Sny umarłych 2022. Polski rocznik weird fiction - zbiorowa praca - ebook

Sny umarłych 2022. Polski rocznik weird fiction ebook

zbiorowa praca

5,0

Opis

Antologię „Sny umarłych. Polski rocznik weird fiction” znać powinien, a przynajmniej kojarzyć, każdy miłośnik tego literackiego nurtu w naszym kraju. Zapoczątkowana przez Wojciecha Gunię i Wydawnictwo Phantom Books w 2018 roku, pod redakcją Krzysztofa Grudnika, ukazuje się nieprzerwanie, prezentując wyjątkowe opowiadania wyjątkowych autorów, eksplorujących mroczne ścieżki wyobraźni. Kolejna odsłona rocznika ukazuje się w IX, w której chcemy kontynuować tę tradycję z zachowaniem charakteru i formy serii.

Autorzy: Leszek Baderski, Aleksandra Bednarska, Grzegorz Czapski, Jakub Filipkowski, Sylwester Gdela, Krzysztof Grudnik, Jarosław Klonowski, Daniel Krawczyk, Paweł Lach, Jakub Luberda, Marcin Bartosz Łukasiewicz, Marcin Mierzejewski, Franciszek Mocek, Aneta Pazdan, Jacek Pelczar, Rafał Pietrzyk, Michał Puchalski, Michał J. Sobociński, Robert Zawadzki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaKotala

Nie oderwiesz się od lektury

Ten zbiór muszę mieć na półce. Świetna antologia, nie będę się rozpisywać, szczegółowa recka na blogu Czarymary.art.blog Naprawdę warto sięgnąć po tę książkę. Polecam z całego serca.
00

Popularność




Tytuł: Sny umarłych 2022. Polski rocznik weird fiction

Copyright © 2022

Leszek Baderski, Aleksandra Bednarska, Szymon Bokota, Łukasz Borowiecki, Grzegorz Czapski, Tomasz Czarny, Jakub Filipkowski, Sylwester Gdela, Krzysztof Grudnik, Wojciech Gunia, Jarosław Klonowski, Daniel Krawczyk, Paweł Lach, Jakub Luberda, Marcin Bartosz Łukasiewicz, Marcin Mierzejewski, Franciszek Mocek, Aneta Pazdan, Jacek Pelczar, Rafał Pietrzyk, Michał Puchalski, Michał J. Sobociński, Robert Zawadzki

Copyright © 2022 Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2022 Łukasz Gwiżdż

Redaktor rocznika: Wojciech Gunia

Redakcja: Krzysztof Grudnik

Korekta: Katarzyna Koćma

Ilustracja na okładce: Łukasz Gwiżdż

Opracowanie okładki, skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

ISBN 978-83-67482-30-1

All rights reserved.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawca: Wydawnictwo IX, Kraków 2022, we współpracy z Horror Weird Fiction.

Wojciech GuniaSny, które miały się nie przyśnić

Tych Snów umarłych miało nie być.

Kiedy na początku roku – gdy już mieliśmy wybrane teksty jeszcze z poprzedniego naboru – dotychczasowy wydawca, Phantom Books, najpierw poprosił nas o wstrzymanie się z pracami nad antologią, po czym zapowiedział zamknięcie, zostaliśmy postawieni wobec sytuacji jednoznacznej.

Antologie literackie, szczególnie literatury grozy, nie są najbardziej chodliwym towarem na rynku, i choć przez te kilka lat Sny umarłych zdążyły już zebrać pewną stałą publiczność, trudno było się spodziewać, że w takiej sytuacji rocznik będzie miał ciąg dalszy. Zwłaszcza, że marki serii są zazwyczaj sprzężone z markami wydawców. A skoro wydawca ogłasza swój koniec, oznacza to też wyrok na serii. Tym bardziej że sytuacja na rynku książki nie należy do łatwych i wydawcy muszą szukać oszczędności. Sny umarłych, z ich potężną objętością i nieraz mocno hermetyczną treścią, są projektem pasjonackim i ogromnie wartościowym dla rozwoju współczesnej sceny literatury grozy w Polsce, ale niekoniecznie bardzo rentownym.

Skoro jednak trzymacie ten tom w rękach…

Jak widać, umarli pragną śnić tak, jak śnili przez ostatnie lata, bez względu na to, pod jakim logotypem się to odbywa. Tym większe podziękowania należą się Krzysztofowi Bilińskiemu, głównodowodzącemu Wydawnictwa IX, który dał Snom umarłych nowy dom w jego oficynie.

Ta zamiana – Phantom Books na Wydawnictwo IX – oznacza także konieczne zmiany w całym projekcie. Dlatego tom, który zakupiliście, jest w pewnym sensie pożegnaniem z dotychczas wypracowaną i utrzymywaną formułą antologii „ogólnoweirdowej”. Jest tak z kilku powodów.

Po pierwsze, przez ostatnie lata weird fiction okrzepło w Polsce jako podgatunek literatury grozy; zostały określone jego ramy i wyznaczniki. Pojawiły się nie tylko inne antologie weirdowe, ale także zostały wydane autorskie tomy – zarówno zbiory opowiadań, jak i powieści – obracające się wokół tej specyficznej stylistyki. W tej sytuacji konieczne jest wykonanie kolejnego kroku naprzód: wykorzystanie narzędzi, jakie daje weird fiction do zmierzenia się z konkretnymi tematami i innymi poetykami. Jest to najlepszy sposób, aby uniknąć petryfikacji weird fiction w obrębie najbardziej oczywistych tropów. Aby ta literatura mogła dalej się rozwijać, musi bardziej celowo zacząć zderzać się z całym szeregiem kontekstów zewnętrznych.

