Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Śpiew syren to podróż w sam środek wojny – bez filtrów, bez patosu, bez propagandowych mitów. Tomáš Forró przemierza linię frontu od Donbasu po zrujnowane miasta południa Ukrainy, wchodzi do okopów, szpitali polowych, zbombardowanych bloków.
To nie jest kronika bitew ani katalog bohaterskich czynów. To zapis spotkań z ludźmi wciągniętymi w walkę – bojownikami i dezerterami, kolaborantami i patriotami, ofiarami bombardowań i szabrownikami. Forró pokazuje życie pod rosyjską okupacją, dylematy mieszkańców miast zamienionych w ruiny, ryzykowne akcje partyzantów działających głęboko za linią wroga.
W jego opowieści są głód, rozpacz i wściekłość, ale też okruchy wspólnoty i nadziei, która potrafi przetrwać nawet wśród ruin. Autor dociera do miejsc i historii, o których milczą media: śledzi tajemnicze działania rosyjskich generałów w radioaktywnych lasach Czarnobyla, tropi błędy rosyjskich służb w planowaniu inwazji, pyta, jak Rosja i Ukraina znalazły się na kursie tak destrukcyjnej konfrontacji – i jak wojna przekształca ukraińskie społeczeństwo od środka.
To książka, która nie pozwala patrzeć na wojnę z bezpiecznego dystansu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 813
Data ważności licencji: 10/15/2032
W serii ukazały się ostatnio:
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
(wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)
Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów
John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria
Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)
Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż
Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)
François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu
Martyna M. Wojtkowska W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 3)
Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 3)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 4)
Agata Komosa-Styczeń Wyspa niechcianych kobiet
Ilona Wiśniewska Hjem. Na północnych wyspach
Nicola Lagioia Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie (wyd. 2)
W serii ukaże się m. in.:
Will Storr Nadprzyrodzone. Śledztwo w sprawie duchów
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału słowackiego Spev sirén. Putovanie do srdca ukrajinskej vojny
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Tomáš Forró, grudzień 2024, miasto Orichiw, front południowy
Copyright © by Tomáš Forró, 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Andrzej S. Jagodziński, 2025
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Paulina Piądłowska
Konsultacja merytoryczna Michał Potocki
Korekta Elżbieta Krok / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapy Simona Machalová, 2024
This book was published with a financial support from SLOLIA, Slovak Literary Centre.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-212-2
Ta historia nie rozwija się w sposób linearny; tak naprawdę żadna historia nie rozwija się w sposób linearny. Wiele zdarzeń przecina się ze sobą, niektóre też zyskują znaczenie później, a inne wcześniej, niż wystąpiły w rzeczywistości. Skoro więc chcę opowiedzieć Państwu o tej wojnie tak, aby jej okruchy stopniowo składały się w spójną historię, to nie mogłem się trzymać następstwa czasu, z jakim zwykliśmy traktować naszą życiową codzienność. Ale jeśli uważny czytelnik porówna opisywane tu wydarzenia z dostępnymi źródłami, to z całą pewnością uzna, że ściśle zgadzają się z rzeczywistością. Co do dnia i godziny.
W 2021 roku gorącym sierpniowym latem dotarłem do Kijowa. Zameldowałem się w hotelu na bulwarze Zwycięstwa i tak, jak stałem, spocony i zmęczony, wyruszyłem na zachód, niemal na koniec miasta. Miałem do celu sporo ponad sześć kilometrów.
Szedłem nieco dłużej niż godzinę piechotą, bo jakoś nie chciałem jechać metrem czy taksówką. Tak jakbym przeczuwał, że to mój ostatni spacer po takim mieście, jakie znałem przez ostatnie pięć lat. Podczas następnej wizyty, za pół roku, na tym samym bulwarze będę już mijał wojskowe punkty kontrolne, worki z piaskiem, zniszczone domy i rozbity rosyjski sprzęt wojskowy, który po wybuchu dosłownie roztopił się i wsiąkł w asfalt.
Z tego letniego dnia zostały mi we wspomnieniach jeszcze obrazki sennych ulic, znudzonych sprzedawców przy stacji metra i widok małej cerkwi prawosławnej niemal na końcu mojej drogi. Kiedyś przychodził się tam modlić Zurab Mamulaszwili, słynny gruziński dowódca z czasu wszystkich kaukaskich wojen. Gdy mijałem świątynię, przypomniałem sobie nasze dawne ciche rozmowy na ławeczce na zewnątrz.
Teraz ławeczka była pusta. Starszy pan powoli dożywał swych dni w rodzinnej Gruzji. Umrze parę miesięcy później, tuż przed samą rosyjską agresją na Ukrainę. Wraz z nim odejdzie cała epoka po rozpadzie Związku Radzieckiego, która tworzyła tak zwany russkij mir z krwi cywilów i dymów znad ich płonących bloków mieszkalnych. Zachód przyglądał się temu całemu procesowi ze źle skrywanym brakiem zainteresowania. Nic więc dziwnego, że tacy ludzie jak dowódca Mamulaszwili, których wyniesione z Kaukazu życiowe historie stanowiły poważne memento dla dalszych losów Ukrainy i innych krajów Europy Wschodniej, pozostali wyłącznie lokalnymi bohaterami. Za najbliższą granicą nikt o nich nawet nie słyszał, a co dopiero mówić o Europie.
Dlatego wszystko to, co się wydarzy później, zaskoczy nas zupełnie nieprzygotowanych.
Po paru minutach witałem się z jego synem. Zastałem go takiego, jakiego go zostawiłem dwa lata wcześniej – w swoich koszarach wojskowych, zapomnianego na peryferiach kraju, za który nieraz ryzykował życie. Ukraina tamtego czasu już nie pamiętała o bojowym zapale pierwszych dni po Majdanie czy po aneksji Krymu. Powoli tląca się wojna w Donbasie była najwyżej nieprzyjemnym wspomnieniem. Kijów tamtych dni to bezwzględny, brutalny kapitalizm, szybki rozwój niezważający na ofiary, korupcja i rezygnacja większości społeczeństwa. Tak było i potem, gdy prezydenta Petra Poroszenkę zastąpił Wołodymyr Zełenski – po krótkim okresie zachwytu nad jego młodzieńczą energią przyszły zaraz otrzeźwienie i rozczarowanie jego nieudolnością. Taki zresztą był cykl zmian w politycznej rzeczywistości Ukrainy, który to społeczeństwo znało już od początku lat dziewięćdziesiątych.
Część gruzińskich ochotników, którzy od czasu konfliktu hybrydowego w 2014 roku walczyli dla Ukrainy, wróciła do kraju albo dołączyła do regularnej armii ukraińskiej na froncie w Donbasie. W większości, ci najwierniejsi, zostali jednak ze swoim dowódcą. Kiedy wojna na wschodzie zmieniła się w zamrożony konflikt, tacy ludzie jak oni przestali być Ukrainie potrzebni. W ojczystej Gruzji groziły im więzienie i tortury, natomiast dla nowej ojczyzny stali się ciężarem.
Gruzini naprawdę tu nie pasowali. Przybyli do Ukrainy walczyć z Rosją, ale w 2021 roku ze swoim bojowym zapałem tylko sprawiali kłopot. Pozostałe ochotnicze jednostki bojowe albo dołączyły do regularnej armii, albo od dawna zajmowały się ważniejszymi sprawami. Czyli na przykład ochroną oligarchów lub atakami zbrojnymi na tych, którzy nie chcieli się pogodzić z nową rzeczywistością.
Mamuka Mamulaszwili, legendarny dowódca Legionu Gruzińskiego i syn nie mniej legendarnego ojca, w tej nowej rzeczywistości nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Walczył od czternastego roku życia, kiedy jeszcze jako dziecko zabijał rosyjskich żołnierzy i dostał się do niewoli. Od tamtego czasu walka z Rosją wypełniała całe jego życie.
Dziś nikt już nie potrzebował jego talentu, więc wraz ze swoimi ludźmi trafił do dwóch budynków kompleksu sportowego na peryferiach miasta, bez wody i prądu. Odcięli je za karę, za to, że odważyli się krytykować bezczynność ukraińskiego dowództwa wojskowego.
Usiedliśmy w altance rozpadającego się kompleksu. Adiutant Mamuki przyniósł nam butelki z wodą, słodycze i papierosy, a zaraz potem z szacunkiem się oddalił.
– Będzie wojna – powiedział nagle Mamuka. W duchu przewróciłem oczami, ale nie dałem po sobie niczego poznać. Trudno było od niego oczekiwać czegoś innego. Apokaliptyczne wizje Mamuki powtarzały się z żelazną regularnością, tak jak jego migreny i ataki bezsenności. Uważałem, że jest to konsekwencja życia w ogniu wybuchów i posttraumatycznego stresu, towarzyszącego mu od wczesnego dzieciństwa.
Godzinę później wracałem do hotelu. Na odchodnym uściskałem jeszcze mojego starego przyjaciela i poprosiłem go, by na siebie uważał. Myślę, że Mamuka doskonale rozumiał mój sceptycyzm, ale dał mi ostatnią szansę.
– Będzie wojna, bracie. Rosja zaatakuje nas wszystkim, co ma.
Na wschodzie powietrze było równie lepkie i nieruchome jak w Kijowie. Przybyłem do Donbasu kilka dni później ze słowackim reżyserem Pavlem Pekarčíkiem, który szukał tam plenerów do kręcenia. Pokazałem mu centrum Siewierskodoniecka[1], obeszliśmy pełen rdzewiejących nagrobków miejscowy cmentarz i ruiny fabryki Azot. Potem wziąłem taksówkę do bliskiego Lisiczańska, gdzie było parę zbombardowanych budynków porośniętych chwastami. Obaj ledwo skrywaliśmy nudę, ale Pavol wciąż wierzył, że ta podróż ma jakiś wyższy, twórczy sens.
