61,00 zł
Spotkanie z Heechee Po upływie tysiącleci ludzkość odkryła dziedzictwo Heechee (kultury obcych, którzy uciekli schronić się we względnym bezpieczeństwie czarnej dziury) – w szczególności asteroidę pełną samosterujących statków kosmicznych. Kierujący ekspedycją, która doprowadziła do odkrycia wielu tajemnic technologii Heechee Robinette Broadhead jest teraz zmuszony do odbycia niebezpiecznej wyprawy w kosmos… gdzie czekają Heechee. Tym razem stawką jest przyszłość Człowieka… Kroniki Heechee Ostatnia część sławnej Sagi Heechee! Zaawansowana technologia Heechee pozwoliła Robinette Broadheadowi żyć po śmierci jako osobowość zapisana maszynowo, ciesząc się życiem przez przemykanie po drutach z przyjęcia na przyjęcie wraz z mnóstwem innych osób zapisanych maszynowo. Jednak nagle to dekadenckie istnienie dobiega końca, gdy potężna rasa obcych pragnąca zniszczenia wszelkiego inteligentnego życia pojawia się ponownie po eonach milczenia i zagraża życiu wszystkich Heechee i ludzi. Nawet Robin, praktycznie nieśmiertelny i mający dostęp do tysiącleci nagromadzonych informacji, nie potrafi odkryć, jak powstrzymać tych obcych. Zaczyna się wydawać, że przyszłość wszechświata może określić tylko spotkanie twarzą w twarz…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 871
Spotkanie z heechee
Dla Betty Anne Hull z całą moją miłością
prolog
Rozmowa z częścią mnie
Nie, księciem Hamletem nie jestem1. Lecz dworzaninem, a przynajmniej byłem nim, będąc człowiekiem. Tak jednak już nie jest. Jestem programem komputerowym. To szlachetny stan i wcale się go nie wstydzę, zwłaszcza że (jak widzicie) jestem bardzo zaawansowanym programem, zdolnym nie tylko przetwarzać liczby czy otworzyć scenę albo dwie, ale też cytować przy tym zapomnianego poetę z dwudziestego wieku.
Celem było otwarcie sceny, w której teraz mówię. Zwą mnie Albert i lubię przedstawienia. Zacznę od przedstawienia siebie.
Jestem przyjacielem Robinette Broadheada. Właściwie to nie do końca prawda, nie jestem pewien, czy mogę rościć sobie prawo do bycia jego przyjacielem, choć bardzo się staram oferować mu przyjaźń. To cel, dla którego zostałem (to konkretne „ja”) stworzony. Zasadniczo jestem prostym konstruktem do pobierania informacji, któremu zaprogramowano wiele cech nieżyjącego Alberta Einsteina. Dlatego właśnie Robin nazywa mnie Albertem. Tu pojawia się kolejna niejednoznaczność. Ostatnio można mieć wątpliwości, czy obiektem mojej przyjaźni faktycznie jest Robinette Broadhead, ponieważ zależy to od odpowiedzi na pytanie kim (lub czym) on teraz jest, choć to poważny i skomplikowany problem, którym zajmiemy się po kawałku.
Wiem, że to wszystko trochę niejasne i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niezbyt dobrze wykonuję swoją pracę, ponieważ (jako konstruktu) jest nią przygotowanie tła do tego, co ma do powiedzenia sam Robin. Możliwe, że w ogóle nie muszę tego robić, bo możecie już wiedzieć, co mam do powiedzenia. Nawet jeśli tak jest, to nie przeszkadza mi powtórzenie tego. My, maszyny, jesteśmy cierpliwe. Możecie jednak wybrać pominięcie tego i przejście do samego Robina – co on, niewątpliwie, by preferował.
Zróbmy to w formie pytań i odpowiedzi. Wydzielę część mojego programu do przeprowadzenia ze mną wywiadu:
P: Kim jest Robinette Broadhead?
O: Robin Broadhead to człowiek, który udał się na asteroidę Gateway, gdzie kosztem wielkiego ryzyka i bardzo męczących przeżyć zdobył podstawę wielkiej fortuny oraz jeszcze większych pokładów poczucia winy.
P: Nie rzucaj takich tekstów reklamowych, Albert, tylko trzymaj się faktów. Czym jest asteroida Gateway?
O: To artefakt pozostawiony przez Heechee. Około pół miliona lat temu zostawili tu coś w rodzaju orbitalnego garażu pełnego sprawnych statków kosmicznych. Można ich było używać do latania po całej galaktyce, ale nie dało się wybrać docelowego miejsca podróży. (Więcej informacji – patrz pasek boczny: umieściłem go tam by pokazać, że jestem bardzo zaawansowanym programem do pozyskiwania danych).
P: Hej, Albert! Trzymaj się faktów. Kim są ci Heechee?
O: Słuchaj, wyjaśnijmy coś sobie! Jeśli „ty” masz zadawać pytania „mnie”, choć jesteś tylko wydzieloną częścią – fragmentem mojego programu – to musisz „mi” pozwolić odpowiadać na nie w najlepszy możliwy sposób. „Fakty” nie wystarczą. „Fakty” to coś, co zwracają bardzo prymitywne systemy pozyskiwania danych. Jestem za dobry, żeby się marnować na takie rzeczy, muszę zapewnić także informacje wstępne i tło. Na przykład, żeby najlepiej wyjaśnić kim są Heechee, muszę opowiedzieć o tym, jak pierwszy raz trafili na Ziemię. A było to tak:
Działo się to około pół miliona lat temu, w późnym Plejstocenie. Pierwszą żywą istotą na Ziemi, która zauważyła ich obecność, była samica tygrysa szablozębnego. Urodziła parę młodych, wylizała je, warczeniem odgoniła zaciekawionego partnera, zasnęła, a po przebudzeniu odkryła, że jednego brakuje. Drapieżniki nie…
Jest to dla mnie jedna z łatwiejszych do pobrania informacji:
„Konflikt o Dominikę, choć bardzo brutalny, dobiegł końca po siedmiu tygodniach, jako że zarówno Haiti, jak i Republika Dominikany pragnęły pokoju i szansy odbudowania zrujnowanych gospodarek. Następny kryzys, z którym musiał zmierzyć się Sekretariat, wzbudzał olbrzymią nadzieję całej ludzkości, ale też stwarzał dużo większe ryzyko dla światowego pokoju. Odnoszę się oczywiście do odkrycia tak zwanej Asteroidy Heechee. Choć było już wiadomo, że dawno temu Układ Słoneczny odwiedziła zaawansowana technicznie rasa obcych, zostawiając po sobie cenne artefakty, odkrycie tego obiektu z jego licznymi, sprawnymi statkami kosmicznymi było czymś zupełnie niespodziewanym. Oczywiście były bezcenne i prawo do nich rościł sobie niemal każdy latający w kosmos kraj członkowski ONZ. Nie będę opowiadać o delikatnych i poufnych negocjacjach, które doprowadziły do obejmującego pięć potęg powiernictwa Korporacji Gateway, ale dzięki zdobytym tam informacjom zaczęła się nowa era ludzkości”.
Pamiętniki, Marie-Clémentine Benhabbouche, Secrétaire-générale des Nations-Unis.
P: Albert, proszę! To historia Robinette, nie twoja, więc przejdź do miejsca, w którym to on zaczyna mówić.
O: Powiedziałem raz, powiedziałem drugi. Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz, po prostu cię wyłączę, fragmencie! Zrobimy to po mojemu, czyli tak:
Drapieżniki nie są zbyt dobre w liczeniu, ale ta była dość bystra, by znać różnicę między jednym a dwoma. Na nieszczęście dla jej młodego, drapieżniki są też skore do gniewu. Utrata jednego młodego ją rozgniewała i w napadzie wściekłości zabiła drugie. Interesująca jest obserwacja, że była to jedyna ofiara śmiertelna wśród dużych ssaków wynikająca z pierwszych odwiedzin Heechee na Ziemi. Wrócili na nią dziesięć lat później. Oddali niektóre zabrane poprzednio próbki, włącznie z samcem tygrysa, teraz starszawym i spasionym, zamiast nich zbierając nowe. Te już nie były czworonożne. Heechee nauczyli się rozróżniać drapieżniki i wybrany przez nich tym razem gatunek był grupą człapiących, wysokich na metr dwadzieścia stworzeń o skośnych czołach i zarośniętych twarzach bez podbródków. Bardzo odległe potomstwo im podobnych, czyli wy, ludzie, nazwali je później Australopithecus afarensis. Tych Heechee nie przywieźli z powrotem. Z ich punktu widzenia stworzenia te były ziemskim gatunkiem o największym potencjale rozwinięcia inteligencji. Heechee mieli plany wobec tego typu zwierząt, poddali je więc programowi zaprojektowanemu do wymuszenia ewolucji w wybranym przez siebie kierunku. Oczywiście w swoich badaniach Heechee nie ograniczyli się do Ziemi, ale żadna z pozostałych planet Układu Słonecznego nie kryła interesującego ich rodzaju skarbu. Choć szukali. Zbadali Marsa i Merkurego, zahaczyli o atmosfery gazowych olbrzymów za pasem asteroid, obejrzeli z daleka Plutona, choć nigdy nie wybrali się go odwiedzić, wykopali tunele w asteroidzie na ekscentrycznej orbicie, tworząc coś w rodzaju hangaru dla swoich statków kosmicznych, i stworzyli dobrze izolowane tunele pod powierzchnią Wenus. Bynajmniej nie skupili się na Wenus, bo jej klimat spodobał im się bardziej niż ziemski. Tak naprawdę nie znosili powierzchni Wenus równie mocno, jak ludzie, dlatego wszystkie ich tamtejsze budowle znajdowały się pod powierzchnią. Jednak wybrali tę planetę, bo nie było na niej niczego żywego, czemu mogliby zaszkodzić, a Heechee nigdy, przenigdy nie wyrządzili szkody żadnemu żywemu stworzeniu… chyba że było to konieczne. Heechee nie ograniczyli się też do naszego Układu Słonecznego. Ich statki zbadały całą galaktykę i poleciały poza nią. Zbadali wszystkie z dwustu miliardów obiektów astronomicznych w galaktyce większych od planety, sprawdzając też wiele mniejszych. Nie każde z tych miejsc zostało odwiedzone przez statek Heechee, ale każde zaliczyło przynajmniej pobliski przelot automatycznego drona i poszukiwanie jakichkolwiek śladów. Niektóre z nich stały się czymś, co można by określić jedynie mianem atrakcji turystycznych. A nieliczne – zaledwie garstka – gościła szczególny rodzaj poszukiwanego przez Heechee skarbu zwanego życiem. Życie było w galaktyce czymś rzadkim. Życie inteligentne, nawet przy stosowanej przez Heechee bardzo pojemnej definicji tego pojęcia, było jeszcze rzadsze… ale istniało. Na Ziemi znaleźli australopiteki używające już narzędzi i zaczynające tworzyć struktury społeczne. W okolicy zwanej przez ludzi gwiazdozbiorem Wężownika znaleźli obiecującą skrzydlatą rasę. Istoty o miękkich ciałach na gęstej, olbrzymiej planecie krążącej wokół gwiazdy typu F-9 w gwiazdozbiorze Erydanu, plus cztery czy pięć różnych istot na planetach krążących wokół gwiazd po drugiej stronie jądra galaktyki, ukrytych przed ludzkimi oczami przez chmury gazowe, pył i gęste skupiska gwiazd. W sumie dało to piętnaście gatunków istot z piętnastu planet oddalonych od siebie o tysiące lat świetlnych, od których można było oczekiwać rozwinięcia dostatecznej inteligencji, by stosunkowo szybko zaczęły pisać książki i budować maszyny. (Heechee definiowali „stosunkowo szybko” jako dowolny czas w ciągu z grubsza miliona lat). To jednak nie wszystko. Oprócz Heechee istniały trzy cywilizacje technologiczne oraz