca wyrębu drzew i do kopalń. Ni­gdy nie spa­dała cał­kiem do poprzed­niego poziomu, więc każ­dego mie­siąca przy­by­wało kil­ku­set nowych miesz­kań­ców, budo­wano kilka nowych budyn­ków i kani­ba­li­zo­wano kilka sta­rych. Jed­nak ta melina była ewi­dent­nie naj­bar­dziej tym­cza­sowa ze wszyst­kich. Skła­dała się z trzech posta­wio­nych w pio­nie płyt budow­la­nego pla­stiku i czwar­tej poło­żo­nej na nich w cha­rak­te­rze dachu, z bokiem od strony ulicy otwar­tym na cie­płe powie­trze Peggy. Mimo tego wewnątrz było ciemno od dymu z tyto­niu i konopi, prze­nik­nię­tego kwa­śną wonią jagód ze sprze­da­wa­nego tu samo­gonu.

Wal­thers natych­miast roz­po­znał swą zwie­rzynę na pod­sta­wie prze­ka­za­nego przez agenta opisu. W Por­cie Hegra­met nie było wielu podob­nych do niego – oczy­wi­ście dużo Ara­bów, ale ilu boga­tych? Na doda­tek ilu z nich było sta­rych? Mister Luqman był jesz­cze star­szy od Adjangby, tłu­sty i łysy, a na każ­dym pulch­nym palcu nosił pier­ścień, wiele z nich z dia­men­tami. Sie­dział z grupą innych Ara­bów w głębi meliny, ale gdy Wal­thers ruszył w ich stronę, bar­manka zatrzy­mała go gestem.

– Pry­watna impreza – rzu­ciła. – Oni płacą, ty zosta­wiasz ich w spo­koju.

– Cze­kają na mnie – odpo­wie­dział Wal­thers z nadzieją, że to prawda.

– W jakiej spra­wie?

– A to już nie twój biz­nes – gniew­nie rzu­cił Wal­thers, roz­wa­ża­jąc moż­liwy prze­bieg wyda­rzeń, gdyby po pro­stu się za nią prze­pchnął. Nie sta­no­wiła zagro­że­nia: szczu­pła, ciem­no­włosa młoda kobieta ze zwi­sa­ją­cymi z uszu wiel­kimi pier­ście­niami jarzą­cego się błę­ki­tem metalu, ale już zupeł­nie ina­czej wyglą­dała sprawa z dużym męż­czy­zną o gło­wie jak pocisk sie­dzą­cym w kącie i obser­wu­ją­cym roz­wi­ja­jącą się sytu­ację. Na szczę­ście mister Luqman zoba­czył Wal­thersa i ruszył chwiej­nie w jego stronę.

– Jesteś moim pilo­tem – ogło­sił. – Chodź, napijmy się.

– Dzię­kuję, panie Luqman, ale muszę wra­cać do domu. Chcia­łem tylko potwier­dzić czar­ter.

– Tak, pole­cimy z panem. – Odwró­cił się i popa­trzył na resztę swo­jej grupy, kłó­cą­cej się zawzię­cie na jakiś temat. – Napije się pan? – zapy­tał przez ramię.

Był bar­dziej pijany, niż Wal­thers przy­pusz­czał.

– Dzię­kuję, ale nie – powtó­rzył. – Pro­szę, zechce pan teraz pod­pi­sać doku­menty czar­te­rowe?

Luqman odwró­cił się znowu i zaga­pił na wydruk w rękach Wathera.

– Kon­trakt? – Zasta­na­wiał się przez chwilę. – Czemu potrze­bu­jemy kon­traktu?

– Taki jest zwy­czaj, panie Luqman – wyja­śnił Wal­thers, gwał­tow­nie tra­cąc cier­pli­wość. Arab­scy towa­rzy­sze Luqmana krzy­czeli na sie­bie, a uwaga boga­cza prze­ska­ki­wała mię­dzy Wal­thersem a jego skłó­coną grupą.

I to była kolejna sprawa. W kłótni brały udział cztery osoby, albo pięć, jeśli uwzględ­nić samego Luqmana.

– Pan Adjangba powie­dział, że wasza grupa to cztery osoby – zauwa­żył Wal­thers. – Przy pię­ciu będzie konieczna dopłata.

– Pię­ciu? – Luqman sku­pił się na twa­rzy Wal­thersa. – Nie, jest nas czwórka. – Wyraz jego twa­rzy się zmie­nił i uśmiech­nął się przy­jaź­nie. – Och, myśli pan, że ten wariat jest jed­nym z nas? Nie, nie poleci z nami. Choć być może wylą­duje w gro­bie, jeśli dalej będzie się upie­rał tłu­ma­czyć Sha­me­emowi, co Pro­rok miał na myśli w swo­ich naukach.

– Rozu­miem – stwier­dził Wal­thers. – W takim razie, gdyby pan zechciał pod­pi­sać… – Arab wzru­szył ramio­nami i wziął wydruk od Wal­thersa. Roz­ło­żył go na ocyn­ko­wa­nym barze i zaczął go uważ­nie czy­tać z pió­rem w dłoni. Kłót­nia zro­biła się gło­śniej­sza, ale Luqman wyda­wał się zupeł­nie na nią nie zwra­cać uwagi.

Więk­szość klien­tów meliny miała afry­kań­skie korze­nie, wyglą­dała na Kikuju z jed­nej strony pomiesz­cze­nia i Masa­jów z dru­giej. Na pierw­szy rzut oka w tym oto­cze­niu ludzie przy skłó­co­nym stole – co do jed­nego – wyglą­dali tak samo, ale teraz Wal­thers dostrzegł swój błąd. Jeden z kłó­cą­cych się był młod­szy od pozo­sta­łych, do tego niż­szy i szczu­plej­szy. Kolor skóry miał ciem­niej­szy niż więk­szość Euro­pej­czy­ków, ale nie aż tak ciemny jak u Libij­czy­ków, i choć oczy miał rów­nie czarne jak ich, to nie przy­ciem­niał skóry wokół. To nie była sprawa Wal­thersa.