Później kilkakrotnie myślałem, co by się stało, gdybym już wtedy znał zbliżającą się przyszłość tych miast. Czy wówczas można było coś zrobić? Krzyczeć do ludzi, żeby na osiedlach kopali podziemne schrony i gromadzili zapasy jedzenia? Tutaj żyło się całkiem innymi problemami. Region stał się bowiem centrum uciekinierów ze strefy wojennej, prześladowało go bezrobocie, przemysł upadał i nie było perspektyw. Przebiegająca niedaleko linia frontu nie dawała zbyt wielkiej nadziei, że to się w najbliższym czasie poprawi.
Uchodźcy wewnętrzni, którzy uciekli tu z okupowanych regionów, ale też miejscowi nie mieli zbyt wielkiego zaufania do swojej ojczyzny. W mieszkankach na rozpadających się osiedlach chłonęli propagandę z rosyjskiej telewizji. Gdybym ich w to ostatnie pokojowe lato zaczął przekonywać, że wkrótce rosyjska armia obróci ich miasta w ruinę, połowa z nich, i to całkiem słusznie, uznałaby mnie za szaleńca. A druga połowa nawet by się z tego w duchu ucieszyła.
Przed wyjazdem odwiedziliśmy jeszcze regionalne centrum – miasto Bachmut. Wyglądało tylko nieco lepiej. Zrobiliśmy kilka wywiadów, coś zjedliśmy i kupiliśmy parę butelek wina ze słynnych miejscowych winnic.
Wspaniały i fascynujący Donbas leżał nam wtedy dosłownie u stóp. Woził nas kierowca przydzielony przez miejscową administrację, bo a nuż nasz film przyniesie regionowi trochę pieniędzy i zagranicznego zainteresowania. Dzięki temu młodemu człowiekowi przejeżdżaliśmy przez punkty kontrolne jako prominentna delegacja z Zachodu. Szofer za każdym razem omijał kolumny czekających samochodów, pokazywał żołnierzom przez okienko legitymację i surowym głosem krzyczał, że wiezie zachodnich filmowców.
W ostatnim dniu naszego pobytu przypadało święto państwowe. Wieczorem na głównym placu Siewierskodoniecka odbył się koncert. W ciągu ostatnich lat odwiedzałem to beznadziejne, brudne miasto o każdej porze roku, więc alkoholików rozpoznawałem na ulicach niemal jak starych znajomych. Ale tego dnia zniknęli z centrum. Zamiast nich były tam rodziny z dziećmi i grupki nastolatków. Cały plac i jego otoczenie zostały pieczołowicie zamiecione, a porządku pilnowały uśmiechnięte patrole policji. W najbliższej okolicy nie dało się kupić alkoholu, a ludzie spontanicznie się bawili: słuchali muzyki, tańczyli i oglądali efekty świetlne. Zrobiło się przyjemnie, bezpiecznie i wszyscy z tego korzystali.
Dla mnie też był to wyjątkowy czas – po raz pierwszy, a może i ostatni w życiu chodziłem po Donbasie nie w ciężkich butach wojskowych, ale w letnich sandałach. W ten miły, ciepły wieczór przyszło mi do głowy, że sytuacja tam powoli zmieniła się na lepsze, tylko ja na to nie zwróciłem uwagi. W regionie stopniowo zaczynały się pojawiać jakieś inwestycje zagraniczne i rządowe, rozwijały się programy szkoleń rekwalifikacyjnych dla bezrobotnych górników i robotników. Władzom udało się nawet zamknąć kilka nielegalnych kopalń, co było oznaką sukcesu w walce z korupcją. A naszą podróż do Bachmutu i z powrotem odbyliśmy nowiutką asfaltową szosą. Bo dawne drogi poprzecinała linia frontu, więc jeszcze do niedawna do tego zapomnianego zakątka Ukrainy jeździło się po zniszczonych polnych drogach i długimi objazdami.
Wydawało się, że ludzie pomalutku, stopniowo zaczynają się jakoś poruszać w nowej rzeczywistości, w cieniu przygasającego konfliktu zbrojnego, i z większym lub mniejszym powodzeniem odnajdują tam swoje miejsce. Nie było łatwo, ale dało się żyć. Przy odrobinie szczęścia istniała nadzieja, że zmiany na lepsze będą nadal postępowały i region powoli upodobni się do pozostałych części Ukrainy.
Wszystko to jest dziś wspomnieniem z innego świata. Bachmut został wymazany z mapy. Siewierskodonieck i Lisiczańsk idą w jego ślady. W trakcie pisania przeze mnie tej książki obydwa miasta były odcięte od świata, bez żadnych informacji, co się tam dzieje pod okupacją rosyjską.
A co się stało z ludźmi, których w sierpniu 2021 roku widziałem szczęśliwych, tańczących na głównym placu? Z moją tłumaczką? Z recepcjonistką z naszego hotelu? Z taksówkarzem, który podczas każdej wizyty woził mnie po całej okolicy? Z szoferem miejscowej administracji?
Nie wiem, czy jeszcze w ogóle żyją.
Między 2016 a 2019 rokiem odbyłem niezliczoną ilość podróży do strefy frontowej na wschodzie Ukrainy, ale w odróżnieniu od reszty zachodnich dziennikarzy miałem też dostęp do terenów opanowanych przez prorosyjskich separatystów po drugiej stronie frontu. W tamtym czasie miejscowa administracja nie dawała już akredytacji takim ludziom jak ja i mogli tam przyjeżdżać wyłącznie ci, którzy pracowali dla rosyjskiej propagandy.
To, że stanowiłem jedyny wyjątek, zawdzięczam przede wszystkim dwóm rzeczom. Pierwsza: od inauguracyjnej wizyty na okupowanych terenach konsekwentnie trzymałem się niepisanej zasady, że nawet po powrocie do kraju nie będę publicznie mówił o sprawach wrażliwych, z którymi się tam spotkałem. Była to swoista autocenzura i zawsze sam musiałem zdecydować, co z tego, co tam widziałem, jeszcze się nadaje do publikacji, a co ewentualnie wywoła wściekłość separatystycznych przywódców i ich rosyjskich doradców. Dopóki mi się to udawało, mogłem mieć nadzieję na następne wizyty w obu pseudopaństwach: Donieckiej i Ługańskiej Republice Ludowej, oraz liczyć na to, że ich władze za każdym razem przymkną oko na moją obecność.
Drugim warunkiem były moje miejscowe kontakty, które pozwalały mi na wjazd do tych państewek, a ponadto zapewniały relatywnie bezpieczne schronienie i możliwość cichego wykonywania pracy.
Do grona tych ludzi należeli przede wszystkim Jura i Kaukaz. Początkowo byli drobnymi czeskimi bandziorami, którzy w 2015 roku rzucili „karierę” złodziei samochodów, wymuszaczy okupów oraz goryli cypryjskich mafiosów i dołączyli do prorosyjskich separatystycznych sił zbrojnych w Doniecku. Nigdy nie umiałem do końca pojąć powodu takiego oddania się Rosji, oni z kolei uważali mnie za zdegenerowany produkt Zachodu. Mimo wszystko staliśmy się dobrymi kolegami, którzy pomagali sobie w codziennym życiu, i zawsze mogłem na nich liczyć podczas każdego pobytu u separatystów. Wyciągali mnie z kłopotów, jakie miewałem z bezwzględnymi władzami, a raz nawet dosłownie odbili mnie z więzienia.
Cienki lód, po którym stąpałem na okupowanych terenach, stopniowo w niepowstrzymany sposób zaczął pękać. Obydwa warunki moich w miarę bezpiecznych wyjazdów na drugą stronę przestały być aktualne. Na początku 2019 roku życie w samozwańczych republikach było już przesiąknięte korupcją i beznadzieją oraz wykazywało całkowity dyletantyzm rządzenia separatystycznych władz, przez co zwykli ludzie tracili już wszelką nadzieję i perspektywy na lepszą przyszłość.
Jura – uwięziony w dzikim świecie, bez pieniędzy i ważnego paszportu – zaczął się poważnie zastanawiać nad tajną ucieczką od separatystów. Tak oto pewnego dnia siedziałem w Pradze z wysokiej rangi funkcjonariuszem czeskich organów bezpieczeństwa i słuchałem, jak Jura po drugiej stronie linii telefonicznej negocjuje z nim warunki powrotu do kraju. Odsiedziałby kilka lat więzienia, ale potem byłby znów wolnym człowiekiem z europejskim paszportem. W nadziei na niższą karę zaczął intensywnie udzielać czeskim organom ważnych informacji o zasadach funkcjonowania armii i administracji separatystów.
Tymczasem w połowie 2019 roku mina przeciwpiechotna urwała na froncie nogę Kaukazowi. Jura, który miał już całkiem przygotowaną ucieczkę, zaczął się wahać. Ostatecznie uznał, że nie może zostawić ciężko rannego przyjaciela na pastwę losu, i postanowił zostać.
Podczas długiej rekonwalescencji Kaukaz przeszedł ogromną przemianę psychologiczną. Niechęć do Ukrainy i do Zachodu zmieniła się u niego w fanatyczną nienawiść. Już w szpitalu poprzysiągł sobie, że jak tylko dostanie protezę, to zaraz wraca na front. Jeszcze bardziej szokującą ilustracją jego stanu psychicznego jest to, że tuż przed osobistą tragedią sprowadził do separatystycznego Doniecka swoją starą matkę. Kiedy się ocknął w donieckim szpitalu, przez długie miesiące w rozmowach telefonicznych oszukiwał samotną, wystraszoną kobietę, że wszystko z nim w porządku, ale nie może się z nią zobaczyć, bo przebywa na froncie. Przy czym cały czas leżał w szpitalnej sali kilkaset metrów od niej.
Wkrótce potem Jura i Kaukaz przeszli na islam. Przez całe życie byli zaprzysięgłymi ateistami i komunistami, lecz teraz rzekomo doznali intensywnego kontaktu z Bogiem. A co gorsze, od tego momentu ich poglądy, zwłaszcza Kaukaza, ulegały jeszcze szybszej radykalizacji. I z tego powodu jego dystans do mnie, niewiernego, coraz bardziej się pogłębiał.