pozostałości jeszcze dwóch, teraz już wymarłych. Czyli australopiteki nie były unikalne, ale i tak bardzo cenne. W związku z tym Heechee, któremu przydzielono zadanie zabrania kolonii z suchych równin ich rodzimego domu do nowego miejsca zamieszkania stworzonego dla nich w kosmosie, zyskał duże uznanie za swoją pracę. Praca była trudna i długotrwała. Ten konkretny Heechee był potomkiem trzech pokoleń, które badały, mapowały i organizowały projekt Układu Słonecznego. Spodziewał się, że jego potomkowie będą kontynuować to dzieło. Bardzo się mylił. W sumie obecność Heechee w Układzie Słonecznym trwała zaledwie sto lat, a potem zakończyła się w niecały miesiąc. Podjęto decyzję o pośpiesznym wycofaniu się. We wszystkich tunelach na Wenus, małych placówkach na Dione i południowym biegunie Marsa, na wszystkich orbitujących konstrukcjach rozpoczęło się pakowanie. Pośpieszne, ale staranne. Heechee byli najstaranniejszymi z gospodarzy. Usunęli ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent narzędzi, maszyn, artefaktów, drobiazgów i bibelotów towarzyszących im w życiu w Układzie Słonecznym. Nawet śmieci. Zwłaszcza śmieci. Niczego nie zostawiono przypadkiem. I absolutnie niczego, nawet ich odpowiednika pustej butelki po coli czy zużytej chusteczki, nie zostawiono na powierzchni Ziemi. Nie sprawili, żeby ewentualni potomkowie ich australopiteków nie mogli się dowiedzieć o odwiedzinach Heechee w ich okolicy, dopilnowali po prostu, żeby nim dotrą do tego celu, najpierw nauczyli się latać w kosmos. Wiele z usuniętych przez Heechee przedmiotów było bezużytecznych i zostało wyrzuconych w przestrzeń międzygwiezdną lub w Słońce. Wiele wysłano do bardzo odległych miejsc ze specjalnym przeznaczeniem. A wszystko to robiono nie tylko w Układzie Słonecznym Ziemi, ale wszędzie. Heechee oczyścili galaktykę z niemal wszystkich swoich śladów. Żadna świeżo owdowiała holenderka z Pensylwanii przygotowująca dom do przekazania rodzinie najstarszego syna nie zostawiła po sobie równie czystego miejsca. Nie pozostawili niemal niczego, a to, co zostało, miało swój cel. Na Wenus zachowali tylko podstawowe tunele, pomieszczenia mieszkalne oraz starannie wybrane, nieliczne artefakty, w placówkach tylko minimalną liczbę wskazówek oraz jeszcze jedną rzecz. W każdym układzie słonecznym w którym spodziewali się rozwoju inteligencji, zostawili jeden wielki, tajemniczy prezent. W układzie Ziemi był to asteroid na orbicie prostopadłej do płaszczyzny ekliptyki, którego używali jako stacji dla swoich statków kosmicznych. Tu i tam, w odległych i starannie wybranych miejscach innych układów, zostawili inne duże instalacje. Każda zawierała bardzo duży dar w postaci działającej sekcji sprawnych, niemal niezniszczalnych, latających szybciej niż światło statków kosmicznych Heechee. Gwiezdne skarby czekały bardzo długo, czterysta tysięcy lat lub dłużej, podczas gdy Heechee siedzieli ukryci w swej dziurze. Australopiteki na Ziemi okazały się porażką ewolucyjną, choć Heechee się tego nie dowiedzieli, jednak kuzyni australopiteków stali się neandertalczykami lub kromaniończykami, a później pojawiła się ta najnowsza moda ewolucyjna, człowiek współczesny. W międzyczasie skrzydlate stworzenia rozwijały się i uczyły, odkryły prometejskie wyzwanie i się zabiły. W międzyczasie dwie z istniejących cywilizacji technologicznych spotkały się i wzajemnie się zniszczyły. W międzyczasie sześć innych obiecujących gatunków ugrzęzło w ślepych zaułkach ewolucji; w międzyczasie Heechee ukryli się z obawą wyglądali zza swojej osłony Schwarzschilda co kilka tygodni – co kilka tysiącleci czasu pędzącego na zewnątrz… A w międzyczasie skarby czekały, aż w końcu znalazły je istoty ludzkie. I tak ludzie pożyczyli sobie statki kosmiczne Heechee. W nich przekroczyli galaktykę. Ci pierwsi zwiadowcy byli wystraszonymi, zdesperowanymi ludźmi, których jedyną nadzieją na ucieczkę przed ponurym losem było zaryzykowanie życiem w podróży na ślepo w los, który mógł uczynić z nich bogaczy, choć dużo prawdopodobniejsze było spotkanie śmierci.
Zbadałem już całą historię Heechee w ich relacjach z rasą ludzką aż do czasów, w których Robin rozpocznie opowiadać swoją historię. Masz jakieś pytania, fragmencie?
P: Hrrrrrrr…
O: Nie bądź dupkiem, fragmencie. Wiem, że nie śpisz.
P: Próbuję tylko przekazać, że zużywasz cholernie dużo czasu na zejście ze sceny, jak na kogoś, kto ma ją tylko przygotować. A opowiedziałeś zaledwie o przeszłości Heechee, w ogóle nie wspominając o ich teraźniejszości.
O: Właśnie miałem to zrobić. Właściwie to opowiem teraz o pewnym konkretnym Heechee, którego nazwę Kapitanem (nie tak się nazywa, bo zwyczaje stosowane przez Heechee do nadawania imion są inne niż u ludzi, ale to się nada do identyfikacji), który, mniej więcej wtedy, gdy Robin rozpocznie opowiadanie swojej historii…
P: Jeśli kiedyś mu na to pozwolisz…
O: Fragmencie! Cicho. Kapitan jest dość ważny dla historii Robina, bo z czasem wejdą w istotne interakcje, ale w chwili, gdy go poznamy, Kapitan zupełnie nie zdaje sobie sprawy z istnienia Robina. Wraz z członkami swojej załogi szykuje się do wyłonienia się z miejsca, w którym Heechee ukryli się przed galaktyką będącą domem całej reszty. I proszę, pozwoliłem sobie na małą sztuczkę. Spotkaliście już – zamknij się, fragmencie! – spotkaliście już Kapitana, bo był członkiem załogi, która porwała małego tygrysa i zbudowała tunele na Wenus. Teraz jest dużo starszy. Jednak nie o pół miliona lat, bo miejsce, w którym ukryli się Heechee, znajduje się w czarnej dziurze w samym środku naszej galaktyki. Słuchaj, fragmencie, nie chcę, żebyś mi znowu przerywał, ale pragnę poświęcić chwilę na wspomnienie o czymś dziwnym. Co ciekawe, czarna dziura, w której żyją Heechee, była znana ludzkości na długo zanim usłyszeli o istnieniu jej mieszkańców. Tak naprawdę w 1932 roku była pierwszym wykrytym międzygwiezdnym źródłem radiowym. Przed końcem dwudziestego wieku interferometria pozwoliła bez wątpienia ustalić, że to czarna dziura, bardzo duża, o masie tysięcy słońc i średnicy około trzydziestu lat świetlnych. Wiedziano już wtedy, że znajduje się z grubsza trzydzieści tysięcy lat świetlnych od Ziemi w kierunku konstelacji Strzelca, że otacza ją mgła krzemianowego pyłu i że jest silnym źródłem fotonów gamma o energii 511 keV. Do czasu odkrycia asteroidy Gateway, wiedziano znacznie więcej. W zasadzie wszystkie istotne fakty poza jednym. Ludzkość nie miała pojęcia, że w środku znajdują się Heechee. Nie dowiedziała się tego do czasu, aż – właściwie mogę uczciwie wyznać, że to głównie ja – rozpoczęli odczytywać gwiezdne mapy Heechee.
P: Hrrrrrrr…
O: Cicho, fragmencie, rozumiem sugestię. Używany przez Kapitana statek był bardzo podobny do tych, które ludzie znaleźli na asteroidzie Gateway. Nie było czasu na istotne ulepszenia projektu jednostki. Dlatego właśnie Kapitan tak naprawdę nie miał pół miliona lat – w ich czarnej dziurze czas płynął powoli. Główna różnica między statkiem Kapitana a wszelkimi innymi polegała na tym, że był wyposażony w dodatkowe urządzenie, które w mowie Heechee znane było jako rozbijacz układów uporządkowanych. Człowiek mógłby je nazwać otwieraczem puszek. To ono właśnie umożliwiało im przechodzenie przez barierę Schwarzschild wokół czarnej dziury. Nie wyglądało jakoś szczególnie, po prostu skręcony kryształowy pręt wychodzący z całkiem czarnej podstawy, ale gdy Kapitan je aktywował, rozjarzyło się jak diamentowa fontanna. Diamentowe migotanie rozeszło się i otoczyło statek, otwierając drogę przez barierę, oni zaś przemknęli do szerszego wszechświata na zewnątrz. Nie trwało to długo, według czasu Kapitana niecałą godzinę. Wedle zegarów wszechświata na zewnątrz prawie dwa miesiące. Ponieważ był Heechee, Kapitan nie wyglądał jak człowiek. Bardziej niż cokolwiek innego przypominał animowany szkielet z kreskówek. Jednak równie dobrze można myśleć o nim jak o człowieku, bo miał większość ludzkich cech – dociekliwość, inteligencję, kochliwość oraz wszystkie inne, o których wiem, choć nigdy ich nie doświadczyłem. Na przykład, był w dobrym nastroju, bo to zadanie pozwoliło mu zabrać w ramach załogi kobietę, która była jego potencjalną partnerką miłosną. (Ludzie też robią takie rzeczy podczas tak zwanych podróży służbowych). Jednakże samo zadanie było zdecydowanie mało przyjemne, gdyby się nad tym zastanowić. Kapitan tego nie robił. Martwił się o to nie bardziej, niż przeciętny człowiek przejmuje się tym, czy po południu zostanie ogłoszona wojna – gdyby do tego doszło, będzie to koniec wszystkiego, ale już od bardzo dawna nic takiego się nie stało, więc… Największa różnica polegała na tym, że zadanie Kapitana nie miało związku z niczym tak nieszkodliwym jak nuklearna wojna, a z zasadniczymi powodami, przez które Heechee schowali się w swojej czarnej dziurze. Sprawdzał pozostawione przez Heechee artefakty. Tych skarbów nie ukryto przypadkiem, były elementem starannie przygotowanego planu. Można by je nawet nazwać przynętą. Jeśli zaś chodzi o poczucie winy Robinette Broadheada…
P: Zastanawiałem się, kiedy do tego wrócisz. Pozwól, że coś zasugeruję. Może niech Robin Broadhead sam o tym opowie?
O: Doskonały pomysł! Przecież doskonale wiadomo, że jest największym znawcą tego tematu. Tak więc scena została przygotowana, procesja ustawiona i… daję wam Robinette Broadheada!
1
Jak za dawnych czasów
Zanim mnie upotężnili, poczułem potrzebę, której nie zaznałem przez trzydzieści lat i więcej, więc zdecydowałem się na coś, czego nie spodziewałem się już nigdy próbować: zrobiłem sobie dobrze. Wysłałem swoją żonę Essie do miasta, żeby zrobiła niezapowiedziany najazd na kilka swoich firm. Ustawiłem blokadę „Nie przeszkadzać” na wszystkie systemy łączności domu. Wywołałem mój system pozyskiwania danych (i przyjaciela) Alberta Einsteina i wydałem mu polecenia, od których się skrzywił, ssąc ustnik fajki. A potem, gdy w domu zrobiło się cicho, a Albert niechętnie, lecz posłusznie się wyłączył, położyłem się na kanapie w swoim gabinecie z Mozartem dobiegającym cicho z sąsiedniego pokoju i zapachem mimozy w systemie wentylacji oraz niezbyt silnym oświetleniem, po czym wypowiedziałem imię, którego nie używałem od dziesięcioleci.