Dlatego kolejne roczniki Snów umarłych, przy zachowaniu całej weirdowej specyfiki, którą zdążyliście już poznać, będą miały ukierunkowanie tematyczne: będą eksplorowały zarówno tematykę przyszłości, jak i cielesności, polskości czy historii. Pragnąc zachować charakter święta wyobraźni, tej „fantastyki wewnętrznej zgrozy”, chcemy uczynić Sny umarłych także miejscem namysłu nad zestawem bardziej uniwersalnych, szerszych zagadnień, które nas dotykają. Wierzę, że dzięki temu weird fiction stanie się jeszcze ciekawszym narzędziem mówienia o dziwności świata i naszego uwikłania w jego niepojęte mechanizmy.

A tymczasem zapraszam do lektury kolejnej dawki snów.

Krzysztof GrudnikRe: Propozycja publikacji

Szanowny Autorze!

Z przyjemnością i uwagą zapoznaliśmy się z tekstem nadesłanym w odpowiedzi na nasze ogłoszenie o naborze do kolejnego tomu antologii. Dzielimy się obszernym komentarzem i zbiorem uwag, jak zwykliśmy robić przy każdej propozycji, jaka trafia na naszą skrzynkę mailową – choć skład kapituły mamy niezwykle skromny, a praca ta ma charakter pro bono, wylewne odpowiedzi na każde nadesłane opowiadanie pozwalają nam znacząco spowolnić proces wydawniczy, tworząc iluzję produktywności, dzięki czemu nie musimy spożytkowywać swojego czasu na działania przynoszące jakiekolwiek efekty czy podejmowanie – brońcie Przedwieczni! – innych projektów. Choćby z tego tytułu zechciej przyjąć nasze szczere podziękowania.

Jednogłośnie rozpoznaliśmy w Tobie zupełny brak talentu. To wspaniała wiadomość! Nie pozwól nikomu na odmienne zdanie i krusz kopię o każdy komentarz w mediach społecznościowych, który sugerowałby, że jest inaczej. A będzie ich sporo, oj będzie. Choć jesteś przed debiutem i dopiero wstępujesz na wyboistą drogę kariery literackiej, widzimy w Tobie beztalencie, które przy odrobinie konsekwencji i parcia na szkło – oraz po wielu odpowiednio zakrapianych wieczorach z decydentami z branży – zaprowadzi Cię tam, gdzie każdy odpowiednio wyzbyty zdolności pisarskich autor marzy, by się znaleźć: na ekspozycję przy okienku pocztowym.

Pierwsze, co zwraca uwagę w Twoim opowiadaniu, to absolutna wtórność pomysłów, rozwiązań i motywów. Pozwala to z pewnością szybko przekonać do siebie czytelnika, który z łatwością rozpoznaje konwencję. Macki, manekiny i labirynty są u Ciebie niczym meble wypełniające pokój, na którego półkach stoją rzędy bluźnierczych ksiąg, a podłogę wyściela cienka błona rzeczywistości – i każdy fan weirdu czuje się w nim jak w domu! Więcej nawet, rozpoznanie tych iście symulakrycznych nawiązań (których ciężko nie rozpoznać, bo walą w czytelniczą gębę z mocą Conora McGregora… a przynajmniej z jego buńczucznością!) wywołuje w odbiorcach szczególną, narcystyczną przyjemność, bo dekonstrukcja nawet prostej jak budowa cepa aluzji mile łechce ich ego. A ponieważ czytelnicy mają tendencję do uproszczeń, zwykli interpretować swoje dobre samopoczucie jako dowód jakości tekstu. Doskonała zagrywka, którą bez mała określilibyśmy makiaweliczną, gdybyśmy tylko mieli cień nadziei, że była celowa.

Wyświechtanemu rekwizytorium towarzyszy przewidywalna budowa. Jej działanie podobne jest do utartych motywów i ciągle podejmowanych tematów. Nic tu czytelnika nie zaskakuje, może w każdej chwili rzucić triumfalne „ha! wiedziałem!” i bardzo dobrze się z tym czuje. To zasługa precyzyjnie wymierzonych zwrotów fabularnych – nie ich braku, ale właśnie tej wtórności, która pozwala odbiorcy być zawsze o krok przed tekstem. A gdy to tekst podąża za czytelnikiem, jakże może się mylić?

Cała ta zużyta – a właściwie: przeżuta i wypluta – literacka pulpa podana jest kontrastująco oryginalnym językiem. Choć może nazywanie go „oryginalnym” wymaga pewnego kreatywnego rozciągnięcia semantyki. Podobnym językiem posługuje się obecnie czterech na pięciu polskich autorów literatury niesamowitej, a jego oryginalność polega jedynie na tym, że w rzeczywistości taki język nigdy nie istniał. Jesteśmy przekonani, że gdyby Bolesław Leśmian, kiedy przekładał na język polski opowiadania Edgara Allana Poego (z pośrednich francuskich przekładów Baudelaire’a, bo nie znał angielskiego), wiedział, jaką niedźwiedzią przysługę wyświadcza całemu gatunkowi literackiemu, dostarczając pogrobowcom fatalnego wzorca językowego, oszczędziłby tego estetycznego ciosu. Kto by jednak przypuszczał, że przeszło sto lat później autorzy tacy jak Ty, którzy ewidentnie nie mają pojęcia o rozwoju języka, będą żałośnie próbowali rekonstruować młodopolską manierę, konsekwentnie stosując „iż” w miejscu każdego „że” i używając składni, która zadaje kłam myśleniu, że w elastycznym pod tym względem języku polskim przynajmniej tego nie da się spierdolić. Otóż da się i z przyjemnością potrzymamy Ci piwo, patrząc, jak to robisz. Zresztą trzeźwość przeszkadzałaby tak w odbiorze, jak i tworzeniu tego bełkotu.