W mojej autocenzurze też pojawiały się coraz większe pęknięcia. Wydarzenia w odległym Doniecku i Ługańsku zaczęły bowiem w szczególny sposób wpływać na sytuację w Europie Środkowej. Pod koniec 2019 roku odkryłem w Czechach grupę terrorystyczną, która wysyłała swoich członków na szkolenie do prorosyjskich separatystów w Donbasie. Po moim reportażu przed sądem stanęli nie tylko czescy terroryści, ale także – zaocznie – ludzie, którzy w Doniecku im pomagali. Wśród nich, jak się okazało, byli również Jura i Kaukaz. Nie miałem pojęcia, że obaj wchodzili w skład tej grupki szaleńców. Zawsze zapewniali mnie o swojej niewinności.
Prawda wyszła na jaw, a dla sprawców oznaczało to kary więzienia na dziesiątki lat. Nie muszę więc dodawać, że nadzieje Jury na krótki pobyt w czeskim zakładzie karnym całkowicie się rozwiały. W przypadku powrotu do kraju obaj z Kaukazem spędziliby za kratami znaczną część reszty życia.
Co jeszcze istotniejsze, także w 2019 roku współpracowałem z polskimi kolegami w projekcie śledczym dotyczącym antracytu z Donbasu. Wydobycie i sprzedaż tego węgla przysparzały prorosyjskim oligarchom krociowych zysków. Antracyt z Donbasu, na który nałożono międzynarodowe embargo, dzięki oszukańczym trikom spokojnie sprzedawano do europejskich portów i fabryk, ale też dalej, na cały świat. Reportaż ukazał się w kilku europejskich krajach i wzbudził spore zainteresowanie zarówno czytelników, jak i organów śledczych.
Policja zdecydowanie mnie ostrzegła, że w żadnym wypadku nie powinienem się już nigdy pojawić na okupowanych terenach Donbasu, mimo – albo tym bardziej dlatego – że pod różnymi pretekstami nieustająco mnie tam wabił Jura.
Czy dostał takie zadanie, żeby wciągnąć mnie w pułapkę, czy też niczego nie podejrzewał?
Niezależnie od tego, jaka była prawda, i tak tym razem musiałem sobie postawić pytanie nie o to, jak się tam dostać, tylko o to, czy jeszcze stamtąd wrócę albo czy nie zniknę w jednej z ich katowni lub w jakimś masowym grobie. Wcześniej miejscowi notable przez całe trzy lata przymykali oko na moje niewinne podróże i reportaże, zwłaszcza że przywoziłem im butelki niedostępnej tam amerykańskiej whisky. Utraty lukratywnego interesu na pewno by mi nie wybaczyli.
Po raz ostatni w okupowanym Doniecku byłem na początku 2019 roku. Wtedy jeszcze się wydawało, że Jura nienawidzi życia u separatystów bardziej niż własnego. Czeski policjant miał zaproponować mu ucieczkę dopiero za pół roku. Kaukaz wciąż cieszył się zdrowymi nogami, a pomysł, żeby obaj zostali wyznawcami islamu, brzmiał dla nich wówczas jak głupi dowcip. Grupa szalonych terrorystów w Czechach zaś dopiero po cichu wymyślała swoje mroczne plany ataków na ludzi.
Donieck był już całkiem innym miastem niż to, które poznałem kilka lat wcześniej. Kreml także tutaj stopniowo coraz mocniej zaciskał pęta, więc niepokorni przywódcy separatystów zostali odsunięci od władzy. Ginęli na skutek dziwnych ataków bombowych albo znikali bez śladu. Podobnie działo się w sąsiednim Ługańsku. W obu republikach po bezwstydnie zmanipulowanych wyborach do władzy doszły kukiełki, które posłusznie wykonywały rozkazy z Moskwy. Na trzy lata przed inwazją Rosja przejęła całkowitą kontrolę nad okupowanymi terytoriami. Staną się one istotnym elementem przygotowywanej interwencji wojskowej.
Wyjazd do Doniecka stawał się więc coraz bardziej skomplikowany. Przejście z ukraińskiej strony przez korytarze humanitarne na linii frontu, które wykorzystywałem do tej pory, teraz było już nie do pomyślenia. Rosja kontrolowała nie tylko życie wewnątrz okupowanych terenów, ale także wjazd na nie. Zrozumiałem to natychmiast, gdy wysiadłem z samolotu na rosyjskim lotnisku w Rostowie nad Donem, niedaleko granicy z Ukrainą. Zanim jeszcze dotarłem do kontroli paszportowej, obstąpili mnie umundurowani funkcjonariusze tajnej służby FSB. Taki sam los spotkał wszystkich innych mężczyzn z Europy, którzy przylecieli tym samym samolotem. Nastąpiły przesłuchanie oraz kontrola rzeczy osobistych. Najmniejsze nawet podejrzenie mogło sprawić, że podróżny zostanie odstawiony do samolotu i odesłany tam, skąd przyleciał.
Ja na szczęście dobrze się przygotowałem do drogi. Wyglądałem jak zarośnięty świr z długimi, zlepionymi od potu włosami, który wybrał się w odwiedziny do internetowej znajomej z niedalekiego rosyjskiego miasta i wierzył, że spotyka miłość swojego życia. Potwierdzał to bilet na autobus (z którego nie zamierzałem skorzystać), a kobieta, na którą się powoływałem, też była realna (choć jej nie znałem i wcale nie miałem zamiaru tego zmieniać). A kiedy spytali mnie, czy przypadkiem nie jadę do Donbasu, odparłem, że w ogóle nie znam takiego miasta. W końcu mnie puścili na spotkanie mojej romantycznej przygody.
W Doniecku spędziłem tylko kilka dni. Więcej się nie dało, bo ryzyko zatrzymania mnie tylko z tego powodu, że jestem cudzoziemcem, było zbyt duże. Panował tam ciężki nastrój, choć intensywność walk spadła do nieznanego wcześniej minimum. Mieszkańcy mieli całkiem inne problemy niż wojna: jak przeżyć kolejny dzień za śmiesznie niskie płace przy coraz wyższych cenach. Panowały bezrobocie i niepewność, co będzie jutro, a do tego jeszcze wszechobecny strach. Każdy mógł zniknąć na zawsze nawet za niewinne plotki w kolejce po mleko. Zwłaszcza gdy dotyczyły korupcji władz, rosyjskich doradców czy na przykład interesów związanych z węglem.
Minęło kilka lat. Świat ogarnęła pandemia, państwa zamykały granice. Wyjazdy do strefy wojennej Donbasu stały się zupełnie niemożliwe. Tym bardziej że konflikt na wschodzie Ukrainy już przestał kogokolwiek interesować. Ograniczyłem nawet rozmowy telefoniczne z Jurą i Kaukazem, bo były stratą czasu. Setki tysięcy ofiar pandemii uważali za wymyśloną bzdurę, nie nosili maseczek, nie dali się zaszczepić, tylko modlili się do Allaha.
To był mój błąd. Gdybym ich cierpliwie słuchał, może z ich wypowiedzi wywnioskowałbym, że w obydwu separatystycznych regionach nastają niepokojące zmiany. Że stopniowo oba te miejsca stają się czymś więcej niż tylko peryferiami peryferii, którymi gardziła nawet Rosja. Albo przynajmniej dostrzegłbym kolejną metamorfozę nastawienia i poglądów Jury i Kaukaza.
Przedtem z fascynacją obserwowałem, jak po przyjeździe do Donbasu ich pierwotny zapał bojowy powoli wyparowuje, jak trzeźwieją w rzeczywistości pełnej przemocy i bezsensownego zabijania, a potem – jak ogarnia ich poczucie beznadziei. Zupełnie nie zwróciłem uwagi, że na przełomie 2021 i 2022 roku znów zafascynowała ich idea nowego świata. Taka, że Rosja zmiecie z powierzchni ziemi nie tylko stojący w miejscu front wschodni, ale także całą Ukrainę, a później również okoliczne kraje.
Zapanuje nowy porządek. Ich porządek. Ich świat.
24 lutego 2022 roku wcześnie rano zadzwonił mój telefon. Był to nieznany numer z rosyjskim kierunkowym. Po drugiej stronie słyszałem wybuchy, nieprzerwaną strzelaninę, śmiech i krzyki.
– Tomáš, Tomáš, mamy Mariupol! – Głosy Jury i Kaukaza brzmiały tak, jakby byli w ekstazie. Ich krzyki mieszały się z innymi rozentuzjazmowanymi wrzaskami po czesku i rosyjsku.
– Za chwilę zdobędziemy Kijów, a potem całą Europę!
– A po drodze poderżniemy ci gardło – dodał jakiś głos. Po kilku sekundach połączenie się przerwało.
Jura i Kaukaz zostali żołdakami walczącymi dla Rosji. Dobrowolnie wzięli udział w bestialstwie, jakiego ich armia będzie się dopuszczać w całej Ukrainie. W ten sposób zaprzeczyli wszystkiemu, co mi opowiadali w ostatnich latach: że pragną pokoju i że walczą w Doniecku nie dla Rosji, tylko po to, by bronić miejscowych cywilów.
Jurę zobaczę potem w sieciach społecznościowych, jak ze swoją rosyjską przyjaciółką dumnie spacerują z automatami po zniszczonych ukraińskich wioskach. Kaukaz będzie liczył na szybkie zdobycie Kijowa i jednocześnie pisał do mnie o ukraińskich faszystach w Mariupolu, podczas gdy cały świat będzie z przerażeniem obserwował mordowanie cywilnej ludności tego miasta przez ludzi takich jak on.
Zrozumiałem to już po tym telefonie z początków oblegania Mariupola, w którym wzięli udział jako żołnierze sił okupacyjnych. Ta myśl nie opuści mnie przez następne miesiące: że moi byli koledzy i anioły stróże stopniowo się zmienili w patologicznych kłamców, fanatycznych psychopatów, a na koniec – w masowych morderców.
Na krótko przed inwazją zaczęła odnosić sukcesy jako pracownica zagranicznej organizacji humanitarnej. Wreszcie mogła wykarmić czworo swoich dzieci, pomagać społeczności, w której żyła, i cieszyć się życiem. Bo wcześniej Liza była wrakiem bez perspektyw, wegetującym w mieszkaniu z mężem alkoholikiem. A jeszcze przedtem – uciekinierką z okupowanego Ługańska, skąd udało jej się wyrwać z rodziną podczas bombardowania, tak jak stała – w letnich klapkach i w bermudach[1].