– Zygfrydzie von Psych, chciałbym z tobą porozmawiać.
Przez chwilę myślałem, że się nie pojawi. Potem, w rogu pokoju koło barku zamigotało nagle mgliste światło, błysnęło i siedział tam.
Nie zmienił się przez te trzydzieści lat. Ubrany był w ciemny, gruby garnitur o kroju widywanym na portretach Zygmunta Freuda. Na jego niemłodej twarzy bez wyrazu nie przybyła ani jedna zmarszczka, a jasne oczy nie straciły swego blasku. W jednej ręce trzymał sztuczny notatnik a w drugiej sztuczny ołówek… jakby potrzebował zapisywać jakieś notatki!
– Dzień dobry, Rob – odezwał się uprzejmie. – Widzę, że bardzo dobrze wyglądasz.
– Zawsze zaczynałeś od próby poprawienia mojej samooceny – odpowiedziałem mu, na co zareagował uśmiechem.
Zygfryd von Psych tak naprawdę nie istnieje, jest po prostu psychoanalitycznym programem komputerowym. Nie ma fizycznego ciała – to, co widziałem, było tylko hologramem, a jego słowa dobiegały z generatora mowy. Tak naprawdę nie ma nawet imienia, bo „Zygfryd von Psych” to tylko moja nazwa na niego, gdyż te dziesiątki lat temu nie potrafiłem mówić o przerażających mnie sprawach do maszyny, która nie miała nawet imienia.
– Przypuszczam – powiedział z namysłem – że wezwałeś mnie, bo coś cię niepokoi.
– To prawda.
Popatrzył na mnie z cierpliwą ciekawością, co też nie było niczym nowym. Miałem teraz na swoje usługi mnóstwo lepszych programów… właściwie to jeden, Alberta Einsteina, tak dobry, że prawie nie zawracam sobie głowy innymi, ale Zygfryd wciąż był całkiem niezły. Przeczekuje mnie. Wie, że cokolwiek obciąża mi myśli, potrzebuje czasu na zebranie się w słowa, więc mnie nie pogania.
Z drugiej strony, nie pozwala mi też na odpłynięcie myślami w nicość.
– Czy możesz mi powiedzieć, co w tej chwili cię niepokoi?
– Mnóstwo spraw. Różnych – odpowiadam.
– Wybierz jedną – mówi cierpliwie, na co wzruszam ramionami.
– To niespokojny świat, Zygfrydzie. Przy tych wszystkich dobrych rzeczach, które się wydarzyły, czemu ludzie… O cholera. Znowu to robię, prawda?
Mrugnął do mnie.
– Co robisz? – zachęcił.
– Mówię o różnych rzeczach, które mnie martwią, zamiast o tej jednej najważniejszej. Obchodząc prawdziwy problem.
– To brzmi na wnikliwe spostrzeżenie, Robinie. Spróbujesz mi powiedzieć, na czym polega prawdziwy problem?
– Chcę to zrobić – odpowiadam. Chcę tego tak bardzo, że prawdę mówiąc, mam ochotę się rozpłakać. Cholernie dawno tego nie robiłem.
– Od całkiem dawna nie odczuwałeś potrzeby spotkania ze mną – skomentował, na co potakuję.
– Tak, właśnie tak.
Czekał przez chwilę, co jakiś czas powoli obracając ołówek w palcach, utrzymując na twarzy wyraz przyjaznego zainteresowania i braku oceny, co tak naprawdę było jedynym, co pamiętałem z jego twarzy między sesjami.
– To, co tak naprawdę cię niepokoi tam w głębi, Robinie, z definicji jest trudne do wyrażenia – powiedział w końcu. – Wiesz o tym. Przekonaliśmy się o tym wspólnie lata temu. Wcale się nie dziwię, że nie potrzebowałeś mnie przez cały ten czas, bo twoje życie ewidentnie dobrze się układa.
– Naprawdę bardzo dobrze – zgodziłem się. – Zapewne o wiele lepiej, niż na to zasługuję… Chwila, czy mówiąc to wyrażam ukryte poczucie winy? Poczucie niższości?
Westchnął wciąż z uśmiechem.
– Wiesz, że wolę, gdy nie próbujesz mówić jak analityk, Robinie.
Odpowiedziałem szerokim uśmiechem. Poczekał chwilę, a potem kontynuował.
– Przyjrzyjmy się obiektywnie bieżącej sytuacji. Dopilnowałeś, żeby nie było tu nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić… albo podsłuchiwać? Żeby nie usłyszeć czegoś, o czym nie powinni się dowiedzieć twoi najbliżsi i najdrożsi przyjaciele? Poleciłeś nawet Albertowi Einsteinowi, twojemu systemowi pozyskiwania danych, wycofanie się i odcięcie tej rozmowy od zewnętrznych magazynów danych. To, co masz do powiedzenia, musi być bardzo prywatne. Być może chodzi o coś, co czujesz, ale wstydzisz się przyznania do tego uczucia. Czy to ci coś nasuwa, Robinie?
Odchrząknąłem.
– Trafiłeś w sedno, Zygfrydzie.
– Tak? To co chciałeś powiedzieć? Możesz to zrobić?
Skoczyłem na główkę.
– Mogę, do cholery! To proste! Oczywiste! Robię się cholernie stary!
Tak jest najlepiej. Kiedy coś jest trudne do wypowiedzenia, trzeba po prostu to powiedzieć. To była jedna z rzeczy, których nauczyłem się w tych dawnych czasach, gdy wylewałem swoje cierpienia przed Zygfrydem trzy razy w tygodniu, i to zawsze działa. Gdy tylko to powiedziałem, poczułem się oczyszczony… nie poczułem się dobrze, nie szczęśliwy, nie jakby problem został rozwiązany, ale ta masa zła została wydalona. Zygfryd lekko kiwnął głową i spojrzał na obracany w palcach ołówek, czekając, bym kontynuował. A ja wiedziałem już, że potrafię. Najgorszą część miałem już za sobą. Znałem to uczucie. Dobrze je pamiętałem z tamtych dawnych, burzliwych sesji.
Nie jestem już tą samą osobą, którą byłem wtedy, tamten Robin Broadhead był przepełniony poczuciem winy z powodu pozostawienia na śmierć ukochanej kobiety. Obecnie to poczucie winy już dawno zostało złagodzone… bo Zygfryd pomógł mi je złagodzić. Tamten Robin Broadhead miał tak niską opinię na swój temat, że nie potrafił uwierzyć, by ktoś mógł go cenić, nie miał więc wielu przyjaciół. Teraz mam ich… sam nie wiem. Dziesiątki. Setki! (O niektórych wam opowiem). Tamten Robin Broadhead nie potrafił przyjąć miłości, ale od tamtej pory mam za sobą ćwierć wieku najlepszego małżeństwa, jakie kiedykolwiek istniało. Byłem więc zupełnie innym Robinem Broadheadem.
Tu znowu Albert Einstein. Chyba powinienem wyjaśnić to, co Robin powiedział o Gelle-Klarze Moynlin. Była wraz z nim poszukiwaczką z Gateway, w której się zakochał. W raz z innymi poszukiwaczami zostali uwięzieni na obrzeżach czarnej dziury i część z nich mogła się uwolnić kosztem innych. Uwolnił się Robin, a Klara z resztą tam zostali. To mógł być wypadek, Klara mogła się bezinteresownie poświęcić, żeby go uratować, Robin mógł w panice uratować siebie ich kosztem – nie dało się tego stwierdzić. Jednak uzależniony od poczucia winy Robin przez lata nosił w sobie obraz Klary w tej czarnej dziurze, gdzie czas niemal się zatrzymał, zawsze przeżywającej tę samą chwilę szoku i przerażenia oraz zawsze (jak sądził) obarczającą go winą. Dopiero Zygfryd pomógł mu się z tego wygrzebać.
Może was zastanawiać, skąd to wiem, skoro jego sesje z Zygfrydem były utajnione. To proste: wiem to teraz w taki sam sposób, jak ten, dzięki któremu Robin wie tak dużo o mnóstwie ludzi robiących rzeczy, przy których go nie było.
Jednak pewne rzeczy w ogóle się nie zmieniły.
– Zygfrydzie – odezwałem się – jestem stary, niedługo umrę i wiesz, co strasznie mnie męczy?
Podniósł wzrok znad swojego ołówka.
– Co takiego, Robinie?
– Nie jestem dość dorosły, żeby być tak starym!
Zacisnął wargi.
– Zechciałbyś to wyjaśnić, Robinie?
– Tak – odparłem – zechciałbym. Następna część poszła dość łatwo, bo zapewniam was, że poświęciłem mnóstwo czasu na myślenie o tym, zanim zdecydowałem się na przywołanie Zygfryda. – Myślę, że to ma związek z Heechee – stwierdziłem. – Pozwól mi skończyć, zanim uznasz, że zwariowałem, dobrze? Jak pamiętasz, byłem częścią pokolenia Heechee – jako dzieci dorastaliśmy, słysząc o Heechee, którzy mieli wszystko, czego nie mieli ludzie, i wiedzieli wszystko, czego ludzie nie wiedzieli…
– Heechee wcale aż tak nas nie przewyższali, Robinie.
– Mówię o tym, jak wydawało się nam, dzieciom. Byli groźni, bo straszyliśmy siebie nawzajem, mówiąc, że wrócą i nas zabiorą. A przede wszystkim tak bardzo wyprzedzali nas we wszystkim, że nie było mowy o konkurowaniu z nimi. Trochę jak Święty Mikołaj, trochę jak ci szaleni zboczeni gwałciciele, przed którymi ostrzegały nas mamy. Trochę jak Bóg. Rozumiesz, co chcę powiedzieć, Zygfrydzie?
– Owszem, rozpoznaję te odczucia – przyznał ostrożnie. – Takie wrażenia pojawiały się w analizach wielu osób z twojego i późniejszych pokoleń.
– Właśnie! I pamiętam, co powiedziałeś mi kiedyś o Freudzie. Zacytowałeś jego stwierdzenie, że żaden człowiek nie może do końca dorosnąć za życia jego ojca.
– Tak naprawdę…
Nie dałem mu dokończyć.
– A ja mówiłem ci, że to bzdura, bo mój ojciec był na tyle uprzejmy, by umrzeć, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem.
– Och, Robinie. – Westchnął.
– Nie, słuchaj. Co powiesz na największą możliwą postać ojcowską? Jak ktokolwiek może dorosnąć, gdy Nasz Ojciec Który jest w Jądrze wciąż siedzi tam, gdzie nawet nie możemy się do niego dostać, nie mówiąc już o obaleniu starego drania?
– Postacie ojcowskie – rzucił smutno kręcąc głową. – Cytaty z Freuda.
– Nie, serio! Nie rozumiesz?
– Tak, Robinie – powiedział poważnie. – Rozumiem, że odnosisz się do Heechee. To prawda. Zgadzam się, że to problem dla rasy ludzkiej i niestety doktor Freud nigdy nie pomyślał o takiej sytuacji. Ale nie rozmawiamy teraz o rasie ludzkiej tylko o tobie. Nie wezwałeś mnie na abstrakcyjne rozważania, zrobiłeś to, bo czujesz się szalenie nieszczęśliwy i sam już powiedziałeś, że jest to wynikiem nieuniknionego procesu starzenia. Ograniczmy się więc do tego tematu, jeśli to możliwe. Proszę, nie teoretyzuj, tylko powiedz mi, co czujesz.
