Spekulacje o kinie - Quentin Tarantino - ebook

Spekulacje o kinie ebook

Tarantino Quentin

4,4

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Filmy, które ukształtowały bezkompromisowego artystę.

Quentin Tarantino jest nie tylko jednym z najsłynniejszych współczesnych twórców filmowych, lecz także prawdopodobnie największym pasjonatem kina na świecie. Przez lata w wywiadach przekonywał, że w końcu zajmie się pisaniem książek o filmach.

Wreszcie nadszedł ten moment: długo oczekiwane Spekulacje o kinie są tak dobre, jak tylko fani reżysera i miłośnicy kinematografii mogli sobie wymarzyć.

Tarantino skupia się na najważniejszych amerykańskich filmach lat siedemdziesiątych, które po raz pierwszy obejrzał w młodości i które przyczyniły się do jego rozwoju artystycznego. Proponuje własne spojrzenie na kino: łączy elementy krytyki filmowej, teorii filmu i reportażu ze wspaniałą historią osobistą, a całość napisana jest charakterystycznym, niepodrabialnym głosem, który mógł wybrzmieć dzięki brawurowemu przekładowi Jana Dzierzgowskiego.

W którym filmie pojawił się pierwszy filmowy seryjny morderca?

Jak Tarantino zakończyłby Ucieczkę gangstera, gdyby miał ją reżyserować?

Ile Steve McQueen liczył sobie za przeczytanie scenariusza i dlaczego?

Dlaczego Brian de Palma nie wyreżyserował Taksówkarza?

Debiutancka książka non fiction autora Pewnego razu w Hollywood jest intymnym, zabawnym i błyskotliwym wyrazem obsesji na punkcie kina, wyjątkowym jak wszystko, co tworzy Tarantino.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Ci­nema Spe­cu­la­tion
Prze­kład JAN DZIERZ­GOW­SKI
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja ANA­STA­ZJA OLEŚ­KIE­WICZ
Ko­rekta MAG­DA­LENA WO­ŁO­SZYN-CĘPA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ci­nema Spe­cu­la­tion Co­py­ri­ght © 2022 by Vi­siona Ro­man­tica, Inc. All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Jan Dzierz­gow­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
Frag­menty zes. 152–155 po­cho­dzą z tek­stów A Look at ’50s, Flat­bush Style, Vio­lence Ba­red in ‘Su­per­vi­xens’, Cor­man Gang Spo­ofs It­self, Teen-age Hi­jinks in ‘Pom Pom Girls’, ‘Thun­der’ Lets Blo­od­bath Roll i ‘Ma­libu High’: A Study in Ob­ses­sion Ke­vina Tho­masa. Co­py­ri­ght © 1974, 1975, 1976, 1977, 1979 Los An­ge­les Ti­mes.
Frag­ment zes. 204–206 po­cho­dzi z ar­ty­kułu The True Facts Be­hind Lu­gosi’s Tra­gic Drug Ad­dic­tion Barry’ego Browna („Ca­stle of Fran­ken­stein” 1966, nr 10). Prze­druk dzięki uprzej­mo­ści Ca­stle of Fran­ken­stein®, my­mo­vie­mon­sters.com.
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-93-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mały Q ogląda po­tężne filmy

Na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych Tif­fany The­ater od­róż­niało się od in­nych du­żych kin w Hol­ly­wood. Choćby dla­tego, że nie mie­ściło się przy Hol­ly­wood Bo­ule­vard. Wszyst­kie inne kina – z wy­jąt­kiem Ci­ne­rama Dome na­le­żą­cego do sieci Pa­ci­fic The­atres, które stało dum­nie na rogu Sun­set i Vine – znaj­do­wały się wła­śnie przy Hol­ly­wood Bo­ule­vard, czyli ulicy sta­no­wią­cej ostat­nią atrak­cję, jaką Stare Hol­ly­wood miało do za­ofe­ro­wa­nia tu­ry­stom.

Za dnia na­dal wi­dy­wało się tych tu­ry­stów, jak idą do mu­zeum fi­gur wo­sko­wych, pa­trzą so­bie pod nogi i czy­tają na głos na­zwi­ska na chod­niku Alei Gwiazd („Po­patrz, Marge, Ed­die Can­tor”). Hol­ly­wood Bo­ule­vard przy­cią­gał lu­dzi ze względu na tam­tej­sze kina, sławne na cały świat (Grau­man’s Chi­nese The­atre, Egyp­tian, Pa­ra­mo­unt, Pan­ta­ges, Vo­gue). Ale po za­cho­dzie słońca, kiedy tu­ry­ści wra­cali do swo­ich Ho­li­day Inn, wła­dzę nad Hol­ly­wood Bo­ule­vard przej­mo­wały nocne istoty. Ulica zmie­niała się w Hol­ly­wa­riat­kowo.

Tym­cza­sem Tif­fany The­ater znaj­do­wało się gdzie in­dziej, przy Sun­set Bo­ule­vard, i to na za­chód od La Brea. A więc ofi­cjal­nie przy Sun­set Strip.

Co za róż­nica?

Cał­kiem spora róż­nica.

W tam­tych cza­sach z no­stal­gią wspo­mi­nano wszystko, co miało zwią­zek ze Sta­rym Hol­ly­wood. Gdzie się czło­wiek nie obej­rzał, wszę­dzie wi­dział zdję­cia, ob­razy i mu­rale przed­sta­wia­jące Lau­rela i Hardy’ego, W.C. Fieldsa, Char­liego Cha­plina, Kar­loffa jako Fran­ken­ste­ina, King Konga, Har­low i Bo­garta (była to epoka słyn­nych psy­cho­de­licz­nych pla­ka­tów two­rzo­nych przez Ela­ine Ha­ve­lock). Zwłasz­cza w praw­dzi­wym Hol­ly­wood, czyli na wschód od La Brea. Ale za La Brea za­czy­nał się Sun­set Strip. Wspo­mnie­nia o fil­mach Sta­rego Hol­ly­wood nie miały tam wstępu, był to świat mło­dych lu­dzi, hip­pi­sow­skich im­pre­zowni, a także słyn­nych klu­bów roc­ko­wych (Whi­sky a Go Go, Lon­don Fog, Pan­dora’s Box)[1].

Wła­śnie tam, wśród wszyst­kich tych miej­scó­wek, na­prze­ciwko ka­wiarni Ben Frank’s, znaj­do­wało się kino Tif­fany The­ater.

Nie grali w nim Oli­vera!, Portu lot­ni­czego, Że­gnaj, Chips, Na­szego cu­dow­nego sa­mo­cho­dziku, Ko­cha­nego chra­bąsz­cza ani na­wet Ope­ra­cji Pio­run[2]. Tif­fany było do­mem fil­mów ta­kich jakWo­od­stock, Gimme Shel­ter, Żółta łódź pod­wodna, Re­stau­ra­cja Ali­cji, Trash i Ciało dla Fran­ken­ste­ina Andy’ego War­hola alboPo­und Ro­berta Do­wneya.

Wła­śnie ta­kie filmy wy­świe­tlano w Tif­fany. Nie było to co prawda pierw­sze kino w Los An­ge­les, w któ­rym grano Rocky Hor­ror Pic­ture Show, ani na­wet pierw­sze, w któ­rym po­ka­zy­wano go re­gu­lar­nie na se­an­sach o pół­nocy, ale wła­śnie tam na­ro­dziła się le­gen­darna tra­dy­cja oglą­da­nia go w ko­stiu­mach, z ak­to­rami od­gry­wa­ją­cymi sceny na żywo, z wy­krzy­ki­wa­niem okre­ślo­nych tek­stów w okre­ślo­nych mo­men­tach i tak da­lej. Przez całe lata sie­dem­dzie­siąte w Tif­fany The­ater oglą­dało się kontr­kul­tu­rowe blan­towe filmy, cza­sami bar­dziej udane (Dwie­ście mo­teli Franka Zappy), cza­sami mniej (Son of Dra­cula Fred­diego Fran­cisa z Har­rym Nils­so­nem i Ringo Star­rem).

Kontr­kul­tu­rowe filmy z lat 1968–1971, i te do­bre, i te kiep­skie, były eks­cy­tu­jące. Ko­niecz­nie na­le­żało oglą­dać je w ki­nie, przy peł­nej wi­downi. Naj­le­piej, je­śli się wcze­śniej upa­li­li­ście. Wkrótce Tif­fany stra­ciło na zna­cze­niu, bo blan­towe filmy po­wsta­jące po 1972 roku były już tylko spa­dami po krót­kiej, ni­szo­wej mo­dzie.

Ale Tif­fany miało swój złoty czas. Mam na my­śli rok 1970.

*

Wła­śnie wtedy, w wieku sied­miu lat, pierw­szy raz zna­la­złem się w Tif­fany The­ater: matka (Con­nie) i oj­czym (Curt) za­brali mnie na po­dwójny se­ans: obej­rze­li­śmy Jo­ego Johna G. Avild­sena i Gdzie jest ta­tuś? Carla Re­inera.

Po­wie­cie: za­raz, mo­ment, w wieku sied­miu lat obej­rza­łeś Jo­ego i Gdzie jest ta­tuś? na po­dwój­nym se­an­sie ki­no­wym?

Ano obej­rza­łem.

I cho­ciaż to wy­da­rze­nie za­pa­dło mi w pa­mięć – dla­tego o nim pi­szę – nie mogę po­wie­dzieć, że­bym prze­żył wów­czas szok kul­tu­rowy. Je­śli przy­jąć chro­no­lo­gię dzien­ni­ka­rza i hi­sto­ryka Marka Har­risa, re­wo­lu­cja No­wego Hol­ly­wood za­częła się w 1967 roku. Uro­dzi­łem się cztery lata wcze­śniej, od ma­łego cho­dzi­łem do kina, więc za­ła­pa­łem się i na jej po­czą­tek, i na okres wojny do­mo­wej (lata 1968–1969), i na zwy­cię­stwo bun­tow­ni­ków w 1970 roku, kiedy Nowe Hol­ly­wood prze­jęło wła­dzę.

Joe Avild­sena wy­wo­łał sporo za­mie­sza­nia, kiedy tra­fił na ekrany (poza tym sta­no­wił in­spi­ra­cję dla Tak­sów­ka­rza). Był jak beczka pro­chu. Nie­stety w ciągu ostat­nich pięć­dzie­się­ciu lat tro­chę po­padł w za­po­mnie­nie. Opo­wiada hi­sto­rię fa­ceta z klasy śred­niej (Den­nis Pa­trick), który sza­leje z roz­pa­czy, bo jego córka (pierw­sza fil­mowa rola Su­san Sa­ran­don) tra­fiła w świat hip­pi­sow­skiej kontr­kul­tury i nar­ko­ty­ków.

Pa­trick wy­biera się do obrzy­dli­wej nory, którą Sa­ran­don dzieli ze swoim chło­pa­kiem, łajzą i ćpu­nem. Nie za­staje córki. Za to roz­wala jej ko­cha­siowi łeb. Po wszyst­kim lą­duje w ja­kiejś knaj­pie, pró­buje się uspo­koić, za­sta­na­wia się, co da­lej. Wła­śnie wtedy spo­tyka wy­szcze­ka­nego ro­bot­nika imie­niem Joe (Pe­ter Boyle, który dzięki tej roli zo­stał gwiazdą). Joe sie­dzi przy ba­rze, pije piwo po faj­ran­cie i wali gniewny mo­no­log pe­łen blu­zgów i ra­si­stow­skich tek­stów, na­rzeka na hip­pi­sów, na czar­nych i w ogóle na spo­łe­czeń­stwo roku 1970. Główny prze­kaz: „Je­śli Ame­ryka ci się nie po­doba – wy­pie­przaj”. Wszy­scy w knaj­pie go igno­rują (bar­man mówi mu, ewi­dent­nie nie po raz pierw­szy: „Joe, dał­byś już spo­kój, co?”).

Na ko­niec swo­jej dia­tryby Joe mówi, że ktoś po­wi­nien ich wszyst­kich po­za­bi­jać (w sen­sie hip­pi­sów). No cóż, Pa­trick przed chwilą jed­nego za­ła­twił i w przy­pły­wie szcze­ro­ści wy­znaje to Jo­emu.

Tak ro­dzi się po­krę­cona, an­ta­go­ni­styczna, a za­ra­zem sym­bio­tyczna re­la­cja dwóch go­ści z dwóch róż­nych klas spo­łecz­nych. Nie można ich na­zwać przy­ja­ciółmi (Joe de facto szan­ta­żuje zroz­pa­czo­nego ojca), ale w ja­kiś mroczny, ko­miczny spo­sób za­czyna ich łą­czyć dzi­waczna więź. Po­rządny czło­wiek na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku zre­ali­zo­wał fa­szy­stow­ską fan­ta­zję py­ska­tego ro­bola.

Joe zmu­sza Pa­tricka do cze­goś w ro­dzaju so­ju­szu. Zna jego mroczny se­kret i – do pew­nego stop­nia – jest współ­winny mor­der­stwa. Re­la­cja, która ich łą­czy, spra­wia, że za­du­fek z klasy ro­bot­ni­czej traci wszel­kie za­ha­mo­wa­nia, a przed­sta­wi­ciel elity wy­zbywa się po­czu­cia winy. Do­cho­dzi do wnio­sku, że po­stą­pił słusz­nie i spra­wie­dli­wie. Aż wresz­cie obaj biorą ka­ra­biny i urzą­dzają rzeź w ko­mu­nie hip­pi­sów. W tra­gicz­nym, iro­nicz­nym za­koń­cze­niu oj­ciec prze­pro­wa­dza eg­ze­ku­cję wła­snej córki. Stop­klatka.

Mocne? Mocne.

Tyle że z po­wyż­szego opisu fa­buły nikt by się nie do­my­ślił, jak ku­rew­sko za­bawny jest ten film.