Wydaje nam się, że Twoje tzw. opowiadanie trafi w tzw. gusta dzisiejszych tzw. recenzentów. A że ubierzemy je w ładną okładkę i wraz z innymi roześlemy za darmo do małej armii internetowych trolli, dla niepoznaki (to dobre!) mieniących się książkowymi blo/vlogerami i innymi twórcami „bookosfery” (w której, zaiste, sferyczne muszą być mózgi nad nią dumające), możesz spodziewać się wielu… zdjęć na Instagramie, które co prawda krytycznym zdaniem się nie zhańbią, ale za to zbudują zasięgi. Wśród innych przedstawicieli tego środowiska, a także Krewnych i Znajomych Królika, co w żaden sposób nie pomoże Twojej twórczości, ale nie oszukujmy się – jej i tak nic nie pomoże. C’est la vie i no hejka, kochani.

Na koniec mamy jedną tylko sugestię. Propozycję, którą pragnęlibyśmy, abyś rozważył, bo może pozytywnie wpłynąć na rozwój Twojej kariery. Chcielibyśmy, abyś przyjął żeński pseudonim. Wiemy, że dla literackiego ego to poważna sprawa, bo utrudnia korzystanie z wyśnionej sławy, a szczególnie wyśnionego z nieco większą wilgocią zainteresowania kobiet. Mylisz się jednak, myśląc w ten sposób. Ani sława, ani kobiety nie będą na Ciebie czekały – w każdym razie nie po publikacji tego opowiadania, więc egotyczne fantazmaty można śmiało odłożyć na bok i skoncentrować się na realnych korzyściach. A te są niezaprzeczalne! Dzięki takiemu zabiegowi (w przenośni, ma się rozumieć, choć gdybyś – na fali mody – zdecydował się na faktyczny, medyczny zabieg, pewnie i to bylibyśmy w stanie spieniężyć) wejdziesz w poczet polskich autorek grozy, a to silnie uprzywilejowana grupa. Choć liczebnością specjalnie mężczyznom nie ustępuje, to robi to zwykle jakością, więc jako cyklop wśród ślepców (o, pardon: cyklopka wśród ślepczyń) masz szanse brylować. Posiadanie nawet tylko fantomowej waginy sprawi, że traktowany będziesz przez czytelniczki i czytelników z taryfą ulgową, bo te pierwsze obdarzą Cię siostrzanym wsparciem, a ci drudzy… cóż, niech pozostanie to w sferze ich fantazji (choć gdybyś – na fali mody – również i to chciał urzeczywistnić, na pewno moglibyśmy to spieniężyć!).

Jak widzisz, pisarstwo Twoje – choć pozbawione warsztatu, talentu i pomysłu – pełne jest potencjału. Wymaga oczywiście pewnych szlifów… choć nie, to zbyt jednoznacznie kojarzy się z diamentami, a ta analogia jest w tym przypadku niedorzeczna… wymaga więc pewnego obtoczenia, którym zajmą się nasze żuczki-marketingowcy. Współcześnie bowiem literatury już się nie pisze – po prostu się ją wytwarza. A Twoja bezkształtność i miałkość świetnie nadają się na surowiec. Zatem serdecznie witamy w gronie polskich autorów grozy – narób wokół siebie wiele szumu i nie przejmuj się jego jakością, żadna mądrość nie trafiła jeszcze pod pocztowe strzechy!

Z serdecznymi pozdrowieniami

Redakcja

Aneta PazdanMiejsce, które ćmy zwą domem

Jakim zwierzęciem chciałbyś być?

Ja ćmą.

Niektóre ćmy nie mogą jeść, więc szybko umierają.

Jak ja.

Żyją w mroku i łakną światła.

Jak ja.

Ale ćmy potrafią latać.

(Napis na murze)

Nikt nie wiedział, co znajduje się po drugiej stronie muru.

Przechadzałem się wzdłuż ciągnących się w nieskończoność rzędów świeżo uformowanych, suszących się cegieł. W każdej znajdowała się domieszka moich łez, a w niektórych także innych substancji – czasem, gdy nikt nie patrzył, plułem i szczałem do masy, wyobrażając sobie, że glina jest Jej ciałem. Zajmowałem się produkcją cegieł już prawie dwanaście lat. Jak dotąd nikt się na mnie nie pogniewał.

Zapadł zmierzch. Zbliżyłem się do muru, bo w półmroku słabiej widziałem twarze, a chciałem zidentyfikować wiszących na nim ludzi. Każdego dnia było ich coraz więcej. Pętla na szyi, zamknięte oczy, rozanielone uśmiechy. Rzędy kołyszących się na boki ciał.

Część nigdy nie wracała z tej podróży.

— Dlaczego budujemy mur? — zapytałem Kapitana, na którego natknąłem się obok windy. — Dowiedziałeś się w końcu, do kurwy nędzy?

— Nie przeklinaj, gówniarzu.

— To mnie nie zbywaj!