Odwró­cił się i cze­kał cier­pli­wie, pra­gnąc stąd odejść. Nie tylko dla­tego, że chciał zoba­czyć Dolly, ale też dla­tego, że Port Hegra­met bywał bar­dzo wrogo etniczny. Chiń­czycy głów­nie trzy­mali się z Chiń­czy­kami, miesz­kańcy Ame­ryki Łaciń­skiej sie­dzieli w swoim bar­rio2, Euro­pej­czycy w dziel­nicy euro­pej­skiej… choć wła­ści­wie to wcale nie i z pew­no­ścią nie zawsze zacho­wy­wali spo­kój. Pano­wały ostre podziały nawet w pod­gru­pach. Chiń­czycy z Kan­tonu nie doga­dy­wali się z Chiń­czy­kami z Taj­wanu, Por­tu­gal­czycy nie mieli wiele wspól­nego z Finami, a byli Czi­lij­czycy wciąż kłó­cili się z daw­nymi Argen­tyń­czy­kami. Tyle że Euro­pej­czycy zde­cy­do­wa­nie nie odczu­wali potrzeby odwie­dza­nia afry­kań­skich knajp, więc kiedy Luqman pod­pi­sał umowę, podzię­ko­wał mu i wyszedł szybko oraz z wyraźną ulgą. Nie prze­szedł nawet prze­cznicy, gdy z tyłu dobie­gły go gło­śniej­sze krzyki zło­ści o wrza­ski bólu.

Na Pla­ne­cie Peggy czło­wiek bar­dzo sta­rał się pil­no­wać swo­jego nosa, ale Wal­thers miał w umo­wie zapis na pew­nego rodzaju ochronę. Grupa, która biła jedną osobę, mogła być na przy­kład afry­kań­skimi bram­ka­rzami ata­ku­ją­cymi szefa jego zakon­trak­to­wa­nej grupy, a to czy­ni­łoby z bija­tyki jego sprawę. Zawró­cił i pobiegł, co było błę­dem, któ­rego żało­wał póź­niej jesz­cze bar­dzo długo.

Zanim Wal­thers tam dotarł, napast­nicy już poszli, a jęcząca i krwa­wiąca postać na pobo­czu nie nale­żała jed­nak do grupy jego zakon­trak­to­wa­nych klien­tów. Był nim młody obcy, który chwy­cił nogę Wal­thersa.

– Pomóż mi, a dam ci pięć­dzie­siąt tysięcy dola­rów – powie­dział nie­wy­raź­nie przez nabrzmiałe i zakrwa­wione wargi.

– Pójdę poszu­kać poli­cjanta – zaofe­ro­wał Wal­thers, pró­bu­jąc się uwol­nić.

– Żad­nej poli­cji! Pomóż mi poza­bi­jać tych ludzi, to ci zapłacę – wark­nął męż­czy­zna. – Jestem kapi­tan Juan Hen­ri­qu­ette San­tos-Schmitz i stać mnie na opła­ce­nie two­ich usług!

Oczy­wi­ście wtedy nic o tym nie wie­dzia­łem. Z dru­giej strony Wal­thers nie wie­dział, że Luqman pra­co­wał dla mnie. To było nie­istotne. Pra­co­wały dla mnie dzie­siątki tysięcy ludzi i nie robiło żad­nej róż­nicy, czy Wal­thers znał ich toż­sa­mość, czy nie. Pechowe było to, że nie roz­po­znał Wana, bo ni­gdy o nim nie sły­szał poza bar­dzo ogól­ni­ko­wymi infor­ma­cjami. Na dłuż­szą metę zro­biło to dla Wal­thers bar­dzo dużą róż­nicę.

Sam zna­łem Wana cał­kiem dobrze. Spo­tka­łem go po raz pierw­szy, gdy był dzi­kim dziec­kiem wycho­wa­nym przez maszyny i stwo­rze­nia nie­bę­dące ludźmi, a wspo­mi­na­jąc o kata­logu moich zna­jo­mych okre­śli­łem go mia­nem wcale nie przy­ja­ciela. Oj tak, zna­łem go. Pro­blem w tym, że ni­gdy nie zso­cja­li­zo­wał się dosta­tecz­nie, by się z kimś zaprzy­jaź­nić.

Można by nawet powie­dzieć, że był wro­giem – nie tylko moim, ale całej rasy ludz­kiej – w cza­sach peł­nej stra­chu i lubież­nych myśli mło­do­ści, śniąc w swo­jej leżance w obłoku Oorta, nie wie­dząc i nie przej­mu­jąc się fak­tem, że jego sny dopro­wa­dzały wszyst­kich innych do sza­leń­stwa. Choć zde­cy­do­wa­nie nie było to jego winą. Nawet nie było jego winą, że wredni sza­leni ter­ro­ry­ści zna­leźli w nim inspi­ra­cję i znowu dopro­wa­dzali nas do sza­leń­stwa, gdy tylko im się to udało… ale gdy­by­śmy mieli zacząć ana­li­zo­wać „winę” i powią­zane poję­cie „poczu­cia winy”, wró­ci­li­by­śmy pro­sto w obję­cia Zyg­fryda von Psy­cha, a teraz mówię o Audee Wal­ther­sie.

Wal­thers nie był anio­łem miło­sier­dzia, ale nie mógł zosta­wić czło­wieka na ulicy. Kiedy pomógł dotrzeć krwa­wią­cemu męż­czyź­nie do małego miesz­ka­nia dzie­lo­nego z Dolly, Wal­thers dalece nie wie­dział, czemu wła­ści­wie to robi. Ow­szem, ten czło­wiek był w złym sta­nie, ale na takie sytu­acje ist­niały sta­cje pierw­szej pomocy, a poza tym ofiara zde­cy­do­wa­nie nie wzbu­dzała sym­pa­tii. Przez całą drogę do dziel­nicy nazy­wa­nej Małą Europą zmniej­szał swoją ofertę wyna­gro­dze­nia pie­nięż­nego i narze­kał, że Wal­thers jest tchó­rzem. Kiedy padł na roz­kła­dane łóżko Wal­thersa, jego obiet­nica skur­czyła się do dwu­stu pięć­dzie­się­ciu dola­rów, i nie­ustan­nie dzie­lił się przy tym swoją opi­nią o cha­rak­te­rze Wal­thersa.

Przy­naj­mniej prze­stał krwa­wić. Dźwi­gnął się nieco i z pogardą rozej­rzał się po miesz­ka­niu. Dolly nie wró­ciła jesz­cze do domu i oczy­wi­ście zosta­wiła w nim bała­gan – nie­po­sprzą­tane brudne naczy­nia na roz­kła­da­nym stole, wszę­dzie poroz­rzu­cane pacynki, suszącą się nad zle­wem bie­li­znę i swe­ter wiszący na klamce.

