Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Historie, które przeczytasz w tej książce, wydarzyły się naprawdę. To Polska od podszewki – brutalna, wzruszająca, prawdziwa i pozbawiona wszelkich złudzeń.
Niemal codziennie mijasz ich na ulicy: bezdomnych, ofiary przemocy, samotnych emerytów, osoby chore psychicznie, dzieci wychowywane w domach, w których miłość przegrywa z alkoholem i strachem. Pewnie od niektórych szybko odwracasz wzrok, a inni są dla ciebie niezauważalni. Ona nie tylko, nie schodzi im z drogi, ale też mierzy się z ich trudnościami każdego dnia. Nazywają ją socjalną.
Każda tragedia, każde zaniedbanie i każda trudna decyzja opisane w tej książce to wycinek rzeczywistości, której nie zobaczysz w reklamach ani na Instagramie. Socjalna nie ocenia, nie moralizuje. Pokazuje, jak wygląda życie, gdy system zawodzi, a człowiek zostaje sam ze swoimi problemami.
Jeśli myślisz, że wiesz, czym jest pomoc społeczna – przeczytaj tę książkę. Jeśli nigdy nie musiałeś się nad tym zastanawiać – przeczytaj ją tym bardziej.
„Jestem kobietą zwyczajnie niezwyczajną – mamą z powołania, pracowniczką socjalną z wykształcenia, autorką z zamiłowania. Pisząc, nie obawiam się poruszać kontrowersyjnych tematów. Znam je od podszewki. Bywałam w miejscach, do których nikt nie zagląda, słuchałam historii ludzi, od których inni się odwrócili, próbowałam pomagać tym, którzy bardzo potrzebowali wsparcia, choć skala ich problemów czasem mnie przerastała, a narzędzia, którymi dysponowałam, były więcej niż skromne.
Reportaż Socjalna to książka dla osób gotowych zmierzyć się z trudną prawdą. Zobacz, co kryje się za zamkniętymi drzwiami polskich domów. Usiądź wygodnie i poznaj kawałek mojego świata, w którym wygoda znajduje się na samym końcu listy potrzeb...”
Karolina Wasilewska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Data ważności licencji: 5/27/2030
Wstęp
Iweta – zabawkowy śnieg
Gdy ujrzałam ją po raz pierwszy, pomyślałam naiwnie, że być może czekała właśnie na mnie, a ja na nią… Jej chudość wzbudziła we mnie najsmutniejsze skojarzenia. Przypomniałam sobie wiszące na ścianach obozu śmierci czarno-białe fotografie, z których spoglądały kobiety o twarzach pozbawionych nadziei. Oprócz ziejącej z ich oczu pustki uwagę przyciągało wychudzenie. Spod pergaminowej skóry prześwitywały kości tworzące szkielet.
Iweta, bo tak miała na imię, wyglądała jak jedna z nich. Miała przeraźliwie niską masę ciała, a że skrajna chudość nie powstrzymywała jej przed noszeniem obcisłych ubrań, to pod nimi wyraźnie rysowały się kości miednicy, tworząc dwa spore wzgórki. Tyle tylko, że Iweta, w przeciwieństwie do więźniarek z Auschwitz, nie żyła w świecie rządzonym przez nieobliczalnego szaleńca. Oddychała pełną piersią w kraju, w którym każdy mógł zostać kim zechce. No, może to oddychanie pełną piersią nie przychodziło jej całkiem łatwo. Gdziekolwiek Iweta się pojawiała, dawał o sobie znać silny zapach dymu papierosowego. Smolista woń, jak się później dowiedziałam, nie była jedynym znakiem rozpoznawczym mojej wychudzonej podopiecznej…
Kiedy zmierzałam do jej mieszkania, spodziewałam się, że w progu przywita mnie kobieta, której sąsiedzi przypięli łatkę „przegrywa”. Nie byłam pierwszą socjalną, która zamierzała sprowadzić ją na dobrą drogę. Przede mną swoich sił próbowały Ania i Gabrysia, socjalne z wieloletnim doświadczeniem. Każda z nich poległa na polu bitwy.
Wmawiałam sobie, że ze mną będzie inaczej. Miałam nadzieję, że odnajdę cudowny sposób, który odmieni popaprane życie Iwety, a mnie zapewni uznanie w środowisku zawodowym. Od początku byłam pełna optymizmu. Uznałam, że jeśli rzeczywiście mam pomóc Iwecie w dokonaniu zamachu na jej słabości, to najpierw muszę uczynić wszystko, aby zaskarbić sobie jej sympatię i zaufanie. Czułam, że powinnam wdrożyć swój plan bez zbędnej zwłoki. W końcu dobra przyszłość tej kobiety leżała w moich rękach!
Uważa się, że pierwsze razy rzadko są przyjemne i prawie nigdy nie przebiegają zgodnie z oczekiwaniami. Na przekór sceptykom spotkanie zapoznawcze z Iwetą upływało jednak w znośnej atmosferze. Pragnęłam wierzyć, że znajomość, która rozpoczęła się tak obiecująco, będzie miała szczęśliwy finał…
– Dzień dobry, pani Iweto. – Uśmiechnęłam się, ujrzawszy w progu chudzinkę o twarzy okolonej lokami.
Usta kobiety pozostały niewzruszone.
– Dzień dobry. Kim pani jest? – zapytała podejrzliwie.
– Nazywam się Karolina. Jestem pracowniczką socjalną. Czy mogłabym z panią porozmawiać?
– Proszę – odparła niedbale, uchylając drzwi ozdobione napisem HWDP.
– Pewnie się pani domyśla, jaki jest cel mojej wizyty – rozpoczęłam niepewnie, gdy tylko znalazłam się w mieszkaniu.
– Będzie pani mnie odwiedzała? Tak jak pani Ania i pani Gabrysia?
– Dokładnie tak.
– I będzie mi pani mówiła, co mam robić.
– Nie, pani Iweto. – Uznałam, że muszę w porę wyprowadzić podopieczną z błędu. – Będę towarzyszyła pani w podejmowaniu decyzji. Pani decyzji – dodałam po chwili.
Już szykowałam się, żeby nieco przybliżyć nowo poznanej klientce idee przyświecające pracy socjalnej, moje plany udaremnili jednak dwaj mali chłopcy o kręconych włosach, którzy wbiegli do pokoju, krzycząc wniebogłosy. Znałam ich imiona, bo figurowały w teczce rodziny. Lubię dzieci. Gdyby było inaczej, nie wytrzymałabym tygodnia w tej robocie. Przecież socjalni pracują głównie z rodzinami, bo ich podopieczni miewają liczne gromadki potomstwa. To właśnie dzieci wnoszą ciepło i światło do tej pracy. Dużo mówią, śmieją się i chcą być w centrum uwagi. Często same zdradzają rodzinne sekrety, więc przy okazji wizji lokalnej można dowiedzieć się niejednego o klientach. Zdarza się też i tak, że służą dorosłym za wytłumaczenie. Dysfunkcyjni rodzice wiedzą, jak wykorzystać choroby, płacz czy problemy edukacyjne swoich pociech. Katar jest dobrą wymówką na utratę kolejnej pracy, bałagan w domu, a nawet wypicie z kumplem butelki wódki. Każda „słabość” syna czy córki okazuje się doskonałym alibi dla niedoskonałych ojców i matek.
