Socjalna. W spirali przemocy, biedy i zaburzeń psychicznych - Karolina Wasilewska - ebook

Socjalna. W spirali przemocy, biedy i zaburzeń psychicznych ebook

Wasilewska Karolina

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Historie, które przeczytasz w tej książce, wydarzyły się naprawdę. To Polska od podszewki – brutalna, wzruszająca, prawdziwa i pozbawiona wszelkich złudzeń.

Niemal codziennie mijasz ich na ulicy: bezdomnych, ofiary przemocy, samotnych emerytów, osoby chore psychicznie, dzieci wychowywane w domach, w których miłość przegrywa z alkoholem i strachem. Pewnie od niektórych szybko odwracasz wzrok, a inni są dla ciebie niezauważalni. Ona nie tylko, nie schodzi im z drogi, ale też mierzy się z ich trudnościami każdego dnia. Nazywają ją socjalną.

Każda tragedia, każde zaniedbanie i każda trudna decyzja opisane w tej książce to wycinek rzeczywistości, której nie zobaczysz w reklamach ani na Instagramie. Socjalna nie ocenia, nie moralizuje. Pokazuje, jak wygląda życie, gdy system zawodzi, a człowiek zostaje sam ze swoimi problemami.

Jeśli myślisz, że wiesz, czym jest pomoc społeczna – przeczytaj tę książkę. Jeśli nigdy nie musiałeś się nad tym zastanawiać – przeczytaj ją tym bardziej.

„Jestem kobietą zwyczajnie niezwyczajną – mamą z powołania, pracowniczką socjalną z wykształcenia, autorką z zamiłowania. Pisząc, nie obawiam się poruszać kontrowersyjnych tematów. Znam je od podszewki. Bywałam w miejscach, do których nikt nie zagląda, słuchałam historii ludzi, od których inni się odwrócili, próbowałam pomagać tym, którzy bardzo potrzebowali wsparcia, choć skala ich problemów czasem mnie przerastała, a narzędzia, którymi dysponowałam, były więcej niż skromne.

Reportaż Socjalna to książka dla osób gotowych zmierzyć się z trudną prawdą. Zobacz, co kryje się za zamkniętymi drzwiami polskich domów. Usiądź wygodnie i poznaj kawałek mojego świata, w którym wygoda znajduje się na samym końcu listy potrzeb...”

Karolina Wasilewska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 321

Data ważności licencji: 5/27/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp. Iweta – zabawkowy śnieg

Wstęp

Iweta – zabaw­kowy śnieg

Gdy ujrza­łam ją po raz pierw­szy, pomy­śla­łam naiw­nie, że być może cze­kała wła­śnie na mnie, a ja na nią… Jej chu­dość wzbu­dziła we mnie naj­smut­niej­sze sko­ja­rze­nia. Przy­po­mnia­łam sobie wiszące na ścia­nach obozu śmierci czarno-białe foto­gra­fie, z któ­rych spo­glą­dały kobiety o twa­rzach pozba­wio­nych nadziei. Oprócz zie­ją­cej z ich oczu pustki uwagę przy­cią­gało wychu­dze­nie. Spod per­ga­mi­no­wej skóry prze­świ­ty­wały kości two­rzące szkie­let.

Iweta, bo tak miała na imię, wyglą­dała jak jedna z nich. Miała prze­raź­li­wie niską masę ciała, a że skrajna chu­dość nie powstrzy­my­wała jej przed nosze­niem obci­słych ubrań, to pod nimi wyraź­nie ryso­wały się kości mied­nicy, two­rząc dwa spore wzgórki. Tyle tylko, że Iweta, w prze­ci­wień­stwie do więź­nia­rek z Auschwitz, nie żyła w świe­cie rzą­dzo­nym przez nie­obli­czal­nego sza­leńca. Oddy­chała pełną pier­sią w kraju, w któ­rym każdy mógł zostać kim zechce. No, może to oddy­cha­nie pełną pier­sią nie przy­cho­dziło jej cał­kiem łatwo. Gdzie­kol­wiek Iweta się poja­wiała, dawał o sobie znać silny zapach dymu papie­ro­so­wego. Smo­li­sta woń, jak się póź­niej dowie­dzia­łam, nie była jedy­nym zna­kiem roz­po­znaw­czym mojej wychu­dzo­nej pod­opiecz­nej…

Kiedy zmie­rza­łam do jej miesz­ka­nia, spo­dzie­wa­łam się, że w progu przy­wita mnie kobieta, któ­rej sąsie­dzi przy­pięli łatkę „prze­grywa”. Nie byłam pierw­szą socjalną, która zamie­rzała spro­wa­dzić ją na dobrą drogę. Przede mną swo­ich sił pró­bo­wały Ania i Gabry­sia, socjalne z wie­lo­let­nim doświad­cze­niem. Każda z nich pole­gła na polu bitwy.

Wma­wia­łam sobie, że ze mną będzie ina­czej. Mia­łam nadzieję, że odnajdę cudowny spo­sób, który odmieni popa­prane życie Iwety, a mnie zapewni uzna­nie w śro­do­wi­sku zawo­do­wym. Od początku byłam pełna opty­mi­zmu. Uzna­łam, że jeśli rze­czy­wi­ście mam pomóc Iwe­cie w doko­na­niu zama­chu na jej sła­bo­ści, to naj­pierw muszę uczy­nić wszystko, aby zaskar­bić sobie jej sym­pa­tię i zaufa­nie. Czu­łam, że powin­nam wdro­żyć swój plan bez zbęd­nej zwłoki. W końcu dobra przy­szłość tej kobiety leżała w moich rękach!

Uważa się, że pierw­sze razy rzadko są przy­jemne i pra­wie ni­gdy nie prze­bie­gają zgod­nie z ocze­ki­wa­niami. Na prze­kór scep­ty­kom spo­tka­nie zapo­znaw­cze z Iwetą upły­wało jed­nak w zno­śnej atmos­fe­rze. Pra­gnę­łam wie­rzyć, że zna­jo­mość, która roz­po­częła się tak obie­cu­jąco, będzie miała szczę­śliwy finał…

– Dzień dobry, pani Iweto. – Uśmiech­nę­łam się, ujrzaw­szy w progu chu­dzinkę o twa­rzy oko­lo­nej lokami.

Usta kobiety pozo­stały nie­wzru­szone.

– Dzień dobry. Kim pani jest? – zapy­tała podejrz­li­wie.

– Nazy­wam się Karo­lina. Jestem pra­cow­niczką socjalną. Czy mogła­bym z panią poroz­ma­wiać?

– Pro­szę – odparła nie­dbale, uchy­la­jąc drzwi ozdo­bione napi­sem HWDP.

– Pew­nie się pani domy­śla, jaki jest cel mojej wizyty – roz­po­czę­łam nie­pew­nie, gdy tylko zna­la­złam się w miesz­ka­niu.

– Będzie pani mnie odwie­dzała? Tak jak pani Ania i pani Gabry­sia?

– Dokład­nie tak.

– I będzie mi pani mówiła, co mam robić.

– Nie, pani Iweto. – Uzna­łam, że muszę w porę wypro­wa­dzić pod­opieczną z błędu. – Będę towa­rzy­szyła pani w podej­mo­wa­niu decy­zji. Pani decy­zji – doda­łam po chwili.

Już szy­ko­wa­łam się, żeby nieco przy­bli­żyć nowo pozna­nej klientce idee przy­świe­ca­jące pracy socjal­nej, moje plany uda­rem­nili jed­nak dwaj mali chłopcy o krę­co­nych wło­sach, któ­rzy wbie­gli do pokoju, krzy­cząc wnie­bo­głosy. Zna­łam ich imiona, bo figu­ro­wały w teczce rodziny. Lubię dzieci. Gdyby było ina­czej, nie wytrzy­ma­ła­bym tygo­dnia w tej robo­cie. Prze­cież socjalni pra­cują głów­nie z rodzi­nami, bo ich pod­opieczni mie­wają liczne gro­madki potom­stwa. To wła­śnie dzieci wno­szą cie­pło i świa­tło do tej pracy. Dużo mówią, śmieją się i chcą być w cen­trum uwagi. Czę­sto same zdra­dzają rodzinne sekrety, więc przy oka­zji wizji lokal­nej można dowie­dzieć się nie­jed­nego o klien­tach. Zda­rza się też i tak, że służą doro­słym za wytłu­ma­cze­nie. Dys­funk­cyjni rodzice wie­dzą, jak wyko­rzy­stać cho­roby, płacz czy pro­blemy edu­ka­cyjne swo­ich pociech. Katar jest dobrą wymówką na utratę kolej­nej pracy, bała­gan w domu, a nawet wypi­cie z kum­plem butelki wódki. Każda „sła­bość” syna czy córki oka­zuje się dosko­na­łym alibi dla nie­do­sko­na­łych ojców i matek.

Gdy zoba­czy­łam Arka i Florka, dotarło do mnie, że muszę zro­bić wszystko, by mnie zaak­cep­to­wali. Podej­rze­wa­łam, że jeśli z jakie­goś powodu nie przy­padnę im do gustu, posta­no­wią wyeli­mi­no­wać intruza. Dzieci mają wyjąt­kowo sku­teczną i łatwo dostępną broń w postaci pła­czu. W myślach opra­co­wy­wa­łam plan B: jeśli mój widok wywoła u chłop­ców łzy, prze­rwę spo­tka­nie i wrócę do tego domu za kilka dni z nadzieją, że sce­na­riusz się nie powtó­rzy.