Mariupol, dokąd uciekła po pierwszej rosyjskiej agresji w 2014 roku, przeżył od tego czasu kilka ataków separatystów, ale ukraińskim jednostkom zawsze udawało się je odeprzeć. Choć przed inwazją ostrzał artyleryjski z prorosyjskiej strony się nasilał, Liza nie uważała, że powinna się czegoś obawiać. W sobotę chciała sobie zrobić manikiur u koleżanki, która nie potrafiła pojąć jej beztroski. Z powodu coraz silniejszych wybuchów w oddali ona już od paru dni nie mogła spać, a Liza przychodziła do niej zrobić sobie paznokcie jakby nigdy nic.
Pięć dni później, 24 lutego 2022 roku, Liza obudziła się przed piątą rano. Wzięła prysznic i zanim chłopcy wstali, czytała poranne wiadomości w aplikacji Telegram. Tak ją zastał przed siódmą mój telefon.
– Lizo, spakuj rzeczy i natychmiast uciekajcie z Mariupola. Separatyści właśnie go zdobywają.
Po drugiej stronie rozległ się śmiech.
– A ja przypadkiem jestem w Mariupolu i nie widzę tu żadnych separatystów.
Na wszelki wypadek wyjrzała przez okno. Ich osiedle leżało na wschodnim końcu miasta. Miała stąd widok na szosę wylotową, która kiedyś prowadziła do Rosji, ale od 2014 roku – już tylko na linię frontu.
Na zewnątrz panował spokój. Droga była niemal całkiem pusta, a od czasu do czasu nawet przejechał nią autobus.
– Lizo, naprawdę posłuchaj mnie uważnie! Spakujcie się i wyjedźcie, dopóki jeszcze się da.
– Uspokój się, drogi Tomášu. Wojsko i wszyscy naokoło mówią, że nie ma się czego bać. Że się obronimy.
– A ja ci mówię, że Mariupol padnie.
– Skąd wiesz?
– Musisz mi zaufać! Natychmiast wyjeżdżajcie!
Moje słowa jej nie przekonały, lecz przynajmniej zasiały ziarno niepokoju. Nie powiedziałem jej o mojej rozmowie z czeskimi separatystami, ale zapewne po raz pierwszy w ciągu sześciu lat naszej przyjaźni usłyszała w moim głosie panikę. Zanim dzieci się zbudziły, postanowiła, że tego dnia nie pośle ich do szkoły. Na ich szkolnej grupie dyskusyjnej wyglądało na to, że większość rodziców, a nawet niektórzy nauczyciele podjęli podobną decyzję.
A potem – ale naprawdę tylko na wszelki wypadek i dla świętego spokoju – otworzyła stronę kolei ukraińskich i kupiła pięć biletów na wieczór do Kijowa. Wszystkie wcześniejsze pociągi były już całkowicie wyprzedane. Ten ich prawie też.
Jeszcze wciąż trwał poranek, jednak sytuacja wyraźnie się pogorszała. Na Telegramie przybywało informacji o atakach w całym kraju. Kanonada artyleryjska wokół Mariupola stawała się coraz intensywniejsza i bliższa. Liza przygotowała przy drzwiach wejściowych saszetkę do włożenia pod ubranie, do której schowała paszporty i karty kredytowe. Gotówki w domu nie miała prawie wcale. Potem zrobiła szybką inwentaryzację. Mieli w zapasie trzydzieści pięć litrów wody pitnej w butelkach i kolejne dwadzieścia litrów wody technicznej oraz siedemnaście kilogramów jedzenia, w tym ostatni litr oleju i tylko resztki soli.
Około południa wysłała najstarszych dwóch synów do niedalekiego sklepu. Kiedy tam dotarli, był już zamknięty. W okolicy rozległ się potężny wybuch. Przestraszeni chłopcy wrócili do domu z pustymi rękoma.
Ich nocny pociąg odjeżdżał późnym popołudniem. Wtedy już miała świadomość, że ona – samotna matka z czwórką dzieci, bez samochodu i prawa jazdy – nie może zostać w mieście. Bilety na pociąg stanowiły ich jedyną szansę ucieczki.
Po południu niedaleko ich bloku rozpętała się strzelanina z broni automatycznej i słychać było wybuchy. Liza krzyknęła do dzieci, żeby się położyły na ziemi. Kiedy strzały ucichły, kazała im zapakować najcenniejsze rzeczy. Młodsi posłuchali, ale nastolatek Tima zdecydowanie odmówił współpracy. Zajmował się słabą baterią w komórce (w mieście zaczęły się przerwy w dostawie prądu) i twierdził, że bez swojej przyjaciółki nigdzie się nie ruszy. Młodszy Matwij w ramach solidarności też się sprzeciwił matce. Gdy jednak na sąsiednią ulicę spadły pierwsze rosyjskie rakiety Grad, obaj niechętnie wzięli się do pakowania.
Stacja kolejowa w Mariupolu leży nad samym brzegiem Morza Azowskiego. Kiedy do niej dotarli, było stamtąd widać, jak Rosjanie bombardują niedaleki port. Na stacji natomiast panował spokój. Świeciła pustkami. Liza zebrała się w sobie i po raz ostatni przypuściła atak na dorastających synów – udało jej się przekonać Timę, żeby pożyczył jej swoje oszczędności, za które planował sobie kupić komórkę. W sklepie koło stacji nabyła jak najwięcej jedzenia.
Kiedy pociąg wreszcie ruszył i opuścił oblężony Mariupol, Liza zrozumiała, że był to nie najlepszy pomysł, by pozwolić dzieciom samym spakować swoje najcenniejsze rzeczy. Plecak Timy wypełniała konsola PlayStation, z kolei Odin, najmłodszy z synów, wyładował go pluszowymi zabawkami, ulubionymi widokówkami i kamykami, które przywiózł z wakacji w Turcji.
Liza zwróciła też uwagę na szczególną rzecz. Choć ledwo udało jej się kupić bilety na ten pociąg, okazał się on niemal całkiem pusty. Zapewne ludzie zrobili sobie rezerwacje, ale w ostatniej chwili zdecydowali się pozostać w mieście – albo nie udało im się dotrzeć na stację. Odczuła nawet wstyd z powodu swojej histerycznej ucieczki. Może lepiej byłoby wysiąść w pobliskim Zaporożu i wrócić do domu?
Ja w tym czasie właśnie dotarłem na granicę słowacko-ukraińską, a wiadomości od przyjaciół z armii ukraińskiej nie dawały mi żadnych powodów do optymizmu. Pamiętam, że podczas drugiej rozmowy tego dnia przekonałem Lizę, żeby nie tylko pod żadnym pozorem nie wysiadała w Zaporożu, ale też omijała Kijów. Atak na ukraińską stolicę właśnie wchodził na pełne obroty. Obiecałem Lizie, że jeśli cała ta afera rozejdzie się po kościach, to w ramach rekompensaty za moją panikę zaproszę ich na jakąś weekendową wycieczkę.
Na szczęście mnie posłuchała. Wcześnie rano wysiedli w miasteczku Smiła, około dwustu pięćdziesięciu kilometrów od Kijowa. Sytuacja tam była już radykalnie inna od tego, co widziała przy wyjeździe z Mariupola. Na stacji kolejowej tłoczyli się zrozpaczeni ludzie, którzy rękoma i nogami walczyli o każde miejsce w przepełnionych pociągach jadących na zachód kraju.
Liza zrozumiała, że ostatnie osiem lat budowania nowego życia, odbijania się od dna, cała jej dotychczasowa kariera, przyjaciele i spokojne życie w nadmorskim Mariupolu – wszystko to w tym momencie odchodzi w przeszłość, a ona właśnie po raz drugi w życiu staje się uciekinierką. Bez pieniędzy, bez domu, tylko w tym, co mają z dziećmi na sobie.
Jeszcze wspomnienie: ostatnia podróż do Mariupola. Nadal jest 2019 rok i wciąż mieszka tu Liza. W tym czasie czuję się w Mariupolu jak w domu i zatrzymuję się tam w trakcie każdej wyprawy do Donbasu. Spotykam żołnierzy, przemytników kontrabandy na okupowane tereny, a także ukraińskich tajniaków, którzy nerwowo obserwują moje wyjazdy do separatystów i podczas przesłuchań starają się wyciągnąć ode mnie jakieś informacje.
W ten chłodny październik pracowałem na linii frontu na wschód od miasta, w dawnym popularnym nadmorskim kurorcie Szyrokyne. Po walkach w 2014 roku nie zostało już z niego nic poza ulicami pełnymi ruin, a wybrzeże było zaminowane. W pierwszej fazie wojny Mariupol i okolice należały do wojskowego sektora M, który Kijów uważał za jeden z kluczowych rejonów obrony przed atakami ze wschodu. Od czasu do czasu rozpętywały się tutaj ostre boje, a zaledwie dwadzieścia kilometrów stąd Kaukaz stracił nogę.
Kiedy dwa tygodnie później humanitarni sanitariusze przywieźli mnie z zapaleniem płuc z okopów do miasta, niemal całą resztę pobytu przeleżałem w wynajętym mieszkaniu na jednym z obskurnych osiedli blisko centrum. Jeśli gdzieś w pobliżu ukraińskiego frontu można się było czuć bezpiecznie, to właśnie w Mariupolu. Działały tu restauracje, kina, teatry. W tym mieście znajdowała się też główna kwatera organizacji pozarządowych z całego świata, które nie tylko dostarczały pomocy humanitarnej i finansowej, ale również realizowały innowacyjne projekty dotyczące poprawy życia miejscowej społeczności, wspierania sztuki i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. To wszystko mieszało się tu z wielokulturowym pochodzeniem mieszkańców – w ciągu paru stuleci portowy Mariupol prócz Ukraińców i Rosjan budowali także Grecy, Tatarzy i Włosi.