Gdy zobaczyłam Arka i Florka, dotarło do mnie, że muszę zrobić wszystko, by mnie zaakceptowali. Podejrzewałam, że jeśli z jakiegoś powodu nie przypadnę im do gustu, postanowią wyeliminować intruza. Dzieci mają wyjątkowo skuteczną i łatwo dostępną broń w postaci płaczu. W myślach opracowywałam plan B: jeśli mój widok wywoła u chłopców łzy, przerwę spotkanie i wrócę do tego domu za kilka dni z nadzieją, że scenariusz się nie powtórzy.
Na szczęście moje obawy okazały się nieuzasadnione. Chłopcy nie tylko się nie rozpłakali, ale wręcz przykleili się do mnie jak muchy do lepu. Dla własnego dobra nie odwzajemniłam jednak dziecięcych uścisków. Zachowywałam taki dystans zawsze, dopóki się nie upewniłam, że rodzice dzieci odróżniają „zły dotyk” od normalnego gestu czułości. Można się zdziwić, jak wiele błędnych interpretacji potrafi wywołać niewinne pogłaskanie po głowie… Stałam więc niewzruszenie, a Arek i Floruś wyciągali w górę ręce, prosząc o odrobinę troski i ciepła. Kiedy Aruś nie wiem który już raz wrzasnął: „Chcem na roncki!”, Iweta syknęła:
– Przestań, gadzie.
Chwilę później ziewnęła, a wtedy moim oczom ukazał się osobliwy widok. Kobieta nie miała zębów. Wcale. Oprócz chudości właśnie ta cecha wyróżniała ją w tłumie.
– Nic się nie stało. To normalne, że szkraby robią szum wokół siebie – uspokoiłam Iwetę. – Ile macie lat? – zwróciłam się do chłopców.
– Pienc – wymamrotał Arek.
– A ty? – spytałam młodszego z braci.
– On jeszcze nie mówi – wtrąciła Iweta. – Muszę iść z nim do logopedy.
Kilka tygodni później okazało się, że Florek rozwijał się wolniej niż rówieśnicy. Nie lubił nosić pampersa, a na sam widok sedesu dostawał ataku histerii. Sikał gdzie popadnie, roztaczając wokół siebie przykrą woń uryny. Z pokorą ją znosiłam nie tylko w trakcie wizyt, lecz także po nich, ponieważ unosiła się wokół mnie godzinami. Włosy, skóra i odzież chłonęły przykre zapachy jak gąbka, dlatego często pachniałam wilgocią, nikotyną i płynami ustrojowymi. Dopiero ciepła kąpiel zmywała ze mnie woń ludzkich słabości.
– On jeszcze nie mówi, a ma cztery lata… – myślałam na głos.
– Nauczy się – odpowiedziała od niechcenia Iweta.
– Nie mam co do tego wątpliwości – zapewniłam szybko.
Od pierwszej chwili obchodziłam się z nią jak z jajkiem. Uważałam na słowa, kontrolowałam gesty i bacznie obserwowałam mowę ciała, aby nie czuła się jak słabsze ogniwo tej relacji. Niestety, choćbym nie wiem jak się starała, nie mogłam niczym zapełnić przepaści między nami. W przeciwieństwie do Iwety od czasu do czasu mogłam sobie pozwolić na nową kieckę, ulubione perfumy i deser w kawiarni. Ona nie miała dostępu do tych dobrodziejstw, co nie znaczy, że przeznaczała każdy grosz na dzieci. Miała ważniejsze wydatki. Nie wyciągała ręki po świadczenia z pomocy społecznej, bo wiedziała, że w życiu nie ma nic za darmo i na „parę marnych groszy z opieki” trzeba sobie zapracować. Rejestracją w urzędzie pracy, aktywnym poszukiwaniem roboty, uporządkowaniem myśli, ogarnięciem złych przyzwyczajeń i starych spraw też nie zaprzątała sobie głowy. Poza tym przez długi czas sądziła, że jeśli nie złoży wniosku o zasiłek, to stanie się niewidzialna dla MOPS-u. A o to jej chodziło.
Pragnęła za wszelką cenę zachować pozory, aby jak najmniej osób znało sekrety ukryte w wątłym ciele i twarzy oszpeconej czerwonymi krostami. Mamiła otoczenie bajkami o chorej tarczycy, łudząc się, że ludzie kupią te historyjki. Uwierzyli jej nieliczni – na pewno nie ja ani moje poprzedniczki. Socjalne regularnie ją odwiedzały z nadzieją, że pewnego dnia ich podopieczna stanie na nogi… Po raz pierwszy pojawiły się, jeszcze zanim na świat zawitał Arek.
Iweta od początku dzielnie walczyła ze społecznym odrzuceniem, choć robiła to w niestandardowy sposób. W niedoli towarzyszył jej Wojtek, amator tanich win i konserw mięsnych słabej jakości. Pewnego dnia poszli na całość i powołali do życia kolejną ludzką istotkę. Florek miał załatać ich podziurawione serca, ale wbrew oczekiwaniom pogłębił tylko życiowy chaos i ściągnął kolejne zmartwienia. Iwetę pocieszała jedynie myśl, że chłopcy wychowywali się w pełnej rodzinie.
Wojtek kochał swoich bliskich na zabój, zwłaszcza dwudziestego piątego dnia każdego miesiąca, kiedy na konto Iwety wpływały świadczenia. Wtedy dwoił się i troił, żeby wysępić od partnerki parę groszy, ta jednak nie ulegała natrętnemu skomleniu. W pierwszej kolejności pochylała się nad własnymi potrzebami, w drugiej – nad potrzebami dzieci. On znajdował się na końcu kolejki. Całymi dniami błąkał się po okolicy, licząc na to, że ktoś okaże mu litość i da parę groszy w zamian za przekopanie ogródka. Okoliczni mieszkańcy poznali już jednak jego zapał do pracy. Ponieważ wiecznie kombinował, jak zarobić i się nie narobić, zyskał niechlubne miano największego lenia w okolicy.
Dwa tysiące złotych miesięcznie. Tyle musiało wystarczyć rodzinie na pokrycie wszystkich wydatków. Oczywiście nie wystarczało. Kasa kończyła się zwykle po tygodniu od jej pojawienia się na koncie. Iweta celebrowała święto Matki Boskiej Pieniężnej dobrą whisky, pizzą z restauracji, wagonem fajek i czymś, co zrujnowało jej życie. Dzieciom kupowała worek słodyczy i mortadelę. Wojtek musiał zadowolić się niedopitymi drinkami i resztkami pizzy. Wiedziałam, że przez siedem dni w miesiącu dzieci będą syte. W ciągu kolejnych dwudziestu jeden zjedzą to, co przyniesie sąsiadka, pani ze spożywczego i Wojtek, który od czasu do czasu dostawał trochę żywności od starszego brata.
Iweta szybko ucinała rozmowy na temat jedzenia. Gdy pytałam, czy ma obiad dla dzieci, milczała. Nigdy nie otwierała przy mnie lodówki. Całe szczęście Aruś, kierowany dziecięcą ufnością, nie potrafił utrzymać rodzinnych sekretów. W trakcie jednej z wizyt podszedł do mnie i powiedział cicho: „Jestem głodny. W lodówce nic nie ma”.
Zamarłam. Chciałam krzyczeć, wyć, bluźnić, ale szybko uświadomiłam sobie, że nie tędy droga. Wybiegłam z domu podopiecznej bez słowa i pojechałam do najbliższego supermarketu. Wszystkie produkty z półek sklepowych wydawały mi się potrzebne, a miałam ze sobą tylko sto złotych. Kartę płatniczą zostawiłam w domu. Kupiłam to, co mogło wypełnić burczące brzuszki. Mleko, płatki, pieczywo, coś do chleba. Kiedy wróciłam, dzieciom aż zaświeciły się oczy z ekscytacji.