Na szczę­ście moje obawy oka­zały się nie­uza­sad­nione. Chłopcy nie tylko się nie roz­pła­kali, ale wręcz przy­kle­ili się do mnie jak muchy do lepu. Dla wła­snego dobra nie odwza­jem­ni­łam jed­nak dzie­cię­cych uści­sków. Zacho­wy­wa­łam taki dystans zawsze, dopóki się nie upew­ni­łam, że rodzice dzieci odróż­niają „zły dotyk” od nor­mal­nego gestu czu­ło­ści. Można się zdzi­wić, jak wiele błęd­nych inter­pre­ta­cji potrafi wywo­łać nie­winne pogła­ska­nie po gło­wie… Sta­łam więc nie­wzru­sze­nie, a Arek i Flo­ruś wycią­gali w górę ręce, pro­sząc o odro­binę tro­ski i cie­pła. Kiedy Aruś nie wiem który już raz wrza­snął: „Chcem na roncki!”, Iweta syk­nęła:

– Prze­stań, gadzie.

Chwilę póź­niej ziew­nęła, a wtedy moim oczom uka­zał się oso­bliwy widok. Kobieta nie miała zębów. Wcale. Oprócz chu­do­ści wła­śnie ta cecha wyróż­niała ją w tłu­mie.

– Nic się nie stało. To nor­malne, że szkraby robią szum wokół sie­bie – uspo­ko­iłam Iwetę. – Ile macie lat? – zwró­ci­łam się do chłop­ców.

– Pienc – wymam­ro­tał Arek.

– A ty? – spy­ta­łam młod­szego z braci.

– On jesz­cze nie mówi – wtrą­ciła Iweta. – Muszę iść z nim do logo­pedy.

Kilka tygo­dni póź­niej oka­zało się, że Flo­rek roz­wi­jał się wol­niej niż rówie­śnicy. Nie lubił nosić pam­persa, a na sam widok sedesu dosta­wał ataku histe­rii. Sikał gdzie popad­nie, roz­ta­cza­jąc wokół sie­bie przy­krą woń uryny. Z pokorą ją zno­si­łam nie tylko w trak­cie wizyt, lecz także po nich, ponie­waż uno­siła się wokół mnie godzi­nami. Włosy, skóra i odzież chło­nęły przy­kre zapa­chy jak gąbka, dla­tego czę­sto pach­nia­łam wil­go­cią, niko­tyną i pły­nami ustro­jo­wymi. Dopiero cie­pła kąpiel zmy­wała ze mnie woń ludz­kich sła­bo­ści.

– On jesz­cze nie mówi, a ma cztery lata… – myśla­łam na głos.

– Nauczy się – odpo­wie­działa od nie­chce­nia Iweta.

– Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści – zapew­ni­łam szybko.

Od pierw­szej chwili obcho­dzi­łam się z nią jak z jaj­kiem. Uwa­ża­łam na słowa, kon­tro­lo­wa­łam gesty i bacz­nie obser­wo­wa­łam mowę ciała, aby nie czuła się jak słab­sze ogniwo tej rela­cji. Nie­stety, choć­bym nie wiem jak się sta­rała, nie mogłam niczym zapeł­nić prze­pa­ści mię­dzy nami. W prze­ci­wień­stwie do Iwety od czasu do czasu mogłam sobie pozwo­lić na nową kieckę, ulu­bione per­fumy i deser w kawiarni. Ona nie miała dostępu do tych dobro­dziejstw, co nie zna­czy, że prze­zna­czała każdy grosz na dzieci. Miała waż­niej­sze wydatki. Nie wycią­gała ręki po świad­cze­nia z pomocy spo­łecz­nej, bo wie­działa, że w życiu nie ma nic za darmo i na „parę mar­nych gro­szy z opieki” trzeba sobie zapra­co­wać. Reje­stra­cją w urzę­dzie pracy, aktyw­nym poszu­ki­wa­niem roboty, upo­rząd­ko­wa­niem myśli, ogar­nię­ciem złych przy­zwy­cza­jeń i sta­rych spraw też nie zaprzą­tała sobie głowy. Poza tym przez długi czas sądziła, że jeśli nie złoży wnio­sku o zasi­łek, to sta­nie się nie­wi­dzialna dla MOPS-u. A o to jej cho­dziło.

Pra­gnęła za wszelką cenę zacho­wać pozory, aby jak naj­mniej osób znało sekrety ukryte w wątłym ciele i twa­rzy oszpe­co­nej czer­wo­nymi kro­stami. Mamiła oto­cze­nie baj­kami o cho­rej tar­czycy, łudząc się, że ludzie kupią te histo­ryjki. Uwie­rzyli jej nie­liczni – na pewno nie ja ani moje poprzed­niczki. Socjalne regu­lar­nie ją odwie­dzały z nadzieją, że pew­nego dnia ich pod­opieczna sta­nie na nogi… Po raz pierw­szy poja­wiły się, jesz­cze zanim na świat zawi­tał Arek.

Iweta od początku dziel­nie wal­czyła ze spo­łecz­nym odrzu­ce­niem, choć robiła to w nie­stan­dar­dowy spo­sób. W nie­doli towa­rzy­szył jej Woj­tek, ama­tor tanich win i kon­serw mię­snych sła­bej jako­ści. Pew­nego dnia poszli na całość i powo­łali do życia kolejną ludzką istotkę. Flo­rek miał zała­tać ich podziu­ra­wione serca, ale wbrew ocze­ki­wa­niom pogłę­bił tylko życiowy chaos i ścią­gnął kolejne zmar­twie­nia. Iwetę pocie­szała jedy­nie myśl, że chłopcy wycho­wy­wali się w peł­nej rodzi­nie.

Woj­tek kochał swo­ich bli­skich na zabój, zwłasz­cza dwu­dzie­stego pią­tego dnia każ­dego mie­siąca, kiedy na konto Iwety wpły­wały świad­cze­nia. Wtedy dwoił się i troił, żeby wysę­pić od part­nerki parę gro­szy, ta jed­nak nie ule­gała natręt­nemu skom­le­niu. W pierw­szej kolej­no­ści pochy­lała się nad wła­snymi potrze­bami, w dru­giej – nad potrze­bami dzieci. On znaj­do­wał się na końcu kolejki. Całymi dniami błą­kał się po oko­licy, licząc na to, że ktoś okaże mu litość i da parę gro­szy w zamian za prze­ko­pa­nie ogródka. Oko­liczni miesz­kańcy poznali już jed­nak jego zapał do pracy. Ponie­waż wiecz­nie kom­bi­no­wał, jak zaro­bić i się nie naro­bić, zyskał nie­chlubne miano naj­więk­szego lenia w oko­licy.

Dwa tysiące zło­tych mie­sięcz­nie. Tyle musiało wystar­czyć rodzi­nie na pokry­cie wszyst­kich wydat­ków. Oczy­wi­ście nie wystar­czało. Kasa koń­czyła się zwy­kle po tygo­dniu od jej poja­wie­nia się na kon­cie. Iweta cele­bro­wała święto Matki Boskiej Pie­nięż­nej dobrą whi­sky, pizzą z restau­ra­cji, wago­nem fajek i czymś, co zruj­no­wało jej życie. Dzie­ciom kupo­wała worek sło­dy­czy i mor­ta­delę. Woj­tek musiał zado­wo­lić się nie­do­pi­tymi drin­kami i reszt­kami pizzy. Wie­dzia­łam, że przez sie­dem dni w mie­siącu dzieci będą syte. W ciągu kolej­nych dwu­dzie­stu jeden zje­dzą to, co przy­nie­sie sąsiadka, pani ze spo­żyw­czego i Woj­tek, który od czasu do czasu dosta­wał tro­chę żyw­no­ści od star­szego brata.

Iweta szybko uci­nała roz­mowy na temat jedze­nia. Gdy pyta­łam, czy ma obiad dla dzieci, mil­czała. Ni­gdy nie otwie­rała przy mnie lodówki. Całe szczę­ście Aruś, kie­ro­wany dzie­cięcą ufno­ścią, nie potra­fił utrzy­mać rodzin­nych sekre­tów. W trak­cie jed­nej z wizyt pod­szedł do mnie i powie­dział cicho: „Jestem głodny. W lodówce nic nie ma”.

Zamar­łam. Chcia­łam krzy­czeć, wyć, bluź­nić, ale szybko uświa­do­mi­łam sobie, że nie tędy droga. Wybie­głam z domu pod­opiecz­nej bez słowa i poje­cha­łam do naj­bliż­szego super­mar­ketu. Wszyst­kie pro­dukty z pó­łek skle­po­wych wyda­wały mi się potrzebne, a mia­łam ze sobą tylko sto zło­tych. Kartę płat­ni­czą zosta­wi­łam w domu. Kupi­łam to, co mogło wypeł­nić bur­czące brzuszki. Mleko, płatki, pie­czywo, coś do chleba. Kiedy wró­ci­łam, dzie­ciom aż zaświe­ciły się oczy z eks­cy­ta­cji.

O spra­wie powia­do­mi­łam sąd, poli­cję i przy­chod­nię. Na Iwe­cie nie zro­biło to jed­nak więk­szego wra­że­nia. Nad­zór w jej rodzi­nie pro­wa­dziły już wszyst­kie moż­liwe insty­tu­cje, dla­tego zdą­żyła się przy­zwy­czaić do czę­stych odwie­dzin poli­cjan­tów, kura­tora i pra­cow­nika socjal­nego.