Joe jest ostry, nie­przy­jemny, bru­talny, ale to przede wszyst­kim nie­praw­do­po­dob­nie czarna ko­me­dia o sto­sun­kach kla­so­wych w Ame­ryce, bez­li­to­sna, za­trą­ca­jąca o sa­tyrę. Nie­bie­skie koł­nie­rzyki, białe koł­nie­rzyki i mło­dzie­żowa kontr­kul­tura są tu re­pre­zen­to­wane przez swo­ich naj­gor­szych przed­sta­wi­cieli (każda mę­ska po­stać w tym fil­mie to od­py­cha­jący kre­tyn).

Dzi­siaj na­zwa­nie Jo­ego czarną ko­me­dią może bu­dzić kon­tro­wer­sje, ale w tam­tych cza­sach od­bie­rano go ina­czej. Ni­gdy jesz­cze nie wi­dzia­łem na ekra­nie tyle szpe­toty (cztery lata póź­niej, kiedy obej­rza­łem Ostatni dom po le­wej Wesa Cra­vena, Joe spadł w tym ran­kingu na dru­gie miej­sce). Tak na­prawdę naj­bar­dziej brzy­dził mnie syf w miesz­ka­niu dwójki ćpu­nów na sa­mym po­czątku. Jak na to pa­trzy­łem, było mi tro­chę nie­do­brze. (Po­dob­nie re­ago­wa­łem na­wet na ry­sunki przed­sta­wia­jące me­linę ćpu­nów w „Mad Ma­ga­zine”). W 1970 roku pu­blicz­ność w Tif­fany oglą­dała pierw­sze sceny w mil­cze­niu.

Ale kiedy Den­nis Pa­trick wszedł do baru i na ekra­nie po­ja­wił się Pe­ter Boyle, lu­dzie za­częli się śmiać. Do­ro­słym wi­dzom, któ­rzy jesz­cze chwilę temu czuli wstręt, na­gle zro­biło się nie­sa­mo­wi­cie we­soło. Pa­mię­tam, że śmiali się chyba z każ­dej, kurwa, kwe­stii Jo­ego. Śmiali się z wyż­szo­ścią, śmiali się z niego, ale też śmiali się, bo roz­ba­wił ich ży­wio­łowy Pe­ter Boyle. A Nor­man We­xler, uta­len­to­wany sce­na­rzy­sta, na­pi­sał mu mnó­stwo spek­ta­ku­lar­nie obu­rza­ją­cych kwe­stii. Ko­me­diowa rola Boyle’a prze­ła­muje mo­no­tonną szpe­totę filmu.

Nie że­by­śmy po­lu­bili Jo­ego. Ale z pew­no­ścią chcemy go oglą­dać.

Avild­sen po­łą­czył epa­to­wa­nie sy­fem i bra­wurę Pe­tera Boyle’a. Stwo­rzył kok­tajl, któ­rego skład­ni­kiem są szczyny, ale który wcho­dzi nie­po­ko­jąco do­brze.

Joe mówi różne chore rze­czy i jest to­tal­nym zje­bem. Wi­dzo­wie mo­gli czuć się tro­chę winni, że się z niego śmieją, tak samo jak kilka lat póź­niej, kiedy śmiali się na Sza­lo­nych de­tek­ty­wach, ale za­prawdę po­wia­dam wam: bra­cia re­cho­tali na całe gar­dło. Ja, sied­mio­letni, też się śmia­łem. Nie że­bym ro­zu­miał, co mówi Joe. Nie że­bym po­tra­fił do­ce­nić dia­logi Nor­mana We­xlera. Śmia­łem się z trzech po­wo­dów. Po pierw­sze, śmiali się wszy­scy do­okoła mnie. Po dru­gie, na­wet ja zdo­ła­łem za­ła­pać ko­miczny wajb Boyle’a. Po trze­cie, Joe przez cały czas blu­zgał, a umówmy się: dla dzie­ciaka nie ma nic śmiesz­niej­szego niż za­bawny ko­leś rzu­ca­jący mię­chem. Pa­mię­tam, że w pew­nym mo­men­cie pod­czas sceny w knaj­pie śmiech tro­chę przy­cichł. Ale tylko na mo­ment, bo po­tem Joe wstał ze stołka, pod­szedł do szafy gra­ją­cej i za­czął prze­glą­dać li­stę utwo­rów (jak za­kła­dam, do­mi­no­wała mu­zyka soul). I od razu za­wo­łał: „Chry­ste, na­wet mu­zykę udało im się spier­do­lić!”. Pu­blicz­ność w Tif­fany The­ater ryk­nęła jesz­cze gło­śniej­szym śmie­chem niż wcze­śniej.

Tro­chę po sce­nie w ba­rze, tro­chę po sce­nie, w któ­rej Den­nis Pa­trick i jego żona idą na ko­la­cję do domu Jo­ego, za­sną­łem. Więc prze­ga­pi­łem koń­cową ma­sa­krę hip­pi­sów. Moja matka uznała, że to w su­mie le­piej.

Pa­mię­tam, że kiedy wra­ca­li­śmy do domu, po­wie­działa Cur­towi:

– Cie­szę się, że Qu­int za­snął. Nie chcia­ła­bym, żeby zo­ba­czył to za­koń­cze­nie.

– A co się stało na ko­niec? – za­py­ta­łem z tyl­nego sie­dze­nia.

Curt wy­ja­śnił mi, co prze­ga­pi­łem.

– No, Joe i oj­ciec tej dziew­czyny za­strze­lili bandę hip­pi­sów. W ca­łym tym za­mie­sza­niu oj­ciec za­bił wła­sną córkę.

– Tę dziew­czynę, która po­ja­wia się na po­czątku? – spy­ta­łem.

– Tak.

– Dla­czego ją za­bił?

– Nie zro­bił tego umyśl­nie, tak wy­szło – po­wie­dział Curt.

Na co ja za­py­ta­łem:

– Było mu smutno z tego po­wodu?

Moja matka od­po­wie­działa:

– Tak, Qu­en­tin, było mu bar­dzo smutno.

OK, prze­spa­łem drugą po­łowę Jo­ego, ale kiedy film się skoń­czył i za­pa­lono świa­tła, od razu się obu­dzi­łem. Za­raz po­tem za­czął się film nu­mer dwa, czyli Gdzie jest ta­tuś?, o wiele bar­dziej oczy­wi­sta ko­me­dia.

Wcią­gnął mnie od sa­mego po­czątku – od mo­mentu kiedy Geo­rge Se­gal za­kłada ko­stium go­ryla, a Ruth Gor­don wali go w jaja. Wia­domo: dla sied­mio­latka je­dyną rze­czą za­baw­niej­szą niż ko­stium go­ryla jest wal­nię­cie ko­goś w jaja. A ko­stium go­ryla plus wal­nię­cie ko­goś w jaja to ab­so­lutny Olimp ko­me­dii. Od razu wie­dzia­łem: ten film bę­dzie ar­cy­za­bawny. Za­mie­rza­łem obej­rzeć go do sa­mego końca, cho­ciaż było już bar­dzo późno.

Od tam­tej pory ni­gdy nie wi­dzia­łem go w ca­ło­ści, za­wsze tylko w ka­wał­kach, ale roz­ma­ite ob­razy trwale we­szły mi w mózg, mimo że czę­ści z nich wów­czas nie ro­zu­mia­łem.

Ron Le­ib­man, gra­jący brata Geo­rge’a Se­gala, ucieka przez Cen­tral Park ści­gany przez czar­nych ban­dy­tów.

Nagi Ron w win­dzie z pła­czącą ko­bietą.

I oczy­wi­ście scena, która mnie zszo­ko­wała i – są­dząc po re­ak­cji – po­zo­sta­łych wi­dzów także: Ruth Gor­don gry­zie Geo­rge’a Se­gala w ty­łek.

Pa­mię­tam, że za­py­ta­łem matkę, dla­czego ban­dyci go­nią Rona przez Park.

– Dla­czego czarni go ści­gają?

– Bo chcieli go okraść.

– A dla­czego chcieli go okraść?

Matka wy­ja­śniła:

– Bo to ko­me­dia. Ko­me­dia wy­śmiewa różne sprawy.

Tak oto do­wie­dzia­łem się, czym jest sa­tyra.

Moi ro­dzice byli bar­dzo mło­dzi, czę­sto cho­dzili do kina i za­zwy­czaj za­bie­rali mnie ze sobą. Gdyby chcieli, na pewno mo­gliby mnie ko­muś pod­rzu­cić (bab­cia Do­ro­thy za­zwy­czaj się zga­dzała), ale za­miast tego po­zwa­lali, że­bym po­szedł z nimi. Mię­dzy in­nymi dla­tego, że umia­łem trzy­mać bu­zię na kłódkę.

Przez więk­szość czasu mo­głem so­bie być nor­mal­nym (wku­rza­ją­cym) dzie­cia­kiem: za­da­wać głu­pie py­ta­nia, strze­lać fo­chy, za­cho­wy­wać się jak to­talny sa­mo­lub. No wie­cie, jak to dzieci. Ale je­żeli wie­czo­rem ro­dzice za­bie­rali mnie do ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji, baru (co się cza­sami zda­rzało, bo Curt za­ra­biał jako pia­ni­sta gra­jący do ko­tleta), do klubu noc­nego (by­wało i tak), do kina albo na spo­tka­nie ze zna­jo­mymi, wie­dzia­łem, że mu­szę prze­strze­gać re­guł obo­wią­zu­ją­cych na te­ry­to­rium do­ro­słych. Że mu­szę być tak bar­dzo cool, jak to, kurwa, moż­liwe, bo ina­czej wy­pad.

Spro­wa­dzało się to w grun­cie rze­czy do dwóch kwe­stii: po pierw­sze, żad­nych dur­nych py­tań, po dru­gie, niech ci się nie wy­daje, że tego wie­czoru wszystko kręci się wo­kół cie­bie, bo się nie kręci. Do­ro­śli chcą po­ga­dać ze sobą, nie z tobą, chcą się ra­zem po­śmiać i tro­chę po­żar­to­wać. Masz się za­mknąć i nie prze­szka­dzać. Wie­dzia­łem, że tak na­prawdę ni­kogo nie ob­cho­dzą moje ko­men­ta­rze pod­czas oglą­da­nia filmu (chyba że były „uro­cze”). Trzeba też po­wie­dzieć, że je­śli zła­ma­łem re­guły, nie po­no­si­łem żad­nej su­ro­wej kary. Ro­dzice po pro­stu za­chę­cali mnie, że­bym za­cho­wy­wał się doj­rzale. Gdy­bym za­cho­wy­wał się jak upier­dliwy dzie­ciak, na­stęp­nym ra­zem zo­stał­bym w domu z opie­kunką. I oczy­wi­ście wie­dział­bym, że moi ro­dzice po­szli na mia­sto i do­brze się ba­wią. Nie chcia­łem zo­sta­wać w domu! Chcia­łem iść z nimi! Chcia­łem zna­leźć się na te­ry­to­rium do­ro­słych!

W su­mie by­łem tro­chę jak bo­ha­ter filmu Griz­zly Man: ob­ser­wo­wa­łem do­ro­słych w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku. Naj­le­piej wtedy za­mknąć gębę, nie rzu­cać się w oczy i pro­wa­dzić ba­da­nia.

Aha, czyli tak za­cho­wują się do­ro­śli w swoim gro­nie, kiedy w po­bliżu nie ma dzieci!

Aha, czyli tak wy­gląda ży­cie to­wa­rzy­skie!

Aha, czyli o tym roz­ma­wiają mię­dzy sobą!

Aha, czyli tym się ja­rają!

Aha, czyli to ich bawi!

Nie mam po­ję­cia, czy była to prze­my­ślana stra­te­gia wy­cho­waw­cza mo­jej matki – w każ­dym ra­zie uczy­łem się, jak do­ro­śli spę­dzają ze sobą czas.

Kiedy za­bie­rali mnie do kina, ocze­ki­wali, że będę sie­dział ci­cho i oglą­dał film, nie­ważne, czy mi się po­doba czy nie.

Trzeba przy­znać, że nie­które z tych fil­mów dla do­ro­słych były ab­so­lut­nie za­je­bi­ste!

MASH. Try­lo­gia Ser­gio Le­one. Tylko dla or­łów. Oj­ciec chrzestny. Brudny Harry. Fran­cu­ski łącz­nik. Pu­chacz i Kotka. Bul­litt. Na in­nych w wieku ośmiu czy dzie­wię­ciu lat ku­rew­sko się nu­dzi­łem. Po­roz­ma­wiajmy o ko­bie­tach? The Fox? Isa­dora? Ta prze­klęta nie­dziela? Klute? Że­gnaj, Ko­lum­bie? Sklep z mo­del­kami? Pa­mięt­nik sza­lo­nej go­spo­dyni?

Wie­dzia­łem jed­nak, że kiedy ro­dzice oglą­dają film, mają gdzieś, czy do­brze się ba­wię.

Je­stem pe­wien, że któ­re­goś razu, pod­czas jed­nego z pierw­szych wy­pa­dów do kina, po­wie­dzia­łem coś w stylu: „Mamo, nu­dzę się”. I je­stem pe­wien, że od­po­wie­działa: „Słu­chaj, Qu­en­tin, skoro za­wra­casz nam dupę, na­stęp­nym ra­zem zo­sta­niesz w domu z ba­by­sit­terką. Je­śli wo­lisz sie­dzieć przed te­le­wi­zo­rem, pod­czas gdy twój oj­ciec i ja do­brze się ba­wimy – nie ma sprawy. Na­stęp­nym ra­zem tak zro­bimy. Twój wy­bór”.

Więc wy­bra­łem cho­dze­nie z ro­dzi­cami.

I pod­po­rząd­ko­wa­łem się re­gule nu­mer je­den: nie za­wra­cać dupy.

Druga re­guła obo­wią­zu­jąca pod­czas oglą­da­nia fil­mów brzmiała: nie za­da­wać głu­pich py­tań.