O sprawie powiadomiłam sąd, policję i przychodnię. Na Iwecie nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Nadzór w jej rodzinie prowadziły już wszystkie możliwe instytucje, dlatego zdążyła się przyzwyczaić do częstych odwiedzin policjantów, kuratora i pracownika socjalnego.
Wojtek nie cierpiał wizyt kontrolnych, ale spokojnie znosił kolejne rozmowy motywujące, które z jakiegoś powodu nie skłaniały go do zmian. Miał ciężką rękę i nie wahał się jej używać przeciwko Iwecie. Wiedział, gdzie uderzyć, żeby nie zostawić siniaków. Nigdy nie zauważyłam śladów przemocy fizycznej u dzieci, co nie zmieniało faktu, że synowie, widząc agresję ojca wobec matki, musieli doświadczać psychicznych katuszy. Wyniki badań nad przemocą domową wskazują, że bierni świadkowie agresji doznają przykrych emocji porównywalnych do tych, z którymi borykają się bezpośrednie ofiary napaści.
Aruś i Florek znali wiele imion swojej matki. Często słyszeli, że jest kurwą, dziwką, zdzirą, suką… Długo można by wymieniać. Wielokrotnie, zbliżając się do drzwi mieszkania tej rodziny, słyszałam, jak Wojtek obrzucał mięchem swoją partnerkę. A dzieci wszystko to widziały i słyszały, choć Iweta i Wojtek twierdzili zgodnie, że chłopcy absolutnie nie cierpią, bo nigdy nie spadł im włos z głowy. Bagatelizowali impulsywne zabawy Arusia, który nie raz w mojej obecności pastwił się nad zabawkami, kopiąc je i okładając pięściami. Pytałam, dlaczego to robi. Odpowiadał, że „miś był niegzecny jak mama”.
Musiałam rozwiać wątpliwości, które nurtowały mnie od dawna. Mniej więcej po miesiącu kontaktów z tą rodziną stworzyłam jej genogram, czyli graficzny schemat, obrazujący międzypokoleniowe relacje, wydarzenia i wzorce zachowań. Chciałam pojąć, dlaczego życie przerosło tych dwoje młodych ludzi. Od dziecka uczymy się, że nawet małe, prymitywne zwierzęta potrafią zadbać o własne potomstwo. Zamierzałam dowiedzieć się, z jakich środowisk wywodzili się ludzie, którzy nie opanowali tej umiejętności. Wojtek nie chciał zdradzać mi swojej przeszłości. Iweta wręcz przeciwnie, szczegółowo zrelacjonowała mi bolesne wspomnienia.
– Bo ja, pani socjalna, nie cierpię mojej matki. Ona też mnie nienawidziła. Mówiła, że zostanę nikim – wyznała na wstępie pamiętnej rozmowy. – Nas było dziesięcioro w domu. Jedna dziewczyna i dziewięciu chłopaków. Matka chyba nie znosiła kobiet. Moich braci kochała.
– Została pani skrzywdzona…
– Ta kurwa mnie nienawidziła. Targała mnie za włosy, kiedy byłam mała. Braci nigdy nie biła. Przez jakiś czas chciałam zamienić się w chłopca. Chciałam być kochana.
– Każdy chce być kochany. To naturalne.
– Rodzice się tłukli. Nie wiem, jakim cudem się nie pozabijali. W moim domu latały szklanki i talerze. Kilka razy przez przypadek oberwałam w głowę, ale nigdy nie pociekła mi krew. Ta stara kurwa obcinała mi włosy na zapałkę. Mówiła, że nie mogę być ładna, bo poderwie mnie chłopak.
– Pani Iweto, czy korzystała pani z jakiejś terapii? – zapytałam ze świadomością, że moje poprzedniczki nie raz zachęcały ją do kontaktu z psychologiem. Niestety Iweta nie chciała zdecydować się na ten krok.
– Kiedyś pójdę na terapię. Nie teraz. Ostatnio mam jakieś dziwne jazdy. Patrzę na moich chłopców i widzę, jak z ich oczu wychodzą węże. Nie znoszę węży – powiedziała z obrzydzeniem.
Ujrzałam w jej oczach obłęd. Zmroziło mnie to. Wiele razy słyszałam, jak ludzie opisują różne omamy, ale pierwszy raz treść urojenia wywołała we mnie reakcję szokową. Wyobraźnia zaczęła podsuwać przerażające obrazy. Bezskutecznie próbowałam wyrzucać je z głowy. „Jeśli Iweta widziała węże wychodzące z oczu Florka i Arusia, to…”. W wykropkowane miejsce wstawiałam najmroczniejsze scenariusze. Dotarło do mnie, że współpracuję z rodzicami, których imiona pewnego dnia mogą zagościć na paskach wiadomości telewizyjnych. Nie chciałam zostać antybohaterką reportażu pod tytułem „Gdzie był pracownik socjalny?”. Musiałam działać.
Napisałam kolejne pismo do sądu, z długą listą zarzutów wobec Iwety i Wojtka. Odwiedzałam rodzinę ze zwiększoną częstotliwością. Każde kolejne urojenie klientki przerażało mnie coraz bardziej. Na początku widziała węże w oczach dzieci, z czasem odkryła u synów paranormalne zdolności. Twierdziła, że są wieszczami przepowiadającymi przyszłość. Nie zawsze świetlaną.
Pewnego lipcowego popołudnia nastąpił przełom w sprawie. Tamtego dnia tradycyjnie udałam się do Iwety bez wcześniejszej zapowiedzi. Nie oczekiwałam po tym spotkaniu niczego nowego. Wchodziłam tam przygotowana, że znów zobaczę moją wymizerowaną podopieczną i dzieci biegające boso po betonowej podłodze, do tego grubą warstwę kurzu na meblach i sterty brudnych naczyń ze śladami pleśni zalegające w różnych miejscach. Spodziewałam się znajomego zapachu moczu i petów. Lada chwila miałam znaleźć się w miejscu gościnnym dla wszy, gryzoni i karaluchów. A mimo to zamierzałam tam wejść i raz jeszcze podjąć dialog z ludźmi, o których wszyscy chcieli zapomnieć.
Zapukałam do drzwi, ale nikt się nie odezwał. Czułam, że coś jest nie tak. Intuicja w takich chwilach nie zawodzi. Zastanawiałam się tylko, co się za chwilę wydarzy.
– Pani Iweto – powiedziałam donośnie, ale nie usłyszałam żadnej odpowiedzi.
Nacisnęłam klamkę, po czym weszłam cichutko do środka. W pierwszej chwili wszystko wydawało się takie jak zawsze. Widok wypchanych zwierzątek z morderczymi spojrzeniami nie robił już na mnie wrażenia. Trofea wisiały na starych ścianach, które płakały od nadmiaru wilgoci. Iweta zwierzyła mi się kiedyś, że uwielbia otaczać się martwą zwierzyną. W pierwszej chwili wprawiło mnie to w osłupienie, ale z czasem przestało dziwić. W tej robocie często się spotykałam z niecodziennymi upodobaniami. Mój szósty zmysł wciąż jednak nie dawał za wygraną, chodziłam więc po mieszkaniu w stanie dziwnej gotowości. Zaniepokoiła mnie wszechobecna cisza. Nie było słychać dzieci, choć przywoływałam je do siebie.
– Pani Iweto! – jeszcze raz wypowiedziałam głośno jej imię, ale i tym razem moje słowa nie spotkały się z żadnym odzewem.