– Czuję się – krzyknąłem – piekielnie stary. Nie zrozumiesz tego, bo jesteś maszyną. Nie wiesz, jak to jest, gdy rozmywa ci się wzrok, a na grzbietach dłoni pojawiają się te ciemne, starcze plamy, zaś skóra na twarzy zaczyna obwisać. Kiedy trzeba usiąść, żeby założyć skarpetki, bo stanięcie na jednej nodze skończy się przewróceniem. Kiedy za każdym razem, gdy zapomnisz o czyichś urodzinach, myślisz, że to choroba Alzheimera i czasem nie możesz się wysikać, gdy tego chcesz! Kiedy… – Ale tu się powstrzymałem, nie dlatego, że mi przeszkodził, wręcz przeciwnie, słuchał cierpliwie i wyglądał, jakby mógł mnie słuchać w nieskończoność. Jaki sens miało mówienie tego wszystkiego? Dał mi chwilę, upewniając się, że skończyłem, zanim zaczął cierpliwie.
– Według twojej dokumentacji medycznej osiemnaście miesięcy temu miałeś przeszczep prostaty, Robinie. Zaburzenia ucha środkowego można łatwo…
– Stop! – krzyknąłem. – Co ty wiesz o mojej dokumentacji medycznej, Zygfrydzie? Poleciłem, żeby ta rozmowa była odcięta!
– I oczywiście tak jest, Robinie. Wierz mi, że ani jedno słowo z naszej rozmowy nie będzie dostępne dla żadnego innego z twoich programów, ani nikogo innego poza tobą. Ale oczywiście, że mogę sięgać do twoich baz danych, włącznie z dokumentacją medyczną. Mogę kontynuować? Strzemiączko i kowadełko w twoim uchu wewnętrznym można łatwo wymienić, co rozwiąże twój problem z równowagą. Przeszczepy rogówki załatwią rozwijającą się zaćmę. Pozostałe problemy mają charakter czysto kosmetyczny i oczywiście nie byłoby problemu ze zdobyciem dla ciebie dobrej młodej tkanki. To pozostawia tylko chorobę Alzheimera, ale szczerze mówiąc, nie widzę u ciebie żadnych jej objawów.
Wzruszyłem ramionami. Poczekał chwilę, zanim znów się odezwał.
– Niektóre ze wspomnianych przez ciebie problemów, podobnie jak długa lista innych, o których nie wspomniałeś, choć występują w twojej dokumentacji medycznej, mogą zostać w każdej chwili naprawione, lub już tak się stało. Być może w niewłaściwy sposób postawiłeś swoje pytanie, Robinie. Być może problem nie polega na tym, że się starzejesz, a na fakcie, że nie chcesz zrobić tego, co konieczne, by odwrócić ten proces.
– Czemu, u diabła, miałbym to zrobić?
Kiwnął głową.
– Rzeczywiście, czemu, Robinie? Czy potrafisz odpowiedzieć na to pytanie?
– Nie, nie potrafię! Gdybym mógł to zrobić, to czemu miałbym pytać ciebie?
Zacisnął wargi i czekał.
– Może po prostu chcę być taki!
Wzruszył ramionami.
– Och, daj spokój, Zygfrydzie – burknąłem. – No dobrze. Masz rację. Mam Pełny Pakiet Medyczny Plus i mogę brać dla siebie cudze narządy, kiedy tylko chcę, a powód, dla którego tego nie robię, siedzi gdzieś w mojej głowie. Wiem, jak ty to nazywasz: depresja endogenna. Ale to niczego nie tłumaczy!
– Ach, Robinie – westchnął – znowu żargon psychoanalityczny. I do tego kiepski. „Endogenny” znaczy tylko, że coś ma pochodzenie wewnętrzne. To nie oznacza, że nie ma przyczyny.
– To co jest przyczyną?
– Spróbujmy gry – zasugerował z namysłem. – Przy twojej lewej ręce znajduje się guzik…
Spojrzałem – faktycznie na skórzanym fotelu znajdował się guzik.
– On tylko trzyma skórę na miejscu – zauważyłem.
– Oczywiście, ale w grze, w którą zagramy, ten guzik, gdy tylko go naciśniesz, spowoduje przeprowadzenie wszystkich przeszczepów, których potrzebujesz lub możesz chcieć. Natychmiast. Oprzyj palec na guziku, Robinie. Dobrze. Czy chcesz go nacisnąć?
– …nie.
– Rozumiem. Możesz mi wyjaśnić powód?
– Bo nie zasługuję na zabieranie części ciała komuś innemu! – Nie zamierzałem tego mówić. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. A kiedy już to powiedziałem, mogłem tylko siedzieć tam i wsłuchiwać się w echo własnych słów. Zygfryd także całkiem długo milczał.
Potem podniósł swój ołówek, schował go do kieszonki, złożył notes, wcisnął go do innej kieszeni i pochylił się w moją stronę.
– Nie sądzę, żebym potrafił ci pomóc, Robinie – powiedział. – Masz w sobie poczucie winy, na rozwiązanie którego nie widzę sposobu.
– Przecież wcześniej tak bardzo mi pomogłeś! – jęknąłem.
– Wcześniej sam sobie zadawałeś ból z powodu poczucia winy wywołanego czymś, co prawdopodobnie w ogóle nie było twoją winą, a w każdym razie i tak było już przeszłością. Tym razem jest zupełnie inaczej. Dzięki przeszczepom zastępującym twoje psujące się narządy zdrowymi możesz przeżyć może jeszcze pięćdziesiąt lat, ale prawdą jest, że te narządy muszą być pobierane od kogoś innego i żebyś mógł żyć dłużej, musisz w pewnym sensie znacząco skrócić czyjeś inne życie. Zrozumienie tej prawdy nie jest neurotycznym poczuciem winy, Robinie, a jedynie przyznaniem moralnej prawdy.
I to wszystko, co do mnie powiedział, oprócz pożegnania wypowiedzianego z równocześnie ciepłym i smutnym uśmiechem.
Nienawidzę, gdy moje programy komputerowe mówią do mnie o moralności. A zwłaszcza, gdy mają rację.
Należy pamiętać, że w czasie, gdy odczuwałem tę depresję, działy się też inne rzeczy. Mój Boże! Wiele rzeczy działo się mnóstwu ludzi na świecie – na wszystkich światach i w przestrzeniach między nimi – i były one nie tylko dużo ciekawsze, ale też dużo więcej znaczyły, nawet dla mnie. Po prostu wtedy o nich nie wiedziałem, choć dotyczyły ludzi (albo nieludzi), których znałem. (Albo poznałem lub znałem, lecz o nich zapomniałem). Dam wam kilka przykładów. Mój jeszcze-nie-przyjaciel Kapitan, będący jednym z tych szalonych-gwałcicieli-Świętych-Mikołajów Heechee, którzy nawiedzali moje dziecinne koszmary, właśnie miał poczuć znacznie większy strach niż ja kiedykolwiek na myśl o Heechee. Mój były (i wkrótce ponownie) przyjaciel Audee Walthers Jr. miał właśnie, boleśnie dla siebie, spotkać kiedyś mojego przyjaciela (lub wcale nie), Wana. A mój najlepszy przyjaciel ze wszystkich (z uwzględnieniem faktu, że nie był „prawdziwy”), program komputerowy Albert Einstein, właśnie miał mnie zaskoczyć… Jakże skomplikowane są te wszystkie stwierdzenia! Nic na to nie poradzę. Żyłem w złożonych czasach i w bardzo skomplikowany sposób. Teraz, gdy zostałem upotężniony, wszystko to świetnie do siebie pasuje, o czym się przekonacie, jednak wtedy nie wiedziałem nawet, czym są te wszystkie elementy. Byłem pojedynczym starzejącym się człowiekiem, przygniecionym przez swą śmiertelność i świadomość grzechu, a gdy moja żona wróciła do domu i zastała mnie rozłożonego na szezlongu i patrzącego na Tappan Zee, zareagowała bardzo gwałtownie.
– Ejże, Robinie! Co stało?
Uśmiechnąłem się i pozwoliłem się pocałować. Essie często mnie beszta. Ale też bardzo mnie kocha i jest kobietą dającą wiele do kochania. Wysoką. Szczupłą. Długie włosy w kolorze złotego blondu, noszone przez nią spięte w ciasny, sowiecki kok, gdy jest profesor lub bizneswoman, lub rozpuszczone do pasa, kiedy idzie do łóżka.
– Rozmawiałem z Zygfrydem von Psychem – wypaliłem, zanim zastanowiłem się nad tym, co powiedzieć dość długo, by się ocenzurować.
– Ach – zareagowała, prostując się. – Och.
Zastanawiając się nad tym, zaczęła wyciągać szpilki ze swojego koka. Jeśli mieszka się z kimś przez kilkadziesiąt lat, trochę poznaje się tę osobę i byłem w stanie podążać za jej wewnętrznymi przemyśleniami równie dobrze, jakby wypowiadała je na głos. Oczywiście pojawiła się troska, bo odczuwałem potrzebę rozmowy z psychoanalitykiem. Jednak pokładała też dość dużo wiary w Zygfrydzie. Essie zawsze uważała, że jest coś dłużna Zygfrydowi, bo wiedziała, że tylko dzięki jego pomocy byłem dawno temu w stanie przyznać przed samym sobą, że ją kocham. (Oraz że kocham Gelle-Klarę Moynlin, co stanowiło pewien problem).
– Chcesz mi powiedzieć, na jaki temat? – zapytała uprzejmie.
– Wiek i depresja, moja droga. Nic poważnego. Tylko śmiertelnego. Jak tobie minął dzień?
Przyjrzała mi się swoim wszystkowidzącym, diagnostycznym wzrokiem, przeciągając przez palce długie, złote włosy, aż opadły swobodnie, dostosowując przy tym swoją odpowiedź do diagnozy.
– Był straszliwie wyczerpujący – stwierdziła – do tego stopnia, że bardzo potrzebuję drinka… zapewne jak i ty.
Napiliśmy się więc. Na szezlongu było miejsce dla nas obojga i patrzyliśmy, jak księżyc chowa się za brzegiem morza przy Jersey, podczas gdy Essie opowiadała mi o swoim dniu i nie próbowała naciskać.
Essie prowadzi własne życie, dość wymagające – czasami mnie zdumiewa, że bezustannie potrafi znaleźć w nim mnóstwo miejsca na mnie. Poza sprawdzaniem swoich przedsiębiorstw spędziła uciążliwą godzinę w placówce badawczej, którą założyliśmy w celu integracji technologii Heechee z naszymi komputerami. Wyglądało na to, że Heechee tak naprawdę nie używali komputerów, jeśli nie liczyć prymitywnych wersji stosowanych do kontrolowania nawigacji ich statków, ale mieli trochę ciekawych pomysłów w pobliskich dziedzinach. Oczywiście to była specjalność Essie, w niej właśnie zdobyła swój doktorat. A kiedy mówiła o swoich programach badawczych, widziałem, jak biegną jej myśli – nie ma potrzeby odpytywać o to starego Robina, może po prostu obejść blokady programu Zygfryda i uzyskać pełny dostęp do naszej rozmowy.
– Nie jesteś aż tak sprytna, za jaką się uważasz – powiedziałem czule, co przerwało jej w połowie zdania. – To, o czym rozmawialiśmy z Zygfrydem, jest zapieczętowane – wyjaśniłem.
– Ha. – Zadowolona z siebie.