Starzec westchnął, zmęczony moim nagabywaniem. Spróbował mnie ominąć, ale zastawiłem mu drogę. Oparłem ręce na biodrach i przyjąłem wojowniczą postawę. Byłem od niego mniejszy o głowę, ale młodszy i silniejszy. Musiał się ze mną liczyć.

— Mówiłem już, nie wiem. Spytaj matki.

— Matka tylko się modli — żachnąłem się.

Kapitan raz jeszcze spróbował mnie minąć. Popchnąłem go lekko. Chyba się tego nie spodziewał, bo wyciągnął się jak długi na ziemię. Z torby wypadło mu kilka przedmiotów: nieodłączna fajka, staromodny kapciuch z tytoniem, haftowana chustka do nosa, czarna opaska na oczy i oczywiście silna, pleciona lina.

Przeraziłem się, bo nie chciałem, aby starcowi coś się stało. Podbiegłem, pomogłem mu wstać i pozbierać rzeczy. Zawstydził się, gdy podałem mu sznur. Nie wiedziałem dlaczego. I bez tego było jasne, że idzie się wieszać.

— Wszystko okej? — Pomogłem mu otrzepać długą szatę z zeschłych liści, upewniłem się, że nic się nie stało i przeszedłem do ataku. — Widzisz, twoja Królowa cię przed tym nie uchroniła! Po co budujemy ten jebany mur?

— Dla Niej. Wszystko dla Niej.

— I co Jej to daje? Czy Ona w ogóle istnieje? Pieprzona sterta cegieł! Codziennie płaczę nad brudną gliną. Muszę używać cebuli, bo nie potrafię beczeć w fanatycznym szale jak wy! Co miesiąc rzucam kamieniami w nieszczęśnika, który sądzi, że zostanie zbawiony! A wy jecie, śpicie i rżniecie się z Jej imieniem na ustach. Bez Niej nie traficie kluczem do zamka! I jeszcze te pojebane sznury…

Kapitan uderzył mnie w twarz. Mocno. Policzek zapiekł żywym ogniem i przygryzłem sobie język. Gdy słona krew wypełniła mi usta, pomyślałem, że powinienem dodać ją do gliny. Zamiast tego splunąłem na ziemię.

— Nie waż się kwestionować decyzji ojca. Nigdy. Był moim przyjacielem. Najważniejszą osobą w mym życiu. Wiesz, co to znaczy?

Nie odpowiedziałem. Uniosłem głowę, spojrzałem na mur i wystające ponad niego listwy, do których przywiązywano sznury. Z miejsca, gdzie stałem, nie widziałem sylwetki ojca, ale wiedziałem, że gdzieś tam była. Kamienny wizerunek człowieka, który pewnego dnia powiesił się i nie wrócił. Ona wybrała go na ofiarę, pochłaniając do swego wnętrza.

Wielu było takich nieszczęśników. Budowaliśmy mur z idealnie równych cegieł, ale teraz jego powierzchnia była wybrzuszona od tych osobliwych płaskorzeźb. Spojrzałem w oczy jednej z nich. Kobieta. Osierociła trójkę dzieci. Mimo to widziałem na jej twarzy szczęście.

Umierała z uśmiechem na ustach, choć niektórzy twierdzili, że ludzie pochłonięci przez mur wciąż żyją, zamknięci w kamiennych ciałach i idyllicznych wyobrażeniach.

— Nie jesteście święci. Tylko takich zgrywacie.

— Chłopcze, tu nie chodzi o świętość. Kiedyś to pojmiesz. Aha, prawie zapomniałem. Masz dla mnie monetę?

Zaśmiałem się. Niby skąd miałem mieć? Kapitan kolekcjonował stare monety, bo twierdził, że każda jest inna, choć dla mnie były identyczne. Powtarzał, że nie chodzi o wygląd, a historię. Czasem grzebałem w ziemi, szukając bilonu, żeby zrobić mu przyjemność. Znajdywałem tylko śmieci.

— No cóż, trudno. Może kiedyś znajdziesz. A teraz się odsuń.

Posłusznie zszedłem mu z drogi. Lekko utykając, ruszył w kierunku windy. Wjedzie na górę, przedtem zasłaniając oczy, aby nie obrazić Królowej choćby spojrzeniem. Stanie przodem do wioski, dopiero wtedy zdejmie opaskę i założy pętlę na szyję. Widziałem oczyma wyobraźni, jak to robi. Sekunda po sekundzie.

Może tym razem mur pochłonie jego? Nie chciałem o tym myśleć. Dostawałem ataków paniki, gdy Kapitan lub matka szli się wieszać. Robili to bardzo często i kompletnie się mną nie przejmowali. Rozkosz, ułuda, szczęście. Czy to było ważniejsze ode mnie?

— Miłego wiszenia, stary, uległy durniu! — krzyknąłem, dając upust emocjom. — Może tym razem sznur odetnie ci głowę!

Nie odwrócił się. Nie miał mi nic więcej do powiedzenia.

Powlokłem się w stronę domu. Odruchowo spojrzałem w górę, jakbym chciał sprawdzić, czy to coś wciąż się tam znajduje, choć dobrze znałem odpowiedź. Widoczne w oddali na niebie osobliwe, czarne koło. Nikt nie wiedział, czym jest, większości to nie obchodziło.

Ci nieliczni, którzy nie zatracili się jeszcze w obsesyjnym szale służenia bogini, próbowali znaleźć odpowiedź na to pytanie, aby uciszyć niepokój i zaspokoić chęć poznania otaczającego ich świata. Planeta, drugi księżyc, idealnie okrągłe kłębowisko chmur. Głupota, kompletna głupota.