Woj­tek nie cier­piał wizyt kon­tro­l­nych, ale spo­koj­nie zno­sił kolejne roz­mowy moty­wu­jące, które z jakie­goś powodu nie skła­niały go do zmian. Miał ciężką rękę i nie wahał się jej uży­wać prze­ciwko Iwe­cie. Wie­dział, gdzie ude­rzyć, żeby nie zosta­wić sinia­ków. Ni­gdy nie zauwa­ży­łam śla­dów prze­mocy fizycz­nej u dzieci, co nie zmie­niało faktu, że syno­wie, widząc agre­sję ojca wobec matki, musieli doświad­czać psy­chicz­nych katu­szy. Wyniki badań nad prze­mocą domową wska­zują, że bierni świad­ko­wie agre­sji doznają przy­krych emo­cji porów­ny­wal­nych do tych, z któ­rymi bory­kają się bez­po­śred­nie ofiary napa­ści.

Aruś i Flo­rek znali wiele imion swo­jej matki. Czę­sto sły­szeli, że jest kurwą, dziwką, zdzirą, suką… Długo można by wymie­niać. Wie­lo­krot­nie, zbli­ża­jąc się do drzwi miesz­ka­nia tej rodziny, sły­sza­łam, jak Woj­tek obrzu­cał mię­chem swoją part­nerkę. A dzieci wszystko to widziały i sły­szały, choć Iweta i Woj­tek twier­dzili zgod­nie, że chłopcy abso­lut­nie nie cier­pią, bo ni­gdy nie spadł im włos z głowy. Baga­te­li­zo­wali impul­sywne zabawy Aru­sia, który nie raz w mojej obec­no­ści pastwił się nad zabaw­kami, kopiąc je i okła­da­jąc pię­ściami. Pyta­łam, dla­czego to robi. Odpo­wia­dał, że „miś był nie­gzecny jak mama”.

Musia­łam roz­wiać wąt­pli­wo­ści, które nur­to­wały mnie od dawna. Mniej wię­cej po mie­siącu kon­tak­tów z tą rodziną stwo­rzy­łam jej geno­gram, czyli gra­ficzny sche­mat, obra­zu­jący mię­dzy­po­ko­le­niowe rela­cje, wyda­rze­nia i wzorce zacho­wań. Chcia­łam pojąć, dla­czego życie prze­ro­sło tych dwoje mło­dych ludzi. Od dziecka uczymy się, że nawet małe, pry­mi­tywne zwie­rzęta potra­fią zadbać o wła­sne potom­stwo. Zamie­rza­łam dowie­dzieć się, z jakich śro­do­wisk wywo­dzili się ludzie, któ­rzy nie opa­no­wali tej umie­jęt­no­ści. Woj­tek nie chciał zdra­dzać mi swo­jej prze­szło­ści. Iweta wręcz prze­ciw­nie, szcze­gó­łowo zre­la­cjo­no­wała mi bole­sne wspo­mnie­nia.

– Bo ja, pani socjalna, nie cier­pię mojej matki. Ona też mnie nie­na­wi­dziła. Mówiła, że zostanę nikim – wyznała na wstę­pie pamięt­nej roz­mowy. – Nas było dzie­się­cioro w domu. Jedna dziew­czyna i dzie­wię­ciu chło­pa­ków. Matka chyba nie zno­siła kobiet. Moich braci kochała.

– Została pani skrzyw­dzona…

– Ta kurwa mnie nie­na­wi­dziła. Tar­gała mnie za włosy, kiedy byłam mała. Braci ni­gdy nie biła. Przez jakiś czas chcia­łam zamie­nić się w chłopca. Chcia­łam być kochana.

– Każdy chce być kochany. To natu­ralne.

– Rodzice się tłu­kli. Nie wiem, jakim cudem się nie poza­bi­jali. W moim domu latały szklanki i tale­rze. Kilka razy przez przy­pa­dek obe­rwa­łam w głowę, ale ni­gdy nie pocie­kła mi krew. Ta stara kurwa obci­nała mi włosy na zapałkę. Mówiła, że nie mogę być ładna, bo pode­rwie mnie chło­pak.

– Pani Iweto, czy korzy­stała pani z jakiejś tera­pii? – zapy­ta­łam ze świa­do­mo­ścią, że moje poprzed­niczki nie raz zachę­cały ją do kon­taktu z psy­cho­lo­giem. Nie­stety Iweta nie chciała zde­cy­do­wać się na ten krok.

– Kie­dyś pójdę na tera­pię. Nie teraz. Ostat­nio mam jakieś dziwne jazdy. Patrzę na moich chłop­ców i widzę, jak z ich oczu wycho­dzą węże. Nie zno­szę węży – powie­działa z obrzy­dze­niem.

Ujrza­łam w jej oczach obłęd. Zmro­ziło mnie to. Wiele razy sły­sza­łam, jak ludzie opi­sują różne omamy, ale pierw­szy raz treść uro­je­nia wywo­łała we mnie reak­cję szo­kową. Wyobraź­nia zaczęła pod­su­wać prze­ra­ża­jące obrazy. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam wyrzu­cać je z głowy. „Jeśli Iweta widziała węże wycho­dzące z oczu Florka i Aru­sia, to…”. W wykrop­ko­wane miej­sce wsta­wia­łam naj­mrocz­niej­sze sce­na­riu­sze. Dotarło do mnie, że współ­pra­cuję z rodzi­cami, któ­rych imiona pew­nego dnia mogą zago­ścić na paskach wia­do­mo­ści tele­wi­zyj­nych. Nie chcia­łam zostać anty­bo­ha­terką repor­tażu pod tytu­łem „Gdzie był pra­cow­nik socjalny?”. Musia­łam dzia­łać.

Napi­sa­łam kolejne pismo do sądu, z długą listą zarzu­tów wobec Iwety i Wojtka. Odwie­dza­łam rodzinę ze zwięk­szoną czę­sto­tli­wo­ścią. Każde kolejne uro­je­nie klientki prze­ra­żało mnie coraz bar­dziej. Na początku widziała węże w oczach dzieci, z cza­sem odkryła u synów para­nor­malne zdol­no­ści. Twier­dziła, że są wiesz­czami prze­po­wia­da­ją­cymi przy­szłość. Nie zawsze świe­tlaną.

Pew­nego lip­co­wego popo­łu­dnia nastą­pił prze­łom w spra­wie. Tam­tego dnia tra­dy­cyj­nie uda­łam się do Iwety bez wcze­śniej­szej zapo­wie­dzi. Nie ocze­ki­wa­łam po tym spo­tka­niu niczego nowego. Wcho­dzi­łam tam przy­go­to­wana, że znów zoba­czę moją wymi­ze­ro­waną pod­opieczną i dzieci bie­ga­jące boso po beto­no­wej pod­ło­dze, do tego grubą war­stwę kurzu na meblach i sterty brud­nych naczyń ze śla­dami ple­śni zale­ga­jące w róż­nych miej­scach. Spo­dzie­wa­łam się zna­jo­mego zapa­chu moczu i petów. Lada chwila mia­łam zna­leźć się w miej­scu gościn­nym dla wszy, gry­zoni i kara­lu­chów. A mimo to zamie­rza­łam tam wejść i raz jesz­cze pod­jąć dia­log z ludźmi, o któ­rych wszy­scy chcieli zapo­mnieć.

Zapu­ka­łam do drzwi, ale nikt się nie ode­zwał. Czu­łam, że coś jest nie tak. Intu­icja w takich chwi­lach nie zawo­dzi. Zasta­na­wia­łam się tylko, co się za chwilę wyda­rzy.

– Pani Iweto – powie­dzia­łam dono­śnie, ale nie usły­sza­łam żad­nej odpo­wie­dzi.

Naci­snę­łam klamkę, po czym weszłam cichutko do środka. W pierw­szej chwili wszystko wyda­wało się takie jak zawsze. Widok wypcha­nych zwie­rzą­tek z mor­der­czymi spoj­rze­niami nie robił już na mnie wra­że­nia. Tro­fea wisiały na sta­rych ścia­nach, które pła­kały od nad­miaru wil­goci. Iweta zwie­rzyła mi się kie­dyś, że uwiel­bia ota­czać się mar­twą zwie­rzyną. W pierw­szej chwili wpra­wiło mnie to w osłu­pie­nie, ale z cza­sem prze­stało dzi­wić. W tej robo­cie czę­sto się spo­ty­ka­łam z nie­co­dzien­nymi upodo­ba­niami. Mój szó­sty zmysł wciąż jed­nak nie dawał za wygraną, cho­dzi­łam więc po miesz­ka­niu w sta­nie dziw­nej goto­wo­ści. Zanie­po­ko­iła mnie wszech­obecna cisza. Nie było sły­chać dzieci, choć przy­wo­ły­wa­łam je do sie­bie.

– Pani Iweto! – jesz­cze raz wypo­wie­dzia­łam gło­śno jej imię, ale i tym razem moje słowa nie spo­tkały się z żad­nym odze­wem.

I wtedy posta­no­wi­łam spraw­dzić sypial­nię.

Pchnę­łam deli­kat­nie drzwi do maleń­kiego pomiesz­cze­nia, a gdy się uchy­liły, zoba­czy­łam ich. Na sta­rym łóżku, pośród poroz­rzu­ca­nych koł­der i koców, leżeli Iweta i Woj­tek. Potrzą­snę­łam nogę śpią­cej klientki. Kiedy Iweta się prze­bu­dziła, zapy­ta­łam, gdzie są dzieci. Odparła nie­wy­raź­nie, że śpią, po czym rozej­rzała się wkoło. Cała rodzina miała do spa­nia jedną starą, skrzy­piącą wer­salkę. Co noc musiały się na niej gnieź­dzić cztery osoby, tam­tego dnia spali na niej jed­nak tylko doro­śli.

– Gdzie są dzieci?! – wark­nę­łam, bo stra­ci­łam ochotę na uży­wa­nie przy­ja­znych tonów.