– To miej­sce jest paskudne – kon­wer­sa­cyj­nym tonem stwier­dził nie­chciany gość. – Nie jest warte nawet dwu­stu pięć­dzie­się­ciu dola­rów.

Na usta Wal­thersa pod­su­nęła się ogni­sta odpo­wiedź, ale zdła­wił ją, podob­nie jak wszyst­kie pozo­stałe, któ­rych nie wypo­wie­dział przez ostat­nie pół godziny. Jaki miały sens?

– Obmyję cię – powie­dział. – Potem możesz sobie iść. Nie chcę two­ich pie­nię­dzy.

Spuch­nięte wargi spró­bo­wały wykrzy­wić się pogar­dli­wie.

– Głu­pie jest mówie­nie cze­goś takiego – powie­dział męż­czy­zna – bo jestem kapi­tan Juan Hen­ri­qu­ette San­tos-Schmitz. Posia­dam wła­sny sta­tek kosmiczny, mam udziały w statku trans­por­to­wym, który zaopa­truje tę pla­netę oraz inne bar­dzo ważne przed­się­bior­stwa, i mówi się, że jestem jede­na­stym naj­bo­gat­szym czło­wie­kiem we wszech­świe­cie.

– Ni­gdy o tobie nie sły­sza­łem – burk­nął Wal­thers, nale­wa­jąc cie­płej wody do miski.

Słowa Robina także wyma­gają tu nieco obja­śnień. Heechee byli bar­dzo zain­te­re­so­wani isto­tami żywymi, w szcze­gól­no­ści życiem inte­li­gent­nym lub wyka­zu­ją­cym oznaki suge­ru­jące, że może roz­wi­nąć inte­li­gen­cję. Dys­po­no­wali urzą­dze­niem pozwa­la­ją­cym im wsłu­chi­wać się w uczu­cia bar­dzo odle­głych stwo­rzeń.

Pro­blem z tym urzą­dze­niem pole­gał na tym, że nie tylko odbie­rało, ale i nada­wało, przez co badane stwo­rze­nia odbie­rały emo­cje ope­ra­tora. Jeśli ope­ra­tor był poru­szony lub doło­wany – albo sza­lony – kon­se­kwen­cje były bar­dzo, bar­dzo złe. Chło­piec Wan dys­po­no­wał takim urzą­dze­niem, gdy został porzu­cony jako nie­mowlę. Nazy­wał je leżanką snów – naukowcy prze­mia­no­wali je póź­niej na telem­pa­tyczny prze­kaź­nik psy­cho­ki­ne­tyczny – i kiedy jej uży­wał, działy się rze­czy tak subiek­ty­wie opi­sy­wane przez Robina.

Choć nie była to do końca prawda. Ow­szem, to było dawno temu, ale prze­chwałki wzbu­dziły jakieś wspo­mnie­nie. Ktoś, kto poja­wiał się w wia­do­mo­ściach PV co godzinę przez tydzień, potem co tydzień przez mie­siąc albo dwa. Nikogo nie zapo­mina się łatwiej niż gwiazdę mie­siąca dzie­sięć lat póź­niej.

– Jesteś tym dzie­cia­kiem, który wycho­wał się w tam­tym statku Heechee – powie­dział nagle.

– Wła­śnie, aua! – potwier­dził tam­ten. – Krzyw­dzisz mnie!

– To się nie ruszaj – burk­nął Wal­thers i zaczął się zasta­na­wiać, co zro­bić z jede­na­stym naj­bo­gat­szym czło­wie­kiem we wszech­świe­cie. Oczy­wi­ście Dolly byłaby zachwy­cona ze spo­tka­nia go. Tylko że kiedy prze­szedłby już jej zachwyt, jakie plany zaczę­łaby snuć dla Wal­thersa, aby dobrać się do tego bogac­twa i kupić im plan­ta­cję na wyspie, letni dom na wzgó­rzach Heater albo… lot do domu? Czy na dłuż­szą metę nie byłoby lepiej zatrzy­mać go tutaj pod jakimś pre­tek­stem do czasu, aż Dolly wróci do domu… albo go wypu­ścić i po pro­stu jej o tym powie­dzieć?

Jeśli zbyt długo się nad czymś zasta­na­wiać, pro­blem cza­sami sam się roz­wią­zuje; ten roz­wią­zał się, gdy zamek w drzwiach stuk­nął, trza­snął i do środka weszła Dolly.

Jak­kol­wiek Dolly wyglą­dała w domu – cza­sami z oczami załza­wio­nymi od aler­gii na florę Pla­nety Peggy, czę­sto zrzę­dliwa, rzadko z ucze­sa­nymi wło­sami – wycho­dząc na zewnątrz olśnie­wała. Ewi­dent­nie prze­cho­dząc przez drzwi olśniła nie­spo­dzie­wa­nego gościa i choć od ponad roku był mężem posia­daczki tej ude­rza­jąco szczu­płej figury oraz bez­na­mięt­nej ala­ba­stro­wej twa­rzy i znał dra­koń­ską dietę wyma­ganą do pierw­szego, a także pro­blem orto­don­tyczny będący powo­dem dru­giego, nie­mal olśniła i Wal­thersa.

Przy­wi­tał ją obję­ciem i poca­łun­kiem, na który odpo­wie­działa, choć bez zaan­ga­żo­wa­nia. Wyglą­dała zza niego na gościa.

– Kocha­nie, to kapi­tan San­tos-Schmitz – Wal­thers przed­sta­wił go, nie pusz­cza­jąc jej. – Wdał się w bójkę i spro­wa­dzi­łem go tutaj…

Ode­pchnęła go od sie­bie.

– Nie zro­bi­łeś tego, Junior!

Potrze­bo­wał chwili na zro­zu­mie­nie jej pomyłki.

– O nie, Dolly, nie bił się ze mną. Ja po pro­stu przy­pad­kiem się tam zna­la­złem.

Wyraz jej twa­rzy zła­god­niał i obró­ciła się do gościa.

– Oczy­wi­ście jesteś tu mile widziany, Wan. Pozwól mi zoba­czyć, co ci zro­biono.

San­tos-Schmitz się roz­pro­mie­nił.

– Znasz mnie – powie­dział, pozwa­la­jąc jej poma­cać kawałki ban­daży zało­żone już przez Wal­thersa.

– Oczy­wi­ście, Wan! Znają cię wszy­scy w Por­cie Hegra­met. – Współ­czu­jąco pokrę­ciła głową na widok pod­bi­tego oka. – Wska­zano mi cię wczo­raj wie­czo­rem – wyja­śniła. – W Sali Wrze­ciona.