Naj­wy­żej jedno albo dwa, na po­czątku se­ansu. Wszyst­kie póź­niej­sze py­ta­nia mu­siały po­cze­kać, aż film się skoń­czy. Za­zwy­czaj uda­wało mi się wy­trwać, cho­ciaż zda­rzały się wy­jątki. Mama opo­wia­dała przy­ja­cio­łom, jak za­brała mnie na Po­roz­ma­wiajmy o ko­bie­tach. Art Gar­fun­kel pró­buje na­mó­wić Can­dice Ber­gen na seks. Ich roz­mowa leci mniej wię­cej tak:

– Nie bądź taka, zróbmy to.

– Nie chcę.

– Obie­ca­łaś.

– Mó­wię, że nie chcę.

– Prze­cież wszy­scy inni to ro­bią.

Nie cza­iłem, o co cho­dzi, więc za­py­ta­łem pi­skli­wym gło­sem dzie­wię­cio­latka:

– Mamo, co oni chcą zro­bić?

We­dług mo­jej matki cała sala wy­bu­chła śmie­chem.

Poza tym nie zro­zu­mia­łem le­gen­dar­nej stop­klatki na za­koń­cze­nie But­cha Cas­sidy’ego i Sun­dance Kida.

Pa­mię­tam, że za­py­ta­łem:

– Dla­czego film się za­trzy­mał? Co się z nimi stało?

– Zgi­nęli – wy­ja­śniła mama.

– Zgi­nęli? – pi­sną­łem za­sko­czony.

– Tak, Qu­en­tin, zgi­nęli – po­twier­dziła matka.

– Skąd wiesz? – spy­ta­łem re­zo­lut­nie.

– Zo­stało to za­su­ge­ro­wane, kiedy ob­raz się za­trzy­mał – od­parła cier­pli­wie matka.

Po­wtó­rzy­łem py­ta­nie:

– Ale skąd wiesz?

– Po pro­stu wiem.

Ta od­po­wiedź mnie nie usa­tys­fak­cjo­no­wała.

– Dla­czego tego nie po­ka­zali? – spy­ta­łem nie­mal ura­żony.

Matka stra­ciła cier­pli­wość.

– Bo nie chcieli – wark­nęła.

Mruk­ną­łem pod no­sem:

– Po­winni byli to po­ka­zać.

I cho­ciaż koń­cowy kadrBut­cha Cas­sidy’ego i Sun­dance Kida prze­szedł do le­gendy, na­dal uwa­żam, że mia­łem ra­cję. Po­winni byli to po­ka­zać.

Za­zwy­czaj jed­nak wie­dzia­łem, że kiedy mama i tata oglą­dają film, nie na­leży bom­bar­do­wać ich py­ta­niami. Wie­dzia­łem też, że je­śli film jest prze­zna­czony dla do­ro­słych, nie­któ­rych rze­czy pew­nie nie zro­zu­miem. Zresztą nie miało zna­cze­nia, czy – dajmy na to – po­ła­pię się, że w The Fox Sandy Den­nis i Anne Hey­wood na­wią­zują les­bij­ski ro­mans. Li­czyło się, że ro­dzice do­brze się ba­wią i że mogę spę­dzić z nimi wie­czór. Poza tym wie­dzia­łem, że po dro­dze do domu będę mógł za­py­tać o wszystko, czego sam nie umia­łem roz­k­mi­nić.

Kiedy dziecko czyta książkę prze­zna­czoną dla do­ro­słych, na­trafi na słowa, któ­rych nie zna. Cza­sami jed­nak do­my­śli się ich zna­cze­nia z kon­tek­stu. Tak samo z fil­mami.

Ja­sne, zda­rzało się, że ro­dzice wo­leli, że­bym cze­goś nie ro­zu­miał. By­wało rów­nież, że co prawda nie zro­zu­mia­łem ja­kiejś rze­czy w stu pro­cen­tach, ale z grub­sza do­my­śla­łem się, o co biega.

Do­ty­czyło to zwłasz­cza żar­tów, które ba­wiły całą wi­dow­nię. By­łem je­dy­nym dzie­cia­kiem w ki­nie peł­nym do­ro­słych i czu­łem się ku­rew­sko pod­ja­rany, ile­kroć lu­dzie śmiali się z – jak za­kła­da­łem – cze­goś nie­przy­zwo­itego. Może nie cza­iłem dow­cipu, ale cza­iłem wajb.

Na przy­kład: tak na­prawdę nie wie­dzia­łem, czym jest kon­dom, umia­łem jed­nak mniej wię­cej za­ła­pać, dla­czego wi­dzo­wie brech­tają się pod­czas sceny z filmu Lato roku 1942, w któ­rej Her­mie idzie do ap­teki po gumkę. To samo do­ty­czyło więk­szo­ści do­ro­słych żar­tów z Pu­cha­cza i Kotki. Kiedy oglą­da­łem ten film, śmia­łem się ra­zem z resztą wi­downi od po­czątku do końca. (Kwe­stia: „Bomby zrzu­cone!”, roz­ba­wiła lu­dzi do łez).

W re­ak­cji do­ro­słych na filmy, które tu wy­mie­niam, było jed­nak coś jesz­cze. Wtedy nie umia­łem tego roz­gryźć, ale dzi­siaj już wiem, o co cho­dzi. Je­śli za­bie­rze­cie dziecko na film, w któ­rym ko­leś blu­zga w za­bawny spo­sób, ktoś pier­dzi albo wdep­tuje w kupę, mały pew­nie się za­śmieje. Na­to­miast tro­chę star­szy dzie­ciak za­śmieje się, je­śli za­ła­pie ja­kiś dow­cip na te­mat seksu. Bo wie, że ogląda coś, czego chyba nie po­wi­nien oglą­dać. No więc się śmieje, bo czuje się tro­chę nie­grzeczny.

I te­raz tak: w 1970 i 1971 roku do­ro­śli wi­dzo­wie re­ago­wali ta­kim śmie­chem na żarty do­ty­czące seksu w fil­mach Gdzie jest ta­tuś?, Pu­chacz i Kotka, MASH, Lato roku 1942, Ładne dziew­czyny usta­wiają się w sze­regu lubBob i Ca­rol i Ted i Alice. Re­ago­wali tak rów­nież na scenę z ciast­kami z ma­ri­hu­aną w Ko­cham cię, Ali­cjo B. To­klas. I na scenę w MASH, kiedy człon­ko­wie dru­żyny fut­bo­lo­wej palą jo­inta. I w ogóle na sceny, które w su­mie były za­bawne, ale co waż­niej­sze – jesz­cze rok czy dwa lata wcze­śniej nie mo­głyby się po­ja­wić na ekra­nie. Jak scena z Jo­ego, w któ­rej pierw­szy raz po­ja­wia się ty­tu­łowy bo­ha­ter, albo scena w ba­rze we Fran­cu­skim łącz­niku. Do­ro­śli śmiali się, bo czuli, że oglą­dają nie­grzeczne filmy, a więc sami ro­bią coś nie­grzecz­nego. Z per­spek­tywy czasu to cał­kiem zro­zu­miałe. Prze­cież nie byli przy­zwy­cza­jeni do ta­kich rze­czy. Nowe Hol­ly­wood do­piero star­to­wało. Ów­cze­śni wi­dzo­wie wy­cho­wali się na fil­mach z lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych. Do tej pory mieli co naj­wy­żej do czy­nie­nia z alu­zjami, mru­gnię­ciami okiem, dwu­znacz­nymi żar­ci­kami, grami słów. (Za­nim przy­szedł rok 1968, naj­od­waż­niej­szym dow­ci­pem, na jaki po­zwo­liło so­bie wy­so­ko­bu­dże­towe kino ko­mer­cyjne, było na­zwi­sko po­staci gra­nej przez Ho­nor Black­man w Gold­fin­ge­rze: Pussy Ga­lore).

A za­tem do­ro­śli wi­dzo­wie i ja je­cha­li­śmy w su­mie na tym sa­mym wózku. Ale do­ro­śli wi­dzo­wie śmiali się nie tylko wtedy, kiedy czuli, że film jest nie­grzeczny. Za­wsze re­cho­tali, kiedy na ekra­nie po­ja­wiali się geje. Ow­szem, cza­sami wy­ni­kało to z tego, że film też wy­śmie­wał się z ge­jów. (Dia­menty są wieczne, Zni­ka­jący punkt).

Ale nie za­wsze.

Cza­sami śmiech ujaw­niał brzydką prawdę na te­mat wi­dzów.

W 1971 roku, a więc do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie, kiedy na ekrany tra­fiły Dia­menty są wieczne i Zni­ka­jący punkt, po­sze­dłem z ro­dzi­cami naBrud­nego Harry’ego.

Skor­pion (Andy Ro­bin­son), fil­mowy od­po­wied­nik praw­dzi­wego se­ryj­nego za­bójcy, czyli Zo­diaka, stoi na da­chu bu­dynku w San Fran­ci­sco i ob­ser­wuje lu­dzi w parku miej­skim przez lu­netę ka­ra­binu snaj­per­skiego. Przy­gląda się czar­nemu ge­jowi w ja­skra­wo­fio­le­to­wym pon­czo. Scena za­pada w pa­mięć, bo przez chwilę wi­dzimy świat z per­spek­tywy za­bójcy. Ko­leś w fio­le­to­wym pon­czo gada z hip­pi­so­wa­tym kow­bo­jem albo kow­bo­jo­wa­tym hip­pi­sem z czar­nymi wą­sami, który cho­ler­nie przy­po­mina Den­nisa Hop­pera ze Swo­bod­nego jeźdźca. Nie­trudno zła­pać, o co cho­dzi. Dwaj fa­ceci ra­czej nie są parą; to randka. Kow­bo­jo­waty wła­śnie ku­pił ko­le­siowi w pon­czo lody wa­ni­liowe. Nie sły­szymy, o czym roz­ma­wiają, nie przy­tu­lają się ani nie ca­łują, mimo to wi­dać, że randka idzie cał­kiem do­brze.

Ko­leś w fio­le­to­wym pon­czo jest wy­lu­zo­wany, ewi­dent­nie po­doba się kow­bo­jo­wa­temu w ty­pie Den­nisa Hop­pera. Nie wiem, czy w któ­rym­kol­wiek wcze­śniej­szym fil­mie z Hol­ly­wood po­ka­zano ge­jow­ską randkę w rów­nie swo­bodny spo­sób, bez oce­nia­nia, bez po­tę­pia­nia.

Tyle że oglą­damy to wszystko przez lu­netę ka­ra­binu Skor­piona, który mie­rzy w ko­le­sia w fio­le­to­wym pon­czo. Skąd wie­dzia­łem, że ko­leś w fio­le­to­wym pon­czo jest ge­jem? Bo co naj­mniej pię­ciu wi­dzów za­re­cho­tało: „O, pe­dzio!”. W tym mój oj­czym Curt. Śmiali się z ko­le­sia w fio­le­to­wym pon­czo, mimo że film po­ka­zy­wał go z per­spek­tywy be­stial­skiego mor­dercy, a nie­po­ko­jąca mu­zyka Lalo Schi­frina do­dat­kowo przy­po­mi­nała: „Za­bójca z ka­ra­bi­nem mie­rzy w ofiarę”. Sie­dząc na sali peł­nej do­ro­słych, po­czu­łem coś jesz­cze: wi­dzo­wie nie byli szcze­gól­nie prze­jęci, czy ko­le­siowi w fio­le­to­wym pon­czo sta­nie się krzywda. Ob­cho­dził ich znacz­nie mniej niż inne ofiary Skor­piona. Po­wiem wię­cej: nie­któ­rzy za­pewne chcieli, żeby Skor­pion go za­strze­lił[3].

*

W dro­dze do domu ro­dzice roz­ma­wiali o fil­mie, który wła­śnie obej­rze­li­śmy, na­wet je­śli nie za­da­wa­łem żad­nych py­tań. Bar­dzo lu­bię wspo­mi­nać te roz­mowy. Cza­sami film im się po­do­bał, cza­sami nie. Za­zwy­czaj za­ska­ki­wało mnie, jak dużo mieli na jego te­mat do po­wie­dze­nia. Ich re­cen­zje i ana­lizy były na­prawdę cie­kawe.

Obojgu po­do­bał się Pat­ton, cho­ciaż cała dys­ku­sja w dro­dze do domu spro­wa­dzała się do za­chwy­tów nad rolą Geo­rge’a C. Scotta.

Nie po­do­bały im się Ładne dziew­czyny usta­wiają się w sze­regu Ro­gera Va­dima, nie pa­mię­tam dla­czego. Więk­szość fil­mów krę­cą­cych się wo­kół seksu, na które mnie za­bie­rali, ku­rew­sko mnie nu­dziła. Ale Ładne dziew­czyny usta­wiają się w sze­regu miały w so­bie au­ten­tyczną we­rwę, przez co już wtedy przy­cią­gnęły moją uwagę. Do dziś uwiel­biam ten film. Poza tym już w wieku ośmiu lat do­ce­ni­łem sa­voir-fa­ire i cool Rocka Hud­sona. Oczy­wi­ście oj­czym przez całą drogę rzu­cał ho­mo­fo­biczne obe­lgi pod jego ad­re­sem. Za to matka wsta­wiła się za Hud­so­nem: „Cóż, je­śli fak­tycz­nie jest ho­mo­sek­su­ali­stą, to zna­czy, że ma na­prawdę ogromny ta­lent ak­tor­ski, bo na ekra­nie w ogóle tego nie wi­dać”. Wiel­kim hi­tem roku 1970 był dla mo­ich ro­dzi­ców Port lot­ni­czy. Głów­nie dla­tego, że bomba, którą Van He­flin wnosi na po­kład, osta­tecz­nie wy­bu­cha. Wy­buch bomby w sa­mo­lo­cie za­li­czał się wów­czas do naj­bar­dziej szo­ku­ją­cych scen w hi­sto­rii Hol­ly­wood. Kiedy je­cha­li­śmy do domu, Curt po­wta­rzał: „By­łem prze­ko­nany, że Dean Mar­tin zdoła prze­mó­wić go­ściowi do ro­zumu”. Nie bez po­wodu: w fil­mie z De­anem Mar­ti­nem z roku 1964 albo 1965 tak wła­śnie by było. Ale w fil­mie z 1970 roku – na­wet względ­nie sta­ro­świec­kim – bomba eks­plo­do­wała.