I wtedy postanowiłam sprawdzić sypialnię.
Pchnęłam delikatnie drzwi do maleńkiego pomieszczenia, a gdy się uchyliły, zobaczyłam ich. Na starym łóżku, pośród porozrzucanych kołder i koców, leżeli Iweta i Wojtek. Potrząsnęłam nogę śpiącej klientki. Kiedy Iweta się przebudziła, zapytałam, gdzie są dzieci. Odparła niewyraźnie, że śpią, po czym rozejrzała się wkoło. Cała rodzina miała do spania jedną starą, skrzypiącą wersalkę. Co noc musiały się na niej gnieździć cztery osoby, tamtego dnia spali na niej jednak tylko dorośli.
– Gdzie są dzieci?! – warknęłam, bo straciłam ochotę na używanie przyjaznych tonów.
– A gdzie mają być? W domu są – syknęła Iweta.
– Gdzie?! – krzyknęłam.
– Pierdolę, co tak głośno… – wybełkotał nieprzytomny Wojtek, po czym przewrócił się na drugi bok.
Przecież, do cholery, nie byliśmy w pałacu o stu komnatach, tylko w małym mieszkanku, które ledwie mieściło czteroosobową rodzinę! Właśnie z tego powodu z każdą kolejną sekundą cisza przerażała mnie coraz bardziej.
– Kuchnia… – myślałam na głos. Przypomniałam sobie o pomieszczeniu, do którego z oczywistych powodów nigdy nie byłam zapraszana. Tym razem nie zamierzałam czekać na pozwolenie. Wpadłam do zakazanej części mieszkania i zmroziło mi krew w żyłach.
Chłopcy siedzieli na betonowej posadzce. Floruś bez pampersa. Obaj rysowali w czymś paluszkami niezgrabne zygzaki. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam biały proszek, który kontrastował z ciemnym podłożem. Nie byłam specem od narkotyków, ale podejrzewałam, że to amfetamina. Zresztą to mogła być też jakaś inna niebezpieczna substancja.
Wiedziałam, że tu mogą się liczyć sekundy, więc słuchając, co mówi starszy chłopczyk, już sięgałam po telefon, żeby wybrać numer alarmowy. Aruś powiedział mi, że brał do rąk biały proszek i wyobrażał sobie, że to śnieg. Przyznał, że chciał go spróbować, ale nie zrobił tego, bo bał się, że jak mu posmakuje, to wszystko zje i nie będzie miał się czym bawić.
Po upływie około kwadransa na miejscu zjawili się pracownicy pogotowia. Funkcjonariusze policji dołączyli kilka minut później. Zebrali proszek do analiz. Później okazało się, że moje przypuszczenia były słuszne.
Tej nocy chłopcy nie spali w jednym łóżku z rodzicami. Zostali przewiezieni do szpitala na obserwację, a następnego dnia trafili do rodzinnego pogotowia opiekuńczego. Dziś wychowują się w rodzinie adopcyjnej, która zapewniła im bezpieczny dom, wolny od głodu, przemocy i uzależnień. Nie wiem, jak wyglądają, czym się interesują i co lubią. Mam jednak pewność, że znajdują się pod właściwą opieką.
Po dramatycznym zdarzeniu Iwetę dopadł dwutygodniowy epizod depresyjny. Nie okazała jednak skruchy, a przynajmniej nie w mojej obecności. Nadal wmawiała mi, że jej niedowaga i omamy nie miały żadnego związku z uzależnieniem, a ja z upływem kolejnych tygodni traciłam ochotę na wyprowadzanie jej z błędu. Regularnie oferowałam jej pomoc w ustaleniu terminu przyjęcia do ośrodka uzależnień, ale za każdym razem odmawiała. Twierdziła, że wszyscy – łącznie ze mną – się na nią uwzięli. Zastanawiałam się, czy naprawdę nie rozumiała, czy może wypierała powagę minionych wydarzeń. Z czasem doszłam do wniosku, że nie ma sensu tego rozstrzygać. Los chłopców i tak był już przesądzony.
Pół roku. Tyle trwała moja praca z tą rodziną. Nie wpłynęłam na moją podopieczną, doprowadziłam jednak do odebrania jej dzieci i czułam się z tego powodu dumna. Miałam poczucie, że pojawiłam się we właściwym miejscu o właściwej porze i że zrobiłam, co było trzeba. A Iweta? Pewnie za jakiś czas znów zajdzie w ciążę. Takie jak ona, wbrew obiegowej opinii, nie robią sobie dzieci dla 800 plus. Powołują na świat nowe życia, aby zapełnić bolesną pustkę w sercu.
Iwecie w powrocie do normalności mogłaby pomóc tylko terapia, choć dobrym rodzicem raczej nigdy już nie będzie. Nawet jeśli porzuci nałóg, psychoza amfetaminowa będzie co jakiś czas dawała o sobie znać, czy to pod postacią węży, czy wieszczy lub innych wytworów chorej wyobraźni. Los Wojtka niespecjalnie mnie obchodził. Nigdy nie potrafiłam się zdobyć na współczucie dla damskich bokserów.
Część I
Ciemne strony ludzkiej natury
Gdy rozpoczynałam pracę w zawodzie, najbliższe osoby często pytały mnie, czy nie boję się sama chodzić do mieszkań klientów. Otoczenie demonizowało miejsca, które odwiedzałam każdego dnia, sprowadzając je do poziomu melin, skupiających alkoholików, narkomanów, recydywistów i innych typów spod ciemnej gwiazdy.
W trakcie ponad dziesięciu lat pracy w MOPS-ie nikt mnie nie zaatakował, a chociaż dziesiątki razy byłam obrażana wulgarnymi słowami, to nie usłyszałam pod swoim adresem żadnej groźby karalnej. W większości przypadków współpracowałam z „normalnymi ludźmi”, różniącymi się od przeciętnego Kowalskiego jedynie bogatszym bagażem doświadczeń życiowych lub uboższym portfelem. Klienci pomocy społecznej – tak jak inni zjadacze chleba – mieli swoje marzenia i zainteresowania, kochali swoje rodziny. Za każdym razem, gdy ktoś z mojego otoczenia wyrażał się o podopiecznych ośrodka pomocy społecznej jak o jednostkach gorszego sortu, stawałam w obronie klientów, bo ich człowieczeństwo zasługiwało na taki sam szacunek jak moje. Byliśmy sobie równi – jak bracia jednej krwi.
Niestety, zawsze znajdą się odstępstwa od normy. Spotkałam też na swojej ścieżce zawodowej ludzi, którzy stale testowali moją cierpliwość, jakby myśleli, że jej pokłady są nieskończone. Nazywałam ich wampirami energetycznymi, bo podczas każdego zetknięcia z nimi narastało we mnie napięcie, a po zakończeniu spotkania czułam się jak wrak człowieka. Co ciekawe, nie bałam się ich, bo znałam ich taktykę. Wiedziałam, że jedyne, co im wychodzi, to psychiczne wykańczanie ludzi, a tego rodzaju „umiejętność” jest oznaką słabości. Zachowywali się niczym drapieżne koty, które po złapaniu ofiary bawią się nią rozkosznie, jakby zadawanie bólu stanowiło jedyną znaną im przyjemność.
Niektóre relacje z agresorami trwały raptem chwilę – ot, takie nic nieznaczące epizody skazane na szybkie zapomnienie. Inne ciągnęły się przez długie miesiące, a nawet lata. Byłam skazana na kontakt z ludźmi, którzy nękali mnie nawet kilka razy w tygodniu, a ja – choć teoretycznie miałam przewagę – nie mogłam wykonać szewskiego mata. Taktyka słownych agresorów była dość przewidywalna, ale trudna do pokonania. Moje zmagania z nimi często przypominały walkę z wiatrakami.