Odsu­nął się nieco, żeby uważ­niej jej się przyj­rzeć.

– Ach tak! Artystka. Widzia­łem twoje przed­sta­wie­nie.

Dolly Wal­thers rzadko się uśmie­chała, ale potra­fiła zmru­żyć kąciki oczu i lekko wydąć wargi, co wyglą­dało dużo lepiej od uśmie­chu, zwięk­sza­jąc jej atrak­cyj­ność. Przy­bie­rała go czę­sto, sta­ra­jąc się wygod­niej uło­żyć Wana San­tosa-Schmitza, poda­jąc mu kawę i słu­cha­jąc jego wyja­śnień, czemu Libij­czycy nie mieli racji, złosz­cząc się na niego. Jeśli Wal­thers uwa­żał, że Dolly będzie miała mu za złe spro­wa­dze­nie do domu tego wędrowca, odkrył, że nie ma czego się lękać z tej strony. Jed­nak godzinę póź­niej zaczął się robić ner­wowy. – Wan – powie­dział – rano muszę wyle­cieć i przy­pusz­czam, że chciał­byś wró­cić do swo­jego hotelu…

– Zde­cy­do­wa­nie nie, Junior – skar­ciła go żona. – Mamy tu mnó­stwo miej­sca. Może zostać w łóżku, ty będziesz spać na kana­pie, a ja na pry­czy w szwalni.

Wal­thers był zbyt zasko­czony, by zmarsz­czyć brwi albo choćby odpo­wie­dzieć. To był głupi pomysł. Oczy­wi­ście, że Wan będzie chciał wró­cić do hotelu i oczy­wi­ście Dolly była po pro­stu uprzejma, prze­cież nie mogła naprawdę chcieć zor­ga­ni­zo­wać spa­nia w taki spo­sób, żeby cał­ko­wi­cie pozba­wić ich pry­wat­no­ści w tę jedną noc, którą miał przed ponow­nym wylo­tem w busz z wybu­cho­wymi Ara­bami. Cze­kał więc z prze­ko­na­niem na prze­pro­siny ze strony Wana i pozwo­le­nie prze­ko­na­nia się, potem z mniej­szą pew­no­ścią, jesz­cze mniej­szą, aż zupeł­nie ją stra­cił. Choć Wal­thers był niskiego wzro­stu, kanapa była krót­sza od niego i wier­cił się na niej nie­spo­koj­nie przez całą noc, wyrze­ka­jąc w duchu, by ni­gdy nie usły­szał nazwi­ska Juana Hen­ri­qu­etty San­tos-Schmitza…

Co było pra­gnie­niem dzie­lo­nym przez dużą część ludz­ko­ści, włącz­nie ze mną.

Wan nie był po pro­stu wred­nym czło­wie­kiem – och, oczy­wi­ście to nie była jego wina (tak, tak, Zyg­fry­dzie, wiem… wynoś się z mojej głowy!). Był rów­nież ści­ga­nym prze­stępcą, a raczej byłby nim, gdyby kto­kol­wiek dokład­nie wie­dział, co wykradł ze sta­rych arte­fak­tów Heechee.

Nie kła­mał, mówiąc Wal­ther­sowi, że jest bogaty. Z uro­dze­nia miał prawo do mnó­stwa tech­no­lo­gii Heechee po pro­stu dla tego, że mama uro­dziła go w habi­ta­cie Heechee, gdzie nie było innych war­tych wspo­mnie­nia ludzi. Oka­zało się, że ozna­cza to dla niego mnó­stwo pie­nię­dzy, gdy sądy miały czas to prze­pro­ce­so­wać. Ozna­czało też, przy­naj­mniej w gło­wie Wana, że miał prawo w zasa­dzie do wszyst­kiego pocho­dzą­cego od Heechee, co nie zostało przy­spa­wane do pod­łoża. Wykradł sta­tek Heechee – o czym wszy­scy wie­dzieli – ale jego pie­nią­dze opła­ciły praw­ni­ków, któ­rzy pogrze­bali w sądach wnio­sek Kor­po­ra­cji Gate­way o odzy­ska­nie go. Dys­po­no­wał też pew­nymi gadże­tami Heechee, które nie były ogól­no­do­stępne, i gdyby kto­kol­wiek wie­dział dokład­nie, co się na nie składa, sprawa zosta­łaby bły­ska­wicz­nie prze­pchnięta przez sądy i zamiast zwy­kłego powodu do iry­ta­cji, Wan stałby się wro­giem publicz­nym numer jeden. Wal­thers miał więc pełne prawo go nie­na­wi­dzić, choć oczy­wi­ście nie takie miał powody do tego uczu­cia.

* * *

Kiedy następ­nego ranka spo­tkał się z Libij­czy­kami, byli na kacu i roz­draż­nieni. On był w gor­szym sta­nie, jako że jego nastrój był jesz­cze dzik­szy, choć nawet nie miał kaca. Co było choć w czę­ści powo­dem takiego nasta­wie­nia.

Jego pasa­że­ro­wie nie zapy­tali o poprzed­nią noc, prawdę mówiąc pra­wie w ogóle się nie odzy­wali, gdy pojazd powietrzny prze­my­kał nad obszer­nymi sawan­nami, oka­zjo­nal­nymi łąkami i bar­dzo rzad­kimi polami upraw­nymi Pla­nety Peggy. Luqman z jed­nym ze swo­ich ludzi sie­dzieli z nosami w wyświe­tla­nych w sztucz­nych kolo­rach sate­li­tar­nych holo­gra­ficz­nych obra­zach bada­nego sek­tora, kolejny spał, a czwarty po pro­stu trzy­mał się za głowę i wyglą­dał przez okno. O tej porze roku maszyna nie­mal pro­wa­dziła się sama, bo w oko­licy pra­wie nie było trud­niej­szych warun­ków atmos­fe­rycz­nych. Wal­thers miał mnó­stwo czasu na myśle­nie o swo­jej żonie. Ich mał­żeń­stwo było chwilą jego oso­bi­stego triumfu, ale czemu potem nie żyli razem długo i szczę­śli­wie?