W końcu wygrzebałem się z przepoconej kołdry i – już bez gorączki, choć jeszcze niepewnym krokiem – przeszedłem się po zalanych jesiennym słońcem ulicach. Na moim osiedlu starzy mężczyźni grali pod drzewami w szachy i palili fajki albo tanie, podrabiane papierosy, pokrzykując do siebie przyjaźnie surżykiem – mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego.
Poszedłem jeszcze dalej, do serca tego pięknego miasta. Na bulwarze Zwycięstwa minąłem Teatr Dramatyczny, główny teatr miejski, i skierowałem się do mojej ulubionej kawiarni Szczęście. Trafiłem na nią już dawno, na początku moich podróży do Donbasu, i od tamtego czasu zawsze wracałem na kremową zupę grzybową oraz napar ze świeżych owoców.
Na ścianie kawiarni znajdował się napis: Все буде добре(Wse bude dobre), czyli „wszystko będzie dobrze”.
Wieczorem zabrałem Lizę i jej synów na pizzę.
Wtedy jeszcze naprawdę wierzyłem, że wse bude dobre. W poprzedniej książce o wojnie w Ukrainie napisałem, że Mariupol wszystko, co najgorsze, przeżył podczas pierwszego ataku separatystów w 2014 roku. Od tamtej pory trwały proces powrotu do normalności i cichy, spokojny rozwój.
Do dziś nie potrafię sobie darować mojej naiwności sprzed paru lat. Za największe problemy miasta uważałem wtedy bezrobocie i zanieczyszczenie rzek toksycznymi odpadami z miejscowych fabryk. Nad jedną z rzek zawsze stały tłumy wędkarzy mimo wyraźnych tablic ostrzegawczych „Surowy zakaz kąpieli” i „Surowy zakaz łowienia ryb”. Swój urobek sprzedawali potem na miejscowym targowisku.
Jedna z fabryk była gigantyczna – wyglądała jak małe miasto. Kiedy mijałem jej główną bramę, zobaczyłem napis AZOWSTAL.
Taki Mariupol i taka Ukraina, jakie poznałem w ciągu sześciu lat moich podróży, już nie istnieją. Nie jest to tylko kwestia destrukcji. Rosyjska agresja bezpowrotnie zmieniła bowiem regiony, miasta, politykę, gospodarkę i całe ukraińskie społeczeństwo. Od lutego 2022 roku będę podróżował przez zupełnie inny kraj. Wielokrotnie odwiedzane wcześniej przeze mnie miasta przeżyją horror i zmienią się w sterty gruzów. Ich mieszkańcy – moi znajomi – uciekną albo zginą.
Moim zadaniem będzie przyswojenie sobie tej zmiany, zrozumienie jej i opowiedzenie jej historii. To ważniejsze niż nieustanne i powierzchowne opisywanie pojedynczych wydarzeń tej wojny. Choć codziennie obserwujemy ją niemal w bezpośredniej transmisji, to rzeczywiste linie działania, motywacje i kluczowe decyzje zaczną wychodzić na światło dzienne dopiero wiele lat po jej zakończeniu. Kiedy główni aktorzy będą już martwi albo wykluczeni z gry, a świadkowie różnych wydarzeń przestaną się bać i powoli, ostrożnie zaczną dodawać kamyczki do całej układanki. Na razie możemy rozmawiać tylko o tym, co oznacza ta nowa codzienność.
Kiedy wcześnie rano pierwszego dnia wojny zadzwonili do mnie Jura i Kaukaz i stwierdzili, że właśnie zdobyli Mariupol – choć w rzeczywistości miasto broniło się jeszcze przez trzy miesiące – panika w moim głosie, którą usłyszała Liza, nie była przesadna. Tego dnia dzwoniłem i pisałem do wszystkich moich kontaktów w tym mieście. Prócz Lizy nikt nie potraktował poważnie moich przerażonych ostrzeżeń, część osób w ogóle nie odpowiedziała na telefony i wiadomości.
Z ponad dwudziestu moich mariupolskich znajomych posłuchała mnie tylko ona. Poza jeszcze jedną osobą o żadnym z nich nigdy więcej już nie słyszałem.
[1] Do 2024 roku Siewierodonieck.
Śniło mi się, że byłem w domu mojego pradziadka. Przez wiele lat w pocie czoła remontowałem ten dom. Byłem sam w nocy. Wszędzie panował spokój. Wspiąłem się po drabinie na strych. Zgarnąłem słomę na kilka wielkich stert, a potem polałem je benzyną i podpaliłem. Po wszystkim wyszedłem na ulicę, zatrzymałem się i spokojnie obserwowałem, jak najpierw drewniany dach, a następnie cały budynek staje w płomieniach. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, co zrobiłem. Opanowała mnie straszna zgroza.
Wojna nie zaczęła się wyłącznie na polu bitwy – ona rozpętała się także na granicach pokojowego świata.
24 lutego po szóstej rano z niespokojnego snu obudził mnie na Słowacji telefon. Była to Ołesia, moja pierwsza tłumaczka z Ukrainy. Mieszkała niedaleko Kijowa, koło miasteczka Hostomel, które stało się jednym z pierwszych miejsc ataku na stolicę. Rosyjskie dowództwo uznało tamtejsze lotnisko za strategiczny cel ofensywy, bo dzięki niemu jednostki komandosów mogły szybko dostać się do Kijowa i opanować administracyjne centrum kraju.
W tle krzyku przerażonej Ołesi słychać było wybuchy i łoskot walących się budynków. Starałem się ją jakoś uspokoić i zapewniłem, że zajmiemy się nią, jak tylko przekroczy granicę.
– Naprawdę mam uciekać?
– Ołesiu, nawet się nad tym nie zastanawiaj!
Kiedy się rozłączyła, w półśnie zacząłem czytać pierwsze wiadomości w ukraińskich mediach. „Więc to się naprawdę zaczęło” – pomyślałem.
Potem próbowałem jeszcze na chwilę zasnąć. Byłem już dawno spakowany na drogę do Ukrainy. Właśnie tego dnia miałem polecieć do Kijowa i ruszyć dalej, do zaprzyjaźnionych jednostek wojskowych. Jakąś godzinę później telefon znów zadzwonił. Tym razem byli to Jura i Kaukaz ze swoją nowiną z przedmieścia Mariupolu.
Po tym telefonie nie miałem już głowy do spania.
Gdy tylko wstałem, przyszła wiadomość, że lot do Kijowa z powodów technicznych został odwołany. Ukraina zamknęła swoją przestrzeń powietrzną dla cywilnych lotów. Kupiłem więc bilet kolejowy i jeszcze rano ruszyłem przez cały kraj w stronę granicy. Z tych kilku godzin pamiętam przede wszystkim fizyczny strach, przyśpieszone bicie serca oraz pierwsze informacje i telefony od moich przyjaciół z Ukrainy. Wszystkie sprowadzały się do tego samego: „Pomożesz nam?”.
Kiedy pod wieczór dotarłem na granicę słowacko-ukraińską, ukraińscy dowódcy, z którymi w ostatnim czasie byłem w kontakcie, przestali się odzywać. Wschód kraju stał w ogniu, a na południu rosyjskie jednostki z Krymu powoli zajmowały główne centrum administracyjne Chersoń i posuwały się w stronę Mikołajowa, Odessy oraz Mariupola. Z kolei na północy zajęto szkielet elektrowni jądrowej w Czarnobylu i inne miasta, a do Kijowa zbliżały się kolumny ciężkiego rosyjskiego sprzętu wojskowego.
Kiedy nawiązałem ostatnie połączenie, na okolicę opadał już mrok. Z oddali głos Mamuki brzmiał spokojnie i nawet pocieszająco. Ale było to tylko złudzenie. Naszej rozmowie towarzyszyły bliskie salwy artyleryjskie i strzały z broni automatycznej. A jego odpowiedzi mówiły same za siebie.
– Nie, bracie, zapomnij o tym. Tutaj… tutaj się nie da przyjechać.
– Kiedy po raz ostatni rozmawialiśmy, powiedziałeś, że mam przyjechać po trzech tygodniach, jak minie pierwsza fala ataku. Ale co będzie z Ukrainą za trzy tygodnie?
– Obawiam się, że do końca weekendu będzie po wszystkim.
Był czwartek.
– A gdzie jesteś?
– Hostomel.
Po obu stronach nastała cisza. Przełknąłem ślinę.
– To jadę do was. Jutro wieczorem tam będę.
Mamuka westchnął.
– Nigdzie nie pojedziesz. Zostań tam, gdzie jesteś, bracie. My raczej nie przeżyjemy do rana.
Serce waliło mi tak, że czułem je aż w gardle. Zawróciłem przy budynku celnym. Panowała tam zupełna cisza i przez granicę nie przejeżdżały prawie żadne auta. Dopiero po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem grupkę ludzi, którzy wyciągali z samochodu rozkładany stolik i jakieś paczki. Zagadnąłem ich.
Wygadany brzuchaty facet o imieniu Lukáš był ochotniczym strażakiem z niedalekiego Preszowa. Jego kolega o takim samym imieniu, z długimi, kędzierzawymi włosami przypominał zabłąkanego członka ruchu hippies i pracował w księgarni. Trzeci mężczyzna sprawiał najsolidniejsze wrażenie z nich wszystkich. Spod zimowej kurtki wystawała mu sutanna – był miejscowym proboszczem kościoła grekokatolickiego.
Dopiero później zrozumiem, że ta z pozoru komiczna trójca była pierwszym komitetem powitalnym dla dziesiątków tysięcy kobiet z dziećmi, które wkrótce pojawiły się po drugiej stronie przejścia granicznego Vyšné Nemecké. Potem dołączyli inni aktywiści i zwykli mieszkańcy z bliższych i dalszych okolic, różne organizacje humanitarne, ludzie z lokalnych samorządów. Do pomocy uciekinierom zorganizowała się cała Europa Środkowa, a zwłaszcza kraje sąsiadujące z Ukrainą – od Polski aż po Rumunię i Mołdawię.