Słowna agresja, nawet jeśli człowiek nie bierze jej sobie do serca, zwykle sieje w nim spustoszenie. Gdy się jej dozna, można zacząć kwestionować przykazanie, które nakazuje miłować bliźniego swego jak siebie samego. Z upływem lat nauczyłam się jednak radzić sobie z frustracją, której źródłem byli pieniacze. Najczęściej też wiedziałam, czego się mogę po nich spodziewać. Niestety nie wszyscy klienci, którzy do mnie trafiali, przypominali otwartą księgę, z której mogłam od razu wyczytać wszystkie tajemnice. Niektórzy przywdziewali maski, pod którymi skrywali swoje mroczne oblicza. Szerokie uśmiechy na ich twarzach nie zawsze odzwierciedlały niekłamaną radość, a łzy spływające po ich policzkach bywały elementem gry aktorskiej, która miała zmiękczyć moje serce. Dlatego gdy spoglądałam na smutne twarze, miałam szczerą nadzieję, że posępna mimika nie była wykreowana na potrzeby sytuacji.
Oczywiście do wykonywania zawodu pracownika socjalnego nie wystarczają deklarowane przez daną osobę umiejętności radzenia sobie z trudnymi ludźmi lub przewidywania fałszywych zachowań. Aby zajmować się pomocą społeczną, trzeba spełnić szereg formalnych wymogów. Osoby ukarane za umyślne przestępstwa są przegrane już na starcie, bowiem MOPS-y, zgodnie z ustawą, nie mogą zatrudniać na tym stanowisku kandydatów z wyrokami na koncie. Z marzeniami o pracy w charakterze pracownika socjalnego powinni pożegnać się również dłużnicy alimentacyjni. W pomocy społecznej nie ma miejsca dla osób, które nie łożą na utrzymanie własnych dzieci. Jeśli pragniesz zostać pracownikiem socjalnym i między innymi uczyć dysfunkcyjnych rodziców, jak prawidłowo pełnić funkcje opiekunów, sam musisz świecić przykładem i posiadać pełną władzę rodzicielską nad własnymi pociechami (o ile je masz). Matki i ojcowie, których władza rodzicielska została sądownie ograniczona lub co gorsze, którzy zostali jej pozbawieni, muszą pogrzebać plany o pracy w MOPS-ie. Ktoś, kto zawiódł jako rodzic, nie może piastować funkcji związanych z pomocą społeczną.
Wbrew obiegowym opiniom świadectwo maturalne nie wystarcza do wykonywania zawodu pracownika socjalnego. Ustawodawca wyraźnie określił kwalifikacje, jakie winien posiadać kandydat do tej pracy. Aplikanci muszą spełnić co najmniej jeden z poniższych warunków:
ukończyć kolegium pracowników służb społecznych;
ukończyć studia wyższe na kierunku praca socjalna lub w zakresie pracy socjalnej;
ukończyć studia wyższe o specjalności przygotowującej do zawodu pracownika socjalnego na jednym z kierunków: pedagogice, pedagogice specjalnej, politologii, polityce społecznej, psychologii, socjologii, naukach o rodzinie;
ukończyć studia podyplomowe z zakresu metodyki i metodologii pracy socjalnej w uczelni realizującej studia na kierunku praca socjalna lub w zakresie pracy socjalnej
1
.
W błędzie są jednak ci, którzy sądzą, że odpowiednie wykształcenie wystarczy, by właściwie pełnić obowiązki zawodowe pracownika socjalnego. Jeśli brakuje ci empatii, odporności na stres, kreatywności, wysokiego morale czy dobrej organizacji czasu pracy, to lepiej dla ciebie i podopiecznych, by twoje CV nigdy nie wpłynęło do działu kadr MOPS-u. Nie każdy został powołany do reperowania ludzkich ułomności.
Socjalni współpracują z przedstawicielami wszystkich grup społecznych. Wbrew stereotypom nie zajmują się wyłącznie osobami ubogimi, a zakres ich obowiązków nie ogranicza się do odbierania dzieci i wspomagania finansowego miłośników tanich win. Przyznają oni jednostkom i rodzinom świadczenia, które ściśle określa ustawa o pomocy społecznej. Osoby doświadczające różnego rodzaju kryzysów życiowych mogą się ubiegać o świadczenia pieniężne. Aby je otrzymać, muszą spełniać kryterium dochodowe uprawniające do tej pomocy, co oznacza, że ich miesięczne dochody nie mogą przekroczyć kwoty 1010 zł w przypadku osoby samotnie gospodarującej i 823 zł w przypadku osoby w rodzinie (kryteria te obowiązują od 1 stycznia 2025 roku). Ponadto jednostki i rodziny doświadczające problemów społecznych mogą wnioskować o świadczenia niepieniężne, do których należą: praca socjalna, bilet kredytowany, składki na ubezpieczenie zdrowotne, składki na ubezpieczenia społeczne, pomoc rzeczowa (w tym na ekonomiczne usamodzielnienie, sprawienie pogrzebu), poradnictwo specjalistyczne, interwencja kryzysowa, schronienie, posiłek, niezbędne ubranie, usługi opiekuńcze w miejscu zamieszkania, w ośrodkach wsparcia oraz w rodzinnych domach pomocy, specjalistyczne usługi opiekuńcze w miejscu zamieszkania oraz w ośrodkach wsparcia, mieszkanie chronione, pobyt i usługi w domu pomocy społecznej, pomoc w uzyskaniu odpowiednich warunków mieszkaniowych, w tym w mieszkaniu chronionym, pomoc w uzyskaniu zatrudnienia, pomoc na zagospodarowanie (w formie rzeczowej dla osób usamodzielnianych). W ustawie o pomocy społecznej zawarte zostały szczegółowe informacje na temat zasad przyznawania wszystkich świadczeń.
Rozbudowane treści zapisów ustawy często okazują się zbyt skomplikowane dla przeciętnych zjadaczy chleba, podopieczni zwykle więc proszą socjalnych o ich przystępne wyjaśnienie. Oczywiście pracownik socjalny powinien umieć nie tylko przedstawiać zrozumiale prawne zawiłości – to także człowiek do zadań specjalnych. Ludzie, którzy kiedykolwiek znaleźli się w kryzysie, wiedzą, że gdy wszyscy wkoło rozłożą ręce w akcie bezradności nad cudzą niedolą, socjalny podejmie rękawicę. Zrezygnuje z analizowania powodów czyjejś klęski życiowej, aby znaleźć przestrzeń do poszukiwania sposobów na wyjście z dołka. Jeśli by porównać pracowników socjalnych z kuratorami sądowymi, to ci pierwsi raczej wspierają niż kontrolują podopiecznych. Wachlarz ludzkich typów, z jakimi się stykają, jest bardzo rozpięty – począwszy od tych z nieposzlakowaną opinią, a skończywszy na przedstawicielach tak zwanego marginesu społecznego. W polu zainteresowania zawodowego kuratorów znajdują się osoby, które na podstawie orzeczeń sądu zostały zobowiązane do podjęcia określonych działań. Socjalni kierują swoje wsparcie do każdego – bez względu na wiek, płeć, wykształcenie, doświadczenia życiowe czy narodowość.