– Żadnego „ha” – odparłem równie zadowolony – bo kazałem Albertowi obiecać. Zapis jest przechowywany w taki sposób, że nawet ty nie zdołasz go odszyfrować bez niszczenia całego systemu.
– Ha! – rzuciła ponownie, obracając się, by spojrzeć mi w oczy. Tym razem „ha” było głośniejsze i miało w sobie ton, który można by przetłumaczyć jako „będę musiała sobie o tym porozmawiać z Albertem”.
Drażnię Essie, ale też ją kocham, więc odpuściłem.
– Naprawdę nie chcę łamania tej blokady – powiedziałem – bo… cóż, z powodu próżności. Kiedy rozmawiam z Zygfrydem, brzmię na strasznie marudnego. Ale opowiem ci o tym.
Rozsiadła się wygodniej i słuchała mojej relacji. Kiedy skończyłem, namyślała się przez chwilę.
– Dlatego właśnie czujesz depresję? – zapytała. – Bo nie masz już wielkich perspektyw? Przytaknąłem.
– Ależ Robinie! Być może masz tylko ograniczoną przyszłość, ale na Boga, jak wspaniałą teraźniejszość! Galaktyczny podróżnik! Obrzydliwy bogacz! Nieodparta pokusa seksualna dla wielbiącej i również bardzo ponętnej żony!
Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami. Pełna namysłu cisza.
– Kwestia moralna – przyznała w końcu – jest dość rozsądna. Chwali ci się, że bierzesz pod uwagę takie sprawy. Ja również miałam wątpliwości, kiedy, jak świetnie pamiętasz, nie tak dawno temu wymieniano mi trochę zużytych kobiecych części.
– Czyli rozumiesz!
– Doskonale rozumiem! Rozumiem też, drogi Robinie, że skoro podjąłeś decyzję, kierując się moralnością, nie ma sensu się dalej o nią martwić. Wpędzanie się w depresję jest bez sensu. Na szczęście – powiedziała, podnosząc się z szezlonga i wstając z wyciągniętą do mnie dłonią – dostępny jest doskonały środek antydepresyjny. Dołączysz do mnie w sypialni?
Cóż, oczywiście, że to zrobię. I zrobiłem. Po czym przekonałem się, że depresja ustępuje, bo jeśli coś jeszcze sprawia mi przyjemność, to jest tym dzielenie łoża z S. Ya. Lavorovną-Broadhead. I sprawiałoby mi to przyjemność, nawet gdybym wtedy wiedział, że zostały mi niecałe trzy miesiące do śmierci, o której myśl wzbudzała we mnie taką depresję.
2
Co się stało na Planecie Peggy
Równocześnie na Planecie Peggy mój przyjaciel Audee Walthers szukał specyficznej meliny dla określonego człowieka.
Nazywam go swoim przyjacielem, choć od lat ani razu nie zagościł w mych myślach. Kiedyś oddał mi przysługę. W zasadzie o niej nie zapomniałem… to znaczy, gdyby ktoś mnie spytał:
– „Hej, Robinie, czy pamiętasz, że Audee Walthers nastawił karku, żebyś mógł pożyczyć statek, kiedy był ci potrzebny?
Odpowiedziałbym z oburzeniem:
– Ależ oczywiście! Czegoś takiego się nie zapomina”.
Ale też nie myślałem o tym przez cały czas i prawdę mówiąc, nie miałem wtedy pojęcia, gdzie był, ani nawet czy wciąż jeszcze żył.
Walthers powinien być łatwy do zapamiętania, bo wyglądał dość niezwykle. Był niski i niezbyt przystojny: twarz miał szerszą w szczęce niż w skroniach, co nadawało mu wygląd kojarzący się z przyjazną żabą. Był też mężem pięknej i niezadowolonej kobiety, więcej niż o połowę młodszej od niego. Dolly miała dziewiętnaście lat. Gdyby Audee zapytał mnie o radę, powiedziałbym mu, że takie romanse maja z grudniem nie mogą się udać… chyba że, jak w moim przypadku, grudzień jest wyjątkowo bogaty. Jednak desperacko pragnął, żeby jego się udał, bo bardzo kochał swoją żonę, więc pracował dla Dolly jak niewolnik. Audee Walthers był pilotem. Dowolnego rodzaju. Pilotował latacze na Wenus. Kiedy wielki ziemski transportowiec (nieustannie przypominający mu o moim istnieniu, jako że był częściowo moją własnością i przechrzciłem go na cześć swojej żony) znajdował się na orbicie nad Peggy, kierował promem, przewożąc w obie strony ładunki, przez pozostały czas latał czymkolwiek, co mógł wynająć na Peggy do każdych celów wymaganych przez klientów. Jak niemal wszyscy inni na Peggy, znalazł się 4 x 1010 kilometrów od miejsca urodzenia, próbując zarobić na życie, i czasami mu się wiodło, a czasami nie. Kiedy więc wrócił z czarteru i Adjangba powiedział mu, że dostępny jest następny, Walthers ruszył, żeby zdobyć klienta. Nawet jeśli wymagało to przeszukania wszystkich barów w Port Hegramet, żeby znaleźć grupę potrzebującą pilota. Co nie było łatwe. Jak na „miasto” z czterema tysiącami mieszkańców Port Hegramet miał całe mnóstwo barów. Były ich dziesiątki i te oczywiste – hotelowa kawiarnia, pub na lotnisku, duże kasyno przy jedynym lokalu rozrywkowym Portu Hegramet – nie były miejscami, w których przesiadywali Arabowie potrzebujący pilota. Dolly też nie było w kasynie, gdzie mogłaby prezentować swój pokaz z kukiełkami, ani w domu, a przynajmniej nie odbierała telefonu. Pół godziny później Walthers wciąż wędrował kiepsko oświetlonymi ulicami w poszukiwaniu swoich Arabów. Nie znajdował się już w bogatszej, bardziej zachodniej części miasta i kiedy w końcu ich znalazł, było to w melinie na skraju miasta, gdzie właśnie się kłócili.
Wszystkie budynki w Porcie Hegramet były tymczasowe, co stanowiło wymuszoną konsekwencję faktu, że planeta była aktywnie kolonizowana. Co miesiąc, gdy w dużym transportowcu Raju Heechee przybywali nowi imigranci z Ziemi, populacja puchła gwałtownie jak balon po odkręceniu zaworu z gazem. Potem stopniowo malała w ciągu kilku tygodni, w miarę jak koloniści przenosili się na plantacje, miejsca wyrębu drzew i do kopalń. Nigdy nie spadała całkiem do poprzedniego poziomu, więc każdego miesiąca przybywało kilkuset nowych mieszkańców, budowano kilka nowych budynków i kanibalizowano kilka starych. Jednak ta melina była ewidentnie najbardziej tymczasowa ze wszystkich. Składała się z trzech postawionych w pionie płyt budowlanego plastiku i czwartej położonej na nich w charakterze dachu, z bokiem od strony ulicy otwartym na ciepłe powietrze Peggy. Mimo tego wewnątrz było ciemno od dymu z tytoniu i konopi, przenikniętego kwaśną wonią jagód ze sprzedawanego tu samogonu.
Walthers natychmiast rozpoznał swą zwierzynę na podstawie przekazanego przez agenta opisu. W Porcie Hegramet nie było wielu podobnych do niego – oczywiście dużo Arabów, ale ilu bogatych? Na dodatek ilu z nich było starych? Mister Luqman był jeszcze starszy od Adjangby, tłusty i łysy, a na każdym pulchnym palcu nosił pierścień, wiele z nich z diamentami. Siedział z grupą innych Arabów w głębi meliny, ale gdy Walthers ruszył w ich stronę, barmanka zatrzymała go gestem.
– Prywatna impreza – rzuciła. – Oni płacą, ty zostawiasz ich w spokoju.
– Czekają na mnie – odpowiedział Walthers z nadzieją, że to prawda.
– W jakiej sprawie?
– A to już nie twój biznes – gniewnie rzucił Walthers, rozważając możliwy przebieg wydarzeń, gdyby po prostu się za nią przepchnął. Nie stanowiła zagrożenia: szczupła, ciemnowłosa młoda kobieta ze zwisającymi z uszu wielkimi pierścieniami jarzącego się błękitem metalu, ale już zupełnie inaczej wyglądała sprawa z dużym mężczyzną o głowie jak pocisk siedzącym w kącie i obserwującym rozwijającą się sytuację. Na szczęście mister Luqman zobaczył Walthersa i ruszył chwiejnie w jego stronę.
– Jesteś moim pilotem – ogłosił. – Chodź, napijmy się.
– Dziękuję, panie Luqman, ale muszę wracać do domu. Chciałem tylko potwierdzić czarter.
– Tak, polecimy z panem. – Odwrócił się i popatrzył na resztę swojej grupy, kłócącej się zawzięcie na jakiś temat. – Napije się pan? – zapytał przez ramię.
Był bardziej pijany, niż Walthers przypuszczał.
– Dziękuję, ale nie – powtórzył. – Proszę, zechce pan teraz podpisać dokumenty czarterowe?
Luqman odwrócił się znowu i zagapił na wydruk w rękach Wathera.
– Kontrakt? – Zastanawiał się przez chwilę. – Czemu potrzebujemy kontraktu?
– Taki jest zwyczaj, panie Luqman – wyjaśnił Walthers, gwałtownie tracąc cierpliwość. Arabscy towarzysze Luqmana krzyczeli na siebie, a uwaga bogacza przeskakiwała między Walthersem a jego skłóconą grupą.
I to była kolejna sprawa. W kłótni brały udział cztery osoby, albo pięć, jeśli uwzględnić samego Luqmana.
– Pan Adjangba powiedział, że wasza grupa to cztery osoby – zauważył Walthers. – Przy pięciu będzie konieczna dopłata.
– Pięciu? – Luqman skupił się na twarzy Walthersa. – Nie, jest nas czwórka. – Wyraz jego twarzy się zmienił i uśmiechnął się przyjaźnie. – Och, myśli pan, że ten wariat jest jednym z nas? Nie, nie poleci z nami. Choć być może wyląduje w grobie, jeśli dalej będzie się upierał tłumaczyć Shameemowi, co Prorok miał na myśli w swoich naukach.
– Rozumiem – stwierdził Walthers. – W takim razie, gdyby pan zechciał podpisać… – Arab wzruszył ramionami i wziął wydruk od Walthersa. Rozłożył go na ocynkowanym barze i zaczął go uważnie czytać z piórem w dłoni. Kłótnia zrobiła się głośniejsza, ale Luqman wydawał się zupełnie na nią nie zwracać uwagi.
Większość klientów meliny miała afrykańskie korzenie, wyglądała na Kikuju z jednej strony pomieszczenia i Masajów z drugiej. Na pierwszy rzut oka w tym otoczeniu ludzie przy skłóconym stole – co do jednego – wyglądali tak samo, ale teraz Walthers dostrzegł swój błąd. Jeden z kłócących się był młodszy od pozostałych, do tego niższy i szczuplejszy. Kolor skóry miał ciemniejszy niż większość Europejczyków, ale nie aż tak ciemny jak u Libijczyków, i choć oczy miał równie czarne jak ich, to nie przyciemniał skóry wokół. To nie była sprawa Walthersa.