Co wię­cej, zro­biła dziurę w ka­dłu­bie sa­mo­lotu i zo­ba­czy­li­śmy lu­dzi wy­sy­sa­nych na ze­wnątrz. Ni­gdy nie wi­dzia­łem tak moc­nej sceny. A prze­cież w 1970 roku na­oglą­da­łem się moc­nego szajsu.

Scena ry­tu­ału ini­cja­cyj­nego w Czło­wieku zwa­nym Ko­niem spra­wiła, że mózg mi eks­plo­do­wał. Tak samo jak try­ska­jąca krew Bar­na­basa Col­linsa prze­bi­tego beł­tem ku­szy w Ho­use of Dark Sha­dows. Pa­mię­tam, że ga­pi­łem się w ekran z sze­roko otwar­tymi ustami. Nie wie­rzy­łem, że w fil­mach mogą się dziać ta­kie rze­czy. Je­stem pe­wien, że po­tem, kiedy wra­ca­li­śmy do domu, na­wi­ja­łem naj­wię­cej z ca­łej na­szej trójki. (Oba te filmy uwa­ża­łem za ab­so­lut­nie nie­sa­mo­wite).

15 kwiet­nia 1971 roku, krótko po mo­ich ósmych uro­dzi­nach, w Do­ro­thy Chan­dler Pa­vi­lion od­była się ce­re­mo­nia wrę­cze­nia Osca­rów. W ka­te­go­rii naj­lep­szy film no­mi­no­wano Pat­tona, MASH, Pięć ła­twych utwo­rów, Port lot­ni­czy i Love Story. Wi­dzia­łem je wszyst­kie (oczy­wi­ście w ki­nie). Trzy­ma­łem kciuki, żeby Oscara do­stał MASH, któ­rego obej­rza­łem trzy razy. Mia­łem za­li­czone wszyst­kie naj­waż­niej­sze filmy tam­tego roku oprócz Córki Ry­ana i Mi­ko­łaja i Alek­san­dry, przy czym aku­rat tych dwóch nie za­mie­rza­łem nad­ra­biać. Zresztą tyle razy wi­dzia­łem ich tra­ilery, że wła­ści­wie jak­bym zo­ba­czył ca­łość. (No do­bra, nie obej­rza­łem też Gar­ści dy­na­mitu, bo Curt uwa­żał, że ory­gi­nalny ty­tuł brzmi głu­pio. Tak samo w przy­padku Mu­łów sio­stry Sary).

Na li­ście mo­ich ulu­bio­nych fil­mów tam­tego roku zna­lazł się nie tylko MASH, ale też Czło­wiek zwany Ko­niem i chyba Złoto dla zu­chwa­łych. Nowe Hol­ly­wood kształ­to­wało mój gust: za­le­d­wie dwa lata wcze­śniej moim fil­mem roku był Ko­chany chra­bąszcz. W 1969 na szczyt li­sty tra­fili Butch Cas­sidy i Sun­dance Kid. Ale już w 1970 roku pierw­sze miej­sce za­jął MASH, anar­chi­styczna ko­me­dia o sek­sie i woj­nie.

Nie zna­czy to, że prze­sta­łem lu­bić filmy Di­sneya. Di­sney wy­pu­ścił w tam­tym roku dwie duże pro­duk­cje: Ary­sko­tra­tów i The Bo­at­niks. Obie mi się spodo­bały. Nic jed­nak nie ba­wiło mnie tak bar­dzo jak pod­nie­sie­nie ściany na­miotu z prysz­ni­cami, kiedy Go­rące Wargi (Sally Kel­ler­man) się myje. Albo kiedy Ra­dar (Gary Bur­ghoff) umiesz­cza mi­kro­fon pod łóż­kiem, w któ­rym bzy­kają się Go­rące Wargi i Frank Burns, a Tra­per John (El­liott Gould) pusz­cza dźwięk przez gło­śniki na cały obóz. (Za to scena z den­ty­stą Bez­bo­le­snym, który wpada w pa­nikę, bo my­śli, że jest ge­jem, ani tro­chę mnie nie roz­śmie­szyła. Nic dziw­nego – to naj­chu­jow­sza część filmu).

Jesz­cze raz:MASH na­prawdę mi się po­do­bał, ale przy­jem­ność spra­wiało mi rów­nież słu­cha­nie, jak do­ro­śli wiją się ze śmie­chu, bo czują, że ro­bią coś nie­grzecz­nego. Nie wspo­mnę na­wet, jak faj­nie było po­tem opo­wia­dać o tych fil­mach dzie­cia­kom z mo­jej klasy, które nie mo­gły na­wet ma­rzyć, że obej­rzą MASH, Fran­cu­skiego łącz­nika, Ojca chrzest­nego, Dziką bandę alboUwol­nie­nie. (Za­zwy­czaj w kla­sie tra­fiał się góra jesz­cze je­den dzie­ciak, który cho­dził ze sta­rymi na tego typu filmy – ale na pewno nie tak czę­sto jak ja).

Po­nie­waż po­zwa­lano mi oglą­dać filmy dla do­ro­słych, ró­wie­śnicy uwa­żali mnie za nad­zwy­czaj wy­ra­fi­no­wa­nego i doj­rza­łego. I słusz­nie: prze­cież za­li­cza­łem najam­bit­niej­sze kino naj­wspa­nial­szej ery Hol­ly­wood.

W pew­nym mo­men­cie do­tarło do mnie, że inni do­ro­śli nie za­bie­rają dzieci na ta­kie filmy. Za­py­ta­łem więc o to moją mamę.

Od­po­wie­działa:

– Qu­en­tin, bar­dziej mar­twię się o to, że za­czniesz oglą­dać wia­do­mo­ści te­le­wi­zyjne. Film to film, na pewno ci nie za­szko­dzi.

Święte, kurwa, słowa, Con­nie!

Czy zda­rzało się, że ja­kaś scena mnie wy­stra­szyła albo strau­ma­ty­zo­wała? No pew­nie, że tak. Ale to nie zna­czyło, że film mi się nie po­do­bał.

Kiedy w Brud­nym Har­rym po­li­cjanci zna­leźli na­gie zwłoki dziew­czyny, by­łem to­tal­nie wstrzą­śnięty. Ro­zu­mia­łem jed­nak, dla­czego ta scena mu­siała zo­stać umiesz­czona w fil­mie.

Dla­tego, że Skor­pion był nie­ludzko nie­ludzki. Bar­dzo do­brze, że Harry roz­wa­lił go z naj­po­tęż­niej­szego re­wol­weru na świe­cie.

Tak, czu­łem ścisk w żo­łądku, kiedy lu­dzie cią­gnęli roz­hi­ste­ry­zo­waną ko­bietę przez wieś i ba­to­żyli ją, bo uznali, że jest cza­row­nicą. To scena z Cry of the Ban­shee z Vin­cen­tem Price’em. Obej­rza­łem ten film pod­czas po­dwój­nego se­ansu: nu­me­rem dwa był świetny hisz­pań­ski hor­ror The Ho­use That Scre­amed. Fan­ta­styczny wie­czór!

Już sama li­sta bru­tal­nych scen, które wi­dzia­łem w ki­nie w la­tach 1970–1972, obu­rzy­łaby więk­szość czy­tel­ni­ków. Ja­mes Caan po­sie­kany ku­lami z ka­ra­binu ma­szy­no­wego na ro­gatce au­to­strady i Moe Gre­ene po­strze­lony w oko w Ojcu chrzest­nym. Fa­cet prze­cięty na pół śmi­głem sa­mo­lotu w Pa­ra­gra­fie 22. Sza­lona scena w No­wych cen­tu­rio­nach, w któ­rej Stacy Ke­ach kur­czowo trzyma się drzwi ja­dą­cego sa­mo­chodu. Don Stroud strze­la­jący so­bie w twarz z thomp­sona w Krwa­wej ma­mu­śce. Ale taka wy­li­czanka jest nie fair wo­bec fil­mów, z któ­rych po­cho­dzą te sceny, a to dla­tego, że w ogóle nie uwzględ­nia kon­tek­stu. Matka wy­ja­śniła mi póź­niej, że za­wsze uwa­żała kon­tekst za naj­waż­niej­szą rzecz. W przy­padku wszyst­kich po­wyż­szych fil­mów po­tra­fi­łem wy­trzy­mać bru­talne mo­menty, bo ro­zu­mia­łem całą opo­wieść.

Scenę, która na­prawdę wy­trą­ciła mnie z rów­no­wagi, zo­ba­czy­łem kilka lat wcze­śniej: w za­koń­cze­niu Isa­dory Va­nessa Red­grave gi­nie udu­szona sza­li­kiem, który przy­pad­kiem wkręca się w szpry­chy jej ro­ad­stera. Bar­dzo mnie to po­ru­szyło, chyba dla­tego, że aż do tego mo­mentu film okrop­nie mnie nu­dził. Kiedy wra­ca­li­śmy do domu, mia­łem mnó­stwo py­tań. By­łem to­tal­nie wy­stra­szony. Mama za­pew­niła, że nie mu­szę się mar­twić: oznaj­miła, że ni­gdy nie po­zwoli mi za­ło­żyć dłu­giego sza­lika na prze­jażdżkę ro­ad­ste­rem.

Prze­ra­ziła mnie rów­nież epi­de­mia dżumy w Ostat­niej do­li­nie Ja­mesa Cla­vella, cho­ciaż i tu nie było żad­nej prze­mocy. Po fil­mie oj­czym zro­bił mi wy­kład z hi­sto­rii. Kiedy go słu­cha­łem, czu­łem, że włosy stają mi dęba.

W ki­nie mocne mo­menty zda­rzały się nie tylko w fil­mach. Były jesz­cze tra­ilery.

Przez całe dzie­ciń­stwo ża­den hor­ror nie wy­stra­szył mnie tak bar­dzo jak zwia­stun Do­cze­kać zmroku.

Za­nim jesz­cze do­wie­dzia­łem się, czym jest ho­mo­sek­su­al­ność, obej­rza­łem scenę ero­tyczną z udzia­łem Pe­tera Fin­cha i Mur­raya He­ada w Tej prze­klę­tej nie­dzieli. Nie by­łem wstrzą­śnięty, ra­czej zdez­o­rien­to­wany. Praw­dziwy szok prze­ży­łem, kiedy zo­ba­czy­łem, jak Alan Ba­tes i Oli­ver Reed upra­wiają na­gie za­pasy przed ko­min­kiem w zwia­stu­nie Za­ko­cha­nych ko­biet Kena Rus­sella. Poza tym mniej wię­cej do­my­śla­łem się okrut­nych aspek­tów wię­zien­nej prze­mocy po­ka­za­nej w tra­ile­rze filmu For­tune and Men’s Eyes. Z ja­kie­goś po­wodu wy­stra­szył mnie też psy­cho­de­liczny zwia­stun Dwu­stu mo­teli Franka Zappy.

Czy ja­kiś film w tam­tych cza­sach na­prawdę mnie strau­ma­ty­zo­wał?

Ow­szem.

Bambi.

Bambi gubi się, nie umie zna­leźć swo­jej mamy. Mama zo­staje za­strze­lona przez my­śli­wego. I do tego jesz­cze ten okropny po­żar lasu. Ża­den film nie wstrzą­snął mną tak jak Bambi. Mógł się z nim rów­nać tylkoOstatni dom po le­wej, obej­rzany w 1974 roku. Bambi od dzie­się­cio­leci roz­je­buje dzie­ciom mó­zgi. Do­brze wiem, dla­czego mnie roz­kle­pał. Ja­sne, Bambi traci mamę – dla każ­dego dzie­ciaka to jak cios w splot sło­neczny – przede wszyst­kim jed­nak prze­ży­łem film tak mocno, bo w ogóle nie spo­dzie­wa­łem się tra­gicz­nych zwro­tów ak­cji. Zwia­stuny pusz­czane w te­le­wi­zji ani tro­chę mnie na to nie przy­go­to­wały. Po­ka­zano tylko uro­cze przy­gody Bam­biego i Tup­tu­sia, po­mi­nięto na­to­miast prze­ra­ża­jące ele­menty filmu. Pa­mię­tam, że kiedy oglą­da­łem Bam­biego, wszystko we mnie krzy­czało: „Co tu się, kurwa, dzieje?”, acz­kol­wiek nie do końca tymi sło­wami, bo mia­łem tylko pięć lat. Gdyby tra­iler był uczciw­szy, chyba ła­twiej by­łoby mi po­ra­dzić so­bie z trau­ma­tycz­nymi sce­nami.

*

Pew­nego razu ro­dzice po­szli do kina i nie wzięli mnie ze sobą. Wy­brali się na po­dwójny se­ans: naj­pierw Sweet Swe­et­back’s Ba­adasssss Song Me­lvina Van Pe­eblesa, po­tem Brew­ster McC­loud Ro­berta Alt­mana.

Ra­zem z nimi po­szedł Ro­ger, młod­szy brat mo­jej mamy, który do­piero co wró­cił z Wiet­namu i spo­ty­kał się z moją ba­by­sit­terką Ro­bin, sym­pa­tyczną rudą dziew­czyną z klasy śred­niej, miesz­ka­jącą przy tej sa­mej ulicy co my.

Wie­czór był nie­udany.

Filmy nie spodo­bały się im do tego stop­nia, że oj­czym i wuj na­rze­kali na nie jesz­cze przez wiele dni. Brew­ster McC­loud to je­den z naj­gor­szych fil­mów dys­try­bu­owa­nych przez dużą hol­ly­wo­odzką wy­twór­nię, na­wet je­śli weź­mie się pod uwagę Kwin­tet, inny film Alt­mana. Kwin­tet jest okropny, nudny i bez­sen­sowny, ale Brew­ster McC­loud to ki­nowy od­po­wied­nik ptaka, który sra ci na głowę. Z dru­giej strony na swój spo­sób śmie­szy mnie, kiedy my­ślę, że ro­dzice, wuj i moja sie­dem­na­sto­let­nia ba­by­sit­terka spo­dzie­wali się nor­mal­nego filmu.