Pracownik socjalny powinien przypominać raczej towarzysza niż surowego rodzica, raczej mediatora niż sędziego, raczej obserwatora niż aktywnego uczestnika wydarzeń. W praktyce bywa to trudne do zrealizowania, bo ludzie z natury mają skłonność do dawania innym złotych rad, zapominając przy tym, że to, co dobre dla jednych, niekoniecznie będzie służyć innym. Wiele czasu zajęło mi nauczenie się postrzegania klientów jako równorzędnych partnerów w relacji, mających swój pomysł na życie, niekoniecznie zgodny z moim. Nie raz musiałam zagryźć zęby, aby powstrzymać się przed moralizatorskimi wypowiedziami typu: „Pani to powinna…”; „Musi pan…”; „Najlepiej by było, gdyby pani…”. Takie słowa powodowały skutek odwrotny do zamierzonego. Przymus zawsze wzmagał opór przed zmianą. Sprzeciw ten bywał naprawdę stanowczy i… wkurzający. W trakcie mojej pracy zawodowej zdarzały się sytuacje, w których zachowanie spokoju graniczyło z cudem. Musiałam wkładać naprawdę wiele wysiłku, by nie powiedzieć o jedno słowo za dużo.
Horrory, domy grozy, a nawet symulowane porwania to dla niektórych najlepsza forma rozrywki. Ich miłośnicy wprowadzają się w stan przerażenia, który w pełni kontrolują. Mają wpływ na jego natężenie i częstotliwość występowania. W każdej chwili mogą wcisnąć pauzę i zrezygnować z przekraczania kolejnych progów wytrzymałości. Te wszystkie atrakcje są jednak nie dla mnie… Nie lubię się bać. Strach nigdy nie dostarczał mi pozytywnych wrażeń, dlatego konsekwentnie unikałam wszystkiego, co z nim związane. Przerażające filmy zastępowałam komediami romantycznymi, a strefy grozy bajkowymi karuzelami.
Niestety życie ma to do siebie, że czasami pisze scenariusze niezgodne z tym, czego oczekujemy, a wpisana w nie groza nie zna współczucia ani umiaru. Wówczas, w najmniej oczekiwanym momencie, atakuje strach i przypiera nas do grubego muru własnych ograniczeń. Nie zawsze można od niego uciec. Czasami trzeba spojrzeć mu prosto w oczy…
Tamtego dnia wszystko zaczęło się tak jak zwykle. O godzinie ósmej stawiłam się w biurze i zajęłam się bieżącą pracą. Koło dziesiątej zadzwonił telefon. Nie wiedziałam, że przyniesie wyzwanie, które przyprawi mnie o dreszcze. Wiedziałam jedno: sprawa jest pilna.
– Dzień dobry, dyspozytorka numer 6785, chciałabym zgłosić, że wczoraj pogotowie przywiozło do szpitala pana Zdzisława L. Zmarł nad ranem – wyrecytowała moja rozmówczyni. Praca, którą wykonywała, wymagała konkretnych i sprawnie przekazywanych komunikatów. – Nie dostał insuliny na czas. Starsi ludzie nie powinni być sami – skwitowała.
– Nie znałam pana Zdzisława – odpowiedziałam, choć fakt, że imię i nazwisko starszego pana nic mi nie mówiły, pewnie nie miał dla dyspozytorki większego znaczenia.
– Musicie państwo zainterweniować – w głosie rozmówczyni dało się słyszeć zaniepokojenie. – Pan L. mieszkał z konkubiną. Ratownicy zgłosili, że na miejscu panował straszny bałagan. Kobieta, która tam została, najprawdopodobniej wymaga pomocy.
– Dziękuję za informację. – Postanowiłam czym prędzej zakończyć rozmowę.
Czekały mnie pracowite godziny. Szybko obmyśliłam plan: konkret, konkret i jeszcze raz konkret. Po odłożeniu słuchawki niezwłocznie opuściłam biuro. Poprosiłam koleżankę o asystę, bo intuicja podpowiadała mi, że sprawa może być skomplikowana.
Dojście na Kasztankową zajęło nam niespełna kwadrans. Okazało się, że budynek, w którym mieszkał Zdzisław, to typowy komunistyczny kwadraciak z płaskim dachem. Dom stał na zaniedbanym terenie porośniętym chwastami. Nie zachęcał do odwiedzin. Drewniane drzwi, przed którymi stanęłyśmy, lata świetności miały już dawno za sobą.
Najpierw zapukałyśmy kulturalnie, ale odpowiedziała nam głucha cisza. Po chwili użyłyśmy pięści i waliłyśmy nimi z całej siły. Wiedziałyśmy, że w budynku mieszkała starsza osoba, która mogła cierpieć na niedosłuch. Niestety, mimo naszego łomotania, nikt nie otworzył. Nacisnęłyśmy klamkę i delikatnie uchyliłyśmy drzwi. Miałyśmy świadomość, że nie wolno nam wejść do środka bez zgody właściciela, ale tamtego dnia zrobiłyśmy wyjątek. Chciałyśmy jak najprędzej porozmawiać z panią tych włości.
Jako socjalna wiele razy wchodziłam do różnych domów i mieszkań. Widziałam brud, rozpadające się meble i walające się butelki po tanim alkoholu, ale dopiero kiedy znalazłam się w tym wnętrzu, poczułam, że moje ciało spina się ze strachu. W nozdrza uderzył mnie fetor będący mieszaniną szczególnych zapachów. Spojrzałyśmy po sobie z koleżanką. Zapachy kompletnie nie pasowały do wystroju wnętrza. W salonie naszym oczom ukazały się stylowe, antyczne meble. Wyglądały na drogie.
– Chata biedaka to to nie jest – powiedziałam z przekąsem.
– Piękne są te komody – przyznała Baśka.
Niespodziewanie obie nabrałyśmy ochoty na eksplorowanie okolicy. Pożerałyśmy wzrokiem ciemnozielone zasłony, wpisujące się w pałacową stylistykę. Podziwiałyśmy obrazy w złotych ramach i stare lustra, prezentujące swe wdzięki na ścianach. Domy krezusów od zawsze kojarzyły mi się z czystością, dlatego zaleganie grubej warstwy kurzu na meblach wzbudziło mój niepokój. Nigdy nie widziałam równie ekskluzywnego, a zarazem zaniedbanego lokum. To miejsce wyglądało tak, jakby ktoś opuścił je z zamiarem szybkiego powrotu, który jednak nie nastąpił. Moja chwilowa fascynacja niepostrzeżenie znów zaczęła się przeradzać w niepokój. Stąpałam po niepewnym gruncie. Podeszwy moich butów przyklejały się do podłoża. Podejrzewałam, że to brud, ale myliłam się.
– Zobacz – zagadnęłam swoją towarzyszkę. – Na podłodze walają się kości kurczaka.
– Rzeczywiście. Tylko nigdzie nie widać żadnego psa ani kota, który mógłby je zostawić. No, chyba że mamy do czynienia ze szlachtą, która rzuca resztki z pańskiego stołu na podłogę. Ohyda…
Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi nieprzyjemne obrazy. W moich myślach pojawiły się wizerunki osób, które żyły w tych wręcz zwierzęcych warunkach. Ubierałam lokatorów tajemniczego domu w zniszczone stroje i przyklejałam nienaturalne grymasy do ich dojrzałych twarzy. W pewnej chwili zauważyłam wymięte kartki na masywnym stole. Podeszłam bliżej. Moim oczom ukazały się rachunki za prąd sprzed kilku lat. Tego rodzaju odkrycie nie wróżyło niczego dobrego. Nie zamierzałam jednak martwić się na zapas, bo uzmysłowiłam sobie, że ktoś musiał regulować opłaty. Gdyby Zdzisław uchylał się od płacenia, firma energetyczna nie miałaby dla niego taryfy ulgowej.