Odwrócił się i czekał cierpliwie, pragnąc stąd odejść. Nie tylko dlatego, że chciał zobaczyć Dolly, ale też dlatego, że Port Hegramet bywał bardzo wrogo etniczny. Chińczycy głównie trzymali się z Chińczykami, mieszkańcy Ameryki Łacińskiej siedzieli w swoim barrio2, Europejczycy w dzielnicy europejskiej… choć właściwie to wcale nie i z pewnością nie zawsze zachowywali spokój. Panowały ostre podziały nawet w podgrupach. Chińczycy z Kantonu nie dogadywali się z Chińczykami z Tajwanu, Portugalczycy nie mieli wiele wspólnego z Finami, a byli Czilijczycy wciąż kłócili się z dawnymi Argentyńczykami. Tyle że Europejczycy zdecydowanie nie odczuwali potrzeby odwiedzania afrykańskich knajp, więc kiedy Luqman podpisał umowę, podziękował mu i wyszedł szybko oraz z wyraźną ulgą. Nie przeszedł nawet przecznicy, gdy z tyłu dobiegły go głośniejsze krzyki złości o wrzaski bólu.
Na Planecie Peggy człowiek bardzo starał się pilnować swojego nosa, ale Walthers miał w umowie zapis na pewnego rodzaju ochronę. Grupa, która biła jedną osobę, mogła być na przykład afrykańskimi bramkarzami atakującymi szefa jego zakontraktowanej grupy, a to czyniłoby z bijatyki jego sprawę. Zawrócił i pobiegł, co było błędem, którego żałował później jeszcze bardzo długo.
Zanim Walthers tam dotarł, napastnicy już poszli, a jęcząca i krwawiąca postać na poboczu nie należała jednak do grupy jego zakontraktowanych klientów. Był nim młody obcy, który chwycił nogę Walthersa.
– Pomóż mi, a dam ci pięćdziesiąt tysięcy dolarów – powiedział niewyraźnie przez nabrzmiałe i zakrwawione wargi.
– Pójdę poszukać policjanta – zaoferował Walthers, próbując się uwolnić.
– Żadnej policji! Pomóż mi pozabijać tych ludzi, to ci zapłacę – warknął mężczyzna. – Jestem kapitan Juan Henriquette Santos-Schmitz i stać mnie na opłacenie twoich usług!
Oczywiście wtedy nic o tym nie wiedziałem. Z drugiej strony Walthers nie wiedział, że Luqman pracował dla mnie. To było nieistotne. Pracowały dla mnie dziesiątki tysięcy ludzi i nie robiło żadnej różnicy, czy Walthers znał ich tożsamość, czy nie. Pechowe było to, że nie rozpoznał Wana, bo nigdy o nim nie słyszał poza bardzo ogólnikowymi informacjami. Na dłuższą metę zrobiło to dla Walthers bardzo dużą różnicę.
Sam znałem Wana całkiem dobrze. Spotkałem go po raz pierwszy, gdy był dzikim dzieckiem wychowanym przez maszyny i stworzenia niebędące ludźmi, a wspominając o katalogu moich znajomych określiłem go mianem wcale nie przyjaciela. Oj tak, znałem go. Problem w tym, że nigdy nie zsocjalizował się dostatecznie, by się z kimś zaprzyjaźnić.
Można by nawet powiedzieć, że był wrogiem – nie tylko moim, ale całej rasy ludzkiej – w czasach pełnej strachu i lubieżnych myśli młodości, śniąc w swojej leżance w obłoku Oorta, nie wiedząc i nie przejmując się faktem, że jego sny doprowadzały wszystkich innych do szaleństwa. Choć zdecydowanie nie było to jego winą. Nawet nie było jego winą, że wredni szaleni terroryści znaleźli w nim inspirację i znowu doprowadzali nas do szaleństwa, gdy tylko im się to udało… ale gdybyśmy mieli zacząć analizować „winę” i powiązane pojęcie „poczucia winy”, wrócilibyśmy prosto w objęcia Zygfryda von Psycha, a teraz mówię o Audee Walthersie.
Walthers nie był aniołem miłosierdzia, ale nie mógł zostawić człowieka na ulicy. Kiedy pomógł dotrzeć krwawiącemu mężczyźnie do małego mieszkania dzielonego z Dolly, Walthers dalece nie wiedział, czemu właściwie to robi. Owszem, ten człowiek był w złym stanie, ale na takie sytuacje istniały stacje pierwszej pomocy, a poza tym ofiara zdecydowanie nie wzbudzała sympatii. Przez całą drogę do dzielnicy nazywanej Małą Europą zmniejszał swoją ofertę wynagrodzenia pieniężnego i narzekał, że Walthers jest tchórzem. Kiedy padł na rozkładane łóżko Walthersa, jego obietnica skurczyła się do dwustu pięćdziesięciu dolarów, i nieustannie dzielił się przy tym swoją opinią o charakterze Walthersa.
Przynajmniej przestał krwawić. Dźwignął się nieco i z pogardą rozejrzał się po mieszkaniu. Dolly nie wróciła jeszcze do domu i oczywiście zostawiła w nim bałagan – nieposprzątane brudne naczynia na rozkładanym stole, wszędzie porozrzucane pacynki, suszącą się nad zlewem bieliznę i sweter wiszący na klamce.
– To miejsce jest paskudne – konwersacyjnym tonem stwierdził niechciany gość. – Nie jest warte nawet dwustu pięćdziesięciu dolarów.
Na usta Walthersa podsunęła się ognista odpowiedź, ale zdławił ją, podobnie jak wszystkie pozostałe, których nie wypowiedział przez ostatnie pół godziny. Jaki miały sens?
– Obmyję cię – powiedział. – Potem możesz sobie iść. Nie chcę twoich pieniędzy.
Spuchnięte wargi spróbowały wykrzywić się pogardliwie.
– Głupie jest mówienie czegoś takiego – powiedział mężczyzna – bo jestem kapitan Juan Henriquette Santos-Schmitz. Posiadam własny statek kosmiczny, mam udziały w statku transportowym, który zaopatruje tę planetę oraz inne bardzo ważne przedsiębiorstwa, i mówi się, że jestem jedenastym najbogatszym człowiekiem we wszechświecie.
– Nigdy o tobie nie słyszałem – burknął Walthers, nalewając ciepłej wody do miski.
Słowa Robina także wymagają tu nieco objaśnień. Heechee byli bardzo zainteresowani istotami żywymi, w szczególności życiem inteligentnym lub wykazującym oznaki sugerujące, że może rozwinąć inteligencję. Dysponowali urządzeniem pozwalającym im wsłuchiwać się w uczucia bardzo odległych stworzeń.
Problem z tym urządzeniem polegał na tym, że nie tylko odbierało, ale i nadawało, przez co badane stworzenia odbierały emocje operatora. Jeśli operator był poruszony lub dołowany – albo szalony – konsekwencje były bardzo, bardzo złe. Chłopiec Wan dysponował takim urządzeniem, gdy został porzucony jako niemowlę. Nazywał je leżanką snów – naukowcy przemianowali je później na telempatyczny przekaźnik psychokinetyczny – i kiedy jej używał, działy się rzeczy tak subiektywie opisywane przez Robina.
Choć nie była to do końca prawda. Owszem, to było dawno temu, ale przechwałki wzbudziły jakieś wspomnienie. Ktoś, kto pojawiał się w wiadomościach PV co godzinę przez tydzień, potem co tydzień przez miesiąc albo dwa. Nikogo nie zapomina się łatwiej niż gwiazdę miesiąca dziesięć lat później.
– Jesteś tym dzieciakiem, który wychował się w tamtym statku Heechee – powiedział nagle.
– Właśnie, aua! – potwierdził tamten. – Krzywdzisz mnie!
– To się nie ruszaj – burknął Walthers i zaczął się zastanawiać, co zrobić z jedenastym najbogatszym człowiekiem we wszechświecie. Oczywiście Dolly byłaby zachwycona ze spotkania go. Tylko że kiedy przeszedłby już jej zachwyt, jakie plany zaczęłaby snuć dla Walthersa, aby dobrać się do tego bogactwa i kupić im plantację na wyspie, letni dom na wzgórzach Heater albo… lot do domu? Czy na dłuższą metę nie byłoby lepiej zatrzymać go tutaj pod jakimś pretekstem do czasu, aż Dolly wróci do domu… albo go wypuścić i po prostu jej o tym powiedzieć?
Jeśli zbyt długo się nad czymś zastanawiać, problem czasami sam się rozwiązuje; ten rozwiązał się, gdy zamek w drzwiach stuknął, trzasnął i do środka weszła Dolly.
Jakkolwiek Dolly wyglądała w domu – czasami z oczami załzawionymi od alergii na florę Planety Peggy, często zrzędliwa, rzadko z uczesanymi włosami – wychodząc na zewnątrz olśniewała. Ewidentnie przechodząc przez drzwi olśniła niespodziewanego gościa i choć od ponad roku był mężem posiadaczki tej uderzająco szczupłej figury oraz beznamiętnej alabastrowej twarzy i znał drakońską dietę wymaganą do pierwszego, a także problem ortodontyczny będący powodem drugiego, niemal olśniła i Walthersa.
Przywitał ją objęciem i pocałunkiem, na który odpowiedziała, choć bez zaangażowania. Wyglądała zza niego na gościa.
– Kochanie, to kapitan Santos-Schmitz – Walthers przedstawił go, nie puszczając jej. – Wdał się w bójkę i sprowadziłem go tutaj…
Odepchnęła go od siebie.
– Nie zrobiłeś tego, Junior!
Potrzebował chwili na zrozumienie jej pomyłki.
– O nie, Dolly, nie bił się ze mną. Ja po prostu przypadkiem się tam znalazłem.
Wyraz jej twarzy złagodniał i obróciła się do gościa.
– Oczywiście jesteś tu mile widziany, Wan. Pozwól mi zobaczyć, co ci zrobiono.
Santos-Schmitz się rozpromienił.
– Znasz mnie – powiedział, pozwalając jej pomacać kawałki bandaży założone już przez Walthersa.
– Oczywiście, Wan! Znają cię wszyscy w Porcie Hegramet. – Współczująco pokręciła głową na widok podbitego oka. – Wskazano mi cię wczoraj wieczorem – wyjaśniła. – W Sali Wrzeciona.
Odsunął się nieco, żeby uważniej jej się przyjrzeć.
– Ach tak! Artystka. Widziałem twoje przedstawienie.
Dolly Walthers rzadko się uśmiechała, ale potrafiła zmrużyć kąciki oczu i lekko wydąć wargi, co wyglądało dużo lepiej od uśmiechu, zwiększając jej atrakcyjność. Przybierała go często, starając się wygodniej ułożyć Wana Santosa-Schmitza, podając mu kawę i słuchając jego wyjaśnień, czemu Libijczycy nie mieli racji, złoszcząc się na niego. Jeśli Walthers uważał, że Dolly będzie miała mu za złe sprowadzenie do domu tego wędrowca, odkrył, że nie ma czego się lękać z tej strony. Jednak godzinę później zaczął się robić nerwowy. – Wan – powiedział – rano muszę wylecieć i przypuszczam, że chciałbyś wrócić do swojego hotelu…
– Zdecydowanie nie, Junior – skarciła go żona. – Mamy tu mnóstwo miejsca. Może zostać w łóżku, ty będziesz spać na kanapie, a ja na pryczy w szwalni.
Walthers był zbyt zaskoczony, by zmarszczyć brwi albo choćby odpowiedzieć. To był głupi pomysł. Oczywiście, że Wan będzie chciał wrócić do hotelu i oczywiście Dolly była po prostu uprzejma, przecież nie mogła naprawdę chcieć zorganizować spania w taki sposób, żeby całkowicie pozbawić ich prywatności w tę jedną noc, którą miał przed ponownym wylotem w busz z wybuchowymi Arabami. Czekał więc z przekonaniem na przeprosiny ze strony Wana i pozwolenie przekonania się, potem z mniejszą pewnością, jeszcze mniejszą, aż zupełnie ją stracił. Choć Walthers był niskiego wzrostu, kanapa była krótsza od niego i wiercił się na niej niespokojnie przez całą noc, wyrzekając w duchu, by nigdy nie usłyszał nazwiska Juana Henriquetty Santos-Schmitza…
Co było pragnieniem dzielonym przez dużą część ludzkości, włącznie ze mną.