Brew­ster McC­loud oka­zał się kom­plet­nie nie­zro­zu­miały (zwłasz­cza dla wuja).

Tak na­prawdę jed­nak chcieli obej­rzeć przede wszyst­kim Sweet Swe­et­back’s Ba­adasssss Song.

Nie za­brali mnie, bo nie mo­gli: film miał ka­te­go­rię X („Tak zde­cy­do­wała grupa bia­łych cen­zo­rów!”). Je­stem pe­wien, że Curt, wuj Ro­ger i Ro­bin nie wie­dzieli, jak za­re­ago­wać na film Van Pe­eblesa, bę­dący tak na­prawdę wy­krzy­cze­niem czar­nej dumy. Ja­sne, nie wie­dzieli też, jak za­re­ago­wać na Brew­stera McC­lo­uda. Ale na nie­po­ważny film Alt­mana mo­gli po pro­stu mach­nąć ręką. Na­to­miast film Van Pe­eblesa to było coś.

Coś, czego nie zro­zu­mieli.

Coś, czego nie po­tra­fili zro­zu­mieć (i dla­tego się wku­rzyli).

Coś, co nie było prze­zna­czone dla nich. Film skre­ślał ta­kich wi­dzów jak oni. Kiedy to zro­zu­mieli, oni też go skre­ślili. Tyle że – ina­czej niż z Brew­ste­rem McC­lo­udem – nie mo­gli go tak po pro­stu olać.

Co cie­kawe, po­szli do kina, bo na­mó­wiła ich na to moja mama. Wąt­pię, czy Curt, Ro­ger albo Ro­bin wcze­śniej sły­szeli o tym fil­mie. To mama im go za­re­kla­mo­wała. Za­wsze kiedy o nim mó­wiła, uży­wała peł­nej wer­sji ty­tułu: nie Sweet Swe­et­back, tylkoSweet Swe­et­back’s Ba­adasssss Song. Pa­mię­tam, że oj­czym i stryj przy­pie­przali się do filmu jesz­cze przez wiele dni, za to matka mó­wiła dość nie­wiele. Nie bro­niła go, ale też nie przy­łą­czała się do na­rze­kań. Po pro­stu nie po­ru­szała te­matu, co było do niej nie­po­dobne.

Nie­cały rok póź­niej zo­sta­wiła Curta. Przez na­stępne trzy lata uma­wiała się tylko z czar­nymi.

W tam­tym cza­sie rza­dziej cho­dzi­li­śmy ra­zem do kina. Matka oglą­dała filmy głów­nie na rand­kach. Za­li­czyła wtedy tro­chę fil­mów na­le­żą­cych do no­wego ga­tunku: bla­xplo­ita­tion. Mię­dzy in­nymi Su­per Fly.

Sły­sza­łem o nim, bo ja­kiś czas wcze­śniej ku­piła so­und­track, który był ogrom­nym hi­tem, i pusz­czała go w kółko w na­szym miesz­ka­niu. Poza tym film in­ten­syw­nie re­kla­mo­wano w pro­gra­mie Soul Train. A Soul Train oglą­da­li­śmy za­wsze. Nie było mowy, że­by­śmy w so­botę nie usie­dli przed te­le­wi­zo­rem. Tro­chę wcze­śniej prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do cał­kiem spoko miesz­ka­nia. Dzie­li­li­śmy je z dwiema bar­man­kami, które były wów­czas naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami matki: Jac­kie (czarną) i Lil­lian (Mek­sy­kanką).

A więc: fun­kowe lata sie­dem­dzie­siąte i trzy młode, nie­brzyd­kie, sek­sowne dziew­czyny (moja matka wy­glą­dała jak po­łą­cze­nie Cher i Bar­bary Ste­ele) rand­ku­jące ze spor­tow­cami. Jedna biała, jedna czarna, jedna Mek­sy­kanka. Do tego dzie­się­cio­letni syn bia­łej. Nor­mal­nie jak w sit­co­mie.

Jak matka oce­niła Su­per Fly? Uznała, że to tro­chę ama­torsz­czy­zna. Ale scenę, w któ­rej Ron O’Neal i She­ila Fra­zier ko­chają się w wan­nie, uwa­żała za nie­sa­mo­wi­cie sek­sowną.

Ko­lej­nym fil­mem z ga­tunku bla­xplo­ita­tion, o któ­rym mi opo­wie­działa, była Me­linda z Ca­lvi­nem Loc­khar­tem (rów­nież in­ten­syw­nie re­kla­mo­wana w Soul Train). Obej­rza­łem Me­lindę wiele lat póź­niej. Jest spoko (to coś w ro­dzaju kla­sycz­nego noir Laura, tyle że w wer­sji bla­xplo­ita­tion, z dużą dawką kung-fu na ko­niec). Matce bar­dzo się po­do­bało. Po­wie­dzia­łem, że też chciał­bym zo­ba­czyć Me­lindę. Tym ra­zem się nie zgo­dziła. Rzadko się to zda­rzało (były tylko dwa inne przy­padki: Eg­zor­cy­sta i Ciało dla Fran­ken­ste­ina), więc za­py­ta­łem dla­czego. Ni­gdy nie za­po­mnia­łem tego, co po­wie­działa.

A po­wie­działa:

– Słu­chaj, Qu­en­tin, to bar­dzo bru­talny film. Za­zwy­czaj nie mam z tym pro­blemu. Ale w tym wy­padku nie zro­zu­miesz hi­sto­rii. Więc nie zro­zu­miesz kon­tek­stu bru­tal­nych scen. Zo­ba­czył­byś w tym fil­mie tylko prze­moc dla sa­mej prze­mocy. Nie chcę, że­byś oglą­dał prze­moc dla sa­mej prze­mocy.

Cho­ciaż od lat mu­szę roz­ma­wiać o prze­mocy w ki­nie i będę o niej roz­ma­wiał do końca ży­cia, ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś wy­ło­żył sprawę le­piej niż moja mama. Z dru­giej strony – czę­sto zda­rzało się, że gu­bi­łem się w fa­bu­łach fil­mo­wych. Nie­wiele zro­zu­mia­łem na przy­kład z Fran­cu­skiego łącz­nika. Orien­to­wa­łem się tylko, że gli­nia­rze pró­bują do­paść tego fa­ceta z brodą. Mama naj­wy­raź­niej uznała, że to wy­star­czy.

*

Mniej wię­cej w tam­tym cza­sie spo­ty­kała się z Reg­giem, za­wo­do­wym fut­bo­li­stą. Reg­gie chciał u niej za­punk­to­wać, za­pro­po­no­wał więc, że jak bę­dzie trzeba, chęt­nie się mną zaj­mie przez parę go­dzin.

Był fut­bo­li­stą, więc – co zro­zu­miałe – za­py­tał:

– Mały lubi fut­bol?

– Nie, lubi filmy – od­po­wie­działa matka.

Na szczę­ście Reg­gie też lu­bił filmy. Za­li­czył chyba całe bla­xplo­ita­tion. Tak więc pew­nego póź­nego so­bot­niego po­po­łu­dnia Reg­gie (któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem) zja­wił się w na­szym miesz­ka­niu i za­brał mnie do kina. I to w czę­ści mia­sta, w któ­rej jesz­cze ani razu nie by­łem. Świet­nie zna­łem kina w Hol­ly­wood i We­stwood, ale te­raz tra­fi­łem do zu­peł­nie ob­cej dziel­nicy. Mieli tu ogromne kina, jedno koło dru­giego. Cią­gnęły się chyba przez osiem prze­cznic. (Wiele lat póź­niej zo­rien­to­wa­łem się, że Reg­gie za­wiózł mnie do śród­mie­ścia, na Broad­way Bo­ule­vard, gdzie znaj­do­wały się mię­dzy in­nymi Or­pheum, State, Los An­ge­les, Mil­lion Dol­lar The­atre i To­wer). Nie tylko kina były ogromne – ogromne były też ba­nery re­kla­mowe z pla­ka­tami. Na moje oko miały z sześć me­trów wy­so­ko­ści. Na pla­ka­tach kró­lo­wało bla­xplo­ita­tion (z dwoma wy­jąt­kami: za­ła­pały się też kla­syk kina sztuk walki Nie­zwy­cię­żony za­wod­nik i – nie­spo­dzianka – My Fair Lady). Nie wi­dzia­łem żad­nego z wy­świe­tla­nych tu fil­mów, ale sły­sza­łem o nich, bo pro­mo­wano je w te­le­wi­zji (zwłasz­cza w pro­gra­mie Soul Train), w sta­cji ra­dio­wej 1580 KDay gra­ją­cej czarną mu­zykę i w „Los An­ge­les Ti­me­sie”. Re­klamy za­miesz­czane w ga­ze­cie wy­da­wały się szcze­gól­nie eks­cy­tu­jące, obie­cy­wały ostrą jazdę.

Słońce po­mału za­cho­dziło, więc ob­sługa kin za­częła włą­czać pod­świe­tle­nie fron­to­nów z wy­pi­sa­nymi ty­tu­łami. Mój nowy kum­pel po­wie­dział, że mogę wy­brać do­wolny film z wy­jąt­kiem My Fair Lady. W tam­ten so­botni wie­czór granoZa­bójcę z Ber­niem Ca­seyem (czarny re­make bry­tyj­skiego kry­mi­nału Do­paść Car­tera) orazThe Mack, który nie­długo miał się stać kla­sy­kiem. Grali w nim Max Ju­lien i Ri­chard Pryor.

– Może być The Mack? – spy­ta­łem.

– Już na nim by­łem – po­wie­dział Reg­gie.

– Jest do­bry?

– Jest nie­sa­mo­wity! Je­śli na­prawdę chcesz obej­rzeć The Mack, pójdę po raz drugi, ale jesz­cze się ro­zej­rzyjmy, OK?

Oka­zało się, że w oko­licy lecą też Su­per Fly, Tro­uble Man, Czarna spra­wie­dli­wość (czarny re­make As­fal­to­wej dżun­gli) i Come Back, Char­le­ston Blue, czyli se­quel filmu Cot­ton Co­mes to Har­lem. Reg­gie wi­dział je wszyst­kie. Ale aku­rat w po­przed­nią środę pre­mierę miał Czarny mści­ciel, nowy film z su­per­gwiazdą bla­xplo­ita­tion Ji­mem Brow­nem. Od kilku dni re­kla­mo­wano go w te­le­wi­zji, za­po­wia­dał się na­prawdę eks­cy­tu­jąco. (Na­dal pa­mię­tam spoty ra­diowe: „Jim Brown do­rwie chwata, który za­bił ci brata”).

OK, Reg­gie zde­cy­do­wa­nie chciał obej­rzeć Czar­nego mści­ciela. Po pierw­sze, wi­dział już wszystko inne – oka­zał się praw­dzi­wym ko­ne­se­rem – po dru­gie, było ku­rew­sko oczy­wi­ste, że jara się Ji­mem Brow­nem.

Za­py­ta­łem, któ­rych ak­to­rów lubi naj­bar­dziej. Wy­mie­nił Jima Browna, Maxa Ju­liena, Ri­charda Ro­und­tree, Char­lesa Bron­sona i Lee Van Cle­efa.

Po­tem za­py­tał o mo­jego ulu­bio­nego ak­tora.

– Ro­bert Pre­ston – od­par­łem.

– Kto?

– Mu­zyk – wy­ja­śni­łem. (Mia­łem wtedy fazę na Mu­zyka).

So­botni wie­czór, nowy film z Ji­mem Brow­nem. Ogromna sala (ja­kieś ty­siąc czte­ry­sta miejsc) nie była może cał­ko­wi­cie wy­peł­niona, ale zja­wił się spory tłum. Czuło się pod­nie­ce­nie.

By­łem je­dy­nym bia­łym na wi­downi.

Tam­tego wie­czoru pierw­szy raz obej­rza­łem film w czar­nej dziel­nicy z czarną pu­blicz­no­ścią. Rok 1972. Za­le­d­wie cztery lata póź­niej re­gu­lar­nie wy­bie­ra­łem się bez do­ro­słych do Car­son Twin Ci­nema w Car­son. Cho­dzili tam głów­nie czarni. W Car­son Twin Ci­nema nad­ro­bi­łem kla­sykę bla­xplo­ita­tion i kina kung-fu (Coffy, The Mack, Foxy Brown, J.D.’s Re­venge, Co­oley High, Corn­bread, Earl and Me, Dr Black, Mr Hyde, Nie­zwy­cię­żony za­wod­nik, Lady Kung Fu, Wście­kłe pię­ści), obej­rza­łem też mnó­stwo fil­mów explo­ita­tion, które tra­fiały wów­czas na ekrany. Na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych udało mi się wró­cić na Broad­way Bo­ule­vard. Tyle że wów­czas była to przede wszyst­kim dziel­nica Mek­sy­ka­nów i filmy grane tam z ta­śmy 35 mm prze­waż­nie miały hisz­pań­skie na­pisy.

W po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych czę­sto spę­dza­łem week­endy w domu Jac­kie (pa­mię­ta­cie chyba Jac­kie, na­szą dawną współ­lo­ka­torkę) w Comp­ton. Można po­wie­dzieć, że Jac­kie była wów­czas moją drugą matką. Jej córka Nikki, star­sza ode mnie o cztery lata, była jak sio­stra, a Don, brat Jac­kie (mó­wi­li­śmy do niego „Duży D.”), jak wu­jek.