– Idziemy wyżej? – zapytałam Basię, która była socjalną trochę dłużej niż ja, więc jej aprobata miała dla mnie znaczenie.
– Zadzwonię do kierowniczki i zapytam, co mamy robić.
Nie do końca rozumiałam, dlaczego postanowiła wykonać ten telefon właśnie teraz. Powinna była to zrobić, zanim weszłyśmy bezprawnie na teren nieruchomości. Nie podzieliłam się jednak swoimi spostrzeżeniami. Zdałam się na decyzję kierowniczki, bo to ona powinna mieć w spornych sytuacjach ostatnie słowo. Jeśli uzna, że mamy się szybko stamtąd wynosić, to się zwiniemy i tyle.
– Mamy to – oznajmiła dumnie Baśka po zakończeniu rozmowy. – Szefowa udzieliła nam swojego błogosławieństwa.
Wtedy niespodziewanie sparaliżował mnie lęk. Przyjrzałam się schodom prowadzącym na piętro. Były jeszcze bardziej upaprane klejącą mazią niż podłoga w salonie. I ten okropny fetor. Pomimo że przebywałyśmy w mieszkaniu już jakiś czas, nie potrafiłam się do niego przyzwyczaić. Obawy zostawiłam jednak dla siebie.
Pokonałyśmy schody i znalazłyśmy się w sypialni na piętrze. Na łóżku ujrzałyśmy niedbale ułożoną kołdrę. W pierwszej chwili wydawało nam się, że ktoś pod nią leży, ale okazało się to tylko złudzeniem. W rogu zauważyłyśmy garnki, a w nich śmierdzące resztki jedzenia. Tutaj również pełno było cuchnących kości. Wszystkie pomieszczenia na piętrze przedstawiały ten sam widok. Klejące się podłogi, rozkładające się resztki pieczonych kurczaków, wszechobecny bałagan i pustka. Ponieważ w żadnym z pokoi nie odnalazłyśmy towarzyszki zmarłego Zdzisia, wróciłyśmy na parter.
W pewnym momencie Baśka zniknęła mi z pola widzenia.
– Gdzie jesteś, Bacha?! – wrzasnęłam, tocząc nierówną walkę ze strachem, którego nie potrafiłam poskromić racjonalnymi argumentami.
– Ty, słuchaj, nie uwierzysz! – krzyknęła znienacka. – Chodź tu szybko!
– Gdzie jesteś?
– W sypialni na parterze! Szybko! – poganiała mnie.
Ruszyłam pędem w jej stronę. Odkrycie, którego dokonała, wprawiło mnie w osłupienie.
– Co to jest? – zapytałam głośno, widząc zawartość szafy.
Jak się okazało, nie służyła do przechowywania ubrań. W jej wnętrzu znajdowały się sekretne drzwi.
– Bacha, nie podoba mi się ten dom – dodałam.
– Witaj w klubie. Właściciel naoglądał się chyba za dużo filmów. Ciekawe, co tam ukrył.
– Wracamy – zadecydowałam, ignorując ciekawość koleżanki.
– Zwariowałaś? Musimy sprawdzić, co znajduje się za tymi drzwiami.
– To ty zwariowałaś! Nie będę niczego sprawdzać.
– A jeśli ta kobieta tam jest? Leży gdzieś na podłodze, bo straciła przytomność…? Może połknęła garść tabletek i popiła alkoholem? Chcesz mieć staruszkę na sumieniu?
Nie miałyśmy prawa wkraczać na cudzy teren, ale ciążył na nas obowiązek ratowania ludzkiego istnienia. Znajdowałyśmy się w domu kobiety, która straciła kogoś bliskiego. Zamierzałyśmy uczynić wszystko, by odnaleźć zaginioną, nawet kosztem złamania etyki zawodowej. Gdy na szali znajduje się ludzkie życie, przepisy tracą znaczenie.
Chwyciłyśmy klamkę. Na szczęście drzwi okazały się otwarte. Zeszłyśmy po schodach prowadzących do najniższej kondygnacji budynku. Basia nacisnęła włącznik światła. Znalazłyśmy się we wnętrzu przypominającym przedpokój typowego mieszkania. Na białej ścianie wisiało lustro w starym stylu. Obok niego wieszak na ubrania. Podpiwniczenie budynku prezentowało się znacznie skromniej niż wyższe piętra. Zajrzałyśmy do wszystkich pokoi, ich wystrój przypominał nam ten panujący w naszych własnych mieszkaniach.
Za każdym razem, gdy otwierałyśmy drzwi, serce waliło mi jak oszalałe na myśl, że w pokoju znajdziemy martwą kobietę. Historia znała przypadki, kiedy jeden małżonek niezwłocznie zabierał ze sobą drugiego do grobu. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że wizyta w tym dziwnym domu nie przyniesie makabrycznego odkrycia. W środku nie spotkałyśmy żadnej żywej istoty. Opuściłyśmy budynek i z ulgą odetchnęłyśmy świeżym powietrzem.
Następnego dnia wróciłyśmy do tajemniczego budynku. Tym razem zastałyśmy gospodynię. Otworzyła nam starsza pani z kokiem na czubku głowy. Wątłe ciało kobiety zdobiła bordowa, atłasowa sukienka. Zadałyśmy lokatorce kilka pytań. Niestety kobieta nie potrafiła podać bieżącej daty ani racjonalnie ocenić swojej sytuacji życiowej, a jednocześnie wyrażała przekonanie, że jest w pełni samodzielna. Dziesiątki razy zastanawiałam się, dlaczego kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, włos mi się zjeżył na głowie. Nie potrafiłam zachować spokoju w jej obecności, a kiedy na mnie spoglądała, czułam, jakby czytała w moich myślach. Miała przeszywające spojrzenie, które przy dłuższym kontakcie stawało się nie do zniesienia. Z czasem dowiedziałam się, że Basia również traciła zmysły w towarzystwie zagadkowej kobiety.
Trzeba było jednak działać, bo Laura wymagała natychmiastowej pomocy. Baśka przyznała podopiecznej wsparcie opiekunki, a następnie wysłała prośbę do sądu rodzinnego o umieszczenie starszej pani w domu pomocy społecznej. Wszystkie czynności podejmowała bez zgody samej zainteresowanej. Kobieta nie była zdolna do decydowania o własnym losie. Jednocześnie ze zgrozą myślałyśmy o tym, że do czasu aż nasza podopieczna znajdzie się w instytucji opiekuńczej, trzeba będzie zaglądać do mrocznego domu na Kasztankowej. Baśka nie chciała tam chodzić sama, dlatego za każdym razem prosiła mnie o asystę.
Czułyśmy lęk przed kobietą i jej mrocznym królestwem, a jednocześnie chciałyśmy poznać jej historię i rozwikłać tajemnicę mieszkania, do którego można się było dostać przez szafę. Postanowiłyśmy zacząć od szczerej rozmowy z Laurą na temat jej życia osobistego. Niestety nie potrafiła przekazać nam istotnych informacji na własny temat. Dowiedziałyśmy się tylko tyle, że poznała Zdzisia w sanatorium mniej więcej przed dwudziestu laty, a z czasem opuściła swoje rodzinne miasto i wprowadziła się do ukochanego.