Wan nie był po prostu wrednym człowiekiem – och, oczywiście to nie była jego wina (tak, tak, Zygfrydzie, wiem… wynoś się z mojej głowy!). Był również ściganym przestępcą, a raczej byłby nim, gdyby ktokolwiek dokładnie wiedział, co wykradł ze starych artefaktów Heechee.
Nie kłamał, mówiąc Walthersowi, że jest bogaty. Z urodzenia miał prawo do mnóstwa technologii Heechee po prostu dla tego, że mama urodziła go w habitacie Heechee, gdzie nie było innych wartych wspomnienia ludzi. Okazało się, że oznacza to dla niego mnóstwo pieniędzy, gdy sądy miały czas to przeprocesować. Oznaczało też, przynajmniej w głowie Wana, że miał prawo w zasadzie do wszystkiego pochodzącego od Heechee, co nie zostało przyspawane do podłoża. Wykradł statek Heechee – o czym wszyscy wiedzieli – ale jego pieniądze opłaciły prawników, którzy pogrzebali w sądach wniosek Korporacji Gateway o odzyskanie go. Dysponował też pewnymi gadżetami Heechee, które nie były ogólnodostępne, i gdyby ktokolwiek wiedział dokładnie, co się na nie składa, sprawa zostałaby błyskawicznie przepchnięta przez sądy i zamiast zwykłego powodu do irytacji, Wan stałby się wrogiem publicznym numer jeden. Walthers miał więc pełne prawo go nienawidzić, choć oczywiście nie takie miał powody do tego uczucia.
Kiedy następnego ranka spotkał się z Libijczykami, byli na kacu i rozdrażnieni. On był w gorszym stanie, jako że jego nastrój był jeszcze dzikszy, choć nawet nie miał kaca. Co było choć w części powodem takiego nastawienia.
Jego pasażerowie nie zapytali o poprzednią noc, prawdę mówiąc prawie w ogóle się nie odzywali, gdy pojazd powietrzny przemykał nad obszernymi sawannami, okazjonalnymi łąkami i bardzo rzadkimi polami uprawnymi Planety Peggy. Luqman z jednym ze swoich ludzi siedzieli z nosami w wyświetlanych w sztucznych kolorach satelitarnych holograficznych obrazach badanego sektora, kolejny spał, a czwarty po prostu trzymał się za głowę i wyglądał przez okno. O tej porze roku maszyna niemal prowadziła się sama, bo w okolicy prawie nie było trudniejszych warunków atmosferycznych. Walthers miał mnóstwo czasu na myślenie o swojej żonie. Ich małżeństwo było chwilą jego osobistego triumfu, ale czemu potem nie żyli razem długo i szczęśliwie?
Oczywiście Dolly nie miała łatwego życia. Dziewczyna z Kentucky bez pieniędzy, rodziny ani pracy – również bez żadnego wykształcenia i może nie przesadnie inteligentna – ktoś taki musiał używać wszystkich posiadanych atutów, żeby wydostać się z kraju węgla. Jej głównym atutem był wygląd. Bardzo dobry, choć nie doskonały. Miała szczupłą figurę i piękne oczy, ale wystające zęby. W wieku czternastu lat zdobyła pracę jako tancerka na barze w Cincinnati, jednak nie zarabiała tym dość na utrzymanie bez dorabiania na boku. Dolly nie chciała tego robić, oszczędzała się. Próbowała śpiewu, ale nie miała na to głosu. Zresztą próba śpiewania bez poruszania wargami i odsłaniania swoich króliczych zębów nadawała jej wygląd brzuchomówczyni… A kiedy powiedział jej to klient chcący ją zranić, bo odrzuciła jego zaloty, w głowie Dolly rozbłysła żarówka. Wodzirej w tym klubie uważał się za komika. Dolly zapłaciła praniem i szyciem za trochę starych, zużytych żartów, zrobiła sobie kilka pacynek, przestudiowała wszystkie przedstawienia z nimi w roli głównej, jakie znalazła w PV lub na taśmach, i spróbowała występu na koniec ostatniego przedstawienia w sobotnią noc, gdy inna śpiewaczka miała ją zastąpić w niedzielę. Przedstawienie nie było hitem, ale nowa śpiewaczka była jeszcze gorsza od Dolly, więc ją zatrzymano. Dwa tygodnie w Cincinnati, miesiąc w Louisville, prawie trzy miesiące w małych klubach w okolicach Chicago… gdyby występy odbywały się w sposób ciągły, zarobiłaby całkiem nieźle, ale miała między nimi tygodnie i miesiące przerw. Jednak nie głodowała. Do czasu, gdy Dolly dotarła na Planetę Peggy, ostre kanty Przedstawienia starły się o tak wielu wrogich lub pijanych widzów, że doszlifowały się w coś całkiem działającego. Nie dość dobrego na prawdziwą karierę, ale wystarczającego do utrzymania jej przy życiu. Dostanie się na Planetę Peggy było aktem desperacji, bo lot wymagał zrzeczenia się prawa do powrotu. Nie stała się tu gwiazdą, ale też nie wiodło się jej gorzej. A nawet jeśli już niezupełnie się oszczędzała, przynajmniej nie dysponowała swym ciałem zbyt rozrzutnie. Kiedy pojawił się Audee Walthers Jr., zaoferował jej cenę wyższą niż większość pozostałych – małżeństwo. Zgodziła się. Miała osiemnaście lat. On dwa razy tyle.
Z drugiej strony trudne życie Dolly nie było tak naprawdę dużo cięższe niż kogokolwiek na Peggy, oczywiście nie licząc ludzi w rodzaju poszukiwaczy ropy Audee. Poszukiwacze zapłacili pełną cenę biletu na Planetę Peggy, albo zrobiły to ich firmy, a każdy z nich miał w kieszeni opłacony bilet powrotny.
Co wcale nie poprawiało ich nastroju. Dotarcie do miejsca na Zachodniej Wyspie wybranego na obóz wymagało sześciu godzin lotu. Zanim zjedli, rozstawili schronienia i odmówili modlitwy, kłócąc się przy tym co do właściwego kierunku, ich kac w zasadzie minął, ale i tak było już w zbyt późno, żeby coś jeszcze zrobić tego dnia. Dla nich, nie dla Walthersa. Polecono mu lot przeczesujący nad dwudziestoma tysiącami hektarów porośniętych krzakami wzgórz. Ciągnął za sobą czujnik masy do wykrywania anomalii grawitacyjnych i nie miało znaczenia, że musiał to robić po ciemku. W każdym razie nie miało to znaczenia dla Luqmana, w przeciwieństwie do Walthersa, bo był to dokładnie taki rodzaj latania, jakiego najbardziej nie znosił – pułap był dość niski, a niektóre wzgórza całkiem wysokie. Leciał więc, używając przez cały czas zarówno radaru, jak i reflektorów, strasząc powolne, głupie zwierzęta zamieszkujące sawanny Zachodniej Wyspy i strasząc siebie, gdy odkrył, że przysypia i musi gwałtownie zwiększyć pułap, by uniknąć spotkania z pędzącym ku niemu, porośniętym szczytem wzgórza.
Udało mu się zaliczyć pięć godzin snu, zanim Luqman obudził go, nakazując rekonesans fotograficznych kilku niejasnych miejsc, a kiedy i to dobiegło końca, miał się zająć zrzucaniem tyczek na całym terenie. Tyczki nie były prostym litym metalem, tylko geofonami wymagającymi rozstawienia w siatkę długości wielu kilometrów. Co więcej, musiał je zrzucać z wysokości przynajmniej dwudziestu metrów, żeby miały szansę przebić powierzchnię i sterczeć pionowo do zapewnienia wiarygodnych odczytów, a każdą należało umieścić z dokładnością do dwóch metrów. Walthersowi nie pomogło zwrócenie uwagi, że te wymagania są wzajemnie sprzeczne, więc wcale nie zaskoczyło go, gdy zamontowane na pojeździe wibratory wykonały swoje zadanie i dane petrologiczne okazały się bezużyteczne. Luqman polecił powtórzyć rozmieszczanie tyczek, więc Walthers musiał powtórzyć całą trasę pieszo, wyciągając geofony i wbijając je młotkiem.
Zatrudnił się do pilotowania, ale Luqman miał na to szersze spojrzenie. Nie tylko ganianie wokół z tyczkami geofonicznymi. Pewnego dnia kazał mu kopać za podobnymi do kleszczy stworzeniami, będącymi na Peggy odpowiednikiem dżdżownic napowietrzających glebę. Następnego dnia dał mu urządzenie z czymś w rodzaju elastycznego węża, który potrafił się wkopać na kilkadziesiąt metrów w glebę i wyciągać próbki podłoża. Gdyby jadali ziemniaki, kazaliby mu je zapewne obierać i nawet próbowali obarczyć go zmywaniem naczyń, ustępując w końcu tylko na tyle, że zgodzili się robić to wszyscy na zmianę. (Choć Walthers zauważył, że Luqman nigdy nie zgłosił się na swój dyżur). Nie, żeby jego zadania nie były ciekawe. Kleszczowate robale trafiły do słoja z rozpuszczalnikiem, a uzyskana w ten sposób zupa stała się paskami elektroforetycznymi na arkuszach bibuły filtracyjnej. Próbki trafiły do małych inkubatorów z jałową wodą, jałowym powietrzem i jałowymi parami węglowodorów. Szukali ropy naftowej. Robale podobnie jak termity kopały głęboko w ziemi. Część z tego, co wygrzebały, wracało z nimi na powierzchnię, a elektroforeza mogła rozdzielić to, co ze sobą przynosiły. Inkubatory sprawdzały to samo w zupełnie inny sposób. Planeta Peggy, podobnie jak Ziemia, miała w swojej glebie mikroorganizmy, które mogły się żywić samymi węglowodorami, więc gdyby cokolwiek wyrosło w inkubatorach wyłącznie z węglowodorami, musiałyby to być właśnie takie organizmy, które nie powstałyby bez źródła wolnych węglowodorów w glebie. W obu przypadkach oznaczałoby to obecność ropy. Tyle że dla Walthersa te testy oznaczały głównie bardzo ciężką pracę, a jedynym wytchnieniem od niej było kierowanie go z powrotem do pojazdu latającego, by ponownie przeciągać magnetometr albo rzucać kolejne tyczki. Po pierwszych trzech dniach schował się do swojego namiotu, by wyciągnąć swój kontrakt i upewnić się, że miał obowiązek robić te wszystkie rzeczy. Miał. Uznał, że po powrocie do Portu Hegramet będzie musiał porozmawiać ze swoim agentem. Po pięciu dniach zmienił zdanie. Dużo lepszym rozwiązaniem wydawało się zabicie agenta… Ale całe to latanie miało jeden korzystny efekt – w ósmym dniu trzytygodniowej wyprawy Walthers z przyjemnością zgłosił Luqmanowi, że kończy się paliwo i będzie musiał wrócić do bazy po więcej wodoru.
Kiedy dotarł do swojego małego mieszkania, było już ciemno, choć w środku zastał porządek, co było miłą niespodzianką, a Dolly była w domu, co było jeszcze milsze. A najlepsze było to, że ewidentnie ucieszyła się z jego przyjazdu.
Wieczór był idealny. Kochali się, Dolly zrobiła kolację, potem znowu się kochali, a o północy siedzieli na łóżku z plecami opartymi o poduszki i wyciągniętymi nogami, trzymając się za ręce i dzieląc butelkę lokalnego wina.