Nigdy się nie ruszało. Zawsze obserwowało. Czujne, mroczne, szczerzące do mnie swe niewidoczne kły w sarkastycznym uśmiechu. Nie dowiesz się.

Otworzyłem cicho drzwi. Spodziewałem się, że matka może spać po całonocnym wiszeniu. Jakże jej w takich chwilach nienawidziłem! A mimo to zachowywałem się cicho jak mysz. Nie trzaskałem drzwiami, dbałem, aby wypoczęła. Naiwny dzieciak.

Poszedłem do kuchni, nalałem sobie wody. W mętnej cieczy, pachnącej jak lekko oślizgłe mięso, które wciąż da się jednak w miarę bezpiecznie zjeść, znalazłem ząb. Ludzki trzonowiec. To się zdarzało. Wszyscy odnajdywaliśmy w wodzie fragmenty ludzkiego ciała. Włosy, paznokcie, rzadziej właśnie zęby. Kolejne pytania bez odpowiedzi.

Położyłem się na łóżku, zamknąłem oczy. Nie po to, żeby spać. Po to, żeby nie musieć patrzeć na odciśniętych na murze ludzi.

* * *

Matka lubiła jeść na śniadanie naleśniki, więc często rano przed pracą je smażyłem. Nie smakowały tak dobrze, jak powinny. Były gorzkie i tak płaskie, że prawie wklęsłe. Jak piłka, z której wypompowano całe powietrze. Jak człowiek, z którego uszła dusza.

— Pamiętasz czasy, kiedy woda była czysta? — pytałem matki.

Na ogół nie odpowiadała na moje pytania albo tylko coś odburkiwała. Rozdrażniona ściskała w dłoni rąbek przybrudzonej koszuli nocnej, odrzucała gniewnym gestem grzywkę, gdy ta wlatywała jej do oczu, wyłamywała sobie palce z obgryzionymi paznokciami. Zła, że musi żyć, zamiast udawać. Jakby codzienne życie z synem było tylko przerwą w cyklu nieustannej, przepełnionej ekstazą modlitwy.

— Czasem mam wrażenie, że ją pamiętam — kontynuowałem. — Czyściutką jak łza, klarowną, smakującą tak wspaniale. Naleśniki usmażone po jej dodaniu smakowały jak ambrozja.

Matka wzruszyła ramionami, kazała mi jeść w spokoju śniadanie i dać jej odpocząć. Odpocząć? Przecież dopiero wstała.

I tak dobrze, że nie zarzuciła mi majaczenia. Wszyscy inni, łącznie z Kapitanem, tak twierdzili. Opowiadasz bzdury, majaczysz, coś ci się pomieszało w głowie. Tutaj zawsze byliśmy skazani na taką wodę, brudną i śmierdzącą, jak to stwierdził Kapitan, trupem.

— Skąd wiesz, jak śmierdzą trupy? — zapytałem go wtedy.

— Dużo z nimi przebywam — odpowiedział powoli, zapalając fajkę. — Znam ich zapach. Nie jest nieprzyjemny, jak wielu twierdzi. Dla ludzi wszystko związane ze śmiercią jest nieprzyjemne. Ale to naturalny proces. Nigdy nie jesteśmy tak blisko życia jak w chwili śmierci.

— Czy nie byłoby śmiesznie, gdyby się okazało, że wszyscy jesteśmy trupami? — Powiodłem rękoma dokoła siebie. — Wszyscy. Cała wioska.

— Nie żartuj sobie z takich spraw. — Kapitan spojrzał na mnie dziwnie. Poważnie jak zawsze, ale z delikatnym błyskiem w oku. — Powiedz lepiej, znalazłeś monetę? Szukasz jej w ogóle?

— Po co mi ta pierdolona moneta? Czemu wciąż trujesz mi o nią dupę? Szukam tych kurewskich monet, żeby zrobić ci przyjemność, ale mnie one chuj obchodzą!

Przeczekał mój atak złości, spokojnie pykając fajką, formując dym w idealnie równe kółka, prawie tak idealne, jak to na niebie. Uśmiechał się przy tym delikatnie, co momentalnie mnie zawstydziło. Przekleństwami nie sprawię, że stanę się bardziej dorosły i poważany. Wręcz przeciwnie, w mych ustach brzmiały pewnie jak wystudiowane słowa, zapisane przez scenarzystę, a nie wypowiedziane z głębi serca.

— Za monety można wiele kupić. Często nawet zbawienie.

Zaśmiałem się. Nie skomentowałem wtedy jego słów. Cóż oni mogli o tym wiedzieć, skoro kupowali je za cenę wiszenia na murze i stawania się jego częścią? Cóż to miało wspólnego ze zbawieniem?

Matka zjadła tylko jednego naleśnika. Ledwo, wciskając go do ust na siłę, gryząc z wyraźnym trudem, przełykała z niesmakiem. Widziałem na jej talerzu włosy, ale nie wiedziałem, czy to jej wypadły, czy znalazły się przypadkowo w cieście naleśnikowym, gdy dodałem do niego naszej wspaniałej, lokalnej wody.

Potem słyszałem, że wymiotowała. Stałem pod drzwiami łazienki, ubrany do wyjścia, z torbą w ręku, właściwie już spóźniony. Nasłuchiwałem, jak kaszlała, jak wstrząsały nią torsje, jak wyrzucała z siebie strumienie na wpół przetrawionego jedzenia. Ciężko jest utrzymać cokolwiek w żołądku przepełnionym toksynami.