– A gdzie mają być? W domu są – syk­nęła Iweta.

– Gdzie?! – krzyk­nę­łam.

– Pier­dolę, co tak gło­śno… – wybeł­ko­tał nie­przy­tomny Woj­tek, po czym prze­wró­cił się na drugi bok.

Prze­cież, do cho­lery, nie byli­śmy w pałacu o stu kom­na­tach, tylko w małym miesz­kanku, które led­wie mie­ściło czte­ro­oso­bową rodzinę! Wła­śnie z tego powodu z każdą kolejną sekundą cisza prze­ra­żała mnie coraz bar­dziej.

– Kuch­nia… – myśla­łam na głos. Przy­po­mnia­łam sobie o pomiesz­cze­niu, do któ­rego z oczy­wi­stych powo­dów ni­gdy nie byłam zapra­szana. Tym razem nie zamie­rza­łam cze­kać na pozwo­le­nie. Wpa­dłam do zaka­za­nej czę­ści miesz­ka­nia i zmro­ziło mi krew w żyłach.

Chłopcy sie­dzieli na beto­no­wej posadzce. Flo­ruś bez pam­persa. Obaj ryso­wali w czymś palusz­kami nie­zgrabne zyg­zaki. Gdy pode­szłam bli­żej, zoba­czy­łam biały pro­szek, który kon­tra­sto­wał z ciem­nym pod­ło­żem. Nie byłam spe­cem od nar­ko­ty­ków, ale podej­rze­wa­łam, że to amfe­ta­mina. Zresztą to mogła być też jakaś inna nie­bez­pieczna sub­stan­cja.

Wie­dzia­łam, że tu mogą się liczyć sekundy, więc słu­cha­jąc, co mówi star­szy chłop­czyk, już się­ga­łam po tele­fon, żeby wybrać numer alar­mowy. Aruś powie­dział mi, że brał do rąk biały pro­szek i wyobra­żał sobie, że to śnieg. Przy­znał, że chciał go spró­bo­wać, ale nie zro­bił tego, bo bał się, że jak mu posma­kuje, to wszystko zje i nie będzie miał się czym bawić.

Po upły­wie około kwa­dransa na miej­scu zja­wili się pra­cow­nicy pogo­to­wia. Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji dołą­czyli kilka minut póź­niej. Zebrali pro­szek do ana­liz. Póź­niej oka­zało się, że moje przy­pusz­cze­nia były słuszne.

Tej nocy chłopcy nie spali w jed­nym łóżku z rodzi­cami. Zostali prze­wie­zieni do szpi­tala na obser­wa­cję, a następ­nego dnia tra­fili do rodzin­nego pogo­to­wia opie­kuń­czego. Dziś wycho­wują się w rodzi­nie adop­cyj­nej, która zapew­niła im bez­pieczny dom, wolny od głodu, prze­mocy i uza­leż­nień. Nie wiem, jak wyglą­dają, czym się inte­re­sują i co lubią. Mam jed­nak pew­ność, że znaj­dują się pod wła­ściwą opieką.

Po dra­ma­tycz­nym zda­rze­niu Iwetę dopadł dwu­ty­go­dniowy epi­zod depre­syjny. Nie oka­zała jed­nak skru­chy, a przy­naj­mniej nie w mojej obec­no­ści. Na­dal wma­wiała mi, że jej nie­do­waga i omamy nie miały żad­nego związku z uza­leż­nie­niem, a ja z upły­wem kolej­nych tygo­dni tra­ci­łam ochotę na wypro­wa­dza­nie jej z błędu. Regu­lar­nie ofe­ro­wa­łam jej pomoc w usta­le­niu ter­minu przy­ję­cia do ośrodka uza­leż­nień, ale za każ­dym razem odma­wiała. Twier­dziła, że wszy­scy – łącz­nie ze mną – się na nią uwzięli. Zasta­na­wia­łam się, czy naprawdę nie rozu­miała, czy może wypie­rała powagę minio­nych wyda­rzeń. Z cza­sem doszłam do wnio­sku, że nie ma sensu tego roz­strzy­gać. Los chłop­ców i tak był już prze­są­dzony.

Pół roku. Tyle trwała moja praca z tą rodziną. Nie wpły­nę­łam na moją pod­opieczną, dopro­wa­dzi­łam jed­nak do ode­bra­nia jej dzieci i czu­łam się z tego powodu dumna. Mia­łam poczu­cie, że poja­wi­łam się we wła­ści­wym miej­scu o wła­ści­wej porze i że zro­bi­łam, co było trzeba. A Iweta? Pew­nie za jakiś czas znów zaj­dzie w ciążę. Takie jak ona, wbrew obie­go­wej opi­nii, nie robią sobie dzieci dla 800 plus. Powo­łują na świat nowe życia, aby zapeł­nić bole­sną pustkę w sercu.

Iwe­cie w powro­cie do nor­mal­no­ści mogłaby pomóc tylko tera­pia, choć dobrym rodzi­cem raczej ni­gdy już nie będzie. Nawet jeśli porzuci nałóg, psy­choza amfe­ta­mi­nowa będzie co jakiś czas dawała o sobie znać, czy to pod posta­cią węży, czy wiesz­czy lub innych wytwo­rów cho­rej wyobraźni. Los Wojtka nie­spe­cjal­nie mnie obcho­dził. Ni­gdy nie potra­fi­łam się zdo­być na współ­czu­cie dla dam­skich bok­se­rów.

Część I. Ciemne strony ludzkiej natury

Część I

Ciemne strony ludz­kiej natury

Gdy roz­po­czy­na­łam pracę w zawo­dzie, naj­bliż­sze osoby czę­sto pytały mnie, czy nie boję się sama cho­dzić do miesz­kań klien­tów. Oto­cze­nie demo­ni­zo­wało miej­sca, które odwie­dza­łam każ­dego dnia, spro­wa­dza­jąc je do poziomu melin, sku­pia­ją­cych alko­ho­li­ków, nar­ko­ma­nów, recy­dy­wi­stów i innych typów spod ciem­nej gwiazdy.

W trak­cie ponad dzie­się­ciu lat pracy w MOPS-ie nikt mnie nie zaata­ko­wał, a cho­ciaż dzie­siątki razy byłam obra­żana wul­gar­nymi sło­wami, to nie usły­sza­łam pod swoim adre­sem żad­nej groźby karal­nej. W więk­szo­ści przy­pad­ków współ­pra­co­wa­łam z „nor­mal­nymi ludźmi”, róż­nią­cymi się od prze­cięt­nego Kowal­skiego jedy­nie bogat­szym baga­żem doświad­czeń życio­wych lub uboż­szym port­fe­lem. Klienci pomocy spo­łecz­nej – tak jak inni zja­da­cze chleba – mieli swoje marze­nia i zain­te­re­so­wa­nia, kochali swoje rodziny. Za każ­dym razem, gdy ktoś z mojego oto­cze­nia wyra­żał się o pod­opiecz­nych ośrodka pomocy spo­łecz­nej jak o jed­nost­kach gor­szego sortu, sta­wa­łam w obro­nie klien­tów, bo ich czło­wie­czeń­stwo zasłu­gi­wało na taki sam sza­cu­nek jak moje. Byli­śmy sobie równi – jak bra­cia jed­nej krwi.

Nie­stety, zawsze znajdą się odstęp­stwa od normy. Spo­tka­łam też na swo­jej ścieżce zawo­do­wej ludzi, któ­rzy stale testo­wali moją cier­pli­wość, jakby myśleli, że jej pokłady są nie­skoń­czone. Nazy­wa­łam ich wam­pi­rami ener­ge­tycz­nymi, bo pod­czas każ­dego zetknię­cia z nimi nara­stało we mnie napię­cie, a po zakoń­cze­niu spo­tka­nia czu­łam się jak wrak czło­wieka. Co cie­kawe, nie bałam się ich, bo zna­łam ich tak­tykę. Wie­dzia­łam, że jedyne, co im wycho­dzi, to psy­chiczne wykań­cza­nie ludzi, a tego rodzaju „umie­jęt­ność” jest oznaką sła­bo­ści. Zacho­wy­wali się niczym dra­pieżne koty, które po zła­pa­niu ofiary bawią się nią roz­kosz­nie, jakby zada­wa­nie bólu sta­no­wiło jedyną znaną im przy­jem­ność.

Nie­które rela­cje z agre­so­rami trwały rap­tem chwilę – ot, takie nic nie­zna­czące epi­zody ska­zane na szyb­kie zapo­mnie­nie. Inne cią­gnęły się przez dłu­gie mie­siące, a nawet lata. Byłam ska­zana na kon­takt z ludźmi, któ­rzy nękali mnie nawet kilka razy w tygo­dniu, a ja – choć teo­re­tycz­nie mia­łam prze­wagę – nie mogłam wyko­nać szew­skiego mata. Tak­tyka słow­nych agre­so­rów była dość prze­wi­dy­walna, ale trudna do poko­na­nia. Moje zma­ga­nia z nimi czę­sto przy­po­mi­nały walkę z wia­tra­kami.