Oczy­wi­ście Dolly nie miała łatwego życia. Dziew­czyna z Ken­tucky bez pie­nię­dzy, rodziny ani pracy – rów­nież bez żad­nego wykształ­ce­nia i może nie prze­sad­nie inte­li­gentna – ktoś taki musiał uży­wać wszyst­kich posia­da­nych atu­tów, żeby wydo­stać się z kraju węgla. Jej głów­nym atu­tem był wygląd. Bar­dzo dobry, choć nie dosko­nały. Miała szczu­płą figurę i piękne oczy, ale wysta­jące zęby. W wieku czter­na­stu lat zdo­była pracę jako tan­cerka na barze w Cin­cin­nati, jed­nak nie zara­biała tym dość na utrzy­ma­nie bez dora­bia­nia na boku. Dolly nie chciała tego robić, oszczę­dzała się. Pró­bo­wała śpiewu, ale nie miała na to głosu. Zresztą próba śpie­wa­nia bez poru­sza­nia war­gami i odsła­nia­nia swo­ich kró­li­czych zębów nada­wała jej wygląd brzu­cho­mów­czyni… A kiedy powie­dział jej to klient chcący ją zra­nić, bo odrzu­ciła jego zaloty, w gło­wie Dolly roz­bły­sła żarówka. Wodzi­rej w tym klu­bie uwa­żał się za komika. Dolly zapła­ciła pra­niem i szy­ciem za tro­chę sta­rych, zuży­tych żar­tów, zro­biła sobie kilka pacy­nek, prze­stu­dio­wała wszyst­kie przed­sta­wie­nia z nimi w roli głów­nej, jakie zna­la­zła w PV lub na taśmach, i spró­bo­wała występu na koniec ostat­niego przed­sta­wie­nia w sobot­nią noc, gdy inna śpie­waczka miała ją zastą­pić w nie­dzielę. Przed­sta­wie­nie nie było hitem, ale nowa śpie­waczka była jesz­cze gor­sza od Dolly, więc ją zatrzy­mano. Dwa tygo­dnie w Cin­cin­nati, mie­siąc w Louisville, pra­wie trzy mie­siące w małych klu­bach w oko­li­cach Chi­cago… gdyby występy odby­wały się w spo­sób cią­gły, zaro­bi­łaby cał­kiem nie­źle, ale miała mię­dzy nimi tygo­dnie i mie­siące przerw. Jed­nak nie gło­do­wała. Do czasu, gdy Dolly dotarła na Pla­netę Peggy, ostre kanty Przed­sta­wie­nia starły się o tak wielu wro­gich lub pija­nych widzów, że doszli­fo­wały się w coś cał­kiem dzia­ła­ją­cego. Nie dość dobrego na praw­dziwą karierę, ale wystar­cza­ją­cego do utrzy­ma­nia jej przy życiu. Dosta­nie się na Pla­netę Peggy było aktem despe­ra­cji, bo lot wyma­gał zrze­cze­nia się prawa do powrotu. Nie stała się tu gwiazdą, ale też nie wio­dło się jej gorzej. A nawet jeśli już nie­zu­peł­nie się oszczę­dzała, przy­naj­mniej nie dys­po­no­wała swym cia­łem zbyt roz­rzut­nie. Kiedy poja­wił się Audee Wal­thers Jr., zaofe­ro­wał jej cenę wyż­szą niż więk­szość pozo­sta­łych – mał­żeń­stwo. Zgo­dziła się. Miała osiem­na­ście lat. On dwa razy tyle.

Z dru­giej strony trudne życie Dolly nie było tak naprawdę dużo cięż­sze niż kogo­kol­wiek na Peggy, oczy­wi­ście nie licząc ludzi w rodzaju poszu­ki­wa­czy ropy Audee. Poszu­ki­wa­cze zapła­cili pełną cenę biletu na Pla­netę Peggy, albo zro­biły to ich firmy, a każdy z nich miał w kie­szeni opła­cony bilet powrotny.

Co wcale nie popra­wiało ich nastroju. Dotar­cie do miej­sca na Zachod­niej Wyspie wybra­nego na obóz wyma­gało sze­ściu godzin lotu. Zanim zje­dli, roz­sta­wili schro­nie­nia i odmó­wili modli­twy, kłó­cąc się przy tym co do wła­ści­wego kie­runku, ich kac w zasa­dzie minął, ale i tak było już w zbyt późno, żeby coś jesz­cze zro­bić tego dnia. Dla nich, nie dla Wal­thersa. Pole­cono mu lot prze­cze­su­jący nad dwu­dzie­stoma tysią­cami hek­ta­rów poro­śnię­tych krza­kami wzgórz. Cią­gnął za sobą czuj­nik masy do wykry­wa­nia ano­ma­lii gra­wi­ta­cyj­nych i nie miało zna­cze­nia, że musiał to robić po ciemku. W każ­dym razie nie miało to zna­cze­nia dla Luqmana, w prze­ci­wień­stwie do Wal­thersa, bo był to dokład­nie taki rodzaj lata­nia, jakiego naj­bar­dziej nie zno­sił – pułap był dość niski, a nie­które wzgó­rza cał­kiem wyso­kie. Leciał więc, uży­wa­jąc przez cały czas zarówno radaru, jak i reflek­to­rów, stra­sząc powolne, głu­pie zwie­rzęta zamiesz­ku­jące sawanny Zachod­niej Wyspy i stra­sząc sie­bie, gdy odkrył, że przy­sy­pia i musi gwał­tow­nie zwięk­szyć pułap, by unik­nąć spo­tka­nia z pędzą­cym ku niemu, poro­śnię­tym szczy­tem wzgó­rza.

Udało mu się zali­czyć pięć godzin snu, zanim Luqman obu­dził go, naka­zu­jąc reko­ne­sans foto­gra­ficz­nych kilku nie­ja­snych miejsc, a kiedy i to dobie­gło końca, miał się zająć zrzu­ca­niem tyczek na całym tere­nie. Tyczki nie były pro­stym litym meta­lem, tylko geo­fo­nami wyma­ga­ją­cymi roz­sta­wie­nia w siatkę dłu­go­ści wielu kilo­me­trów. Co wię­cej, musiał je zrzu­cać z wyso­ko­ści przy­naj­mniej dwu­dzie­stu metrów, żeby miały szansę prze­bić powierzch­nię i ster­czeć pio­nowo do zapew­nie­nia wia­ry­god­nych odczy­tów, a każdą nale­żało umie­ścić z dokład­no­ścią do dwóch metrów. Wal­ther­sowi nie pomo­gło zwró­ce­nie uwagi, że te wyma­ga­nia są wza­jem­nie sprzeczne, więc wcale nie zasko­czyło go, gdy zamon­to­wane na pojeź­dzie wibra­tory wyko­nały swoje zada­nie i dane petro­lo­giczne oka­zały się bez­u­ży­teczne. Luqman pole­cił powtó­rzyć roz­miesz­cza­nie tyczek, więc Wal­thers musiał powtó­rzyć całą trasę pie­szo, wycią­ga­jąc geo­fony i wbi­ja­jąc je młot­kiem.