Czekałem, aż poczuje się lepiej. Aż skończy wymiotować, odkaszlnie ostatni raz, włączy wodę, aby przepłukać usta. Dopiero wtedy spokojnie mogłem opuścić dom. Bez lęku, że zastanę ją uduszoną własnymi wymiocinami.

Poszedłem do pracy i spędziłem nudny dzień, wyrabiając cegły i wdychając opary cebuli, aby dodać do gliny łez. Nie miałem weny nawet na to, aby po raz kolejny zrobić na złość bogini i napluć do misy. Nie ucieszył mnie ulubiony w ciągu całego dnia moment, gdy nasz dziwaczny, czarny krąg zasłaniał słońce i w całej wiosce robiło się osobliwie ciemno, mroczno i zimno, a ja miałem wrażenie, jakby mur zaciskał się wokół mnie.

Lubiłem czuć się jak w klatce. Skoro ktoś zamknął cię w niej i trzyma przy sobie na siłę, to musi mu na tobie zależeć, prawda? Nawet jeśli jest chory i ma kompletnie pokręcony umysł.

Ale po jakimś czasie zawsze czułem strach. Bo co, jeśli to nie klatka, a pułapka bez wyjścia?

Wróciłem do domu. Matki nie było. Usiadłem w jej ulubionym fotelu, przykryłem się puchatym kocem, pachnącym wciąż jej perfumami i słodkim, migdałowym kremem do rąk, który uwielbiała. Wypiłem łyk zimnego kakao zostawionego na stole. Zacząłem płakać. Nawet nie potrzebowałem do tego cebuli.

* * *

Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

Skąd wzięły mi się w głowie te słowa? Co właściwie oznaczały? Dlaczego ojciec miałby być nasz? Nasz, czyli czyj? Jak można znajdować się w niebie? Kompletne idiotyzmy. Czy rozmyślałem o tym, aby zapomnieć, co mi się śniło? O rozedrganym w spazmach rozkoszy ciele, które jeszcze nie wie, że powoli umiera?

Ojcze mój, któryś jest w murze…

Odrzuciłem przepoconą kołdrę, ubrałem się w pierwsze lepsze spodnie i dresową bluzę, opuściłem cicho dom. Nie sądziłem, aby matka spała w sypialni, ale wolałem dmuchać na zimne.

Powietrze było prawie nienaturalnie wilgotne, pachniało delikatnie szlamem. Ciężko się nim oddychało, jakby większość tlenu zastąpiono czymś zupełnie innym, niepotrzebnym. Przemykałem cicho pustymi zaułkami, mijałem domy z zaciemnionymi oknami sprawiające wrażenie, jakby nikt w nich nie mieszkał. O tej porze wszyscy spali.

Albo wisieli na murze… Miałem nadzieję, że nie spotkam tej nocy matki albo Kapitana.

W pewnym momencie, gdy już znalazłem się pod murem, uświadomiłem sobie, że nie chcę także spotkać ojca. Miałem zamiar spojrzeć mu w oczy, napluć w twarz, zapytać, czy rzeczywiście czuje się teraz szczęśliwy. Ale co by to dało?

Pewnie, że był szczęśliwy. W ramionach bogini wszyscy się tacy stawali. Wszyscy oprócz mnie. Dlaczego jako jedyny nie potrafiłem jej odnaleźć? Zatonąć w najpiękniejszych oczach, jakie kiedykolwiek widziałem i choć przez chwilę pozbyć się wszelkich trosk?

— Jak ona wygląda? — zapytałem kiedyś Kapitana, gdy siedzieliśmy po skończonej pracy i piliśmy herbatę. — Jak ma na imię?

— Nie ma wyglądu. Nie ma imienia.

— Musi jakoś wyglądać. Być… Nie wiem. Strużką wody. Obłokiem dymu. Cholernym kwitnącym krzewem. Potworem z piętnastoma odnóżami. Ale musi jakoś wyglądać!

— Ona jest…

Kapitan zamyślił się, w milczeniu wyjął kapciuch z tytoniem i starą, odrapaną fajkę. Dałem mu czas, aby zapalił, zrelaksował się, popadł w błogie odrętwienie starego nałogowca. Nie lubił rozmawiać o bogini, zawsze wyczuwałem w jego głosie obce, niemiłe nuty, gdy zaczynałem ten temat.

Uniosłem głowę, spojrzałem na czarny krąg na niebie. Było zbyt ciemno, abym mógł go wyraźnie zobaczyć, ale myśl, że gdzieś tam jest, dodawała mi otuchy. Sam nie wiedziałem dlaczego. Czasami miałem wrażenie, że widziałem jakieś rozbłyski światła odbijające się od powierzchni kręgu. Mówiłem o tym ludziom, zaczęli mnie nazywać szaleńcem.

— Ona nie ma jednego wyglądu i jednego imienia — podchwycił temat Kapitan. — Dla każdego wygląda inaczej, nosi inne imię. Jest czymś innym. Chociaż nie… zdarza się, że dla wielu osób wygląda jednak tak samo.

— Nie rozumiem.

— Ona jest zgubą, drogi chłopcze. Ale jednocześnie jedyną nadzieją.

Nie wyciągnąłem od niego niczego więcej. I dalej niewiele rozumiałem.

Nie, ojciec nie zasłużył, aby go odwiedzać. Co on mi w życiu dał oprócz zgryzoty? Podobnie zresztą jak matka.