Słowna agre­sja, nawet jeśli czło­wiek nie bie­rze jej sobie do serca, zwy­kle sieje w nim spu­sto­sze­nie. Gdy się jej dozna, można zacząć kwe­stio­no­wać przy­ka­za­nie, które naka­zuje miło­wać bliź­niego swego jak sie­bie samego. Z upły­wem lat nauczy­łam się jed­nak radzić sobie z fru­stra­cją, któ­rej źró­dłem byli pie­nia­cze. Naj­czę­ściej też wie­dzia­łam, czego się mogę po nich spo­dzie­wać. Nie­stety nie wszy­scy klienci, któ­rzy do mnie tra­fiali, przy­po­mi­nali otwartą księgę, z któ­rej mogłam od razu wyczy­tać wszyst­kie tajem­nice. Niektó­rzy przy­wdzie­wali maski, pod któ­rymi skry­wali swoje mroczne obli­cza. Sze­ro­kie uśmie­chy na ich twa­rzach nie zawsze odzwier­cie­dlały nie­kła­maną radość, a łzy spły­wa­jące po ich policz­kach bywały ele­men­tem gry aktor­skiej, która miała zmięk­czyć moje serce. Dla­tego gdy spo­glą­da­łam na smutne twa­rze, mia­łam szczerą nadzieję, że posępna mimika nie była wykre­owana na potrzeby sytu­acji.

Oczy­wi­ście do wyko­ny­wa­nia zawodu pra­cow­nika socjal­nego nie wystar­czają dekla­ro­wane przez daną osobę umie­jęt­no­ści radze­nia sobie z trud­nymi ludźmi lub prze­wi­dy­wa­nia fał­szy­wych zacho­wań. Aby zaj­mo­wać się pomocą spo­łeczną, trzeba speł­nić sze­reg for­mal­nych wymo­gów. Osoby uka­rane za umyślne prze­stęp­stwa są prze­grane już na star­cie, bowiem MOPS-y, zgod­nie z ustawą, nie mogą zatrud­niać na tym sta­no­wi­sku kan­dy­da­tów z wyro­kami na kon­cie. Z marze­niami o pracy w cha­rak­te­rze pra­cow­nika socjal­nego powinni poże­gnać się rów­nież dłuż­nicy ali­men­ta­cyjni. W pomocy spo­łecz­nej nie ma miej­sca dla osób, które nie łożą na utrzy­ma­nie wła­snych dzieci. Jeśli pra­gniesz zostać pra­cow­ni­kiem socjal­nym i mię­dzy innymi uczyć dys­funk­cyj­nych rodzi­ców, jak pra­wi­dłowo peł­nić funk­cje opie­ku­nów, sam musisz świe­cić przy­kła­dem i posia­dać pełną wła­dzę rodzi­ciel­ską nad wła­snymi pocie­chami (o ile je masz). Matki i ojco­wie, któ­rych wła­dza rodzi­ciel­ska została sądow­nie ogra­ni­czona lub co gor­sze, któ­rzy zostali jej pozba­wieni, muszą pogrze­bać plany o pracy w MOPS-ie. Ktoś, kto zawiódł jako rodzic, nie może pia­sto­wać funk­cji zwią­za­nych z pomocą spo­łeczną.

Wbrew obie­go­wym opi­niom świa­dec­two matu­ralne nie wystar­cza do wyko­ny­wa­nia zawodu pra­cow­nika socjal­nego. Usta­wo­dawca wyraź­nie okre­ślił kwa­li­fi­ka­cje, jakie winien posia­dać kan­dy­dat do tej pracy. Apli­kanci muszą speł­nić co naj­mniej jeden z poniż­szych warun­ków:

ukoń­czyć kole­gium pra­cow­ni­ków służb spo­łecz­nych;

ukoń­czyć stu­dia wyż­sze na kie­runku praca socjalna lub w zakre­sie pracy socjal­nej;

ukoń­czyć stu­dia wyż­sze o spe­cjal­no­ści przy­go­to­wu­ją­cej do zawodu pra­cow­nika socjal­nego na jed­nym z kie­run­ków: peda­go­gice, peda­go­gice spe­cjal­nej, poli­to­lo­gii, poli­tyce spo­łecz­nej, psy­cho­lo­gii, socjo­lo­gii, naukach o rodzi­nie;

ukoń­czyć stu­dia pody­plo­mowe z zakresu meto­dyki i meto­do­lo­gii pracy socjal­nej w uczelni reali­zu­ją­cej stu­dia na kie­runku praca socjalna lub w zakre­sie pracy socjal­nej

1

.

W błę­dzie są jed­nak ci, któ­rzy sądzą, że odpo­wied­nie wykształ­ce­nie wystar­czy, by wła­ści­wie peł­nić obo­wiązki zawo­dowe pra­cow­nika socjal­nego. Jeśli bra­kuje ci empa­tii, odpor­no­ści na stres, kre­atyw­no­ści, wyso­kiego morale czy dobrej orga­ni­za­cji czasu pracy, to lepiej dla cie­bie i pod­opiecz­nych, by twoje CV ni­gdy nie wpły­nęło do działu kadr MOPS-u. Nie każdy został powo­łany do repe­ro­wa­nia ludz­kich ułom­no­ści.

Socjalni współ­pra­cują z przed­sta­wi­cie­lami wszyst­kich grup spo­łecz­nych. Wbrew ste­reo­ty­pom nie zaj­mują się wyłącz­nie oso­bami ubo­gimi, a zakres ich obo­wiąz­ków nie ogra­ni­cza się do odbie­ra­nia dzieci i wspo­ma­ga­nia finan­so­wego miło­śni­ków tanich win. Przy­znają oni jed­nost­kom i rodzi­nom świad­cze­nia, które ści­śle okre­śla ustawa o pomocy spo­łecz­nej. Osoby doświad­cza­jące róż­nego rodzaju kry­zy­sów życio­wych mogą się ubie­gać o świad­cze­nia pie­niężne. Aby je otrzy­mać, muszą speł­niać kry­te­rium docho­dowe upraw­nia­jące do tej pomocy, co ozna­cza, że ich mie­sięczne dochody nie mogą prze­kro­czyć kwoty 1010 zł w przy­padku osoby samot­nie gospo­da­ru­ją­cej i 823 zł w przy­padku osoby w rodzi­nie (kry­te­ria te obo­wią­zują od 1 stycz­nia 2025 roku). Ponadto jed­nostki i rodziny doświad­cza­jące pro­ble­mów spo­łecz­nych mogą wnio­sko­wać o świad­cze­nia niepie­niężne, do któ­rych należą: praca socjalna, bilet kre­dy­to­wany, składki na ubez­pie­cze­nie zdro­wotne, składki na ubez­pie­cze­nia spo­łeczne, pomoc rze­czowa (w tym na eko­no­miczne usa­mo­dziel­nie­nie, spra­wie­nie pogrzebu), porad­nic­two spe­cja­li­styczne, inter­wen­cja kry­zy­sowa, schro­nie­nie, posi­łek, nie­zbędne ubra­nie, usługi opie­kuń­cze w miej­scu zamiesz­ka­nia, w ośrod­kach wspar­cia oraz w rodzin­nych domach pomocy, spe­cja­li­styczne usługi opie­kuń­cze w miej­scu zamiesz­ka­nia oraz w ośrod­kach wspar­cia, miesz­ka­nie chro­nione, pobyt i usługi w domu pomocy spo­łecz­nej, pomoc w uzy­ska­niu odpo­wied­nich warun­ków miesz­ka­nio­wych, w tym w miesz­ka­niu chro­nio­nym, pomoc w uzy­ska­niu zatrud­nie­nia, pomoc na zago­spo­da­ro­wa­nie (w for­mie rze­czo­wej dla osób usa­mo­dziel­nia­nych). W usta­wie o pomocy spo­łecz­nej zawarte zostały szcze­gó­łowe infor­ma­cje na temat zasad przy­zna­wa­nia wszyst­kich świad­czeń.

Roz­bu­do­wane tre­ści zapi­sów ustawy czę­sto oka­zują się zbyt skom­pli­ko­wane dla prze­cięt­nych zja­da­czy chleba, pod­opieczni zwy­kle więc pro­szą socjal­nych o ich przy­stępne wyja­śnie­nie. Oczy­wi­ście pra­cow­nik socjalny powi­nien umieć nie tylko przed­sta­wiać zro­zu­miale prawne zawi­ło­ści – to także czło­wiek do zadań spe­cjal­nych. Ludzie, któ­rzy kie­dy­kol­wiek zna­leźli się w kry­zy­sie, wie­dzą, że gdy wszy­scy wkoło roz­łożą ręce w akcie bez­rad­no­ści nad cudzą nie­dolą, socjalny podej­mie ręka­wicę. Zre­zy­gnuje z ana­li­zo­wa­nia powo­dów czy­jejś klę­ski życio­wej, aby zna­leźć prze­strzeń do poszu­ki­wa­nia spo­so­bów na wyj­ście z dołka. Jeśli by porów­nać pra­cow­ników socjal­nych z kura­to­rami sądo­wymi, to ci pierwsi raczej wspie­rają niż kon­tro­lują pod­opiecz­nych. Wachlarz ludz­kich typów, z jakimi się sty­kają, jest bar­dzo roz­pięty – począw­szy od tych z nie­po­szla­ko­waną opi­nią, a skoń­czyw­szy na przed­sta­wi­cie­lach tak zwa­nego mar­gi­nesu spo­łecz­nego. W polu zain­te­re­so­wa­nia zawo­do­wego kura­to­rów znaj­dują się osoby, które na pod­sta­wie orze­czeń sądu zostały zobo­wią­zane do pod­ję­cia okre­ślo­nych dzia­łań. Socjalni kie­rują swoje wspar­cie do każ­dego – bez względu na wiek, płeć, wykształ­ce­nie, doświad­cze­nia życiowe czy naro­do­wość.