Nikki i jej przy­ja­ciółki za­bie­rały mnie do kina w Comp­ton. Obej­rza­łem wtedy Ma­ho­gany, Zróbmy to jesz­cze raz, Wy­rów­nane ra­chunki i Adiós Amigo. (Nie cho­dzi­li­śmy wy­łącz­nie na czarne filmy: wy­bra­li­śmy się też na Port lot­ni­czy ’75 i Nie­czy­ste za­gra­nie). Kiedy mia­łem czter­na­ście lat, po­sze­dłem ra­zem z Nikki i jej kum­pelą do Pus­sy­cat The­atre przy Hol­ly­wood Bo­ule­vard i obej­rza­łem mój pierw­szy film porno, a ści­ślej dwa filmy – kla­syczny po­dwójny ze­staw grany tam przez osiem lat, czyli Głę­bo­kie gar­dło i The De­vil in Miss Jo­nes. Je­śli cho­dzi o Głę­bo­kie gar­dło, nie ro­zu­mie­li­śmy, o co tyle krzyku. Za to The De­vil in Miss Jo­nes uzna­li­śmy za cał­kiem spoko film.

Jak to moż­liwe, że mnie wpu­ścili, skoro mia­łem tylko czter­na­ście lat?

Po pierw­sze, by­łem dość wy­soki. Wła­ści­wie tylko pi­skliwy głos mógł mnie zde­ma­sko­wać, więc się nie od­zy­wa­łem. Nikki ku­piła bi­lety.

Po dru­gie, kino było otwarte przez całą noc. Więc przy­szli­śmy o dru­giej. Ni­gdy chyba nie zda­rzyło się, żeby w Pus­sy­cat The­atre o dru­giej w nocy od­pra­wiono ja­kąś dziew­czynę.

Nie­długo póź­niej, kiedy mia­łem szes­na­ście lat, do­sta­łem ro­botę w Pus­sy­cat The­atre w Tor­rance. Od­po­wia­da­łem za po­rzą­dek na sali.

Do­bra, ale wróćmy do Reg­giego i Jima Browna.

W To­wer The­atre Czar­nego mści­ciela grano ra­zem z dru­gim fil­mem, tan­det­nym dra­ma­tem o pro­ble­ma­tyce ra­so­wej za­ty­tu­ło­wa­nym The Bus Is Co­ming.

We­szli­śmy na salę ja­kieś czter­dzie­ści pięć mi­nut przed jego za­koń­cze­niem. Jak już wie­cie, mia­łem spore do­świad­cze­nie w oglą­da­niu am­bit­nych fil­mów ra­zem z do­ro­słą pu­blicz­no­ścią. Wi­dzia­łem roz­ma­ite re­ak­cje na roz­ma­ite filmy. Pa­mię­tam na­wet, jak pew­nego razu wku­rzeni wi­dzo­wie za­częli bu­czeć i krzy­czeć, aż w końcu po­kaz zo­stał prze­rwany (film no­sił ty­tuł Mło­dzi ab­sol­wenci, wy­pro­du­ko­wała go nie­za­leżna wy­twór­nia Crown In­ter­na­tio­nal Pic­tu­res).

Ale ni­gdy jesz­cze nie prze­ży­łem cze­goś ta­kiego jak w To­wer The­atre.

Lu­dzie na sali nie­na­wi­dzili, na­prawdę, kurwa, nie­na­wi­dziliThe Bus Is Co­ming.

Przez całe czter­dzie­ści pięć mi­nut rzu­cali w stronę ekranu blu­zgi i prze­kleń­stwa. Pierw­szy raz w ży­ciu usły­sza­łem wów­czas słowa: „Ssij mi fiuta!”, bo je­den z wi­dzów krzyk­nął tak do któ­re­goś z bo­ha­te­rów. Po­cząt­kowo nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć. Pu­blicz­ność z każdą mi­nutą od­kry­wała w so­bie nowe po­kłady po­gardy dla filmu, blu­zgi sta­wały się co­raz moc­niej­sze i co­raz za­baw­niej­sze, więc w pew­nym mo­men­cie się ro­ze­śmia­łem. Po­tem do­sta­łem głu­pawki. Pi­skliwy chi­chot dzie­wię­cio­latka ewi­dent­nie roz­ba­wił fut­bo­li­stę Reg­giego.

– Do­brze się ba­wisz, Q? – spy­tał.

– Ci go­ście są strasz­nie za­bawni – po­wie­dzia­łem. Nie mia­łem na my­śli po­staci z filmu.

Reg­gie się uśmiech­nął i po­kle­pał mnie w ra­mię swoją wielką dło­nią.

– Je­steś spoko dzie­ciak, Q.

Ośmie­liło mnie to i po­my­śla­łem, że chyba mogę się przy­łą­czyć do reszty wi­dzów. Więc krzyk­ną­łem coś w stronę ekranu. Po czym za­raz zer­k­ną­łem na Reg­giego, żeby upew­nić się, czy nie prze­gią­łem. Reg­gie tylko się za­śmiał. Skoro tak, nie mu­sia­łem się już po­wstrzy­my­wać. W pew­nym mo­men­cie wy­krzy­cza­łem na­wet moje nowe ulu­bione po­wie­dze­nie: „Ssij mi fiuta!”.

Czym strasz­nie roz­ba­wi­łem Reg­giego i kilku fa­ce­tów sie­dzą­cych koło nas.

Wow! Co za wie­czór!

A prze­cież do­piero się za­czy­nał.

Pa­mię­tam jesz­cze jedną rzecz na te­mat The Bus Is Co­ming. Jedną z po­staci jest dwu­na­sto­letni czarny chło­pak, który przez cały film czeka na ty­tu­łowy au­to­bus. (Au­to­bus to chyba ja­kaś me­ta­fora). Na ko­niec au­to­bus nad­jeż­dża. Chło­pak za­czyna krzy­czeć: „Au­to­bus je­dzie! Au­to­bus je­dzie!”. Je­den z wi­dzów za­wo­łał: „Świet­nie, no to wsia­daj i wy­pier­da­laj!”.

Kiedy na wiel­kiej sali za­pa­liły się świa­tła, na­dal pła­ka­łem ze śmie­chu. Za­czą­łem czaić, że Reg­gie pró­buje mi się przy­po­do­bać ze względu na moją matkę, więc za­py­ta­łem, czy mogę ku­pić so­bie colę i tro­chę cu­kier­ków. Na co Reg­gie, za­miast pójść ze mną do baru, wy­cią­gnął z port­fela bank­not dwu­dzie­sto­do­la­rowy i po­wie­dział: „Kup, co chcesz”.

Jak dla mnie, mama mo­gła na­tych­miast wyjść za tego typa.

Ru­szy­łem więc do baru przez kino wiel­kie jak Me­tro­po­li­tan Opera Ho­use. Ob­ła­do­wany śmie­cio­wym żar­ciem za dzie­sięć do­lców wró­ci­łem na miej­sce. Świa­tła już przy­ga­sały. Była so­bot­nia noc w cen­trum Los An­ge­les, na sali sie­działo mniej wię­cej osiem­set pięć­dzie­siąt osób, sami czarni, z czego ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt kilka pro­cent sta­no­wili fa­ceci. Roz­legł się fur­kot pro­jek­tora i za­czął się Czarny mści­ciel, nowy film z Ji­mem Brow­nem.

Po­wiem tyle: po tam­tym wie­czo­rze ni­gdy już nie by­łem taki sam.

Całe moje póź­niej­sze ki­nowe ży­cie – czyli za­równo oglą­da­nie, jak i krę­ce­nie fil­mów – było do pew­nego stop­nia próbą po­wrotu do tam­tego do­świad­cze­nia, kiedy w so­bot­nią noc w 1972 roku oglą­da­łem nowy kry­mi­nał z Ji­mem Brow­nem w ki­nie dla czar­nych. Ża­den wcze­śniej­szy se­ans fil­mowy nie przy­go­to­wał mnie na coś ta­kiego. OK, może tro­chę po­dob­nie było, kiedy oglą­da­łem mo­jego pierw­szego Bonda, czyli Dia­menty są wieczne, a pu­blicz­ność bez­błęd­nie od­czy­ty­wała pod­tek­sty wszyst­kich żar­tów rzu­ca­nych przez Se­ana Con­nery’ego. I do­dał­bym jesz­cze re­ak­cje lu­dzi na Clinta Eastwo­oda w roli Brud­nego Harry’ego.

Ale w su­mie nie ma po­rów­na­nia.

Jim Brown sie­dzi za biur­kiem, Bruce Glo­ver (oj­ciec Cri­spina) i jego białe przy­du­pasy za­czy­nają mu wy­gra­żać. Na co Jim wci­ska ukryty gu­zik i na­gle pro­sto w ręce wpada mu ukryta pod bla­tem strzelba z od­pi­ło­waną lufą. Czarni fa­ceci na wiel­kiej sali ki­no­wej za­częli krzy­czeć z ra­do­ści. Ni­gdy wcze­śniej nie prze­ży­łem ta­kich emo­cji. Mia­łem dzie­więć lat, wy­cho­wy­wała mnie sa­motna matka – nic dziw­nego, że wła­ści­wie było to moje naj­bar­dziej mę­skie do­świad­cze­nie.

Kiedy film skoń­czył się stop­klatką z Ji­mem Brow­nem, gość sie­dzący za mną i Reg­giem oznaj­mił gło­śno:

– Nie­zły skur­wiel z tego Gunna i to mi się po­doba[4].

Nie­stety ni­gdy wię­cej nie zo­ba­czy­łem Reg­giego. Do dziś nie wiem dla­czego. Od czasu do czasu py­ta­łem mamę:

– Co się stało z Reg­giem?

Mama tylko wzru­szała ra­mio­nami i od­po­wia­dała:

– Bywa, że na niego wpa­dam.

Bul­litt

(1968)

Steve McQu­een na­le­żał do naj­więk­szych gwiaz­do­rów lat sześć­dzie­sią­tych, obok Paula New­mana i War­rena Be­atty’ego. Wielka Bry­ta­nia miała wów­czas nie­złą re­pre­zen­ta­cję eks­cy­tu­ją­cych ak­to­rów no­wego po­ko­le­nia gra­ją­cych główne role – Mi­chael Ca­ine, Sean Con­nery, Al­bert Fin­ney, Te­rence Stamp. Ale je­śli cho­dzi o mło­dych sek­sow­nych Ame­ry­ka­nów, li­czyli się tylko McQu­een, New­man i Be­atty. Szcze­bel ni­żej znaj­do­wali się Ja­mes Gar­ner, Geo­rge Pep­pard i Ja­mes Co­burn. Prze­waż­nie ob­sa­dzano ich dla­tego, że któ­ryś z gór­nej trójki od­mó­wił. Pro­du­cenci chcieli New­mana albo McQu­eena, nie udało się, więc za­trud­niali Geo­rge’a Pep­parda. Chcieli McQu­eena, McQu­een mó­wił „nie”, rola tra­fiała do Co­burna. Chcieli Be­atty’ego, Be­atty nie chciał, no to zo­sta­wał jesz­cze Geo­rge Ha­mil­ton. Wła­ści­wie tylko Ja­mes Gar­ner był na tyle po­pu­larny, że od czasu do czasu przy­sy­łano mu sce­na­riusz, który nie prze­szedł wcze­śniej przez ręce McQu­eena, New­mana ani Be­atty’ego, acz­kol­wiek zda­rzało się to dość rzadko.

Jesz­cze ni­żej pla­so­wali się ak­to­rzy, któ­rzy już nie­długo mieli za­cząć gry­wać główne role, na przy­kład Ro­bert Red­ford, Geo­rge Se­gal i Geo­rge Ma­ha­ris, a także gwiazdy mu­zyki pop Pat Bo­one i Bobby Da­rin (ten ostatni ro­bił w la­tach sześć­dzie­sią­tych cał­kiem spoko ka­rierę fil­mową). Gdyby Elvis Pre­sley po­trak­to­wał kino po­waż­nie, mógłby za­gro­zić pierw­szej trójce. Tyle że Elvis był za­kład­ni­kiem puł­kow­nika Toma Par­kera oraz wła­snego suk­cesu. Krę­cił dwa filmy rocz­nie, wszyst­kie przy­no­siły zy­ski i trzeba po­wie­dzieć, że nie­które z nich były nie­złe, a w każ­dym ra­zie lep­sze od po­zo­sta­łych, ale trudno uznać je za praw­dziwe filmy. To „filmy z Elvi­sem Pre­sleyem”. Osobna ka­te­go­ria[5].

Po­pu­lar­ność Steve’a McQu­eena w la­tach sześć­dzie­sią­tych brała się z tego, że nie­wąt­pli­wie miał mnó­stwo cha­ry­zmy, a poza tym uwa­żano go za króla cool. Co waż­niej­sze, z ca­łej trójki (New­man, McQu­een, Be­atty) to wła­śnie McQu­een krę­cił naj­lep­sze filmy.

Po tym, jak stał się gwiazdą dzięki Wiel­kiej ucieczce, wy­bie­rał same cho­ler­nie do­bre pro­jekty. Je­dyny nie­wy­pał w jego fil­mo­gra­fii w tam­tym okre­sie to Dzie­cino, deszcz musi pa­dać, głów­nie dla­tego, że Steve pró­bu­jący grać pio­sen­ka­rza fol­ko­wego to po pro­stu śmiech na sali. Paul New­man od czasu do czasu krę­cił coś na­prawdę le­gen­dar­nego, za­sad­ni­czo jed­nak zro­bił nie­praw­do­po­dob­nie dużo chu­jo­wych fil­mów. Se­rio, jak my­ślę o roz­ma­itych pro­jek­tach, które brał, nor­mal­nie nie mogę uwie­rzyć. Na co on li­czył? Chyba po pro­stu chciał cza­sami wy­rwać się z domu. Co do Be­atty’ego, wszystko, co zro­bił mię­dzy Wio­senną buj­no­ścią traw a Bon­nie i Clyde’em, jest gówno warte. (OK, może Li­lith ja­koś się broni).