Zamiast odwiedzać ojca, poszedłem do miejsca, gdzie w objęciach muru tkwiła samotna matka trójki dzieci. Powiesiła się na wyjątkowo długiej linie, więc nie musiałem mieć drabiny, aby spojrzeć jej w oczy. Znałem ją tylko z widzenia. Zawsze zmęczona, z poszarzałą cerą, przekrwionymi oczami, niosąca na ręku niemowlę, trzymająca za rękę dwulatkę, szukająca trzeciej ręki, aby uspokoić nieznośnego syna.

To wstrząsające, że zobaczyłem jej uśmiech dopiero, gdy został wyrzeźbiony w cegle. Zachowany na wieki w glinianej fotografii.

Wyjąłem scyzoryk, spróbowałem naciąć ramię nieruchomej postaci. Dlaczego? Aby udowodnić sobie, że jest tylko rzeźbą? A może z sadystycznej chęci zadania bólu komuś innemu, aby zapomnieć o swoim?

Ostrze nie chciało wejść w glinę. Zdenerwowałem się. Pobiegłem do szopy na narzędzia mieszkającego w pobliżu emerytowanego nauczyciela – wiedziałem, że nigdy jej nie zamyka. Znalazłem dłuto i młotek.

Wróciłem do kobiety, przyłożyłem metalowy pręcik do jej ramienia, uderzyłem w niego młotkiem. Za pierwszym razem bardzo lekko, za drugim już zdecydowanie. Metal przebił kamień i z łatwością wbił się w miękkie tkanki, krew trysnęła mi w oczy i do otwartych z przerażenia ust.

Usłyszałem krzyk. Ale nie wydobywał się z ust kobiety, ale jakby… z wnętrza muru. Był tak straszny i nieludzki, że zadrżałem, rzuciłem narzędzia na ziemię i jak ostatni tchórz czmychnąłem przed siebie, byleby dalej od przeraźliwego wrzasku.

Przestałem go słyszeć dopiero po półgodzinie. Zmęczony biegiem opadłem na mokrą od deszczu trawę, zamknąłem oczy. Oddychałem ciężko, prawie dławiłem się od oszalałego serca, którego bicie czułem nawet w gardle. Co ja najlepszego zrobiłem? Czy zawsze muszę wszystko komplikować?

Wyczułem pod ręką coś zimnego, twardego, okrągłego. Moneta? Podniosłem metalowy krążek, przysunąłem do oczu. Nie, to tylko kapsel. W ciemności wyglądał trochę jak szton z kasyna.

Czy tym właśnie to wszystko jest? Grą, w której wyłącznie się traci?

Wraz z krzykiem z wnętrza muru coś się skończyło. Nie czułem się już bezpiecznie. Zawsze byłem odludkiem, ale teraz ktoś wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że nie jestem już tutaj mile widziany.

* * *

Kiedy Ją odnalazłem? Miałem 15 lat.

To było jak grom z jasnego nieba…

Ta gorycz, ten chłód.

Coś, za co warto oddać życie.

Trzy lata później mogłem już legalnie utonąć w Jej objęciach.

(Napis na murze)

Podjąłem decyzję. Spakowałem do plecaka trochę jedzenia, wody i ubranie na zmianę, po czym ruszyłem wzdłuż muru. Szedłem na tyle daleko, aby nie zostać rozpoznanym, i na tyle blisko, aby widzieć wiszących ludzi. Zastanawiałem się, jakie mieli plany i marzenia. Komu będzie się wydawało, że przeżywa je w prawie narkotycznych wizjach? Kto z nich nigdy nie wróci do domu?

Może Kapitan? Zadrżałem, zacisnąłem zęby, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy. To nie powinno tak wyglądać. Dlaczego nikt nie kochał mnie bardziej niż Ją?

Dziesiątki wiszących ludzi i setki kamiennych podobizn, zawsze obserwujących wieś, ale nigdy świat poza nią. Nie miałem pojęcia, że tyle osób żyje w tej naszej małej społeczności. Na miejsce umarłych wciąż przychodzą żywi, bo wierni rozmnażają się w Jej imieniu jak króliki, ale mimo wszystko…

Co było przed istnieniem muru? Kto położył pierwszą cegłę? Ktoś musiał wiedzieć, co jest po drugiej stronie!

Szedłem bardzo długo, robiłem przerwy jedynie na posiłki i krótki odpoczynek. Wkrótce wieś zniknęła, krajobraz wokół zaczął się rozmywać. Pola uprawne zmieniły się w dzikie, podmokłe łąki. Słyszałem śpiew ptaków, który niósł się echem ponad moją głową. Mur stał się dziewiczo gładki. Nikt nigdy się na nim nie powiesił. Nie pamiętałem, żebyśmy go budowali. Czy to możliwe, że ktoś inny wykonywał tę samą pracę?

Ptaki siadały na szczycie, zawsze zwrócone w stronę łąk. Jakby niewidzialna granica zabraniała im lecieć poza horyzont. Nie wiedziałem, ile dni już szedłem. Zaczęło robić się zimno, skończyło mi się jedzenie, byłem głodny. Odwrót nie wchodził w grę, więc pożywiałem się liśćmi i owadami. Miały gorzki smak.

Mijały kolejne dni. Skóra cierpła mi od wiatru przypominającego czyjś oddech. Powietrze pachniało szlamem i zgnilizną, a teren stał się tak podmokły, że brodziłem po kolana w wodzie. Ptaki zniknęły, zostałem sam. Towarzyszyły mi tylko urywane szepty, krzyki i płacz dobiegające zza muru.