Pra­cow­nik socjalny powi­nien przy­po­mi­nać raczej towa­rzy­sza niż suro­wego rodzica, raczej media­tora niż sędziego, raczej obser­wa­tora niż aktyw­nego uczest­nika wyda­rzeń. W prak­tyce bywa to trudne do zre­ali­zo­wa­nia, bo ludzie z natury mają skłon­ność do dawa­nia innym zło­tych rad, zapo­mi­na­jąc przy tym, że to, co dobre dla jed­nych, nie­ko­niecz­nie będzie słu­żyć innym. Wiele czasu zajęło mi naucze­nie się postrze­ga­nia klien­tów jako rów­no­rzęd­nych part­ne­rów w rela­cji, mają­cych swój pomysł na życie, nie­ko­niecz­nie zgodny z moim. Nie raz musia­łam zagryźć zęby, aby powstrzy­mać się przed mora­li­za­tor­skimi wypo­wie­dziami typu: „Pani to powinna…”; „Musi pan…”; „Naj­le­piej by było, gdyby pani…”. Takie słowa powo­do­wały sku­tek odwrotny do zamie­rzo­nego. Przy­mus zawsze wzma­gał opór przed zmianą. Sprze­ciw ten bywał naprawdę sta­now­czy i… wku­rza­jący. W trak­cie mojej pracy zawo­do­wej zda­rzały się sytu­acje, w któ­rych zacho­wa­nie spo­koju gra­ni­czyło z cudem. Musia­łam wkła­dać naprawdę wiele wysiłku, by nie powie­dzieć o jedno słowo za dużo.

Laura – koszmarny dom przy Kasztankowej

Hor­rory, domy grozy, a nawet symu­lo­wane porwa­nia to dla nie­któ­rych naj­lep­sza forma roz­rywki. Ich miło­śnicy wpro­wa­dzają się w stan prze­ra­że­nia, który w pełni kon­tro­lują. Mają wpływ na jego natę­że­nie i czę­sto­tli­wość wystę­po­wa­nia. W każ­dej chwili mogą wci­snąć pauzę i zre­zy­gno­wać z prze­kra­cza­nia kolej­nych pro­gów wytrzy­ma­ło­ści. Te wszyst­kie atrak­cje są jed­nak nie dla mnie… Nie lubię się bać. Strach ni­gdy nie dostar­czał mi pozy­tyw­nych wra­żeń, dla­tego kon­se­kwent­nie uni­ka­łam wszyst­kiego, co z nim zwią­zane. Prze­ra­ża­jące filmy zastę­po­wa­łam kome­diami roman­tycz­nymi, a strefy grozy baj­ko­wymi karu­ze­lami.

Nie­stety życie ma to do sie­bie, że cza­sami pisze sce­na­riu­sze nie­zgodne z tym, czego ocze­ku­jemy, a wpi­sana w nie groza nie zna współ­czu­cia ani umiaru. Wów­czas, w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie, ata­kuje strach i przy­piera nas do gru­bego muru wła­snych ogra­ni­czeń. Nie zawsze można od niego uciec. Cza­sami trzeba spoj­rzeć mu pro­sto w oczy…

Tam­tego dnia wszystko zaczęło się tak jak zwy­kle. O godzi­nie ósmej sta­wi­łam się w biu­rze i zaję­łam się bie­żącą pracą. Koło dzie­sią­tej zadzwo­nił tele­fon. Nie wie­dzia­łam, że przy­nie­sie wyzwa­nie, które przy­prawi mnie o dresz­cze. Wie­dzia­łam jedno: sprawa jest pilna.

– Dzień dobry, dys­po­zy­torka numer 6785, chcia­ła­bym zgło­sić, że wczo­raj pogo­to­wie przy­wio­zło do szpi­tala pana Zdzi­sława L. Zmarł nad ranem – wyre­cy­to­wała moja roz­mów­czyni. Praca, którą wyko­ny­wała, wyma­gała kon­kret­nych i spraw­nie prze­ka­zy­wa­nych komu­ni­ka­tów. – Nie dostał insu­liny na czas. Starsi ludzie nie powinni być sami – skwi­to­wała.

– Nie zna­łam pana Zdzi­sława – odpo­wie­dzia­łam, choć fakt, że imię i nazwi­sko star­szego pana nic mi nie mówiły, pew­nie nie miał dla dys­po­zy­torki więk­szego zna­cze­nia.

– Musi­cie pań­stwo zain­ter­we­nio­wać – w gło­sie roz­mów­czyni dało się sły­szeć zanie­po­ko­je­nie. – Pan L. miesz­kał z kon­ku­biną. Ratow­nicy zgło­sili, że na miej­scu pano­wał straszny bała­gan. Kobieta, która tam została, naj­praw­do­po­dob­niej wymaga pomocy.

– Dzię­kuję za infor­ma­cję. – Posta­no­wi­łam czym prę­dzej zakoń­czyć roz­mowę.

Cze­kały mnie pra­co­wite godziny. Szybko obmy­śli­łam plan: kon­kret, kon­kret i jesz­cze raz kon­kret. Po odło­że­niu słu­chawki nie­zwłocz­nie opu­ści­łam biuro. Popro­si­łam kole­żankę o asy­stę, bo intu­icja pod­po­wia­dała mi, że sprawa może być skom­pli­ko­wana.

Doj­ście na Kasz­tan­kową zajęło nam nie­spełna kwa­drans. Oka­zało się, że budy­nek, w któ­rym miesz­kał Zdzi­sław, to typowy komu­ni­styczny kwa­dra­ciak z pła­skim dachem. Dom stał na zanie­dba­nym tere­nie poro­śnię­tym chwa­stami. Nie zachę­cał do odwie­dzin. Drew­niane drzwi, przed któ­rymi sta­nę­ły­śmy, lata świet­no­ści miały już dawno za sobą.

Naj­pierw zapu­ka­ły­śmy kul­tu­ral­nie, ale odpo­wie­działa nam głu­cha cisza. Po chwili uży­ły­śmy pię­ści i wali­ły­śmy nimi z całej siły. Wie­dzia­ły­śmy, że w budynku miesz­kała star­sza osoba, która mogła cier­pieć na nie­do­słuch. Nie­stety, mimo naszego łomo­ta­nia, nikt nie otwo­rzył. Naci­snę­ły­śmy klamkę i deli­kat­nie uchy­li­ły­śmy drzwi. Mia­ły­śmy świa­do­mość, że nie wolno nam wejść do środka bez zgody wła­ści­ciela, ale tam­tego dnia zro­bi­ły­śmy wyją­tek. Chcia­ły­śmy jak naj­prę­dzej poroz­ma­wiać z panią tych wło­ści.

Jako socjalna wiele razy wcho­dzi­łam do róż­nych domów i miesz­kań. Widzia­łam brud, roz­pa­da­jące się meble i wala­jące się butelki po tanim alko­holu, ale dopiero kiedy zna­la­złam się w tym wnę­trzu, poczu­łam, że moje ciało spina się ze stra­chu. W noz­drza ude­rzył mnie fetor będący mie­sza­niną szcze­gól­nych zapa­chów. Spoj­rza­ły­śmy po sobie z kole­żanką. Zapa­chy kom­plet­nie nie paso­wały do wystroju wnę­trza. W salo­nie naszym oczom uka­zały się sty­lowe, antyczne meble. Wyglą­dały na dro­gie.

– Chata bie­daka to to nie jest – powie­dzia­łam z prze­ką­sem.

– Piękne są te komody – przy­znała Baśka.

Nie­spo­dzie­wa­nie obie nabra­ły­śmy ochoty na eks­plo­ro­wa­nie oko­licy. Poże­ra­ły­śmy wzro­kiem ciem­no­zie­lone zasłony, wpi­su­jące się w pała­cową sty­li­stykę. Podzi­wia­ły­śmy obrazy w zło­tych ramach i stare lustra, pre­zen­tu­jące swe wdzięki na ścia­nach. Domy kre­zu­sów od zawsze koja­rzyły mi się z czy­sto­ścią, dla­tego zale­ga­nie gru­bej war­stwy kurzu na meblach wzbu­dziło mój nie­po­kój. Ni­gdy nie widzia­łam rów­nie eks­klu­zyw­nego, a zara­zem zanie­dba­nego lokum. To miej­sce wyglą­dało tak, jakby ktoś opu­ścił je z zamia­rem szyb­kiego powrotu, który jed­nak nie nastą­pił. Moja chwi­lowa fascy­na­cja nie­po­strze­że­nie znów zaczęła się prze­ra­dzać w nie­po­kój. Stą­pa­łam po nie­pew­nym grun­cie. Pode­szwy moich butów przy­kle­jały się do pod­łoża. Podej­rze­wa­łam, że to brud, ale myli­łam się.

– Zobacz – zagad­nę­łam swoją towa­rzyszkę. – Na pod­ło­dze walają się kości kur­czaka.

– Rze­czy­wi­ście. Tylko ni­gdzie nie widać żad­nego psa ani kota, który mógłby je zosta­wić. No, chyba że mamy do czy­nie­nia ze szlachtą, która rzuca resztki z pań­skiego stołu na pod­łogę. Ohyda…

Wyobraź­nia zaczęła pod­su­wać mi nie­przy­jemne obrazy. W moich myślach poja­wiły się wize­runki osób, które żyły w tych wręcz zwie­rzę­cych warun­kach. Ubie­ra­łam loka­to­rów tajem­ni­czego domu w znisz­czone stroje i przy­kle­ja­łam nie­na­tu­ralne gry­masy do ich doj­rza­łych twa­rzy. W pew­nej chwili zauwa­ży­łam wymięte kartki na masyw­nym stole. Pode­szłam bli­żej. Moim oczom uka­zały się rachunki za prąd sprzed kilku lat. Tego rodzaju odkry­cie nie wró­żyło niczego dobrego. Nie zamie­rza­łam jed­nak mar­twić się na zapas, bo uzmy­sło­wi­łam sobie, że ktoś musiał regu­lo­wać opłaty. Gdyby Zdzi­sław uchy­lał się od pła­ce­nia, firma ener­ge­tyczna nie mia­łaby dla niego taryfy ulgo­wej.