Tym­cza­sem McQu­een kon­se­kwent­nie wy­bie­rał pro­jekty wy­so­kiej ja­ko­ści. Wy­stę­po­wał w lep­szych fil­mach niż tamci dwaj, cho­ciaż nie miał ja­kie­goś nad­przy­ro­dzo­nego ta­lentu, je­śli cho­dzi o po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji. I nie było tak, że sta­ran­nie ana­li­zo­wał wszyst­kie do­stępne sce­na­riu­sze. Steve w ogóle nie lu­bił czy­tać. Chyba ni­gdy nie zda­rzyło się, żeby z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli zmę­czył książkę od po­czątku do końca. Pew­nie nie czy­tał też ga­zet, chyba że ar­ty­kuły na wła­sny te­mat. Sce­na­riu­sze czy­tał tylko, je­śli na­prawdę mu­siał. Nie zro­zum­cie mnie źle: nie był anal­fa­betą. Jego pierw­sza żona Ne­ile McQu­een po­wie­działa mi: „Lu­bił cza­so­pi­sma o sa­mo­cho­dach”.

Nie był też głupi. O ob­ję­to­ści sko­ko­wej, gaź­ni­kach mo­to­cy­kli albo broni mógł ga­dać go­dzi­nami, do znu­dze­nia.

Po pro­stu nie lu­bił czy­tać.

Skoro tak, kto czy­tał sce­na­riu­sze, które mu przy­sy­łano?

Ne­ile McQu­een.

Nie da się prze­ce­nić roli, jaką Ne­ile ode­grała w ka­rie­rze fil­mo­wej Steve’a.

To Ne­ile czy­tała sce­na­riu­sze. To Ne­ile ro­biła se­lek­cję. Wie­działa, które pro­jekty będą naj­le­piej pa­so­wały Steve’owi. Jego agent Stan Ka­men brał dzie­sięć sce­na­riu­szy, od­rzu­cał pięć, po­zo­stałe wy­sy­łał Ne­ile. Ne­ile czy­tała te pięć sce­na­riu­szy, pi­sała stresz­cze­nia, wy­bie­rała dwa, które naj­bar­dziej się jej spodo­bały, po czym opo­wia­dała Steve’owi fa­bułę. Tłu­ma­czyła mu też, dla­czego po­wi­nien przy­jąć rolę. Za­zwy­czaj koń­czyło się tak, że Steve czy­tał sce­na­riusz, który Ne­ile uwa­żała za naj­lep­szy[6]. Ja­sne, li­czyło się też, kto re­ży­se­ruje, ile kasy, gdzie będą krę­cone zdję­cia – wszyst­kie te sprawy. Ale opi­nia Ne­ile miała pierw­szo­rzędne zna­cze­nie. Re­ży­se­rzy, z któ­rymi Steve pra­co­wał już wcze­śniej, mo­gli li­czyć na pre­fe­ren­cyjne trak­to­wa­nie, je­śli jed­nak Ne­ile nie spodo­bał się sce­na­riusz, za­czy­nały się dla nich schody. Ne­ile miała świetny gust, wie­działa, dla­czego lu­dzie chcą oglą­dać jej męża i do ja­kich fil­mów Steve na­daje się naj­le­piej. Więc mo­gła kie­ro­wać jego ka­rierą. Dzięki Ne­ile w dru­giej po­ło­wie lat sześć­dzie­sią­tych – po­cząw­szy od Cin­cin­nati Kida – Steve za­li­czył passę, o ja­kiej ry­wale mo­gli tylko po­ma­rzyć. (Elvi­sowi przy­dałby się ktoś taki jak Ne­ile McQu­een).

Wal­ter Hill, mistrz kina ak­cji, pew­nego razu po­dzie­lił się ze mną cie­kawą ob­ser­wa­cją, z którą Ne­ile z pew­no­ścią by się zgo­dziła. Pra­co­wał ze Steve’em jako czło­nek ekipy pod­czas krę­ce­nia Afery Tho­masa Crowna i Bul­litta, po­tem zo­stał sce­na­rzy­stą i na­pi­sał Ucieczkę gang­stera.

– My­ślę, Qu­en­tin, że po­lu­bił­byś Steve’a mię­dzy in­nymi dla­tego, że był do­brym ak­to­rem, ale uwa­żał się za gwiazdę kina[7] – po­wie­dział mi Hill. – Stąd brał się jego urok. Wie­dział, w czym jest do­bry. Wie­dział, dla­czego pu­blicz­ność go lubi, i chciał za­spo­ka­jać jej ocze­ki­wa­nia. – Wal­ter do­dał: – Na­prawdę po­dzi­wia­łem Steve’a. Był jedną z ostat­nich praw­dzi­wych gwiazd.

To prawda, McQu­een nie za­mie­rzał ukry­wać twa­rzy pod toną cha­rak­te­ry­za­cji ani przy­kle­jać so­bie sztucz­nej brody, żeby zmie­nić wy­gląd jak Paul New­man w Sę­dzim z Tek­sasu albo Ro­bert Red­ford w Je­re­miah John­so­nie. Kiedy krę­cił film, chciał być jego gwiazdą. Chciał mieć naj­lep­szą rolę, grać po­stać, która robi naj­za­je­bist­sze rze­czy. Nie lu­bił dzie­lić z ni­kim ekranu. Na ko­niec za­wsze mu­siał trium­fo­wać. Znał swoją pu­blicz­ność. Wie­dział, że lu­dzie płacą za bi­lety, bo chcą zo­ba­czyć, jak Steve McQu­een wy­grywa.

*

Za­py­ta­łem Ne­ile McQu­een o po­czątki Bul­litta. Od­po­wie­działa, że Steve do­piero co pod­pi­sał umowę z War­ner Bros.-Se­ven Arts; wy­twór­nia miała fi­nan­so­wać pro­jekty krę­cone przez jego firmę So­lar Pro­duc­tions. Bul­litt był pro­jek­tem, od któ­rego War­ner Bros. chciała za­cząć współ­pracę. Steve na­krę­cił wła­śnie swój naj­więk­szy hit, Aferę Tho­masa Crowna, i Ne­ile po­my­ślała: „W Afe­rze Tho­masa Crowna grał zło­dzieja, te­raz za­gra gli­nia­rza. Taka zmiana do­brze mu zrobi”.

Wszy­scy chcieli, żeby McQu­een za­grał Bul­litta. Wszy­scy oprócz McQu­eena.

– Trwało chyba całą wiecz­ność, za­nim w końcu się zgo­dził – opo­wia­dała Ne­ile. – Jack War­ner wy­dzwa­niał na nasz do­mowy nu­mer i darł się na mnie przez te­le­fon. A po­tem ja dar­łam się na Steve’a: „Zrób ten cho­lerny film!”.

McQu­een sły­nął z tego, że za­wsze długo zwle­kał z de­cy­zją, tym ra­zem jed­nak miał do­dat­kowy po­wód: wa­hał się, czy grać po­li­cjanta, bo wszedł w kontr­kul­turę dzieci kwia­tów. No­sił ko­ra­liki i stroje in­spi­ro­wane modą hip­pi­sow­ską. Ne­ile śmiała się:

– Steve od lat prak­ty­ko­wał wolną mi­łość. Po­tem wolna mi­łość stała się pod­stawą no­wej dok­tryny fi­lo­zo­ficz­nej. Nic dziw­nego, że pod­pi­sał się pod tą dok­tryną obiema rę­kami. – Tłu­ma­czyła: – Uznał, że jego miej­sce jest wśród dzieci kwia­tów. A dzieci kwiaty nie­na­wi­dziły gli­nia­rzy. Mó­wiły o nich „psy”. „Nie mogę za­grać psa”, po­wta­rzał.

Po­dobną rzecz usły­sza­łem od Wal­tera Hilla.

– Steve czuł coś w ro­dzaju mi­stycz­nej więzi ze swo­imi wi­dzami. Uwa­żał, że jego fani są młodsi, bar­dziej trendy niż fani ty­po­wych gwiazd fil­mo­wych. Przy­kła­dali dużą wagę do tego, w co się ubie­rał na ekra­nie. I do tego, co ro­bił. Li­czył się dla nich na przy­kład krój jego dżin­sów. Zda­niem Steve’a jego fa­nów krę­ciły tego typu de­tale.

Ne­ile za­pa­mię­tała słowa Steve’a:

– Je­śli za­gram gli­nia­rza, moim fa­nom eks­plo­dują mó­zgi.

Wil­liam No­lan pi­sze w książce Steve McQu­een. Star on Whe­els, że Steve do­stał ko­ra­liki w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym od swo­jej córki Terry. „Spodo­bały mu się tak bar­dzo, że roz­wa­żał na­wet za­ło­że­nie ich, kiedy miał wziąć udział w se­sji fo­to­gra­ficz­nej na uży­tek re­klam pra­so­wych Bul­litta”. Hip­pi­sow­skie ko­ra­liki i spluwa. Tak miał wy­glą­dać trendy po­li­cjant.

Osta­tecz­nie McQu­een po­sta­no­wił, że So­lar Pro­duc­tions wy­pro­du­kuje Bul­litta. War­ner Bros.-Se­ven Arts od­po­wia­dała za dys­try­bu­cję. Po­wstał film, który nie tylko oka­zał się naj­więk­szym hi­tem w ka­rie­rze Steve’a McQu­eena, ale też ide­al­nie chwy­tał ze­it­ge­ist. McQu­een wresz­cie prze­sko­czył swo­jego naj­więk­szego ry­wala Paula New­mana. Frank Bul­litt – spoko kolo, szy­kowny i opa­no­wany, ale w każ­dej chwili go­tów wci­snąć gaz do de­chy – na za­wsze stał się czę­ścią wi­ze­runku Steve’a, tak samo jak Brudny Harry (któ­rego zresztą McQu­een nie chciał za­grać) na za­wsze stał się czę­ścią wi­ze­runku Clinta Eastwo­oda.

Bul­litt zmie­nił też re­guły fil­mów, a póź­niej także se­riali te­le­wi­zyj­nych o gli­nia­rzach. Wcze­śniej ele­ganccy i wy­tworni by­wali przede wszyst­kim tajni agenci. Na­wet pry­watni de­tek­tywi – Paul New­man w Ru­cho­mym celu, Frank Si­na­tra jako Tony Rome, Ralph Me­eker w Śmier­tel­nym po­ca­łunku i Geo­rge Pep­pard jako P.J. – ubie­rali się le­piej niż gli­nia­rze, mieli bar­dziej luk­su­sowe miesz­ka­nia i ogól­nie rzecz bio­rąc, ko­rzy­stali z ży­cia. Na­to­miast filmy o po­li­cjan­tach były za­wsze bar­dzo po­ważne, bar­dzo se­rio i, po­wiedzmy so­bie szcze­rze, tro­chę nudne. Ni­czym się od sie­bie nie róż­niły. Po­li­cjanci też ni­czym się od sie­bie nie róż­nili: wszy­scy pod kra­wa­tem, w ta­kich sa­mych ta­nich ciem­nych gar­ni­tu­rach, do tego ka­pe­lusz pork pie i pro­cho­wiec albo płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Frank Si­na­tra w De­tek­ty­wie, Sid­ney Po­itier w Na­zy­wam się Tibbs!, Ri­chard Wid­mark w Ma­di­ga­nie i Geo­rge Pep­pard w Wa­ha­dle byli do­słow­nie iden­tyczni. Jed­nego można by za­stą­pić dru­gim w po­ło­wie filmu i ża­den widz by się nie zo­rien­to­wał.

No do­bra, może Po­itier gra­jący Ma­di­gana byłby in­te­re­su­jący, bo Po­itier miał wi­ze­ru­nek sym­pa­tycz­nego go­ścia. Wła­śnie dla­tego wy­padłby cie­ka­wiej niż Wid­mark po raz nie wia­domo który po­war­ku­jący na ekra­nie. Za­sad­ni­czo jed­nak wszystko w tych fil­mach było iden­tyczne. Miało się wra­że­nie, że za ko­stiumy za­wsze od­po­wiada ten sam pro­jek­tant, że sa­mo­chody za­wsze są wy­na­jęte od tej sa­mej firmy, że ak­to­rzy dru­go­pla­nowi (Ralph Me­eker, Harry Gu­ar­dino, Jeff Co­rey, Jack Klug­man, Ja­mes Whit­more, Ri­chard Ki­ley) mo­gliby po­za­mie­niać się ro­lami, że wszyst­kie sce­na­riu­sze opie­rają się na tej sa­mej po­wie­ści i zo­stały na­pi­sane przez tego sa­mego ko­le­sia. Sprawy, któ­rymi zaj­mo­wali się ekra­nowi po­li­cjanci pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych, za­wsze miały zwią­zek z ja­ki­miś lekko kon­tro­wer­syj­nymi – jak na tamte czasy – kwe­stiami spo­łecz­nymi. Twórcy chcieli, żeby dia­logi brzmiały tro­chę szorstko, że niby „pro­sto z ulicy”. Tyle że im to nie wy­cho­dziło. A już to, że każdy po­nu­racki gli­niarz miał do­kład­nie taką samą, wiecz­nie nie­za­do­wo­loną żonę (In­ger Ste­vens, Lee Re­mick, Bar­bara McNair, Jean Se­berg), było nie­mal ko­miczne.

I wtedy na scenę wkro­czył Frank Bul­litt grany przez Steve’a McQu­eena.

Kiedy wi­dzimy go po raz pierw­szy, wła­śnie się bu­dzi i jest mocno za­spany, bo po­ło­żył się o pią­tej rano. Ma na so­bie od­lo­tową pi­żamę, która wy­gląda jak po­ży­czona od Hugh Hef­nera. Bul­litt nie musi wy­słu­chi­wać ma­ru­dzą­cej żony – spo­tyka się z Ja­cqu­eline Bis­set, go­rącą la­ską, która na pewno nie ma po­wo­dów do nie­za­do­wo­le­nia, ra­czej ję­czy z za­chwytu. Przed ofi­cjalną roz­mową z Ro­ber­tem Vau­gh­nem Bul­litt za­kłada stan­dar­dowy gar­ni­tur i kra­wat, ale tym ra­zem gar­ni­tur i kra­wat ide­al­nie do sie­bie pa­sują. Każdy jego strój jest tak sty­lowy, że bar­dziej się nie da[8].