Ale wtedy, tej pierwszej nocy, na granicy panowała jeszcze niepokojąca cisza. Poszedłem znowu do samego punktu kontroli celno-paszportowej i przekonałem się, że po drugiej stronie nie widać żadnych sznurów aut czy ludzi. To było zdumiewające. W ciągu ostatnich godzin dostałem setki próśb o pomoc od znanych i nieznanych mi osób. Miałem wrażenie, że z rana cała Ukraina w panicznej ucieczce ruszyła w naszą stronę. Według wszelkich wyliczeń powinny tu już być tysiące ludzi z Kijowa i okolic. Ale moi ukraińscy przyjaciele twierdzili, że wciąż jeszcze są w drodze.
Nic nie rozumiałem, choć tego wieczoru w jednej sprawie miałem już jasność: że jeśli moja podróż ma mieć jakikolwiek sens, to teraz nie mogę pojechać do Ukrainy. Muszę zaczekać, aż Ukraina przyjedzie do nas. Przez najbliższe dni moje miejsce będzie tutaj, na granicy. Muszę czekać na ludzi, których znałem od wielu lat, oraz na przypadkowych znajomych. Takich, których nigdy nie spotkałem, ale którzy dostali namiary na mnie, kiedy w panice szukali kogokolwiek po drugiej stronie, kto zrozumie ich język i będzie chciał pomóc. Trzeba będzie ich wszystkich nakarmić, poradzić im, znaleźć jakieś mieszkanie i zawieźć ich na miejsce.
Dlatego wieczorem wracam do Koszyc. Znajduję tam hotel i płacę za pobyt na kilka dni, choć prócz tej pierwszej nocy już się tam więcej nie pojawię. Za to rano wynajmuję duże auto kombi w oczekiwaniu na uciekinierów, których trzeba będzie wozić do miejsc ich czasowego zakwaterowania. Będę też w nim spał na granicy, czasem z innymi wolontariuszami, będę woził jedzenie, artykuły higieniczne i inne niezbędne rzeczy.
Dziś wiem, że kryzys migracyjny był takim samym elementem totalnej wojny z Ukrainą jak pierwsze bombardowania czy ataki rakietowe. Na początku znalazłem się dokładnie tam, gdzie powinienem być – na granicy. Los kobiet, dzieci i wszystkich osób, które wojna zmusiła do ucieczki z kraju, stanowi ważny element zmieniającego się obrazu społeczeństwa dotkniętego konfliktem zbrojnym. Rosyjska agresja sprawiła, że w rok po jej rozpoczęciu niemal 8,3 miliona Ukraińców – czyli ponad dwadzieścia procent całej populacji – zostało zmuszonych do życia poza swoim krajem[2].
Pierwszej nocy inwazji w tej koszmarnej atmosferze opanowała mnie myśl, że oto właśnie teraz na moich oczach rozpada się świat, jaki znaliśmy do tej pory. Rozmowa z Mamuką, milczenie pozostałych dowódców i rozpaczliwe telefony ludzi z Ukrainy sprawiły, że ogarnął mnie nastrój niedającej się opanować grozy i beznadziei. A przede wszystkim prześladowały mnie uporczywe pytania, co teraz się dzieje po drugiej stronie granicy.
Sytuacja na stacji kolejowej Smiła w chwili, kiedy Liza z dziećmi wysiadła tam drugiego dnia inwazji, była odbiciem chaosu, jaki opanował cały kraj. Mieszkańcy Ukrainy uświadomili sobie, że oto zaczął się najgorszy horror ich życia.
Ukrainę w ciągu poprzednich ośmiu lat można było porównać do człowieka, który żyje z guzem nowotworowym, ale jego rozprzestrzenianie się zostało zatrzymane. Po niespokojnych latach gorącego konfliktu wojskowego udało się przywrócić zwykłą codzienność funkcjonowania większości społecznych organizmów. Lecz wojenna trauma, utrzymujące się poczucie zagrożenia i obawa o przyszłość wciąż istniały w społecznej świadomości. A w ostatnich tygodniach jeszcze uległy wzmocnieniu. Eskalacja napięcia na linii frontu i na granicach, docierające nowe informacje zagranicznych tajnych służb o szykowanym wielkim ataku Rosji oraz nieszczere i nieudolne uspokajanie opinii publicznej przez reprezentantów władz – każda z tych rzeczy sprawiała, że ludzie żyli w strachu i w coraz większym emocjonalnym rozstroju.
24 lutego wszystkie te obawy się zmaterializowały. Kiedy w całym kraju zaczęły eksplodować rosyjskie rakiety, miliony wystraszonych Ukraińców zrobiło dokładnie to samo co Liza. Pośpiesznie spakowali najważniejsze rzeczy i rzucili się do ucieczki w stronę zachodnich granic. Autobusami, samochodami albo pociągami, sami, z rodziną albo ze znajomymi. W tym czasie większość osób była przekonana, że załamanie się ukraińskiej obrony, a potem administracji i całego kraju to kwestia kilku dni.
Na przepełnionej stacji panowała panika. Kiedy po paru godzinach niespokojnej drzemki w budynku stacyjnym Liza wróciła na peron, zastała tam jeszcze gorszy tłok niż wieczorem. Wśród oczekujących zdarzały się przepychanki i bijatyki, a służby porządkowe oraz konduktorzy stracili jakikolwiek posłuch i kontrolę nad sytuacją. Nakładał się na to całkowity chaos komunikacyjny – w pierwszych dniach nawet kolejarze niewiele wiedzieli o pociągach ewakuacyjnych. Wśród oczekujących krążyły plotki o spodziewanym przybyciu nieistniejących składów, a tłumy ludzi nieustająco krążyły w przerażeniu pomiędzy dwiema stacjami miasteczka.
Kiedy w końcu z wielogodzinnym opóźnieniem nadjechał właściwy pociąg, wydawało się, że w tym brutalnym tłoku Liza z czwórką dzieci nie ma najmniejszych szans dostać się do środka, ale o dziwo jakimś cudem się to udało. Przedział pękał w szwach, a Liza wzorem innych matek położyła najmłodsze dzieci na półkach bagażowych, gdzie od razu zasnęły. Panował tam straszliwy zaduch, było gorąco, w dodatku konduktor wyłączył światło i zabronił używać telefonów komórkowych. W tym czasie wszyscy wierzyli, że rosyjskie rakiety wyszukują cele na podstawie sygnału komórek. W końcu pociąg ruszył przed siebie w mroźną noc, z zaciemnionymi szybami i tysiącami śmiertelnie przerażonych uciekinierów.
Rano skład dotarł do Lwowa i nagle niemal wszyscy tam wysiedli. Większość ludzi kierowała się do Polski, z którą Lwów ma dobre połączenia komunikacyjne i gdzie już wcześniej mieszkały miliony Ukraińców. Ostatni odcinek drogi Liza z dziećmi przebyła w niemal pustych wagonach, w których pozostały tylko śmieci i wspomnienia nieprzespanej nocy, pełnej obaw przed atakiem rosyjskich samolotów. Pociąg w końcu dotarł do Truskawca, oddalonego o sto pięćdziesiąt kilometrów od granicy ze Słowacją. Liza spotkała tam matkę z córką, których celem było to samo przejście graniczne. Umówiły się, że wezmą dużą taksówkę i pojadą razem.
Kierowcy w mieście już się doskonale zorientowali w sytuacji. Obie kobiety próbowały się dodzwonić do wszystkich miejscowych firm transportowych, ale okazało się, że w ciągu ostatnich godzin ceny kilkakrotnie wzrosły. Powodem tego była nie tylko zwyczajna ludzka chciwość, lecz także fakt, że jazda z uciekinierami w stronę granicy oznaczała utknięcie w wielokilometrowych korkach.
W końcu po południu udało im się zmiękczyć serce jednego z taksówkarzy i ruszyli w stronę granicy. Podróż trwała ostatecznie całą noc, bo korki tworzyły się już przy wyjeździe z miasta, a dalej było jeszcze gorzej. Kilka kilometrów przed celem taksówkarz się poddał – bez żadnej litości wysadził ich na szosie i odjechał.
Wyczerpana Liza z synami dostała od wolontariuszy jedzenie i wodę, trochę odpoczęła, a potem podążyła ku nowej przyszłości.
Kiedy przekraczała granicę, coś się w niej załamało. Opadła z resztki sił, która podczas całej ucieczki trzymała ją przy życiu. Od strony Ukrainy nieustająco napływały tłumy ludzi. Straż graniczna na jej oczach rozdzielała rodziny – mężczyzn bezkompromisowo zawracano z powrotem, a lamentujące kobiety i dzieci wpychano w wąski korytarz kontroli paszportowej.
Liza wtedy po raz pierwszy poczuła coś takiego, z czym od tej chwili musi żyć, podobnie jak jej rodaczki w każdym obcym kraju. Pojawia się to zawsze, kiedy pomyśli o swoim dawnym domu, kiedy nerwowo czyta informacje o sytuacji w bombardowanych miastach czy dzwoni do przyjaciół, którzy tam zostali – straszne, przygnębiające poczucie winy. Że ona tchórzliwie uciekła w bezpieczne miejsce, a swój kraj i swoich ludzi zostawiła na pastwę wojny. Pierwszy raz od ucieczki z Mariupola rozpłakała się i nie mogła przestać.
W końcu przeszli na słowacką stronę, gdzie zajęli się nimi miejscowi wolontariusze, a oni odpoczywali najedzeni w centrum dla uciekinierów. Wkrótce zabrał ich stamtąd mój przyjaciel Pavol, reżyser, z którym kilka miesięcy wcześniej przejechałem przez cały Donbas. Parę godzin później dotarli do jego domu. Liza nagle znalazła się w jakimś cudownym, nierealnym świecie – pełnym pięknej ceramiki i pachnącym wspaniałym jedzeniem. W ogrodzie dzieci Lizy i syn Pavla beztrosko skakali na trampolinie. Panowały tu cisza, miłość i pokój. Liza pomyślała, że ten kraj będzie jej trzecim i ostatnim domem.