Zatrud­nił się do pilo­to­wa­nia, ale Luqman miał na to szer­sze spoj­rze­nie. Nie tylko gania­nie wokół z tycz­kami geo­fo­nicz­nymi. Pew­nego dnia kazał mu kopać za podob­nymi do klesz­czy stwo­rze­niami, będą­cymi na Peggy odpo­wied­ni­kiem dżdżow­nic napo­wie­trza­ją­cych glebę. Następ­nego dnia dał mu urzą­dze­nie z czymś w rodzaju ela­stycz­nego węża, który potra­fił się wko­pać na kil­ka­dzie­siąt metrów w glebę i wycią­gać próbki pod­łoża. Gdyby jadali ziem­niaki, kaza­liby mu je zapewne obie­rać i nawet pró­bo­wali obar­czyć go zmy­wa­niem naczyń, ustę­pu­jąc w końcu tylko na tyle, że zgo­dzili się robić to wszy­scy na zmianę. (Choć Wal­thers zauwa­żył, że Luqman ni­gdy nie zgło­sił się na swój dyżur). Nie, żeby jego zada­nia nie były cie­kawe. Klesz­czo­wate robale tra­fiły do słoja z roz­pusz­czal­ni­kiem, a uzy­skana w ten spo­sób zupa stała się paskami elek­tro­fo­re­tycz­nymi na arku­szach bibuły fil­tra­cyj­nej. Próbki tra­fiły do małych inku­ba­to­rów z jałową wodą, jało­wym powie­trzem i jało­wymi parami węglo­wo­do­rów. Szu­kali ropy naf­to­wej. Robale podob­nie jak ter­mity kopały głę­boko w ziemi. Część z tego, co wygrze­bały, wra­cało z nimi na powierzch­nię, a elek­tro­fo­reza mogła roz­dzie­lić to, co ze sobą przy­no­siły. Inku­ba­tory spraw­dzały to samo w zupeł­nie inny spo­sób. Pla­neta Peggy, podob­nie jak Zie­mia, miała w swo­jej gle­bie mikro­or­ga­ni­zmy, które mogły się żywić samymi węglo­wo­do­rami, więc gdyby cokol­wiek wyro­sło w inku­ba­to­rach wyłącz­nie z węglo­wo­do­rami, musia­łyby to być wła­śnie takie orga­ni­zmy, które nie powsta­łyby bez źró­dła wol­nych węglo­wo­do­rów w gle­bie. W obu przy­pad­kach ozna­cza­łoby to obec­ność ropy. Tyle że dla Wal­thersa te testy ozna­czały głów­nie bar­dzo ciężką pracę, a jedy­nym wytchnie­niem od niej było kie­ro­wa­nie go z powro­tem do pojazdu lata­ją­cego, by ponow­nie prze­cią­gać magne­to­metr albo rzu­cać kolejne tyczki. Po pierw­szych trzech dniach scho­wał się do swo­jego namiotu, by wycią­gnąć swój kon­trakt i upew­nić się, że miał obo­wią­zek robić te wszyst­kie rze­czy. Miał. Uznał, że po powro­cie do Portu Hegra­met będzie musiał poroz­ma­wiać ze swoim agen­tem. Po pię­ciu dniach zmie­nił zda­nie. Dużo lep­szym roz­wią­za­niem wyda­wało się zabi­cie agenta… Ale całe to lata­nie miało jeden korzystny efekt – w ósmym dniu trzy­ty­go­dnio­wej wyprawy Wal­thers z przy­jem­no­ścią zgło­sił Luqma­nowi, że koń­czy się paliwo i będzie musiał wró­cić do bazy po wię­cej wodoru.

* * *

Kiedy dotarł do swo­jego małego miesz­ka­nia, było już ciemno, choć w środku zastał porzą­dek, co było miłą nie­spo­dzianką, a Dolly była w domu, co było jesz­cze mil­sze. A naj­lep­sze było to, że ewi­dent­nie ucie­szyła się z jego przy­jazdu.

Wie­czór był ide­alny. Kochali się, Dolly zro­biła kola­cję, potem znowu się kochali, a o pół­nocy sie­dzieli na łóżku z ple­cami opar­tymi o poduszki i wycią­gnię­tymi nogami, trzy­ma­jąc się za ręce i dzie­ląc butelkę lokal­nego wina.

– Chcia­ła­bym, żebyś mógł mnie tam zabrać ze sobą – rzu­ciła Dolly, gdy skoń­czył opo­wia­dać o czar­te­rze Nowego Dela­ware. Nie patrzyła na niego, bez zaan­ga­żo­wa­nia i z łagodną twa­rzą zakła­dała na wolną dłoń pacynkę.

– Nie ma na to szans, skar­bie. – Roze­śmiał się. – Za dobrze wyglą­dasz na zabie­ra­nie w dzicz z czte­rema napa­lo­nymi Ara­bami. Słu­chaj, sam wcale nie czuję się przy nich zbyt bez­piecz­nie.

Pod­nio­sła rękę, wciąż z roz­luź­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Wybrana przez nią pacynka miała głowę kotka z jasno­czer­wo­nymi, lśnią­cymi wąsami. Różowy pysz­czek otwo­rzył się i zase­ple­nił jej głos kotka.

– Wan mówi, że są bar­dzo bru­talni. Powie­dział, że mogli go zabić tylko za to, że roz­ma­wiał z nimi o reli­gii. I myślał, że to zro­bią.

– Och? – Wal­thers prze­su­nął się tro­chę, jako że opar­cie łóżka z jakie­goś powodu prze­stało się wyda­wać wygodne. Nie zadał pyta­nia, które mu się nasu­nęło: „Och, spo­ty­ka­łaś się z Wanem?”, bo to zasu­ge­ro­wa­łoby zazdrość. – Co u Wana? – zapy­tał tylko.