Ne­ile po­wie­działa mi:

– Steve miał fe­no­me­nalny gust. Każda para dżin­sów, w któ­rej po­ka­zy­wał się na ekra­nie, mu­siała naj­pierw zo­stać sto razy uprana, żeby na­brała od­po­wied­niego ko­loru.

*

Film Pe­tera Yatesa nie jest obec­nie tak ważną czę­ścią ka­nonu jak w ostat­nich de­ka­dach XX wieku. Sporo lu­dzi uro­dzo­nych po 2000 roku pew­nie o nim sły­szało – mo­gli też sły­szeć o słyn­nym po­ścigu sa­mo­cho­do­wym – ale to nie zna­czy, że go wi­dzieli. Je­stem na tyle stary, że obej­rza­łem Bul­litta w ki­nie krótko po pre­mie­rze. Pa­mię­tam po­ścig sa­mo­cho­dowy. Więk­szość wi­dzów pa­mięta z tego filmu wła­śnie po­ścig. Ale pa­mię­tają też, że Steve McQu­een był nie­sa­mo­wi­cie cool. Pa­mię­tają jego za­je­fajne ubra­nia, za­je­fajną fry­zurę i za­je­faj­nego forda mu­stanga. Mogą rów­nież pa­mię­tać re­we­la­cyjną, lekko jaz­zową mu­zykę Lalo Schi­frina (Qu­incy Jo­nes przez wiele lat pró­bo­wał uzy­skać taki efekt i za każ­dym ra­zem po­no­sił sro­motną po­rażkę). Za to chyba nikt nie po­trafi od­two­rzyć z głowy fa­buły filmu. Bul­litt ma fa­bułę, tyle że nie­zbyt pa­miętną. Poza tym pod­czas oglą­da­nia kręcą nas zu­peł­nie inne rze­czy.

Ktoś, kto w ciągu ostat­nich pię­ciu czy sze­ściu lat nie oglą­dał Bul­litta, nie bę­dzie w sta­nie stre­ścić wam fa­buły, na­wet je­śli wcze­śniej wi­dział go wię­cej niż raz. Ko­mik Ro­bert Wuhl po­wie­dział mi kie­dyś:

– Wi­dzia­łem Bul­litta cztery razy, ale i tak nie pa­mię­tam, o co w nim cho­dzi. Wiem tylko, że ma to ja­kiś zwią­zek z Ro­ber­tem Vau­gh­nem.

Ale co dziwne, w przy­padku filmu Pe­tera Yatesa nie jest to wcale kry­tyka. Prze­ciw­nie – można na­wet stwier­dzić, że to do­wód uczci­wo­ści Bul­litta. Każdy z wy­mie­nio­nych wcze­śniej fil­mów o gli­nia­rzach po­święca każdą jedną se­kundę, żeby opo­wie­dzieć nam nudną hi­sto­rię, która gówno ko­go­kol­wiek ob­cho­dzi. Nudna fa­buła, do tego nudne po­sta­cie, które niby mają do­dać fil­mowi głębi, ale spra­wiają je­dy­nie, że za­czy­nasz przy­sy­piać. Cią­gle tylko po­wta­rza się nam, ja­kie to gli­niarz ma po­nure ży­cie. Cią­gle słu­chamy dia­lo­gów ob­ja­śnia­ją­cych fa­bułę. Cią­gle ga­da­nie o śledz­twie, które tak na­prawdę mamy głę­boko w du­pie.

Mamy ser­decz­nie w du­pie, kto za­bił geja w De­tek­ty­wie, mamy w du­pie, kto za­bił dziwkę w Na­zy­wam się Tibbs!, gówno nas ob­cho­dzi, kto ukradł spluwę Ma­di­ga­nowi. Co do Wa­ha­dła – od po­czątku wiemy, kto za­bił żonę Pep­parda, i je­dyne za­sko­cze­nie po­lega na tym, że bo­ha­te­ro­wie po­trze­bują tak dużo czasu, żeby to roz­k­mi­nić.

Yatesa nie ob­cho­dzi kry­mi­nalna fa­buła Bul­litta. Yates ewi­dent­nie wie, że my też mamy ją gdzieś. To przy­jem­nie ar­ty­stow­skie po­dej­ście, ra­czej nie­spo­ty­kane w hol­ly­wo­odz­kim ki­nie sen­sa­cyj­nym. Ja­sne, hitch­coc­kow­skie thril­lery dość lekko pod­cho­dziły do Mac­Guf­fi­nów, za któ­rymi uga­niają się bo­ha­te­ro­wie. Ale w bru­tal­nych, krwa­wych fil­mach o gli­nia­rzach fa­bułę za­wsze trak­to­wano okrop­nie po­waż­nie.

Dla po­rządku: film Yatesa, bę­dący dość swo­bodną ad­ap­ta­cją po­wie­ści Ro­berta L. Pike’a, opo­wiada o Franku Bul­lit­cie (Steve McQu­een), po­li­cjan­cie z San Fran­ci­sco, i jego part­ne­rze Del­get­tim (Don Gor­don, kum­pel Steve’a). Za­stępca pro­ku­ra­tora okrę­go­wego Chal­mers (cu­dow­nie ośli­zgły Ro­bert Vau­ghn) przy­dziela im za­da­nie: mają przez dwa dni pil­no­wać Johnny’ego Rossa (Fe­lice Or­landi, który po­tem re­gu­lar­nie po­ja­wiał się w fil­mach Wal­tera Hilla), waż­nego świadka ko­ron­nego. Chal­mers li­czy, że w po­nie­dzia­łek rano Ross złoży ze­zna­nia przed ważną ko­mi­sją śled­czą do spraw prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Wiąże z tymi ze­zna­niami wiel­kie na­dzieje, bo chce so­bie zro­bić do­bry PR. Więc za­leży mu na tym, żeby Ross do­żył do po­nie­działku. Ale kry­jówka wy­brana przez po­li­cjan­tów – po­kój w pod­rzęd­nym ho­telu – zo­staje spa­lona. Zja­wiają się dwaj cyn­gle ma­fii, roz­wa­lają Rossa i gli­nia­rza, który go pil­no­wał. Ross wkrótce umiera w szpi­talu, a Bul­litt po­sta­na­wia to ukryć. Wy­krada na­wet zwłoki ze szpi­tala, żeby za­bójcy my­śleli, że świa­dek ko­ronny na­dal żyje, i po­now­nie spró­bo­wali go do­paść. Pro­ku­ra­tor Chal­mers i jego so­jusz­nicy w ko­men­dzie po­li­cji rów­nież nie wie­dzą, że Ross wą­cha już kwiatki od spodu, i do­ma­gają się, żeby Bul­litt im go wy­dał. OK, z tego opisu może się wy­da­wać, że fa­buła jest mocno na­cią­gana. Bo jest. Tak na­prawdę jed­nak po­świę­ci­łem jej wię­cej uwagi niż Pe­ter Yates.

To tro­chę hi­per­bola. Ale tylko tro­chę.

Na­wet Ne­ile McQu­een opo­wia­dała ze śmie­chem, że sce­na­riusz był mętny i nie­zro­zu­miały. Pod­czas zdjęć Steve i Ro­bert Vau­ghn wy­kre­ślali z niego całe strony.

– Zda­rzało się, że pi­sali nowe sceny na bie­żąco na pla­nie.

Sama hi­sto­ria jest w miarę zro­zu­miała. Ale chwi­lami, zwłasz­cza w środ­ko­wej czę­ści filmu, trudno za­ła­pać, dla­czego Bul­litt robi to, co robi. Je­śli się za­sta­no­wić, nie­które z jego de­cy­zji nie mają sensu. Ale kiedy pę­dzimy za nim uli­cami San Fran­ci­sco, film to­tal­nie działa na po­zio­mie emo­cji. Je­den z pro­du­cen­tów, Phi­lip D’An­toni, parę lat póź­niej pra­co­wał przy Fran­cu­skim łącz­niku. Po­sta­wił wów­czas na tę samą stra­te­gię nar­ra­cyjną. Przez pół Fran­cu­skiego łącz­nika wi­dzo­wie nie mają po­ję­cia, co się dzieje. Wiemy, że Po­peye Doyle pró­buje do­rwać Fran­cuza z siwą brodą, ale za chuja nie ro­zu­miemy przed­sta­wio­nych czyn­no­ści śled­czych. I nie ma to zna­cze­nia. Ważne, że w fil­mie dużo się dzieje, że jest w su­mie eks­cy­tu­jąco. Tak samo jak w fil­mie Yatesa.

Bul­litt jest pe­łen dziw­nych mo­men­tów, twórcy sce­na­riu­sza czę­sto idą na skróty, ale co z tego: Yates, D’An­toni i McQu­een do­brze wie­dzą, że mamy to w du­pie, do­póki film jest fajny i do­póki nie prze­kra­cza pew­nego po­ziomu głu­poty.

Poza tym Bul­litt zmie­nił kino ak­cji (po­wie­dział­bym na­wet, że stwo­rzył je na nowo). Naj­pierw jed­nak trzeba było do­ko­nać roz­wałki in­nego ga­tunku, czyli filmu po­li­cyj­nego. Sty­lowa se­kwen­cja po­cząt­kowa z mu­zyką Lalo Schi­frina i z ele­ganc­kimi na­pi­sami Pa­blo Ferro na­daje ton ca­łemu fil­mowi. Nie ro­zu­miemy, co się dzieje, ale po­staci na ekra­nie naj­wy­raź­niej ro­zu­mieją, a poza tym faj­nie się ogląda, więc spoko.

Za­miast mar­no­wać czas na wy­ja­śnie­nia, jak we wszyst­kich wcze­śniej­szych wiel­ko­miej­skich fil­mach ak­cji, twórcy Bul­litta po pro­stu pod­rzu­cają nam ko­lejne świet­nie na­krę­cone i eks­cy­tu­jące sceny. (Teo­re­tycz­nie po­dob­nie było w Gold­fin­ge­rze, ale fa­buła Gold­fin­gera ma wię­cej ele­men­tów nad­re­al­nych i dla­tego po­zwa­lała twór­com ro­bić rze­czy, które ab­so­lut­nie nie prze­szłyby we współ­cze­snym fil­mie sen­sa­cyj­nym). Kiedy mó­wię o eks­cy­tu­ją­cych sce­nach, nie mam na my­śli wy­łącz­nie po­ścigu sa­mo­cho­do­wego. Se­kwen­cja, w któ­rej cyn­giel (John Aprea) cho­dzi po szpi­talu, a Bul­litt i Del­getti pró­bują go do­paść, też jest re­we­la­cyjna. (Yates wy­re­ży­se­ro­wał ją zna­ko­mi­cie i aż trudno uwie­rzyć, że w 1981 roku kom­plet­nie spa­prał Na­ocz­nego świadka. Tym ra­zem za­bra­kło su­spensu, wy­szedł ane­miczny thril­ler).

Bul­litt to ak­cja, at­mos­fera, San Fran­ci­sco, świetne sceny krę­cone w praw­dzi­wych lo­ka­li­za­cjach, jaz­zowa mu­zyka Lalo Schi­frina, a także Steve McQu­een, jego fry­zura i ubra­nia.

Inne rze­czy są nie­ważne.

Ko­lejna wcze­sna scena, która usta­wia na­strój filmu, to ta w re­stau­ra­cji Cof­fee Can­tata. Bul­litt za­biera tam swoją dziew­czynę na ko­la­cję. Pa­trzymy, jak je­dzą, spę­dzają miły wie­czór. Ale nie sły­szymy ani, kurwa, jed­nego słowa z ich roz­mowy. Ewi­dent­nie do­brze im ze sobą, Frank naj­wy­raź­niej umie się wy­lu­zo­wać, poza tym jed­nak z tej sceny nie do­wia­du­jemy się ni­czego na te­mat Bul­litta, jego dziew­czyny ani ich związku. Bo dla Yatesa li­czy się ka­pela gra­jąca w re­stau­ra­cji, li­czy się lekko jaz­zowa mu­zyka, kli­mat lo­kalu, at­mos­fera San Fran­ci­sco i świet­nie do­brani sta­ty­ści ota­cza­jący McQu­eena i Bis­set.

Scena nie po­suwa filmu do przodu, nie do­star­cza nam żad­nych in­for­ma­cji waż­nych dla zro­zu­mie­nia fa­buły. Ale jest spoko. Faj­nie wpaść do Cof­fee Can­tata. Faj­nie przy­glą­dać się McQu­eenowi i Bis­set, mię­dzy któ­rymi ewi­dent­nie jest do­bra che­mia[9].

Z jed­nej strony scena w re­stau­ra­cji nie mówi nam nic, z dru­giej strony mówi nam wszystko.

Don Sie­gel wie­lo­krot­nie do­wo­dził, że umie ro­bić re­we­la­cyjny uży­tek z praw­dzi­wych lo­ka­li­za­cji, a trzy lata póź­niej świet­nie spor­tre­to­wał San Fran­ci­sco w Brud­nym Har­rym (acz­kol­wiek po­łowa zdjęć po­wstała na te­re­nie stu­dia Uni­ver­sal). Ale nikt nie wy­ko­rzy­stał – i ni­gdy nie wy­ko­rzy­sta – San Fran­ci­sco tak re­we­la­cyj­nie jak Pe­ter Yates. Yates nadał nie­sa­mo­witą dy­na­mikę sce­nom krę­co­nym na uli­cach i w in­nych lo­ka­li­za­cjach. Po­ka­zał, że jest mi­strzem stylu. Od­wa­lił ka­wał bom­bo­wej ro­boty. Nie by­łoby to moż­liwe, gdyby nie prze­kro­czył har­mo­no­gramu zdję­cio­wego o trzy­dzie­ści dni. Bo krę­cił film, a nie har­mo­no­gram. W póź­niej­szych la­tach zda­rzały mu się so­lidne filmy – Ucie­kać, Dia­men­towa go­rączka, Przy­ja­ciele Ed­diego (prze­ce­niane), Głę­bia i Ła­pi­du­chy (nie­do­ce­niane) – ale ni­gdy nie po­pi­sał się ta­kim sty­lem i taką pew­no­ścią sie­bie jak w Bul­lit­cie