Ponieważ ta wiedza niewiele wniosła do sprawy, Basia skontaktowała się ze znajomą z urzędu cywilnego, która zdradziła nieco więcej szczegółów na temat podopiecznej. Dowiedziałyśmy się, że Laura nigdy nie wyszła za mąż i nie miała własnych dzieci. Oznaczało to, że nie miała nikogo, kto mógłby żywo interesować się jej losem. Była zdana wyłącznie na siebie. Jak pokazały wyniki naszego późniejszego dochodzenia, historia życiowa Zdzisława była bogatsza niż historia jego wybranki. W przeszłości miał żonę i dwoje dzieci, syna i córkę. Gdzieś na świecie żyli zatem spadkobiercy domu na ulicy Kasztankowej… Laura nie miała do tej nieruchomości żadnych praw.
Odwiedzałyśmy kobietę średnio raz na dwa tygodnie. Opiekunka robiła to codziennie. W trakcie jednej z wizyt zdecydowałyśmy się na podjęcie rozmowy na temat „podziemnego mieszkania”, wiedząc, że z punktu widzenia lokatorki nie miałyśmy prawa dowiedzieć się o jego istnieniu.
– Pani Lauro, to mieszkanie na dole… – wydukała cicho Baśka.
Podopieczna nie zapytała, skąd o nim wiemy, tylko od razu przeszła do sedna.
– Pani nie była na wojnie, a on tak. Bał się nalotów bombowych. Zbudował dom wraz z częścią pełniącą funkcję schronu.
Nie potrzebowałam dalszych wyjaśnień, ale Laura chciała dodać coś jeszcze.
– On… nie był za dobry. Miał dużo pieniędzy. Nie widywał się z dziećmi – wyrzekła łamiącym się głosem.
Często nie mogła sobie przypomnieć własnego imienia i nazwiska, ale w tamtym momencie odnalazłam w jej słowach prawdę i logikę w najczystszej postaci. Wiedziałam, że ludzie, którzy doświadczyli piekła wojny, borykali się z licznymi traumami. Nagle dom, który wzbudzał przerażenie, zaczął wyzwalać we mnie szczere współczucie.
– Pani, on zbierał jedzenie i chował w różne miejsca… Przeżył Auschwitz.
– Śmierdzące kości – myślałam na głos.
– Walczyłam z tym jego chomikowaniem jedzenia, ale on mnie nie słuchał. Z czasem odpuściłam – powiedziała niewyraźnie. Z trudem łapała oddech. – Nie miałam z nim życia… Był taki zimny i agresywny…
– Dobrze już, pani Lauro – powiedziała Baśka tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dziękujemy za rozmowę. Proszę teraz odpocząć.
Jeszcze tego samego dnia zrobiłyśmy krótki rekonesans po okolicy, który naprowadził nas na mroczny trop. Udało nam się porozmawiać z kobietą mieszkającą kilkadziesiąt metrów od willi przy Kasztankowej. Chętnie podzieliła się z nami informacjami na temat mieszkającej po sąsiedzku starszej pary.
– Nie utrzymywali z nikim kontaktu – wyjawiła nasza rozmówczyni. – Mówiliśmy sobie „dzień dobry” i na tym koniec. Raz tylko ona zaczepiła mnie na ulicy i zaczęła żalić się na niego. To było ze trzy lata temu. Powiedziała, że z nim się nie da żyć i że kiedyś się od niego uwolni. Jeśli dobrze pamiętam, to mówiła coś o zastrzykach… On chyba był cukrzykiem.
Zamarłam. „Nie dostał insuliny na czas”, zadźwięczały mi w głowie słowa dyspozytorki. „A co, jeśli…”, pomyślałam, ale nie podzieliłam się z nikim swoimi przypuszczeniami. Prawda niewiele wniosłaby do sprawy. Jeśli Laura miała na sumieniu śmierć Zdzisia, to musiała zabrać swoją tajemnicę do grobu.
Kilka miesięcy później sąd wydał postanowienie decydujące o dalszym losie podopiecznej. Laura nie protestowała, gdy pewnego dnia polecono jej wsiąść do medycznego SUV-a, który miał przewieźć ją do placówki zapewniającej całodobową opiekę. Byłam z Baśką na miejscu. Obie mierzyłyśmy się po raz ostatni z przeszywającym spojrzeniem kobiety. Niezmiennie wywoływało przerażenie. Gdy SUV odjechał, uznałam sprawę za zamkniętą.
Instytucje państwowe poczyniły wiele starań, żeby odnaleźć dzieci Zdzisława. Dom przy Kasztankowej zasługiwał na właścicieli, którzy będą mieli wystarczająco dużo siły, aby tchnąć w niego nowe życie. Niestety spadkobiercy zapadli się pod ziemię, a opuszczony budynek stał się mekką bezdomnych.
Przez całą wczesną młodość marzyła o wyrwaniu się z małej wsi, bo sielskie krajobrazy kojarzyły jej się wyłącznie z ciężką orką. Rodzice bezskutecznie starali się zatrzymać jedyną córkę przy sobie. Patrycja, kiedy już coś sobie postanowiła, trzymała się obranego kursu na przekór wszelkim trudnościom. Sprzedała dom po babci i przeznaczyła większość pieniędzy na zakup M-2 w dużym mieście. Miała dwadzieścia trzy lata, własne mieszkanie i marzenia o bogatym mężu. Początkowo posiadała też środki ze spieniężenia babcinej gospodarki.
Szybko wymazała z pamięci wiejskie pochodzenie i odsunęła się od rodziców, którzy nie potrafili się pogodzić z tym, jaką drogę obrało ich ukochane dziecko. Nie kryła swej pogardy do zaniedbanej matki i styranego pracą ojca. Wiodła bujne życie towarzyskie i regularnie gościła na parkietach największych dyskotek. Miała sztuczne rzęsy, paznokcie i usta, a w planach powiększenie piersi. Chciała być kobietą, na widok której mężczyznom cieknie ślinka. Otwarcie mówiła, że lubi, jak pożerają ją wzrokiem. Uważała, że atrakcyjność toruje drogę do luksusowego życia.
Darka poznała na dyskotece. Godzinami szeptał jej do ucha miłe słówka i postawił kilka drogich drinków. Powiedział, że jest biznesmenem, który zarobił już pierwszy milion. Kupił ją. Ich znajomość potoczyła się w zawrotnym tempie, nie pozostawiając miejsca na rozsądne decyzje. Pati zaszła w ciążę, co nie spodobało się jej wybrankowi. Mężczyźnie nie spieszyło się do pieluch i bezsennych nocy, porzucił więc matkę swojego dziecka. Zresztą z czasem okazało się, że dyskotekowy książę jest zwykłym robotnikiem w fabryce. Pożyczał na weekendy sportową furę szefa, bo nic nie działało na kobiety lepiej niż połysk czerwonej karoserii. Przekonał się, że auta były idealnym afrodyzjakiem. Dzięki nim kobiety zlatywały się do niego jak ćmy do światła.
Choć w trakcie ciąży Pati doświadczała mnóstwa obaw, a jej samopoczucie psychiczne było fatalne, urodziła zdrowego synka Filipa. Po porodzie rodzice zaoferowali młodej mamie powrót w skromne rodzinne progi, ale odmówiła, twierdząc, że nie zniosłaby zapachu obory. Ponieważ nie mogła liczyć na wysokie alimenty, pogodziła się z tym, że czeka ją uboga egzystencja i miseczka A zamiast wymarzonej większej. Ubóstwo ma jednak swoje granice… Pati zgłosiła się więc do MOPS-u i dostała wsparcie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ustawa z dnia 12 marca 2004 r. o pomocy społecznej, art. 116, Dz. U. z 2024, poz. 1283. [wróć]