– Idziemy wyżej? – zapy­ta­łam Basię, która była socjalną tro­chę dłu­żej niż ja, więc jej apro­bata miała dla mnie zna­cze­nie.

– Zadzwo­nię do kie­row­niczki i zapy­tam, co mamy robić.

Nie do końca rozu­mia­łam, dla­czego posta­no­wiła wyko­nać ten tele­fon wła­śnie teraz. Powinna była to zro­bić, zanim weszły­śmy bez­praw­nie na teren nie­ru­cho­mo­ści. Nie podzie­li­łam się jed­nak swo­imi spo­strze­że­niami. Zda­łam się na decy­zję kie­row­niczki, bo to ona powinna mieć w spor­nych sytu­acjach ostat­nie słowo. Jeśli uzna, że mamy się szybko stam­tąd wyno­sić, to się zwi­niemy i tyle.

– Mamy to – oznaj­miła dum­nie Baśka po zakoń­cze­niu roz­mowy. – Sze­fowa udzie­liła nam swo­jego bło­go­sła­wień­stwa.

Wtedy nie­spo­dzie­wa­nie spa­ra­li­żo­wał mnie lęk. Przyj­rza­łam się scho­dom pro­wa­dzą­cym na pię­tro. Były jesz­cze bar­dziej upa­prane kle­jącą mazią niż pod­łoga w salo­nie. I ten okropny fetor. Pomimo że prze­by­wa­ły­śmy w miesz­ka­niu już jakiś czas, nie potra­fi­łam się do niego przy­zwy­czaić. Obawy zosta­wi­łam jed­nak dla sie­bie.

Poko­na­ły­śmy schody i zna­la­zły­śmy się w sypialni na pię­trze. Na łóżku ujrza­ły­śmy nie­dbale uło­żoną koł­drę. W pierw­szej chwili wyda­wało nam się, że ktoś pod nią leży, ale oka­zało się to tylko złu­dze­niem. W rogu zauwa­ży­ły­śmy garnki, a w nich śmier­dzące resztki jedze­nia. Tutaj rów­nież pełno było cuch­ną­cych kości. Wszyst­kie pomiesz­cze­nia na pię­trze przed­sta­wiały ten sam widok. Kle­jące się pod­łogi, roz­kła­da­jące się resztki pie­czo­nych kur­cza­ków, wszech­obecny bała­gan i pustka. Ponie­waż w żad­nym z pokoi nie odna­la­zły­śmy towa­rzyszki zmar­łego Zdzi­sia, wró­ci­ły­śmy na par­ter.

W pew­nym momen­cie Baśka znik­nęła mi z pola widze­nia.

– Gdzie jesteś, Bacha?! – wrza­snę­łam, tocząc nie­równą walkę ze stra­chem, któ­rego nie potra­fi­łam poskro­mić racjo­nal­nymi argu­men­tami.

– Ty, słu­chaj, nie uwie­rzysz! – krzyk­nęła znie­nacka. – Chodź tu szybko!

– Gdzie jesteś?

– W sypialni na par­te­rze! Szybko! – poga­niała mnie.

Ruszy­łam pędem w jej stronę. Odkry­cie, któ­rego doko­nała, wpra­wiło mnie w osłu­pie­nie.

– Co to jest? – zapy­ta­łam gło­śno, widząc zawar­tość szafy.

Jak się oka­zało, nie słu­żyła do prze­cho­wy­wa­nia ubrań. W jej wnę­trzu znaj­do­wały się sekretne drzwi.

– Bacha, nie podoba mi się ten dom – doda­łam.

– Witaj w klu­bie. Wła­ści­ciel naoglą­dał się chyba za dużo fil­mów. Cie­kawe, co tam ukrył.

– Wra­camy – zade­cy­do­wa­łam, igno­ru­jąc cie­ka­wość kole­żanki.

– Zwa­rio­wa­łaś? Musimy spraw­dzić, co znaj­duje się za tymi drzwiami.

– To ty zwa­rio­wa­łaś! Nie będę niczego spraw­dzać.

– A jeśli ta kobieta tam jest? Leży gdzieś na pod­ło­dze, bo stra­ciła przy­tom­ność…? Może połknęła garść table­tek i popiła alko­ho­lem? Chcesz mieć sta­ruszkę na sumie­niu?

Nie mia­ły­śmy prawa wkra­czać na cudzy teren, ale cią­żył na nas obo­wią­zek rato­wa­nia ludz­kiego ist­nie­nia. Znaj­do­wa­ły­śmy się w domu kobiety, która stra­ciła kogoś bli­skiego. Zamie­rza­ły­śmy uczy­nić wszystko, by odna­leźć zagi­nioną, nawet kosz­tem zła­ma­nia etyki zawo­do­wej. Gdy na szali znaj­duje się ludz­kie życie, prze­pisy tracą zna­cze­nie.

Chwy­ci­ły­śmy klamkę. Na szczę­ście drzwi oka­zały się otwarte. Zeszły­śmy po scho­dach pro­wa­dzą­cych do naj­niż­szej kon­dy­gna­cji budynku. Basia naci­snęła włącz­nik świa­tła. Zna­la­zły­śmy się we wnę­trzu przy­po­mi­na­ją­cym przed­po­kój typo­wego miesz­ka­nia. Na bia­łej ścia­nie wisiało lustro w sta­rym stylu. Obok niego wie­szak na ubra­nia. Pod­piw­ni­cze­nie budynku pre­zen­to­wało się znacz­nie skrom­niej niż wyż­sze pię­tra. Zaj­rza­ły­śmy do wszyst­kich pokoi, ich wystrój przy­po­mi­nał nam ten panu­jący w naszych wła­snych miesz­ka­niach.

Za każ­dym razem, gdy otwie­ra­ły­śmy drzwi, serce waliło mi jak osza­lałe na myśl, że w pokoju znaj­dziemy mar­twą kobietę. Histo­ria znała przy­padki, kiedy jeden mał­żo­nek nie­zwłocz­nie zabie­rał ze sobą dru­giego do grobu. Na szczę­ście wszystko wska­zy­wało na to, że wizyta w tym dziw­nym domu nie przy­nie­sie maka­brycz­nego odkry­cia. W środku nie spo­tka­ły­śmy żad­nej żywej istoty. Opu­ści­ły­śmy budy­nek i z ulgą ode­tchnę­ły­śmy świe­żym powie­trzem.

Następ­nego dnia wró­ci­ły­śmy do tajem­ni­czego budynku. Tym razem zasta­ły­śmy gospo­dy­nię. Otwo­rzyła nam star­sza pani z kokiem na czubku głowy. Wątłe ciało kobiety zdo­biła bor­dowa, atła­sowa sukienka. Zada­ły­śmy loka­torce kilka pytań. Nie­stety kobieta nie potra­fiła podać bie­żą­cej daty ani racjo­nal­nie oce­nić swo­jej sytu­acji życio­wej, a jed­no­cze­śnie wyra­żała prze­ko­na­nie, że jest w pełni samo­dzielna. Dzie­siątki razy zasta­na­wia­łam się, dla­czego kiedy ujrza­łam ją po raz pierw­szy, włos mi się zje­żył na gło­wie. Nie potra­fiłam zacho­wać spo­koju w jej obec­no­ści, a kiedy na mnie spo­glą­dała, czu­łam, jakby czy­tała w moich myślach. Miała prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie, które przy dłuż­szym kon­tak­cie sta­wało się nie do znie­sie­nia. Z cza­sem dowie­dzia­łam się, że Basia rów­nież tra­ciła zmy­sły w towa­rzy­stwie zagad­ko­wej kobiety.

Trzeba było jed­nak dzia­łać, bo Laura wyma­gała natych­mia­sto­wej pomocy. Baśka przy­znała pod­opiecz­nej wspar­cie opie­kunki, a następ­nie wysłała prośbę do sądu rodzin­nego o umiesz­cze­nie star­szej pani w domu pomocy spo­łecz­nej. Wszyst­kie czyn­no­ści podej­mo­wała bez zgody samej zain­te­re­so­wa­nej. Kobieta nie była zdolna do decy­do­wa­nia o wła­snym losie. Jed­no­cze­śnie ze zgrozą myśla­ły­śmy o tym, że do czasu aż nasza pod­opieczna znaj­dzie się w insty­tu­cji opie­kuń­czej, trzeba będzie zaglą­dać do mrocz­nego domu na Kasz­tan­ko­wej. Baśka nie chciała tam cho­dzić sama, dla­tego za każ­dym razem pro­siła mnie o asy­stę.

Czu­ły­śmy lęk przed kobietą i jej mrocz­nym kró­le­stwem, a jed­no­cze­śnie chcia­ły­śmy poznać jej histo­rię i roz­wi­kłać tajem­nicę miesz­ka­nia, do któ­rego można się było dostać przez szafę. Posta­no­wi­ły­śmy zacząć od szcze­rej roz­mowy z Laurą na temat jej życia oso­bi­stego. Nie­stety nie potra­fiła prze­ka­zać nam istot­nych infor­ma­cji na wła­sny temat. Dowie­dzia­ły­śmy się tylko tyle, że poznała Zdzi­sia w sana­to­rium mniej wię­cej przed dwu­dzie­stu laty, a z cza­sem opu­ściła swoje rodzinne mia­sto i wpro­wa­dziła się do uko­cha­nego.