— Mój syn… Dlaczego on… Nie rozumiem…

— …tak długo sam w domu…

— Chciał, żebym go znalazła…?

Bez względu na to, jak długo szedłem i dokąd się udałem, czarny krąg na niebie towarzyszył mojej wędrówce. Obserwował mnie. Może śledził, może wręcz przeciwnie – pilnował. Zacząłem mieć go dość, w końcu znienawidziłem. To głupie, bo był mi przecież jedynym przyjacielem. Łącznikiem ze światem poza murem.

Tylko on wiedział, co się za nim znajduje. Ale nie potrafił mi tego powiedzieć.

Gdy zobaczyłem chatę, nie zważając na zmęczenie, rzuciłem się w jej kierunku. Kątem oka zauważyłem, że na murze znów wisieli rozedrgani w spazmach rozkoszy ludzie. Nie zwracałem na nich uwagi. Minąłem rzędy suszących się na słońcu cegieł, prawie wpadłem na stojącego obok nich starca.

— No, chłopcze, w końcu jesteś. — Dopiero po odwróceniu rozpoznałem w mężczyźnie Kapitana. — Tak długo spałeś? Cegły same się nie zrobią.

— Czy ja… ty… Ile mnie nie było?

Zamilkłem. Z trudem łapałem oddech. Rozglądnąłem się. Byłem we wsi. Znów w tym samym miejscu. A przecież nie zawracałem, cały czas szedłem wzdłuż muru. Jeżeli konstrukcja była okrągła, to co właściwie budowaliśmy?

— Ile cię nie było? Co ty bredzisz? Naćpałeś się. Pokaż no. — Kapitan chwycił mnie pod brodę, spojrzał w oczy. — No, niedobrze wyglądasz. Spałeś ty w ogóle w nocy? Wczoraj było jeszcze w porządku. Może jesteś chory?

Wczoraj? Minęła jedna noc? To niemożliwe.

— Ja… Rzeczywiście nie czuję się dobrze. Pójdę… Wezmę leki, położę się.

— Idź, chłopcze, idź. Zastąpię cię. Tylko przyjdź później, dasz trochę łez. Może znalazłeś jakąś monetę?

Zaprzeczyłem. Wróciłem do domu. Matki jak zwykle nie było. Pewnie wisiała albo się modliła. Albo jedno i drugie. Dowlokłem się do pokoju, padłem na łóżko. Nie mogłem usnąć. Myślałem o tym wszystkim. O dźwiękach zza muru. O zataczającej krąg budowli, która jakimś cudem wciąż jest rozbudowywana. O brudnej, mulistej wodzie, w której pływały zeschłe liście, martwe szczury i robaki.

Musiałem się dowiedzieć, co jest po drugiej stronie.

* * *

Nastała noc, wszyscy poszli spać. Poczekałem, aż ostatnia osoba zjedzie windą w dół i schroni się w domu. Ucałowałem matkę na pożegnanie, uważając, aby jej nie obudzić, i pożyczyłem sznur. Skoro to takie ważne, ja również się powieszę. Ale zrobię to twarzą zwróconą w przeciwną stronę. A później niech się dzieje, co chce.

Wjechałem windą, nie zważając na szaleńczo bijące serce i ostrzegawczy głos w głowie. Im wyżej, tym zimniej. Im wyżej, tym ciszej. Krew huczała mi w głowie. Owinąłem się ciaśniej swetrem. Uformowałem pętlę na końcu sznura. Drżącymi rękoma nie było to proste, ale jakoś mi się udało.

Spojrzałem na krąg. Chciałem, aby dodał mi otuchy, ale tylko mnie zasmucił. Bo nie był już kręgiem, a rozszerzającą się ku górze bryłą z dziwacznym łukiem nad sobą. Stracił swą niezwykłość. Stał się obcy, nijaki. Jak przedmiot, który zawisł w powietrzu. Nie wiedziałem, czym jest. Nie wiedziałem, dlaczego przestało mnie to obchodzić.

Przypomniałem sobie mgliście, że nie dodałem łez do gliny. Kapitan może mieć z tego powodu problemy. Prawie zatrzymałem windę, ale zmusiłem się, żeby jechać dalej.

Stanąłem na szczycie muru. Niebo było nieskazitelnie czyste, gwiazdy oświetlały mi drogę. Odetchnąłem głęboko, odwróciłem się.

Za murem nie było nic.

Zamknąłem oczy, potarłem powieki palcami, otworzyłem. Dalej nic. Ani jednego drzewa, żadnych domów i ścieżek, nawet gwiazdy na niebie. Tylko bezgraniczna ciemność.

Przeraziłem się. Ruszyłem w kierunku windy, ale pojąłem, że zrobiło się straszliwie ciemno. Spojrzałem na niebo. Ani jednej gwiazdy. Przeniosłem spojrzenie na wieś. Zniknęła. Nie było nic. Tylko potworna, straszna pustka.

Pętla zacisnęła mi się na szyi. Próbowałem z nią walczyć, ale byłem skazany na porażkę. Runąłem w dół muru i przez chwilę kołysałem się w przód i w tył, a sznur wrzynał mi się coraz mocniej w gardło. Nie widziałem ani jednej miłej wizji, nie czułem rozkoszy, tylko coraz większy ból i rozpaczliwą walkę o oddech.

Nagle lina się urwała. Upadłem w płytką wodę. Zostałem sam w królestwie ciem.

Aneta Pazdan