Podczas tego straszliwego napięcia na granicy zdarzyło się jeszcze coś, czego chyba nie zapomni do końca życia. Kiedy znalazła się już na Słowacji, w niekontrolowanych napadach płaczu i smutku wzięła do ręki telefon i zadzwoniła do jedynego przyjaciela, jakiego miała w tym kraju. Już nie potrafiła być silna. Szukała tylko psychicznego wsparcia. Taki człowiek jak ja, który uratował ją wraz z rodziną z oblężonego miasta, był dla niej jedyną jaśniejącą latarnią morską w tym całym szaleństwie.
A ja chłodno odpowiedziałem Lizie do telefonu: „I don’t have time for this emotional shit!”. Nie mam teraz czasu na to emocjonalne gówno.
Prawdą jest, że w tym czasie sam znajdowałem się na skraju fizycznego i psychicznego wyczerpania. Był to czwarty dzień inwazji. Od jej rozpoczęcia wraz z dziesiątkami innych ochotników pracowałem na granicy bez snu i odpoczynku. Nasze działania polegały na nieustannym podawaniu jedzenia uciekinierom, poszukiwaniu dla nich zakwaterowania i ich transporcie do nowych miejsc. Liza była tylko jedną z wielu osób, które potrzebowały pomocy. Nie dałem już wtedy rady przyjąć jej bólu, żalu i strachu.
W nocy z 23 na 24 lutego 2022 roku Gruzini dostali cynk od armii ukraińskiej, że najprawdopodobniej niedługo nastąpi rosyjski atak. Dowództwo sądziło, że stolicy grozi desant rosyjskich jednostek specjalnych. Mamuka zgromadził żołnierzy w kijowskich koszarach i ogłosił pogotowie bojowe. Tyle że nie mieli prawie żadnego uzbrojenia.
Nad ranem wywieźli ich jednostkę. Nikt dokładnie nie wiedział, co się dzieje. Liczyli na to, że wreszcie dostaną jakąś broń, więc po drodze ustalali, co komu potrzebne. Kartkę ze spisem niezbędnej broni i amunicji przekazali ukraińskiemu dowódcy.
O tym, co się działo dalej, mówi oficer Mamuki, który był dowódcą jednego z oddziałów bojowych Legionu Gruzińskiego:
– W końcu wysypali nas z ciężarówki, z jakimiś, bladʹ, starymi kałasznikowami. Każdy dostał po dwa magazynki. To była baza wojskowa, więc uznaliśmy za oczywiste, że ten stary szmelc to tylko głupi dowcip i za chwilę dadzą nam normalną broń – śmieje się.
Dowiedzieli się też, że znajdują się przy lotnisku Hostomel i że właśnie lecą na nich helikoptery z ruskim desantem.
– No i potem, bladʹ, zaczął się ten desant. Helikoptery, samoloty, rakiety. Wszystko. A my mamy tylko te stare kałachy i prehistoryczne karabiny maszynowe PKM. Sztab generalny w ekstremalnie krótkim czasie chciał tam rzucić jak najwięcej ludzi, ale skończyło się jak zawsze. Brak koordynacji. Nawet nie chcę wiedzieć, ilu ludzi przy tym zginęło.
Baza, do której trafili, należała do Gwardii Narodowej i jej zadaniem była ochrona lotniska. Ale jednostka składała się głównie z młodych rekrutów, którzy w pierwszej chwili stracili głowę. Gruzini i inni doświadczeni żołnierze sami zaczęli tworzyć pozycje obronne. W dodatku okazało się, że dowódca bazy ściągnął rozstawionych dalej obserwatorów, mających za zadanie meldować o zbliżającym się ataku lądowym.
Mniej więcej półtorej godziny po przybyciu ich jednostki lotnisko i baza zostały zaatakowane przez nowoczesne helikoptery bojowe Ka-52. Obrona lotniska dysponowała jednak ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczymi Stinger, więc po początkowej panice całkiem nieźle broniła się nimi przed atakami helikopterów.
Tymczasem w bazie większość żołnierzy nadal miała do dyspozycji tylko stare kałasznikowy i kilkadziesiąt nabojów.
– Krzyczymy: „Dajcie nam, bladʹ, przynajmniej amunicję!”. Przynieśli skrzynki z amunicją, ale oczywiście całkiem inny kaliber, niż był potrzebny. Wtedy już wszystkich szlag trafił. Niedaleko nas spokojnie wylądował ruski helikopter, z którego wyskoczyło piętnastu komandosów. Z kolei z powietrza atakowały Ka-52. Podczas bombardowania chowaliśmy się i zaraz potem zajmowaliśmy pozycje obronne.
Nie minęło wiele czasu, a sytuacja obrońców bazy zaczęła wyglądać beznadziejnie. Dowódca dał rozkaz do odwrotu. Gruziński oficer do dziś jest przekonany, że gdyby mieli dostateczną ilość dobrej broni i więcej czasu na przygotowanie pozycji, spokojnie utrzymaliby zarówno lotnisko, jak i bazę. Przed odwrotem przynajmniej zlikwidowali wszystkich komandosów, którym udało się wylądować na ziemi.
Potem rosyjskie lotnictwo niszczyło na ziemi wszystko, co się rusza. Uciekający żołnierze na szczęście zdążyli wskoczyć do cywilnych aut przy lotnisku, a rosyjscy piloci nie zwrócili na nie uwagi.
Mamuka:
– Jazda z lotniska była szalona. W kolumnie cywilnych aut pędziliśmy najszybciej, jak się dało. Trochę to była też zabawa. Z lasu zaczęli wychodzić pierwsi ruscy komandosi, którzy przeżyli atak na ich helikoptery. Wyglądali na zdezorientowanych. Nie wiem, ilu ich zdjęliśmy tymi autami. Przy uderzeniu nawet nie zwalnialiśmy. Bach! A później następny i jeszcze następny. Latali jak szmaciane kukiełki. Potem niektórzy się połapali, że w tych autach nie siedzą cywile, i przestało być zabawnie. Jedno auto nam odstrzelili, zaczęli też nas atakować z powietrza. Do dziś nie mam pojęcia, jak to przeżyliśmy.
Dowódca:
– Wyjeżdżamy w kolumnie z lotniska i w panice bierzemy do środka każdego, kogo się da. Bo tam na miejscu nie było szansy na przetrwanie. Ostatni samochód zepsuł się od razu po ruszeniu. Odpadło mu koło. A wiesz, kto w nim siedział? Oczywiście ja! Bladʹ! W środku było nas pięciu. Kolumna już zniknęła. W tej panice nie zauważyli, że tam zostaliśmy. Choć i tak nie mogliby na nas poczekać.
Gdy żołnierze wyskoczyli z samochodu, zobaczyli, że z góry wprost na nich leci rosyjski samolot. Schowali się w lasku, ale myśliwiec atakował tylko lotnisko. Kiedy po chwili ostrożnie wyszli na drogę, właśnie na pełnej szybkości nadjeżdżała następna kolumna – ostatnie resztki Gwardii Narodowej. Byli uratowani.
– No, nie byliśmy, bladʹ! Jak tylko nas zobaczyli, zaczęli do nas strzelać ze wszystkiego, co mieli pod ręką. Myśleli, że jesteśmy ruskimi komandosami, którzy stopniowo okrążali lotnisko i miasteczko. No, ale nic. Co było, to było. Najważniejsze, że na koniec zabrali nas ze sobą.
Świadectwa ukraińskich i gruzińskich żołnierzy z tego kluczowego momentu doskonale ilustrują chaos, jaki zapanował w pierwszych dniach inwazji. Zarazem tłumaczą pesymizm Mamuki i obawy, że w ciągu kilku dni Ukraina padnie. W owym czasie taka opinia przeważała wśród zachodnich analityków wojskowych i tajnych służb, choć Ukraińcy byli zdecydowani bronić się za wszelką cenę.
Lotnisko Antonow w Hostomlu w planach kremlowskich generałów stanowiło ważny punkt strategiczny, dzięki któremu jednostki komandosów miały przeniknąć do centrum Kijowa. Ich celem była likwidacja ukraińskiej elity politycznej, łącznie z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim. Można więc bez przesady stwierdzić, że porażka tej ryzykownej operacji rosyjskiej w zasadniczy sposób wpłynęła na dalszy przebieg wojny.
Gdyby operacja się powiodła i rosyjskie jednostki specjalne zabiłyby czy pojmały kierownictwo ukraińskich władz, późniejszy atak na Kijów miałby o wiele większe szanse powodzenia. Rosyjskie brygady zmechanizowane były słabo zabezpieczone, ale po sukcesie komandosów walczyłyby już z bardzo zdezorganizowaną i zdemoralizowaną armią ukraińską, pozbawioną cywilnego kierownictwa. To zasada, która sprawdza się w większości konfliktów zbrojnych od początku ludzkości. Bez względu na to, jak liczna jest armia, kiedy zetnie się głowę królowi, motywacja i wola walki żołnierzy, aby dalej stawiać opór, są nie do odbudowania.
Rosjanie właśnie na to liczyli. Doskonale wiedzieli, że obleganie stolicy Ukrainy z trzema milionami mieszkańców byłoby dla ich wojska trudnym i długotrwałym zadaniem. Chyba że najpierw udałoby się wprowadzić do Kijowa setki żołnierzy wojsk specjalnych, którzy zdezorganizowaliby obronę i wyeliminowali polityczną elitę kraju. Hostomel doskonale się do tego nadawał. Leży około dwudziestu kilometrów od granic miasta i mniej niż czterdzieści kilometrów od jego centrum – dostatecznie blisko, a jednocześnie już poza jego główną linią obrony. Dlatego można było przypuszczać, że w jego pobliżu nie ma zbyt licznych jednostek armii ukraińskiej.
Około ósmej rano[3], czyli mniej więcej trzy godziny po pierwszych atakach rakietowych na cały kraj, w atmosferze paniki i destrukcji, jaką wywołały one w Ukrainie, białoruską granicę przekroczyła zmierzająca na południe formacja blisko czterdziestu helikopterów[4]. Składała się ze szturmowych maszyn Ka-52, znanych pod nazwą Aligator, dalej z Mi-24, Mi-35 oraz wielozadaniowych śmigłowców Mi-8. W środku znajdowało się trzystu elitarnych komandosów[5].