Ale w tym pyta­niu zawarł też dru­gie, na które dostał odpo­wiedź. Wan czuł się dużo lepiej. Siniak pod okiem już pra­wie zszedł. Miał naprawdę ładny sta­tek na orbi­cie, Piątkę Heechee, ale była jego pry­watną wła­sno­ścią i została spe­cjal­nie urzą­dzona, a przy­naj­mniej tak powie­dział, bo nie widziała go. Oczy­wi­ście. Wan tak jakby zasu­ge­ro­wał, że część wypo­sa­że­nia była sta­rym sprzę­tem Heechee i może wcale nie zdo­był go uczci­wie. Zasu­ge­ro­wał też, że w róż­nych miej­scach jest też bar­dzo dużo rze­czy po Heechee, które ni­gdy nie zostały zgło­szone, bo ich odkrywcy nie chcieli pła­cić tan­tiem Kor­po­ra­cji Gate­way, wiesz? Uwa­żał, że ma do tego prawo, bo miał takie nie­wia­ry­godne życie, wycho­wany pra­wie przez samych Heechee…

Wbrew jego woli drę­czące go pyta­nie wydo­stało się na zewnątrz.

– Wygląda na to, że czę­sto spo­ty­ka­łaś się z Wanem – sko­men­to­wał, sta­ra­jąc się powie­dzieć to swo­bod­nie, choć usły­szał, że mu się to nie udało. Nie brzmiał swo­bod­nie, a raczej na roz­złosz­czo­nego lub zmar­twio­nego… wła­ści­wie bar­dziej na roz­złosz­czo­nego, bo to nie miało sensu! Wan zde­cy­do­wa­nie nie wyglą­dał dobrze, nie miał też dobrego cha­rak­teru. Oczy­wi­ście był bogaty i dużo bli­żej wieku Dolly…

– Och, skar­bie, nie bądź zazdro­sny – wła­snym gło­sem powie­działa Dolly, o dziwo brzmiąc na zado­wo­loną, co nieco uspo­ko­iło Wal­thersa. – Wiesz, i tak nie­długo odleci. Nie chce tu być, kiedy przy­leci trans­por­to­wiec, a w tej chwili zama­wia zaopa­trze­nie na swój następny lot. Tylko po to tu przy­leciał. – Znowu unio­sła rękę z pacynką i dzie­cinny głos kotka zaśpie­wał: – Ju-nior jest zazdro­sny o Dol-lee!

– Wcale nie – powie­dział odru­chowo, a potem przy­znał: – Jestem. Nie miej mi tego za złe, Doll.

Prze­su­nęła się na łóżku tak, że jej wargi zna­la­zły się przy jego uchu i poczuł jej łagodny oddech seple­niący gło­sem kotka.

– Obie­cuję, że nie będę, panie Junio­rze, ale była­bym bar­dzo zado­wo­lona, gdy­byś…

Jak na pojed­na­nia to poszło bar­dzo dobrze, tylko że pośrodku czwar­tej rundy został zła­pany przez gniewny dzwo­nek pie­zo­fonu.

Wal­thers pozwo­lił mu dzwo­nić pięt­na­ście razy, dość długo, by zakoń­czyć to, czym się zaj­mo­wał, choć nie aż tak dobrze, jak zamie­rzał. Kiedy w końcu ode­brał, po dru­giej stro­nie ode­zwał się ofi­cer dyżurny z lot­ni­ska.

– Zadzwo­ni­łem w złym momen­cie, Wal­thers?

– Po pro­stu mów, czego chcesz – odpo­wie­dział Wal­thers, nie pró­bu­jąc ukryć, że wciąż ciężko dyszy.

– No cóż, pora wsta­wać, Audee. Mamy grupę sze­ściu osób zło­żo­nych szkor­bu­tem, kwa­drat sie­dem trzy P, współ­rzędne tro­chę nie­wy­raźne, ale mają nadaj­nik loka­li­za­cyjny. I to wszystko, co mają. Wysy­łają im leka­rza, den­ty­stę i z pół tony wita­miny C, a wszystko ma dotrzeć ze wscho­dem słońca. A to zna­czy, że star­tu­jesz naj­da­lej za dzie­więć­dzie­siąt minut.

– Do dia­bła, Carey! Czy to nie może pocze­kać?

– Tylko jeśli chcesz, żeby tra­fili do tru­mien. Są w fatal­nym sta­nie. Pasterz, który ich zna­lazł, powie­dział, że jego zda­niem dwójka i tak nie prze­żyje.

Wal­thers zaklął pod nosem, popa­trzył prze­pra­sza­jąco na Dolly, a potem nie­chęt­nie zaczął zbie­rać swoje rze­czy.

Dolly ode­zwała się gło­sem, który nie pró­bo­wał już uda­wać kotka. – Junior? Nie mogli­by­śmy wró­cić do domu?

– To jest dom – odpo­wie­dział, pró­bu­jąc zro­bić to lek­kim tonem.

– Pro­szę, Junior? – Roz­luź­niona twarz się spięła, a jej maska z kości sło­nio­wej zro­biła się bez­na­miętna, jed­nak usły­szał napię­cie w jej gło­sie.

– Dolly, skar­bie – odparł – tam niczego dla nas nie ma. Pamię­tasz? To dla­tego ludzie naszego pokroju przy­la­tują tutaj. Mamy tu całą nową pla­netę… samo to mia­sto będzie więk­sze od Tokio i now­sze od Nowego Jorku. Wiesz, za kilka lat zbu­dują sześć nowych trans­por­tow­ców, a do tego pętlę Lufstroma zamiast pro­mów…

– Ale kiedy? Gdy będę stara?

Żałość w jej gło­sie mogła nie mieć uza­sad­nio­nego powodu, ale to nie unie­waż­niało jej ist­nie­nia. Wal­thers prze­łknął ślinę, ode­tchnął głę­boko i spró­bo­wał zażar­to­wać.

– Skar­bie, ty nie będziesz stara nawet po dzie­więć­dzie­siątce. – Brak reak­cji. – Hej, kocha­nie – przy­mi­lił się – będzie lepiej! Cał­kiem nie­długo uru­cho­mią fabrykę żyw­no­ści w naszym obłoku Oorta. Może nawet już w przy­szłym roku! I prak­tycz­nie obie­cali mi pracę pilota przy budo­wie…

– Och, świet­nie! To zna­czy, że nie będzie cię za każ­dym razem przez rok, zamiast tylko przez mie­siąc. A ja będę tkwiła w tej dziu­rze, nie mając nawet przy­zwo­itych pro­gra­mów do roz­mowy.

– Będą mieli pro­gramy…

– Prę­dzej umrę!

Teraz był już cał­kiem przy­tomny, szybko zapo­mi­na­jąc o rado­ściach nocy.