Ponie­waż ta wie­dza nie­wiele wnio­sła do sprawy, Basia skon­tak­to­wała się ze zna­jomą z urzędu cywil­nego, która zdra­dziła nieco wię­cej szcze­gó­łów na temat pod­opiecz­nej. Dowie­dzia­ły­śmy się, że Laura ni­gdy nie wyszła za mąż i nie miała wła­snych dzieci. Ozna­czało to, że nie miała nikogo, kto mógłby żywo inte­re­so­wać się jej losem. Była zdana wyłącz­nie na sie­bie. Jak poka­zały wyniki naszego póź­niej­szego docho­dze­nia, histo­ria życiowa Zdzi­sława była bogat­sza niż histo­ria jego wybranki. W prze­szło­ści miał żonę i dwoje dzieci, syna i córkę. Gdzieś na świe­cie żyli zatem spad­ko­biercy domu na ulicy Kasz­tan­ko­wej… Laura nie miała do tej nie­ru­cho­mo­ści żad­nych praw.

Odwie­dza­ły­śmy kobietę śred­nio raz na dwa tygo­dnie. Opie­kunka robiła to codzien­nie. W trak­cie jed­nej z wizyt zde­cy­do­wa­ły­śmy się na pod­ję­cie roz­mowy na temat „pod­ziem­nego miesz­ka­nia”, wie­dząc, że z punktu widze­nia loka­torki nie mia­ły­śmy prawa dowie­dzieć się o jego ist­nie­niu.

– Pani Lauro, to miesz­ka­nie na dole… – wydu­kała cicho Baśka.

Pod­opieczna nie zapy­tała, skąd o nim wiemy, tylko od razu prze­szła do sedna.

– Pani nie była na woj­nie, a on tak. Bał się nalo­tów bom­bo­wych. Zbu­do­wał dom wraz z czę­ścią peł­niącą funk­cję schronu.

Nie potrze­bo­wa­łam dal­szych wyja­śnień, ale Laura chciała dodać coś jesz­cze.

– On… nie był za dobry. Miał dużo pie­nię­dzy. Nie widy­wał się z dziećmi – wyrze­kła łamią­cym się gło­sem.

Czę­sto nie mogła sobie przy­po­mnieć wła­snego imie­nia i nazwi­ska, ale w tam­tym momen­cie odna­la­złam w jej sło­wach prawdę i logikę w naj­czyst­szej postaci. Wie­dzia­łam, że ludzie, któ­rzy doświad­czyli pie­kła wojny, bory­kali się z licz­nymi trau­mami. Nagle dom, który wzbu­dzał prze­ra­że­nie, zaczął wyzwa­lać we mnie szczere współ­czu­cie.

– Pani, on zbie­rał jedze­nie i cho­wał w różne miej­sca… Prze­żył Auschwitz.

– Śmier­dzące kości – myśla­łam na głos.

– Wal­czy­łam z tym jego cho­mi­ko­wa­niem jedze­nia, ale on mnie nie słu­chał. Z cza­sem odpu­ści­łam – powie­działa nie­wy­raź­nie. Z tru­dem łapała oddech. – Nie mia­łam z nim życia… Był taki zimny i agre­sywny…

– Dobrze już, pani Lauro – powie­działa Baśka tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Dzię­ku­jemy za roz­mowę. Pro­szę teraz odpo­cząć.

Jesz­cze tego samego dnia zro­bi­ły­śmy krótki reko­ne­sans po oko­licy, który napro­wa­dził nas na mroczny trop. Udało nam się poroz­ma­wiać z kobietą miesz­ka­jącą kil­ka­dzie­siąt metrów od willi przy Kasz­tan­ko­wej. Chęt­nie podzie­liła się z nami infor­ma­cjami na temat miesz­ka­ją­cej po sąsiedzku star­szej pary.

– Nie utrzy­my­wali z nikim kon­taktu – wyja­wiła nasza roz­mów­czyni. – Mówi­li­śmy sobie „dzień dobry” i na tym koniec. Raz tylko ona zacze­piła mnie na ulicy i zaczęła żalić się na niego. To było ze trzy lata temu. Powie­działa, że z nim się nie da żyć i że kie­dyś się od niego uwolni. Jeśli dobrze pamię­tam, to mówiła coś o zastrzy­kach… On chyba był cukrzy­kiem.

Zamar­łam. „Nie dostał insu­liny na czas”, zadźwię­czały mi w gło­wie słowa dys­po­zy­torki. „A co, jeśli…”, pomy­śla­łam, ale nie podzie­li­łam się z nikim swo­imi przy­pusz­cze­niami. Prawda nie­wiele wnio­słaby do sprawy. Jeśli Laura miała na sumie­niu śmierć Zdzi­sia, to musiała zabrać swoją tajem­nicę do grobu.

Kilka mie­sięcy póź­niej sąd wydał posta­no­wie­nie decy­du­jące o dal­szym losie pod­opiecz­nej. Laura nie pro­te­sto­wała, gdy pew­nego dnia pole­cono jej wsiąść do medycz­nego SUV-a, który miał prze­wieźć ją do pla­cówki zapew­nia­ją­cej cało­do­bową opiekę. Byłam z Baśką na miej­scu. Obie mie­rzy­ły­śmy się po raz ostatni z prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem kobiety. Nie­zmien­nie wywo­ły­wało prze­ra­że­nie. Gdy SUV odje­chał, uzna­łam sprawę za zamkniętą.

Insty­tu­cje pań­stwowe poczy­niły wiele sta­rań, żeby odna­leźć dzieci Zdzi­sława. Dom przy Kasz­tan­ko­wej zasłu­gi­wał na wła­ści­cieli, któ­rzy będą mieli wystar­cza­jąco dużo siły, aby tchnąć w niego nowe życie. Nie­stety spad­ko­biercy zapa­dli się pod zie­mię, a opusz­czony budy­nek stał się mekką bez­dom­nych.

Patrycja – łamaczka męskich serc

Przez całą wcze­sną mło­dość marzyła o wyrwa­niu się z małej wsi, bo siel­skie kra­jo­brazy koja­rzyły jej się wyłącz­nie z ciężką orką. Rodzice bez­sku­tecz­nie sta­rali się zatrzy­mać jedyną córkę przy sobie. Patry­cja, kiedy już coś sobie posta­no­wiła, trzy­mała się obra­nego kursu na prze­kór wszel­kim trud­no­ściom. Sprze­dała dom po babci i prze­zna­czyła więk­szość pie­nię­dzy na zakup M-2 w dużym mie­ście. Miała dwa­dzie­ścia trzy lata, wła­sne miesz­ka­nie i marze­nia o boga­tym mężu. Począt­kowo posia­dała też środki ze spie­nię­że­nia bab­ci­nej gospo­darki.

Szybko wyma­zała z pamięci wiej­skie pocho­dze­nie i odsu­nęła się od rodzi­ców, któ­rzy nie potra­fili się pogo­dzić z tym, jaką drogę obrało ich uko­chane dziecko. Nie kryła swej pogardy do zanie­dba­nej matki i sty­ra­nego pracą ojca. Wio­dła bujne życie towa­rzy­skie i regu­lar­nie gościła na par­kie­tach naj­więk­szych dys­ko­tek. Miała sztuczne rzęsy, paznok­cie i usta, a w pla­nach powięk­sze­nie piersi. Chciała być kobietą, na widok któ­rej męż­czy­znom ciek­nie ślinka. Otwar­cie mówiła, że lubi, jak poże­rają ją wzro­kiem. Uwa­żała, że atrak­cyj­ność toruje drogę do luk­su­so­wego życia.

Darka poznała na dys­ko­tece. Godzi­nami szep­tał jej do ucha miłe słówka i posta­wił kilka dro­gich drin­ków. Powie­dział, że jest biz­nes­me­nem, który zaro­bił już pierw­szy milion. Kupił ją. Ich zna­jo­mość poto­czyła się w zawrot­nym tem­pie, nie pozo­sta­wia­jąc miej­sca na roz­sądne decy­zje. Pati zaszła w ciążę, co nie spodo­bało się jej wybran­kowi. Męż­czyź­nie nie spie­szyło się do pie­luch i bez­sen­nych nocy, porzu­cił więc matkę swo­jego dziecka. Zresztą z cza­sem oka­zało się, że dys­ko­te­kowy książę jest zwy­kłym robot­ni­kiem w fabryce. Poży­czał na week­endy spor­tową furę szefa, bo nic nie dzia­łało na kobiety lepiej niż połysk czer­wo­nej karo­se­rii. Prze­ko­nał się, że auta były ide­al­nym afro­dy­zja­kiem. Dzięki nim kobiety zla­ty­wały się do niego jak ćmy do świa­tła.

Choć w trak­cie ciąży Pati doświad­czała mnó­stwa obaw, a jej samo­po­czu­cie psy­chiczne było fatalne, uro­dziła zdro­wego synka Filipa. Po poro­dzie rodzice zaofe­ro­wali mło­dej mamie powrót w skromne rodzinne progi, ale odmó­wiła, twier­dząc, że nie znio­słaby zapa­chu obory. Ponie­waż nie mogła liczyć na wyso­kie ali­menty, pogo­dziła się z tym, że czeka ją uboga egzy­sten­cja i miseczka A zamiast wyma­rzo­nej więk­szej. Ubó­stwo ma jed­nak swoje gra­nice… Pati zgło­siła się więc do MOPS-u i dostała wspar­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ustawa z dnia 12 marca 2004 r. o pomocy spo­łecz­nej, art. 116, Dz. U. z 2024, poz. 1283. [wróć]