– Chciałabym, żebyś mógł mnie tam zabrać ze sobą – rzuciła Dolly, gdy skończył opowiadać o czarterze Nowego Delaware. Nie patrzyła na niego, bez zaangażowania i z łagodną twarzą zakładała na wolną dłoń pacynkę.
– Nie ma na to szans, skarbie. – Roześmiał się. – Za dobrze wyglądasz na zabieranie w dzicz z czterema napalonymi Arabami. Słuchaj, sam wcale nie czuję się przy nich zbyt bezpiecznie.
Podniosła rękę, wciąż z rozluźnionym wyrazem twarzy. Wybrana przez nią pacynka miała głowę kotka z jasnoczerwonymi, lśniącymi wąsami. Różowy pyszczek otworzył się i zaseplenił jej głos kotka.
– Wan mówi, że są bardzo brutalni. Powiedział, że mogli go zabić tylko za to, że rozmawiał z nimi o religii. I myślał, że to zrobią.
– Och? – Walthers przesunął się trochę, jako że oparcie łóżka z jakiegoś powodu przestało się wydawać wygodne. Nie zadał pytania, które mu się nasunęło: „Och, spotykałaś się z Wanem?”, bo to zasugerowałoby zazdrość. – Co u Wana? – zapytał tylko.
Ale w tym pytaniu zawarł też drugie, na które dostał odpowiedź. Wan czuł się dużo lepiej. Siniak pod okiem już prawie zszedł. Miał naprawdę ładny statek na orbicie, Piątkę Heechee, ale była jego prywatną własnością i została specjalnie urządzona, a przynajmniej tak powiedział, bo nie widziała go. Oczywiście. Wan tak jakby zasugerował, że część wyposażenia była starym sprzętem Heechee i może wcale nie zdobył go uczciwie. Zasugerował też, że w różnych miejscach jest też bardzo dużo rzeczy po Heechee, które nigdy nie zostały zgłoszone, bo ich odkrywcy nie chcieli płacić tantiem Korporacji Gateway, wiesz? Uważał, że ma do tego prawo, bo miał takie niewiarygodne życie, wychowany prawie przez samych Heechee…
Wbrew jego woli dręczące go pytanie wydostało się na zewnątrz.
– Wygląda na to, że często spotykałaś się z Wanem – skomentował, starając się powiedzieć to swobodnie, choć usłyszał, że mu się to nie udało. Nie brzmiał swobodnie, a raczej na rozzłoszczonego lub zmartwionego… właściwie bardziej na rozzłoszczonego, bo to nie miało sensu! Wan zdecydowanie nie wyglądał dobrze, nie miał też dobrego charakteru. Oczywiście był bogaty i dużo bliżej wieku Dolly…
– Och, skarbie, nie bądź zazdrosny – własnym głosem powiedziała Dolly, o dziwo brzmiąc na zadowoloną, co nieco uspokoiło Walthersa. – Wiesz, i tak niedługo odleci. Nie chce tu być, kiedy przyleci transportowiec, a w tej chwili zamawia zaopatrzenie na swój następny lot. Tylko po to tu przyleciał. – Znowu uniosła rękę z pacynką i dziecinny głos kotka zaśpiewał: – Ju-nior jest zazdrosny o Dol-lee!
– Wcale nie – powiedział odruchowo, a potem przyznał: – Jestem. Nie miej mi tego za złe, Doll.
Przesunęła się na łóżku tak, że jej wargi znalazły się przy jego uchu i poczuł jej łagodny oddech sepleniący głosem kotka.
– Obiecuję, że nie będę, panie Juniorze, ale byłabym bardzo zadowolona, gdybyś…
Jak na pojednania to poszło bardzo dobrze, tylko że pośrodku czwartej rundy został złapany przez gniewny dzwonek piezofonu.
Walthers pozwolił mu dzwonić piętnaście razy, dość długo, by zakończyć to, czym się zajmował, choć nie aż tak dobrze, jak zamierzał. Kiedy w końcu odebrał, po drugiej stronie odezwał się oficer dyżurny z lotniska.
– Zadzwoniłem w złym momencie, Walthers?
– Po prostu mów, czego chcesz – odpowiedział Walthers, nie próbując ukryć, że wciąż ciężko dyszy.
– No cóż, pora wstawać, Audee. Mamy grupę sześciu osób złożonych szkorbutem, kwadrat siedem trzy P, współrzędne trochę niewyraźne, ale mają nadajnik lokalizacyjny. I to wszystko, co mają. Wysyłają im lekarza, dentystę i z pół tony witaminy C, a wszystko ma dotrzeć ze wschodem słońca. A to znaczy, że startujesz najdalej za dziewięćdziesiąt minut.
– Do diabła, Carey! Czy to nie może poczekać?
– Tylko jeśli chcesz, żeby trafili do trumien. Są w fatalnym stanie. Pasterz, który ich znalazł, powiedział, że jego zdaniem dwójka i tak nie przeżyje.
Walthers zaklął pod nosem, popatrzył przepraszająco na Dolly, a potem niechętnie zaczął zbierać swoje rzeczy.
Dolly odezwała się głosem, który nie próbował już udawać kotka. – Junior? Nie moglibyśmy wrócić do domu?
– To jest dom – odpowiedział, próbując zrobić to lekkim tonem.
– Proszę, Junior? – Rozluźniona twarz się spięła, a jej maska z kości słoniowej zrobiła się beznamiętna, jednak usłyszał napięcie w jej głosie.
– Dolly, skarbie – odparł – tam niczego dla nas nie ma. Pamiętasz? To dlatego ludzie naszego pokroju przylatują tutaj. Mamy tu całą nową planetę… samo to miasto będzie większe od Tokio i nowsze od Nowego Jorku. Wiesz, za kilka lat zbudują sześć nowych transportowców, a do tego pętlę Lufstroma zamiast promów…
– Ale kiedy? Gdy będę stara?
Żałość w jej głosie mogła nie mieć uzasadnionego powodu, ale to nie unieważniało jej istnienia. Walthers przełknął ślinę, odetchnął głęboko i spróbował zażartować.
– Skarbie, ty nie będziesz stara nawet po dziewięćdziesiątce. – Brak reakcji. – Hej, kochanie – przymilił się – będzie lepiej! Całkiem niedługo uruchomią fabrykę żywności w naszym obłoku Oorta. Może nawet już w przyszłym roku! I praktycznie obiecali mi pracę pilota przy budowie…
– Och, świetnie! To znaczy, że nie będzie cię za każdym razem przez rok, zamiast tylko przez miesiąc. A ja będę tkwiła w tej dziurze, nie mając nawet przyzwoitych programów do rozmowy.
– Będą mieli programy…
– Prędzej umrę!
Teraz był już całkiem przytomny, szybko zapominając o radościach nocy.
– Słuchaj – powiedział. – Jeśli ci się tu nie podoba, nie musimy zostawać. Planeta Peggy to nie tylko Port Hegramet. Możemy polecieć w głąb kontynentu, oczyścić trochę ziemi, zbudować dom…
– Wychowywać synów, założyć dynastię? – odpowiedziała pogardliwie.
– No cóż… pewnie coś w tym stylu.
Odwróciła się na łóżku.
– Weź prysznic – poradziła. – Pachniesz seksem.
A w czasie, gdy Audee Walthers Jr. brał prysznic, istota zupełnie niepodobna do żadnej z pacynek Dolly (choć jedna z nich miała ją reprezentować) zobaczyła swoje pierwsze obce gwiazdy od trzydziestu jeden prawdziwych lat; równolegle jeden z chorych poszukiwaczy przestał oddychać, co wzbudziło ulgę pasterza próbującego się nim opiekować, a równolegle na Ziemi wybuchały zamieszki, zaś pięćdziesięciu jeden martwych kolonistów na planecie osiemset lat świetlnych dalej…
W międzyczasie Dolly wstała na dość długo, by zrobić mu kawę i zostawić ją na stole. Sama wróciła do łóżka, gdzie spała, a przynajmniej udawała sen w czasie, kiedy ją wypijał, ubierał się i wychodził przez drzwi.
Oczywiście zdajecie sobie sprawę, że usprawiedliwiana tu przez Robina „mięczakowatość” wcale nie dotyczy Audee Walthersa. Robin nigdy nie był mięczakiem, poza potrzebą zapewniania się od czasu do czasu, że nim nie jest. Ludzie są tacy dziwni!
Kiedy patrzę na Audee z tego wielkiego dystansu, jaki nas teraz oddziela, smuci mnie, że tak bardzo wygląda na mięczaka. Tak naprawdę wcale nim nie jest. Był dość godnym podziwu człowiekiem. Pilotem pierwszej klasy, odważnym, twardym, gdy było to konieczne, dobrym, gdy miał szansę. Zapewne od wewnątrz każdy wygląda jak mięczak, a przecież tak właśnie go teraz widzę… z bardzo dużego dystansu wewnątrz lub od zewnątrz, w zależności od analogii geometrii wybranej do zastosowania w tej metaforze. (Słyszę westchnięcie starego Zygfryda: – Och, Robinie! Tyle dygresji! – Ale Zygfryd nigdy nie został upotężniony). Chcę po prostu powiedzieć, że wszyscy mamy swoje obszary mięczakowatości. Milsze byłoby nazwanie ich obszarami wrażliwości, a Audee po prostu był wyjątkowo wrażliwy w sprawach dotykających Dolly.
Jednak mięczakowatość nie była naturalnym stanem Audee. Przez następne trochę czasu charakteryzował się tymi wszystkimi dobrymi cechami, których potrzeba ludziom – zaradnością, udzielaniem pomocy, niezmordowaniem. Musiał taki być. Planeta Peggy ukrywała pod swym łagodnym obliczem trochę pułapek.
Jak na planety inne niż Ziemia, Peggy była skarbem. Można było oddychać jej powietrzem, przeżyć w jej klimacie. Flora zwykle nie wywoływała wysypki, a fauna była zdumiewająco łagodna. No może nie do końca. Bardziej głupia. Walthers zastanawiał się czasem, co Heechee widzieli w Planecie Peggy. Rzekomo powinni być zainteresowani inteligentnym życiem – nie, żeby zdawali się wiele go znaleźć – a tego na Planecie Peggy zdecydowanie brakowało. Najbystrzejszym zwierzęciem był drapieżnik wielkości lisa i szybkości kreta. Miał IQ na poziomie indyka i dowodził tego, będąc swoim własnym największym wrogiem. Jego zdobycz była jeszcze głupsza i wolniejsza od niego – więc zawsze miał mnóstwo jedzenia – a najczęstszym powodem śmierci było uduszenie kawałkami jedzenia, gdy wymiotował po zjedzeniu zbyt dużej jego ilości. Istoty ludzkie mogły jeść tego drapieżnika, jeśli chciały, podobnie jak większość jego ofiar oraz dużą część flory i fauny… jeśli tylko zachowywali ostrożność.
Wymizerowani poszukiwacze uranu jej nie zachowali. Do czasu, gdy nad dżunglą gwałtownie eksplodował tropikalny świt i Walthers posadził swoją maszynę na najbliższej polanie, jeden z nich zdążył już umrzeć.
Zespół medyczny nie miał czasu na zmarłego, więc zajęli się tymi ledwie trzymającymi się życia i wysłali Walthersa, żeby wykopał grób. Przez chwilę miał nadzieję na przekazanie tego zadania pasterzom owiec, ale ich stada rozbiegły się na wszystkie strony i gdy tylko Walthers się odwrócił, pasterze zniknęli.
Nieboszczyk wyglądał na przynajmniej dziewięćdziesiąt lat i śmierdział, jakby miał ich sto dziesięć, choć według plakietki na nadgarstku nazywał się Selim Yasmeneh, miał dwadzieścia trzy lata i urodził się w slumsach na południe od Kairu. Nietrudno było odtworzyć resztę jego życia.