– Słu­chaj – powie­dział. – Jeśli ci się tu nie podoba, nie musimy zosta­wać. Pla­neta Peggy to nie tylko Port Hegra­met. Możemy pole­cieć w głąb kon­ty­nentu, oczy­ścić tro­chę ziemi, zbu­do­wać dom…

– Wycho­wy­wać synów, zało­żyć dyna­stię? – odpo­wie­działa pogar­dli­wie.

– No cóż… pew­nie coś w tym stylu.

Odwró­ciła się na łóżku.

– Weź prysz­nic – pora­dziła. – Pach­niesz sek­sem.

A w cza­sie, gdy Audee Wal­thers Jr. brał prysz­nic, istota zupeł­nie nie­po­dobna do żad­nej z pacy­nek Dolly (choć jedna z nich miała ją repre­zen­to­wać) zoba­czyła swoje pierw­sze obce gwiazdy od trzy­dzie­stu jeden praw­dzi­wych lat; rów­no­le­gle jeden z cho­rych poszu­ki­wa­czy prze­stał oddy­chać, co wzbu­dziło ulgę paste­rza pró­bu­ją­cego się nim opie­ko­wać, a rów­no­le­gle na Ziemi wybu­chały zamieszki, zaś pięć­dzie­się­ciu jeden mar­twych kolo­ni­stów na pla­ne­cie osiem­set lat świetl­nych dalej…

W mię­dzy­cza­sie Dolly wstała na dość długo, by zro­bić mu kawę i zosta­wić ją na stole. Sama wró­ciła do łóżka, gdzie spała, a przy­naj­mniej uda­wała sen w cza­sie, kiedy ją wypi­jał, ubie­rał się i wycho­dził przez drzwi.

Oczy­wi­ście zda­je­cie sobie sprawę, że uspra­wie­dli­wiana tu przez Robina „mię­cza­ko­wa­tość” wcale nie doty­czy Audee Wal­thersa. Robin ni­gdy nie był mię­cza­kiem, poza potrzebą zapew­nia­nia się od czasu do czasu, że nim nie jest. Ludzie są tacy dziwni!

Kiedy patrzę na Audee z tego wiel­kiego dystansu, jaki nas teraz oddziela, smuci mnie, że tak bar­dzo wygląda na mię­czaka. Tak naprawdę wcale nim nie jest. Był dość god­nym podziwu czło­wie­kiem. Pilo­tem pierw­szej klasy, odważ­nym, twar­dym, gdy było to konieczne, dobrym, gdy miał szansę. Zapewne od wewnątrz każdy wygląda jak mię­czak, a prze­cież tak wła­śnie go teraz widzę… z bar­dzo dużego dystansu wewnątrz lub od zewnątrz, w zależ­no­ści od ana­lo­gii geo­me­trii wybra­nej do zasto­so­wa­nia w tej meta­fo­rze. (Sły­szę wes­tchnię­cie sta­rego Zyg­fryda: – Och, Robi­nie! Tyle dygre­sji! – Ale Zyg­fryd ni­gdy nie został upo­tęż­niony). Chcę po pro­stu powie­dzieć, że wszy­scy mamy swoje obszary mię­czakowatości. Mil­sze byłoby nazwa­nie ich obsza­rami wraż­li­wo­ści, a Audee po pro­stu był wyjąt­kowo wraż­liwy w spra­wach doty­ka­ją­cych Dolly.

Jed­nak mię­cza­ko­wa­tość nie była natu­ral­nym sta­nem Audee. Przez następne tro­chę czasu cha­rak­te­ry­zo­wał się tymi wszyst­kimi dobrymi cechami, któ­rych potrzeba ludziom – zarad­no­ścią, udzie­la­niem pomocy, nie­zmor­do­wa­niem. Musiał taki być. Pla­neta Peggy ukry­wała pod swym łagod­nym obli­czem tro­chę puła­pek.

Jak na pla­nety inne niż Zie­mia, Peggy była skar­bem. Można było oddy­chać jej powie­trzem, prze­żyć w jej kli­ma­cie. Flora zwy­kle nie wywo­ły­wała wysypki, a fauna była zdu­mie­wa­jąco łagodna. No może nie do końca. Bar­dziej głu­pia. Wal­thers zasta­na­wiał się cza­sem, co Heechee widzieli w Pla­ne­cie Peggy. Rze­komo powinni być zain­te­re­so­wani inte­li­gent­nym życiem – nie, żeby zda­wali się wiele go zna­leźć – a tego na Pla­ne­cie Peggy zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało. Naj­by­strzej­szym zwie­rzę­ciem był dra­pież­nik wiel­ko­ści lisa i szyb­ko­ści kreta. Miał IQ na pozio­mie indyka i dowo­dził tego, będąc swoim wła­snym naj­więk­szym wro­giem. Jego zdo­bycz była jesz­cze głup­sza i wol­niej­sza od niego – więc zawsze miał mnó­stwo jedze­nia – a naj­częst­szym powo­dem śmierci było udu­sze­nie kawał­kami jedze­nia, gdy wymio­to­wał po zje­dze­niu zbyt dużej jego ilo­ści. Istoty ludz­kie mogły jeść tego dra­pież­nika, jeśli chciały, podob­nie jak więk­szość jego ofiar oraz dużą część flory i fauny… jeśli tylko zacho­wy­wali ostroż­ność.

Wymi­ze­ro­wani poszu­ki­wa­cze uranu jej nie zacho­wali. Do czasu, gdy nad dżun­glą gwał­tow­nie eks­plo­do­wał tro­pi­kalny świt i Wal­thers posa­dził swoją maszynę na naj­bliż­szej pola­nie, jeden z nich zdą­żył już umrzeć.

Zespół medyczny nie miał czasu na zmar­łego, więc zajęli się tymi led­wie trzy­ma­ją­cymi się życia i wysłali Wal­thersa, żeby wyko­pał grób. Przez chwilę miał nadzieję na prze­ka­za­nie tego zada­nia paste­rzom owiec, ale ich stada roz­bie­gły się na wszyst­kie strony i gdy tylko Wal­thers się odwró­cił, paste­rze znik­nęli.

Nie­bosz­czyk wyglą­dał na przy­naj­mniej dzie­więć­dzie­siąt lat i śmier­dział, jakby miał ich sto dzie­sięć, choć według pla­kietki na nad­garstku nazy­wał się Selim Yasme­neh, miał dwa­dzie­ścia trzy lata i uro­dził się w slum­sach na połu­dnie od Kairu. Nie­trudno było odtwo­rzyć resztę jego życia.