Zdaniem mojego rozmówcy z kijowskiej jednostki obrony powietrznej przelecieli w pobliżu elektrowni w Czarnobylu, a następnie skierowali się na południowy zachód, nad wody tak zwanego kijowskiego morza – wielkiej zapory i zbiornika wodnego, który od białoruskiej granicy sięga prawie pod Kijów. Tam obrali kurs na południe, lecąc na wysokości zaledwie kilkudziesięciu metrów nad powierzchnią wody. Wybrana trasa oraz sposób lotu sugerują, że dokładnie znali białe plamy w ukraińskiej obronie przeciwlotniczej. Mimo to nie chcieli nic pozostawić przypadkowi, więc lot na małej wysokości pozwalał im zminimalizować ryzyko wykrycia przez radary.
Bezpieczna część lotu skończyła się w chwili, gdy dotarli do miasteczka Wyszogród na końcu zalewu. Z brzegu natychmiast ostrzelali ich ukraińscy żołnierze z przenośnych przeciwlotniczych zestawów rakietowych, tak zwanych manpadsów. Przynajmniej dwa helikoptery bojowe wraz z załogami spadły do wody i na ląd[6]. Reszta formacji skierowała się prosto na Hostomel. Ich cel był jasny: zająć lotnisko i przygotować je na przyjęcie trzonu sił uderzeniowych w samolotach transportowych Ił-76. Prócz następnego rzutu komandosów miały one przywieźć również transportery opancerzone i ciężki sprzęt wojskowy. Ataki rakietowe już wcześniej zniszczyły część ukraińskiej obrony przeciwlotniczej i do placu boju zbliżały się także rosyjskie samoloty bojowe.
Gdy tylko śmigłowce dotarły do lotniska, komandosi zajęli pozycje obronne w okolicy pasa startowego, którego mieli strzec do czasu przybycia posiłków. Reszta wyruszyła zająć strategiczne punkty lotniska i miasteczka.
Chaos w bazie Gwardii Narodowej potwierdzają różne źródła[7], ale Ukraińcy wspólnie z Gruzinami mimo wszystko dawali radę stawiać skuteczny opór. W pierwszych godzinach zestrzelili kilka helikopterów, a przed przybyciem Rosjan personel lotniska zatarasował pas startowy sprzętem lotniskowym. Ukraińskie jednostki w okolicy lotniska zapewne miały tylko zatrzymać napastników do czasu przybycia posiłków. O braku skuteczniejszej broni i amunicji wspominają właściwie wszyscy moi rozmówcy, którzy wzięli udział w obronie. W starciu z dobrze uzbrojonymi rosyjskimi komandosami, w dodatku wspieranymi z powietrza, po prostu nie mieli żadnych szans. Istotne jednak, że swoje zadanie wypełnili.
W czasie kiedy obrońcy lotniska rozpoczęli dramatyczny odwrót i uważali sytuację za beznadziejną, do Hostomla już się zbliżały zmechanizowane jednostki 4 Brygady Gwardii Narodowej, wspomagane przez artylerię, helikoptery i komandosów. Zaraz też starły się z nieprzyjacielem i rosyjski desant na lotnisku dostał się od razu pod ostrzał z broni ciężkiej. W pobliże nieprzyjaciela dotarły również ukraińskie jednostki specjalne. Manpadsy obrońców z bliskiej odległości strzelały i niszczyły rosyjskie helikoptery, a w następnych godzinach ich los przypieczętowały ukraińskie myśliwce[8].
Wieczorem 24 lutego Ukraińcy mieli więc znów pod kontrolą Hostomel i okolice. Wedle potwierdzonych zestrzeleń[9] oficjalna liczba zniszczonych helikopterów rosyjskich wynosi sześć sztuk, choć moi rozmówcy biorący udział w obronie lotniska niezależnie od siebie mówią o dziesięciu–dwudziestu maszynach.
Jak wspomina jeden z dowódców:
– Rosyjscy piloci uciekali samolotami i helikopterami na Białoruś. Nasze migi polowały na nich w całej okolicy Kijowa. A z kolei komandosi chowali się w niedalekich bagnach, ale wieczorem przyszła po nich nasza obrona terytorialna. Miejscowi chłopcy, którzy znają ten teren jak własną kieszeń. Zabłąkanych i przemarzniętych orków niszczyli do rana. Nie wiem nawet, czy w ogóle wzięli kogoś do niewoli.
Ale to nie był jeszcze koniec dramatu Hostomla. Po początkowych sukcesach ukraińskich następnego dnia w te okolice dotarły główne siły rosyjskie, które stopniowo zajęły cały teren[10]. Lotnisko w tym czasie już się nie nadawało do użytku, ponieważ pierwszego dnia prewencyjnie zniszczyły je ukraińskie bomby. Na cały miesiąc, aż do wycofania się rosyjskich wojsk, miasto zmieniło się w jedną z niesławnych rosyjskich baz i noclegowni żołnierzy. W trakcie tej okupacji będą tu gwałcić i mordować cywilów, rabować sklepy i domy.
Lotnisko Hostomel znajduje się bowiem zaledwie parę kilometrów od Irpienia i Buczy – miast, które wkrótce staną się masowymi grobami.
Podobnie jak w obu tych symbolach bezsensownego rosyjskiego okrucieństwa również w przypadku Hostomla udało się w pełni udokumentować zbrodnie wojenne rosyjskiej armii. Dziś dostępne są nagrania z kamer przemysłowych oraz zeznania świadków, które pokazują wstrząsająco dokładny obraz kilkutygodniowego panowania terroru[11]. Okupanci między innymi zabili hostomelskiego wójta Jurija Pryłypkę i jego dwóch kolegów. Była to kara za to, że bez pozwolenia okupantów rozdawał mieszkańcom pomoc humanitarną[12].
Medialnie najbardziej nagłośnionym symbolem bitwy o hostomelskie lotnisko ostatecznie stało się jeszcze coś innego. Do czasu rosyjskiej agresji największym samolotem transportowym na świecie i dumą ukraińskiego lotnictwa był An-225, zwany pieszczotliwie Mrija (Marzenie). Prawdopodobnie 26 lutego ogromny hangar, gdzie zaparkowany był samolot, został zniszczony w ostrzale artyleryjskim razem z potężną maszyną[13], która od początku walk nie zdążyła nawet unieść się w powietrze.
Kiedy miliony uciekinierów ruszą na Zachód, Europa Środkowa będzie miała okazję pokazać, gdzie jest jej miejsce.
Chociaż w Hostomlu i na innych placach boju obrońców z rosyjską armią po stronie ukraińskiej walczą niemal wyłącznie żołnierze zawodowi, to już kilka godzin po rosyjskim ataku prezydent Zełenski ogłasza stan wyjątkowy oraz wydaje dekret o powszechnej mobilizacji. Oznacza to, że ukraińscy mężczyźni od osiemnastego do sześćdziesiątego roku życia nie będą mogli przekroczyć granic ze swoimi bliskimi.
Dla uciekających rodzin wiąże się to ze straszliwym dylematem: muszą albo się rozdzielić, żeby przynajmniej kobiety i dzieci mogły się znaleźć w bezpiecznych miejscach, albo zostać razem w Ukrainie i tam stawiać czoła nieznanej, choć na pewno strasznej przyszłości. Po ogłoszeniu mobilizacji wiele rodzin przerywa podróż. Zatrzymują się na stacjach kolejowych, parkingach czy w motelach i obejmując się, z płaczem zastanawiają się, co robić dalej. Część z nich wbrew zakazowi mimo wszystko próbuje przekroczyć granice i zatrzymuje ich straż graniczna. Właśnie to widziała Liza podczas swojej ucieczki.
To jednak nie był główny powód tego, że fala uciekinierów zatrzymała się i dotarła na zachodnie granice dopiero następnego dnia. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że pod naporem tysięcy samochodów poruszających się w tym samym czasie tymi samymi drogami sieć komunikacyjna Ukrainy po prostu się zapchała. Panika i tłok, jakich Liza doświadczyła na dworcu w środkowej Ukrainie, to był ledwie wierzchołek góry lodowej. Bo każdy, kto tylko mógł, uciekał w bezpieczne miejsce autem, swoim albo przyjaciół. W rezultacie doszło do paraliżu komunikacyjnego na wszystkich głównych trasach, zwłaszcza z Kijowa, Odessy i Żytomierza, a parę dni później – już także na bocznych drogach.
Według świadków pierwsze korki na południowych i zachodnich przedmieściach Kijowa zaczęły się tworzyć godzinę po pierwszych atakach, wcześnie rano 24 lutego, i z każdą minutą sytuacja się pogarszała[14]. W dodatku, pakując się w panice, wielu ludzi nie wzięło na drogę dostatecznej ilości jedzenia i wody. Wkrótce stało się to ogromnym problemem, bo trzeba sobie uświadomić, że podróż samochodem na granicę, normalnie trwająca od dziesięciu do piętnastu godzin, teraz zmieniła się w wielodniowy koszmar.
Drugą przyczyną gigantycznych korków na wszystkich drogach były żywiołowo tworzone drogowe punkty kontrolne, tak zwane blokposty. Budowano je pośpiesznie z betonowych bloków, worków z piaskiem i wszystkiego, co akurat znajdowało się pod ręką. Powstawały na drogach dojazdowych do miast, na granicach powiatów i województw. A potem samowolnie właściwie na każdym skrzyżowaniu, w małych wioskach i wszędzie tam, gdzie miejscowi uznali to za potrzebne. W każdym takim punkcie człowiek może ugrzęznąć nawet na wiele godzin. Bez szans na ominięcie go, zakleszczony w sznurze samochodów przed i za sobą. A jeśli jakiś samochód się zepsuje albo dojdzie do wypadku, to ruch całkiem staje na długi czas.
Ludziom podróżującym w autach w ślimaczym tempie wkrótce zaczyna brakować jedzenia i wody pitnej, a potem też paliwa. Na głównych trasach ucieczki, oprócz paraliżu komunikacyjnego, dochodzi także do kryzysu w zaopatrzeniu